5.

Pomimo stosunkowo wczesnej pory przyjęcie było już niezwykle ożywione. Cały dom wypełniał trudny do zniesienia hałas: dźwięki muzyki, szum rozmów, szuranie dziesiątków stóp, głośne wybuchy śmiechu. Jak wszystkie tego typu imprezy w mieście, bankiet bardzo szybko przekształcił się w jarmark jałowych spekulacji, plotek i błahego paplania. Mimo otwartych na oścież okien, przez które napływało z kanionu chłodne, żywiczne powietrze, panował tu ciężki zaduch dymu papierosowego wymieszanego z zapachem kanapek, perfum, alkoholu i ludzkiego potu.

Herman Dalton, rozparty niedbale w fotelu, wyciągnął nogi na całą ich długość. W kąciku ust tkwiło mu ogromne cygaro, włosy miał lekko zwichrzone, a wąsy sterczały mu czupurnie jak twarde włosie nowej szczoteczki do zębów.

— Mówię panu, Blaine — dudnił. — To musi się skończyć. Już nadszedł czas. Fishhook musi zacząć się liczyć z prawami obowiązującymi w świecie biznesu. To musi się skończyć, powtarzam, albo wszystko diabli wezmą. Już teraz my, biznesmeni, jesteśmy przez Fishhooka przyparci do muru.

— Panie Dalton — odezwał się znużonym głosem Blaine. — Jeśli już chce pan koniecznie o tym mówić, to proszę o jakieś konkretne przykłady. Mimo że pracuje u Fishhooka, nie znam się na interesach.

— Fishhook wchłania nas — odparł ze złością Dalton. — Pozbawia dochodów, burzy doskonały system umów społecznych, budowany z takim mozołem przez stulecia. Łamie całą, tak pieczołowicie tworzoną strukturę handlową. Rujnuje nas powoli i systematycznie. Nie wszystkich od razu, lecz powoli, kolejno, jednego po drugim. Weź pan, na przykład, plantacje mięsne. Toż to korsarstwo. Każdy sobie sieje i czeka aż mu wyrośnie. Potem tylko wykopuje, jakby to były kartofle, a nie najwyższej klasy proteiny…

— …dzięki czemu miliony ludzi po raz pierwszy w swoim życiu mogą bez ograniczeń jeść mięso wpadł mu w słowa Blaine. — Przedtem, dzięki waszemu doskonałemu systemowi umów społecznych i zasad etycznych, ludzi nie stać było na to, by codziennie jeść mięso.

— Ale co w takim razie z farmerami? — wykrzyknął czerwieniejąc Dalton. — Co z organizatorami rynku mięsnego, nie mówiąc już o producentach opakowań?

— Podejrzewam, że bardziej by wam pasowało, panie Dalton, aby ziarno otrzymywały wyłącznie supermarkety lub potężni farmerzy. Aby to oni właśnie sprzedawali je po dolarze lub półtora za sztukę, a nie Fishhook, który bierze za całą paczkę dziesięć centów. To zachowałoby naturalną konkurencje handlową i zapewniłoby wam pokaźny zysk ekonomiczny. Tylko, że w takim przypadku miliony ludzi…

— Pan mnie nie rozumie. Biznes jest najżywotniejszym komponentem naszego społeczeństwa. Zniszcz pan biznes, a zniszczysz samego Człowieka.

— Bardzo w to wątpię.

— Ależ cała historia naszej cywilizacji i naszego gatunku udowadnia niepodważalną role handlu. To on stworzył świat takim, jaki jest dzisiaj. To dzięki niemu odkryto nowe lądy, to on spłodził odkrywców, wzniósł fabryki…

— Tak, tak, tak. Znam to wszystko. Pan, panie Dalton, jest bardzo oczytany w historii! — wykrzyknął ironicznie Blaine.

— Prawda? — rozpromienił się biznesmen. — W historii jestem wprost rozkochany.

