Blaine dłuższy czas leżał nieruchomo, upajając się po prostu ciałem. Czuł je, mógł dotknąć skóry, wyczuć pod palcami jej chłód, lepką wilgoć potu na ramionach, na twarzy, na piersiach.
Nie znajdował się już w błękitnym pokoju, nie słyszał dobiegającego z zewnątrz gwizdu wiatru i syku przesypującego się piasku. Był natomiast inny, drażniący i chrapliwy dźwięk. I smród; agresywny, surowy odór lekarstw wypełniający nozdrza Blaine'a.
Uchylał powieki niezwykle powoli i ostrożnie. Ujrzał biel — nieskażoną i czystą. Olśniewającą biel sufitu.
Jego głowa spoczywała na poduszce, a ciało na świeżym prześcieradle. Miał na sobie jakieś ubranie ze sztywnej, szorstkiej tkaniny.
Odwrócił głowę. Obok stało inne łóżko, a na nim spoczywała mumia.
Czas — powiedziało mu stworzenie z innego świata — czas jest ze wszystkiego najprostszą sprawą. Chciało mu to wyjaśnić, ale nie zdążyło, gdyż Blaine powrócił już do siebie, na swoją planetę.
To był chyba sen. Piękny sen — myślał powracając wspomnieniem do błękitnego pokoju. Ale to wcale nie był sen. To wszystko zdarzyło się naprawdę. Powrócił na tamtą planetę i rozmawiał z Róiową Istotą. Słuchał jej niezwykłych opowieści, pamietał teraz każdy ich szczegół. Zbyt dokładnie, żeby to wszystko miało się mu tylko przyśnić. Mumie z sąsiedniego łóżka spowijały bandaże tak szczelnie, że pozostały tylko otwory na usta i nos. Nawet oczy były zakryte. To właśnie jej chrapliwy oddech stanowił źródło drażniących dźwięków. Ściany — podobnie jak sufit — były przytłaczająco białe, a podłogę pokrywała wzorzysta glazura. Blaine nie miał wątpliwości, dokąd trafił.
Był w szpitalu, sam na sam z ową charczącą i śliniącą się mumią.
Był w szpitalu, wśród ludzi! Leżał zmrożony nagłym strachem, który obrzydliwą, mdlącą falą podpełzł mu do gardła. Po krótkiej chwili jednak uczucie zagrożenia minęło. Poczuł się w jakiś zadziwiający sposób bezpieczny. Chwile zastanawiał się, gdyż musiał istnieć jakiś racjonalny powód tego, że tak nagle i kompletnie przestał się bać.
Gdzie byłem? Gdzie byłem jeszcze prócz tego błękitnego pokoju? — zastanawiał się.
Umysł zaczął już mu funkcjonować normalnie i przypomniał sobie, że ukrył się w gęstej kępie płaczących wierzb w parowie nad potokiem. Tam zostało jego ciało, podczas gdy świadomość szybowała przez kosmiczną pustkę na ową planetę.
Za drzwiami sali, w której znajdował się Blaine, rozległ się odgłos czyichś kroków. Drzwi otworzyły się nagle i do środka wszedł mężczyzna w białej kurtce. Zatrzymał się w progu i chwile obserwował Blaine'a.
— Wreszcie wrócił pan do siebie — odezwał się doktor. — No i jak samopoczucie?
— Całkiem nieźle — odparł zgodnie z prawdą Blaine, który w dalszym ciągu nie wiedział, co spowodowało jego pobyt w szpitalu. — Jak się tutaj znalazłem?
— Czy panu zdarzały się już kiedyś podobne przypadki? — lekarz jakby nie dosłyszał pytania Blaine'a.
— Ale co?
— Zaćmienie — odparł lekarz. — Stan omdlenia.
— Nie przypominam sobie — Blaine nie podnosząc z poduszki głowy, pokręcił nią przecząco. — Zupełnie, jakby ktoś rzucił na pana urok.
— Czary, doktorze? — wybuchnął gromkim śmiechem Blaine.
— No nie, tak tylko powiedziałem — krzywiąc twarz w wymuszonym uśmiechu odparł doktor. — Ale pacjenci wymyślają czasem. niestworzone rzeczy…
Lekarz zbliżył się do łóżka i usiadł obok Blaine'a.
— Jestem doktor Wetmore — przedstawił się. — Przebywa pan tutaj już od dwóch dni. Jacyś chłopcy wybrali się na króliki i znaleźli pana. Leżał pan pod kępą wierzb. Myśleli, że jest pan martwy.
— I to oni mnie tu zaciągnęli?
— Nie, policja. Chłopcy zawiadomili szeryfa.
— No i co mi było?
— Nie wiem — odrzekł szczerze doktor.
— Zdaje pan sobie sprawę, doktorze, że nie mam pieniędzy. Trudno będzie mi zapłacić.
— To akurat najmniejszy problem — lekarz potrząsnął głową. — Istnieje inna kwestia. Pan nie posiadał przy sobie żadnych dokumentów. Czy pamięta pan w ogóle, kim jest?