— W takim razie wie pan z pewnością, iż wszystkie koncepcje, instytucje czy wierzenia przeżywają się. Na tym właśnie polega ewolucja i na tym zasadza się historia. Świat, panie Dalton, rozwija się, idzie naprzód, a ludzie — wraz ze stosowanymi przez siebie metodami działania — ulegają stałym przemianom. Czy nigdy nie przyszło panu do głowy, że biznes, jakim go pan pojmuje, przeżył się? Biznes spełnił swe historyczne zadanie, a świat poszedł naprzód. Biznes jest już martwy, jak ptak dodo…

Dalton podskoczył jak oparzony, cygaro zafalowało mu gwałtownie w ustach. Twarz nabrzmiała, na skroniach wystąpiły żyły, a szczoteczka wąsów zjeżyła się.

— Na Boga, Blaine! — wykrzyknął. — Pan oszalał albo stroi ze mnie żarty. Czy tak sądzi Fishhook?

— Nie, to moje prywatne zdanie — odparł sucho Blaine. — Nie mam najmniejszego pojęcia co w tej materii sądzi Fishhook. Nie należę do Zarządu.

I tak jest zawsze — pomyślał z goryczą Blaine. — Nieistotne gdzie i z kim rozmawiasz. Tak jest zawsze. Zawsze znajdzie się obok ktoś, kto zacznie to cholerne podpytywanie o sekrety Fishhooka, jego plany, opinie, zamierzenia i ostatnie osiągnięcia. Jak stado sępów, jak stado ścierwojadów, jak banda hien, jak cały tłum podglądaczy. Wszędzie ta małpia ciekawość, niezdrowa sensacja, podejrzliwość i plotki.

To miasto było siedliskiem intryg, szeptów, plotek, pomówień, ścierających się ze sobą interesów. Pełne tajnych agentów i szpicli najróżniejszych związków, firm, koncernów, korporacji, partii politycznych i grup przemysłowców. A ten tutaj, siedzący naprzeciw Dalton — Blaine mógłby się założyć — przybył z całą pewnością na czele delegacji reprezentującej wielki biznes, w celu zaprotestowania przeciw jakimś pociągnięciom Fishhooka.

Dalton milczał, zaciągając się mocno cygarem. Nagle pochylił się do przodu i zajrzał Blaine'owi prosto w oczy.

— Mówił pan, że nie jest w Zarządzie — odezwał się z lekkim uśmiechem. — Zgoda. O ile pamiętam, przedstawiono mi pana jako badacza, czy tak?

Blaine potakująco skinął głową.

— To znaczy, że wychodzi pan w przestrzeń i leci do gwiazd?

— Może byśmy jednak zmienili temat, panie Dalton?

— Zatem jest pan dewiatem.

— Wiem, że stać pana, by tak mnie nazwać. Chciałbym jednak zaznaczyć, iż w kulturalnym towarzystwie nie używa się raczej tego określenia.

Uczucie wstydu było jednak Daltonowi obce.

— Jak tam jest?

— Już mówiłem, że nie chce o tym rozmawiać.

— Latacie tam samotnie, czy grupami?

— No dobrze. Nie jestem sam. Mam ze sobą taśmy.

— Taśmy? — brwi Daltona uniosły się.

— Komplet zminiaturyzowanych urządzeń badawczo-pomiarowych, które wykonują badania i rejestrują wszelkie dane.

— Ale w tym urządzeniu jest pan?

— Nie, do cholery. Mówię przecież, że biorę to ze sobą. Tak, jak pan jakąś niewielką torbę.

— Aha, pański umysł i to urządzenie.

— Tak, zgadza się. Mój umysł i to urządzenie — odparł kąśliwie Blaine.

— Rozumiem — odrzekł poważnym głosem Dalton. — Dzięki za informacje.

Blaine nie zadał sobie trudu, by cokolwiek odpowiedzieć.

Dalton wyjął z ust cygaro i pomrukując z cicha, kontemplował je dłuższą chwile. Cześć cygara, którą trzymał w wargach, była obrzydliwie przeżuta i zwisały z niej groteskowo pasma zaślinionego tytoniu. Po chwili włożył cygaro ponownie do ust i zaczął intensywnie ssać jego końcówkę.

— Wracając do poprzedniego tematu — odezwał się po chwili głosem wyroczni — Fishhook jest w posiadaniu wielu rzeczy pochodzenia pozaziemskiego. I bardzo dobrze. Są one z pewnością bacznie strzeżone i wnikliwie badane nim trafią na rynek. W tej kwestii nie żywilibyśmy najmniejszych wątpliwości. Ale tylko w przypadku, gdyby towary te trafiały na rynek oficjalnymi kanałami. Ale tak niestety nie jest. Fishhook uzurpuje sobie wyłączne prawo do dysponowania towarami, które wy, badacze, dostarczacie mu z innych planet. Towary te są następnie rozprowadzane za pośrednictwem stworzonej przez Fishhooka sieci specjalistycznych agend, nazwanych, o ironio, Punktami Handlowymi. Zupełnie, jakby handlował z bandą dzikusów w dawnych, kolonialnych czasach.

— Widocznie ktoś u Fishhooka, dawno, dawno temu, miał poczucie humoru — zachichotał Blaine.

— I tak drobiazg za drobiazgiem — wściekał się Dalton — stopniowo, krok za krokiem, rujnujecie nas. Z każdym rokiem Fishhook staje się coraz poważniejszą konkurencją w handlu chodliwymi towarami. Niszczy nas swoją działalnością. A to są metody po prostu gangsterskie. Słyszałem ostatnio, że chce udostępnić do powszechnego użytku nowy system transportu. Czy pan sobie wyobraża skutki, jakie to pociągnie za sobą?

— Podejrzewam, ze wyeliminuje przestarzałe metody tradycyjnego przewozu, jak również większość istniejących obecnie linii lotniczych — odparł niedbale Blaine.

— No właśnie. Żadna tradycyjna forma transportu nie ma szans równać się z systemem teleportacyjnym.

— Cóż mogę panu radzić w tej sytuacji? Rozwiń pan własny system teleportacji. Mógł pan dokonać zresztą tego dużo wcześniej. Istnieje wiele osób poza Fishhookiem, znających się na tym i potrafiących pokazać panu Jak to się robi.

— Wariaci! — prychnął Dalton.

— Nie ma pan racji, Dalton. To nie wariaci. To tylko ludzie o paranormalnych możliwościach. Tacy właśnie wariaci stworzyli dzisiejszą potęgę Fishhooka, na którą tak pan narzeka. Fishhook po prostu w stosownym czasie potrafił wykorzystać ich zdolności. Te same, którymi pan, i ludzie pańskiego pokroju, gardzili.

— Po prostu liczyliśmy się z opinią publiczną.

— Opinia publiczna! — Blaine parsknął szyderczo. — Znam to doskonale, panie Dalton. Co ma do tego opinia publiczna? Dawno już chyba minęły czasy, kiedy ludzi krzyżowano za zdolności paranormalne.

— Hmm, ogólny klimat potępienia moralnego wstrzymywał nas…

— Aha, trele-morele — Blaine lekceważąco machnął dłonią przed nosem Daltona.

Przemysłowiec ponownie wyjął z ust cygaro i oglądał je z wyrazem niesmaku na twarzy. Po chwili powolnym, odmierzonym ruchem zgniótł niedopałek w wielkiej donicy z kwiatem. Przeżuty koniuszek cygara sterczał groteskowo z ziemi. Dalton poprawił się w fotelu. zaplótł dłonie na brzuchu i wlepił wzrok w sufit.

— Panie Blaine — odezwał się po chwili.

— Tak, słucham.

— Pan jesteś człowiekiem niezwykle bystrym, by nie rzec inteligentnym. Przekonał mnie pan w niektórych aspektach spraw, o których mówiliśmy.

— Zawsze do usług — schylając ironicznie głowę, odparł Blaine.

— Ile pan zarabia u Fishhooka?

— Wystarczająco.

— Dobra, dobra, pieniędzy nigdy dość. Nie spotkałem nikogo, kto miałby ich za wiele.

— Jeśli chce mnie pan kupić, toś trafił pan kulą w płot.

— Nie chcę wcale kupować. Chce pana wynająć. Żebyś był pan i u mnie, i Fishhooka. Zna pan wielu ludzi, a biorąc pod uwagę pańskie doświadczenie i zdolności byłby pan dla nas wręcz bezcenny. A jeśli idzie o wyna…

— Pan wybaczy — przerwał mu bezceremonialnie Blaine. — Sądzę, że absolutnie nie mamy o czym ze sobą rozmawiać. Zresztą w obecnym układzie nie przydałbym się panu na nic. Proszę mi wierzyć.

Był już na tym przyjęciu godzine. Zjadł, wypił, pogawędził z Daltonem; zbyt dużo czasu zresztą mu poświecił. Musi zniknąć. Musi stąd wyjść, zanim wieść o jego pobycie u Charline dotrze do Fishhooka.

Usłyszał za plecami szelest materiału i czyjaś dłoń dotknęła jego ramienia. Dobiegł go głos Charline Whittier:

— Cześć, Shep. Okropnie się cieszę, że przyszedłeś.

Blaine odwrócił głowę i spoglądając w górę zajrzał dziewczynie w oczy:

— To mnie jest miło, że nie zapomniałaś o mojej skromnej osobie. Charline zmrużyła filuternie oczy:

— Nie zapomniałam…? — zawiesiła głos.

— No nie, musze uczciwie przyznać, ze to Freddy ściągnął mnie do ciebie. Ale mam nadzieje, że nie masz nic przeciwko temu.

— Och, Shep. Wiesz przecież, że jesteś zawsze u mnie najmilej widzianym gościem — jej palce zacisnęły się znacząco na jego ramieniu. — Tam jest ktoś, kto koniecznie chce cię poznać. Czy wybaczy nam pan, panie Dalton? — zwróciła się z olśniewającym uśmiechem do finansisty.

— Ależ oczywiście — odparł przedstawiciel biznesu unosząc się lekko z fotela, a dziewczyna odciągnęła Blaine'a w przeciwległy kąt pokoju.

— Postąpiłaś dość brutalnie w stosunku do tego Daltona — roześmiał się cicho Blaine.

— Spostrzegłam, co się świeci i przybyłam z odsieczą — odparła z lekkim uśmiechem. — To przerażająco nudny i ponury facet. Zupełnie nie mam pojęcia, jak tu trafił. Jestem przekonana, że wcale go nie zapraszałam.

— Kim on właściwie jest?

— Przewodniczy jakiejś delegacji handlowców — wzruszyła ramionami. — Przybyli tu po to, by wypłakać swe smutki na szerokiej piersi Fishhooka.

— Właśnie miałem okazje przekonać się, jak bardzo jego serce jest złamane.

— Piłeś już coś? — zmieniła temat Charline.

— Właśnie skończyłem drinka.

— Jadłeś? — A gdy Blaine skinął potakująco głową, dodała: — Dobrze się bawisz? Mam najnowszy model dimensino. Gdybyś miał ochotę…

— Na razie dzięki. Może potem…

— No to idź i wypij jeszcze za moje zdrowie. Musze lecieć do nowych gości. Zostaniesz dzisiaj? Już tyle czasu minęło…

— Wybacz, Charline, naprawdę. Przykro mi, ale…

— No dobrze. Nie tłumacz się — odparła cicho, bez urazy w głosie. Odwróciła się by odejść, ale Blaine zatrzymał ją.

— Charline, czy ktoś ci mówił, że jesteś najlepszą dziewczyną pod słońcem?

— Nikt. Absolutnie nikt — roześmiała się i wspinając na czubki palców musnęła go lekko ustami w policzek. — No uciekam, baw się dobrze.

Zamyślonym wzrokiem spoglądał za nią jak niknęła w pstrym tłumie gości. I znów poczuł w mózgu znajome drgniecie. Różowość dawała znać o sobie. W drgnięciu tym Blaine wyczuł nieme pytanie.

— JESZCZE CHWILĘ — odparł, spoglądając wciąż w tłum. — TO MUSI CHWILĘ POTRWAĆ. NA RAZIE NIC NIE GADAJ I NIE WTRĄCAJ SIĘ.

Obce zwinęło się i odpełzło w głąb mózgu, pozostawiając całą inicjatywę człowiekowi.

— WIESZ DOBRZE, ŻE JESTEŚMY NA SIEBIE SKAZANI. JESTEŚMY SKLEJENI — dodał po chwili. Obce było wystraszone i w każdej chwili Blaine mógł spodziewać się ponownego ataku paniki. Na razie jednak wydawało się, że intruz, jakby ufając człowiekowi, akceptuje wszystkie posunięcia Blaine'a. Ale sytuacja z całą pewnością musiała trwożyć istotę wyrwaną nagle ze swej rodzinnej planety, przeniesioną z błękitnego pokoju tak daleko od domu, wtłoczoną w mózg obcego tworu, jakim bez wątpienia był dla niego Blaine.

Rozmyślając tak lawirował miedzy gośćmi wypełniającymi pokój. Obszedł dwukrotnie bar, zajrzał do sąsiedniego pomieszczenia, gdzie zainstalowane było dimensino a następnie skierował się do foyer. W głowie kołatała mu tylko jedna myśl: jak najszybciej wydostać się z przyjęcia Nim nastanie nowy dzień, musi już być daleko stąd albo — jeśli zostanie w mieście — tutaj wynaleźć dobrą kryjówke.

Wyminął kilka grup plotkujących gości pokiwał z daleka ręką znajomym. Zdawał sobie sprawę, że znalezienie odpowiedniego samochodu zajmie trochę czasu. Samochód oczywiście musi być otwarty i z kluczykami w stacyjce. Wiedział też, że może wcale takiego pojazdu nie znaleźć. I co wtedy? Uciekać w pobliskie góry i tam szukać schronienia? Zwrócić się o pomoc do Charline? Tak, Charline z pewnością pomogłaby mu. Ale dziewczyna była gadatliwa; zbyt gadatliwa, zanadto uwielbiała sensacje i tajemnice… Nie, lepiej nie mieszać do tego Charline. Nikt więcej nie przychodził mu do głowy. Miasto oplątane było bowiem siecią matactw i intryg, a Blaine zdawał sobie sprawę, że wśród jego rozlicznych przyjaciół i znajomych jest wielu, którzy zgodziliby się na popełnienie najgorszej podłości już nawet nie za przywileje u Fishhooka, lecz za najbardziej mglistą obietnicę poparcia.

Wszedł do foyer. Było to jak wyjście z głębokiego lasu na niezmierzony przestwór łąki pełnej wiatru i przestrzeni. Z oddali, jak szum drzew, dobiegał go stłumiony gwar głosów, a zapach jodeł płynący przez otwarte okna, przesycał powietrze.

Nagle drzwi zewnętrzne otworzyły się gwałtownie i do środka wtargnęła kobieta.

— Harriet! — wykrzyknął Blaine. — To ty? Ach prawda, powinienem się był domyśleć wcześniej, że tu przyjdziesz. Ty, która jesteś żywą kroniką tego miasta, nigdy nie zrezygnowałabyś z przyjęcia u… Nie dokończył, gdyż w jego mózg wgryzł się ostry, telepatyczny szept dziewczyny:

— SHEP, TY OŚLE. TY ZUPELNY KRETYNIE I CO TY TU JESZCZE ROBISZ? (OBRAZ PRZEDSTAWIAJĄCY MALPĘ W BŁAZEŃSKIFJ CZAPCE Z DZWONECZKAMI, NĄJBARDZIEJ TYLNĄ CZĘŚĆ KOBYŁY ORAZ ZARTOBLIWY RYSUNEK PENISA).

— Ależ Harriet…

— OCZYWIŚCIE… DLACZEGO NIE? (SZEREG PULSLJJĄCYCH ZNAKÓW ZAPYTANIA). SĄDZISZ, ŻE TYLKO TY WIFSZ, CO W TRAWIE PISZCZY? TAJEMNICA? ZGODA, ALE JA RÓWNIEŻ MAM DO NICH DOSTĘP. W JAKIŻ INNY SPOSÓB DOBRY DZIENNIKARZ MÓGŁBY UTRZYMAĆ SIĘ W BRANŻY? (STERTY POROZWIEWANYCH WIATREM ŚMIECI, NIE KOŃCZĄCE SIĘ KOLUMNY JAKICHŚ TABEL STATYSTYCZNYCH, OGROMNE UCHO Z PARĄ PORUSZĄJĄCYCH SIĘ BEZGLOŚNIE UST). Och, przenigdy nie opuściłabym przyjęcia u Charline — mówiła Harriet swoim słodkim, lekko śpiewnym głosem. — Gdzież indziej mogłabym spotkać tak interesujących ludzi?

— ALE TY MASZ MANIERY! — wykrzyknął telepatycznie Blaine, gdyż tylko w wyjątkowych przypadkach wolno było posługiwać się telepatią. A już nigdy w życiu codziennym.

— DO DIABŁA Z TYM — odpowiedziała Harriet. — ODSŁANIAM SWĄ DUSZĘ PRZED TOBĄ (JEGO CHARAKTERYSTYCZNA TWARZ I SPOCZYWĄJĄCA NA NIEJ DROBNA, OZDOBIONA PIERŚCIONKAMI KOBIECA DLOŃ). PRZEWRÓCILI JUŻ MIASTO DO GÓRY NOGAMI I WIEDZĄ, ŻE TUTAJ JESTEŚ. ZJAWIĄ SIE WKRÓTCE; JEŚLI JESZCZE ICH NIE MA. PRZYBYŁAM, GDY SIĘ TYLKO DOWIEDZIAŁAM… MÓW COŚ, DURNIU! KTOŚ MOŻE NAS PODGLĄDAĆ.

— Marnujesz czas — odparł natychmiast lekko schrypniętym głosem Blaine. — Nikogo ciekawego tu dzisiaj nie spotkasz. To najgorsze przyjęcie, jakie kiedykolwiek zorganizowała Charline. SZPERACZE!!!

— BARDZO MOŻLIWE. ALE MAMY JESZCZE SZANSE. MUSISZ PRYSKAĆ STĄD JAK NAJSZYBCIEJ. JAK STONE. JAK WSZYSCY INNI. JA CI W TYM POMOGĘ.

— Rozmawiałem z takim jednym finansistą. Był koszmarnie, ale to koszmarnie nudny. Urwałem się, by zaczerpnąć haust świeżego powietrza. STONE! CO O NIM WIESZ!

— NIE CZAS TERAZ O NIM MÓWIĆ. Uciekam w takim razie, skoro twierdzisz, że nic ciekawego się nie dzieje. Szkoda mojego czasu. MÓJ SAMOCHÓD STOI PRZED DOMEM, ALE NIE MOŻEMY WYJŚĆ RAZEM. WYJDĘ PIERWSZA I ZABIORĘ AUTO SPRZED FRONTU. TY POSZWENDĄJ SIĘ JESZCZE TROCHĘ0 PO POKOJACH, A POTEM IDŹ DO KUCHNI (PLAN DOMU Z DROGĄ DO KUCHNI OZNACZONĄ CZERWONĄ LINIĄ).

— WIEM GDZIE JEST KUCHNIA.

— TYLKO NICZEGO NIE SPARTACZ. MASZ BYĆ NATURALNY; OT, ZWYKŁY, ŚMIERTELNIE ZNUDZONY PRZYJĘCIEM GOŚĆ (RYSUNEK MĘŻCZYZNY Z ZACZERWIENIONYMI SENNYMI OCZYMA, Z PRZYLEPIONYM DO WARG PÓŁUŚMIESZKIEM. SYLWETKA OKLAPŁA, LEKKO ZATACZAJĄCY SIĘ OD NADMIARU WYPITEGO ALKOHOLU, SZKLANKA W DŁONI). GDY JUŻ BĘDZIESZ W KUCHNI, WYJDŹ TYLNYMI DRZWIAMI NA ULICĘ. BĘDĘ TAM CZEKAŁA.

— Ale czemu tak od razu uciekasz? Mogę się mylić. Wiesz, że nie umiem oceniać właściwie tego typy przyjęć. ALE DLACZEGO TO ROBISZ? JAKI MASZ W TYM CEL? (ZMIESZANA, ROZEŹLONA OSOBA Z PUSTYM WORKIEM W RĘKACH)

— KOCHAM CIĘ (PŁOT Z DESEK Z WYRYT'YMI NA NIM DWOMA SPLECIONYMI SERCAMI).

— NIE WIERZĘ CI (KOSTKA MYDLA ZMYWĄJĄCA ENERGICZNIE USTA).

— Nie mów nikomu, że tu byłam. Charline nie wybaczyłaby mi tego. JESTEM DZIENNIKARKĄ I PRACUJĘ NAD KOLEJNYM TEMATEM. TY JESTEŚ CZĘŚCIĄ TEGO TEMATU.

— ZAPOMNIALAŚ, ŻE FISHHOOK MOŻE NAS OCZEKIWAĆ U WYLOTU KANIONU?

— SHEP, NIE PRZEJMUJ SIĘ WSZYSTKO OBMYŚLIŁAM. ZROBIMY Z NICH DURNIÓW.

— Okay, nie powiem ani słowa. Trzymaj się. I DZIĘKI.

Otworzyła drzwi i wyszła. Słyszał odgłos jej kroków, gdy przemierzała patio, a następnie stukot pantofli na schodach.

Wolnym krokiem skierował się do pokoju pełnego gości. Z chwilą przekroczenia progu poraził go jazgot i hałas, o istnieniu których zdążył już zapomnieć. Zgiełkliwy szum wielu rozmawiających jednocześnie osób. Gwar nic nie znaczącej pogawędki, nie posiadającej ani treści, ani sensu. Po prostu trajkotania dla samego trajkotania. Jedno wielkie, przepastne morze bełkotliwego dźwięku.

Czuł coś w rodzaju podziwu dla Harriet, dla jej zimnej krwi i opanowania. Czuł również wdzięczność za przyjazną pomocną dłoń wyciągniętą w chwili, gdy tak jej potrzebował. Jednocześnie uświadamiał sobie, że Harriet, jeszcze bardziej niż kobietą, jest dziennikarką. Jednym z najlepszych pismaków, jakich znał.

Zatrzymał się przy barze. Wziął czystą szklankę, nalał sobie dużą porcje szkockiej, wsypał lód. Stał chwile bezczynnie, pociągając drobnymi łykami alkohol. Nie wolno mu okazywać pośpiechu, nie może pokazać, że zmierza w jakimś określonym kierunku. Jednocześnie nie mógł sobie pozwolić na przyłączenie się do którejś z rozgadanych grup ludzi. Na to nie miał czasu.

Stał chwile przy drzwiach prowadzących do pokoju, gdzie mieściło się dimensino, którym po chwaliła się Charline. W pierwszej chwili chciał wejść do środka. Było to jednak ryzykowne, gdyż człowiek zbyt łatwo mógł tam stracić poczucie czasu i rzeczywistości. Poza tym Blaine zawsze odczuwał niechęć do tego typu rozrywki.

Nie, to stanowczo głupi pomysł — mruknął do siebie, odwracając się plecami do sali z dimensino. Skierował się w głąb kipiącego gośćmi pokoju. Wymienił kilka zdawkowych uwag ze znajomym małżeństwem, poklepał przyjacielsko po plecach zawianego dżentelmena, którego poznał na jednym z poprzednich przyjęć, wysłuchał dwóch zupełnie nie śmiesznych dowcipów, poflirtował chwile z efektowną wdową, zdradzającą wobec niego wyraźnie uwodzicielskie zamiary. Ale cały czas konsekwentnie przemieszczał się w stronę drzwi wiodących na dół, do kuchni. Gdy dotarł do nich był kompletnie mokry od potu. Rozejrzał się dyskretnie i przekonany, że nikt nie zwraca na niego uwagi wymknął się za drzwi i ostrożnie zaczął schodzić po schodach.

W kuchni było pusto i chłodno. W jaskrawym świetle wypełniającym pomieszczenie lśniły metalicznie chromowane okucia urządzeń kuchennych. Na ścianie naprzeciw drzwi wisiał duży zegar z sekundnikiem, wypełniając dźwięcznym chrobotem mechanizmu panującą w kuchni ciszę.

Postawił nie dopitą szklankę whisky na stole i rozejrzał się: od drzwi wyjściowych dzieliło go sześć metrów lśniącej, czystej posadzki. Bez zastanowienia ruszył w ich stronę, gdy bezgłośny, ostrzegawczy krzyk poraził jego mózg. Zamarł, a następnie błyskawicznie obejrzał się za siebie.

Obok olbrzymiej lodówki stał Freddy Bates. Prawą rękę trzymał głęboko w kieszeni kurtki.

— Shep — odezwał się cicho Freddy Bates. — Nie masz szans. Nie próbuj uciekać. Dom jest obstawiony. Powtarzam, nie masz najmniejszych szans.

Загрузка...