— Oczywiście. Jestem Shepherd Blaine.
— A gdzie pan mieszka?
— Nigdzie. Szedłem, szedłem i przywędrowałem tutaj.
— A w jaki sposób dostał się pan do miasta?
— Nie mogę sobie jakoś przypomnieć. Blaine usiadł na łóżku. Spojrzał bystrym wzrokiem na doktora.
— Zamierzam już pójść sobie — odezwał się. — Jak stąd wyjść?
Lekarz obrzucił go przeciągłym spojrzeniem. Potrząsnął lekko głową.
— Chciałbym jednak, aby pan pozostał jeszcze trochę pod moją opieką. Jest kilka badań, które…
— Ale to tyle kłopotu…
— Nigdy nie należy lekceważyć takich przypadków, jak pański — rzekł poważnie doktor. — Przyznaje, że poza tą niezrozumiałą utratą świadomości, był pan w porządku. To znaczy pod względem fizycznym pański organizm był prawie bez zarzutu. Może akcja serca nieco zwolniona, a oddech nieco płytszy niż normalnie. Temperatura o jakąś kreskę niższa, a poza tym wszystko normalnie, tyle, że był pan nieprzytomny. I w żaden sposób nie było można pana docucić.
Blaine skierował wzrok na mumie.
— Z nim chyba nietęgo?
— Wypadek drogowy.
— O, to raczej nietypowe. Niewiele ich teraz.
— Niezwykłe okoliczności — wyjaśnił lekarz. — Kierował starą ciężarówką. Jechał prędko i pękła mu opona. Jeden zakręt szosy przed rzeką.
Blaine drgnął i przenikliwym wzrokiem otaksował mężczyzn spowitego bandażami.
— Możemy pana przenieść do innej sali — zaproponował doktor, opacznie tłumacząc sobie zainteresowanie Blaine a rannym szoferem.
— To zbyteczne. Nie zostanę tu przecież długo — Blaine wzruszył ramionami.
— Prosiłbym jednak, by przez jakiś czas pozostał pan pod moją opieką. Zapaść może się powtórzyć. A za drugim razem mogą pana znaleźć za późno.
— Zastanowię się nad tym — obiecał Blaine, kładąc się z powrotem na łóżku.
Doktor nic nie odrzekł. Wstał i podszedł do drugiego łóżka. Pochylił się nisko nad rannym i chwile wsłuchiwał się bacznie w jego oddech. Następne kawałkiem ligniny wytarł zaślinione wargi chorego. Wyprostował się i spojrzał na Blaine'a.
— Może panu czegoś potrzeba? — spytał. — Musi być pan potężnie głodny.
Blaine przetknął ślinę. Dopiero teraz uświadomił sobie, że od blisko trzech dni nie miał nic w ustach. Pokiwał ochoczo głową.
— Porozmawiam w kuchni. Już coś tam znajdą dla pana.
Doktor odwrócił się i wyszedł z sali szybkim krokiem. Blaine słyszał klekot jego obcasów, oddalający się korytarzem.
I nagle zrozumiał — a może przypomniał sobie tylko — przyczynę owego irracjonalnego poczucia bezpieczeństwa, które tak nagle ogarnęło go zaraz po przebudzeniu. Różowa Istota zamieszkująca daleką gwiazdę zdjęła z jego umysłu lustro! Już nie musi się dłużej czaić, ukrywać, obawiać ludzi.
Gdy tak leżał i myślał o tym, poczuł się odrobinę bardziej człowiekiem; choć na dobrą sprawę nigdy nie czuł się nikim innym. Był nim i teraz, lecz po raz pierwszy, w świadomy sposób doświadczał dziwnego ucisku pod czaszką, wyczuwał ową warstwę nowej, głęboko w nim skrytej, zainstalowanej wiedzy.
Obok, na sąsiednim łóżku, człowiek w bandażach sapał chrapliwie. — Riley! — wyszeptał Blaine odwracając głowę w jego kierunku.
Żadnej reakcji. Mumia dyszała ciągle w tym samym rytmie.
Blaine zsunął z łóżka bose stopy i oparł je na podłodze. Poczuł chłód kafelków. Wstał. Nogawki szpitalnej pidżamy były o wiele za długie i Blaine miał niejakie kłopoty w poruszaniu się. Stanął przy sąsiednim łóżku, nachylił się nisko nad spowitą bielą postacią.
— Riley, to ty? Riley, czy mnie słyszysz?
Mumia drgnęła. Bezskutecznie próbowała przekręcić głową. Rozchyliła suche, spierzchnięte wargi ukazując ciemny, opuchnięty język.
— Powiedz… — tyle tylko zdołało wyjść z ust rannego. Po chwili ponowił próbę. — Powiedz Finnowi… — wystękał Riley.
Chciał powiedzieć coś więcej. Blaine czuł to i czekał cierpliwie. Usta znów poruszyły się. Ciężko, z mozołem. I jeszcze raz. Język obracał się niemrawo. Lecz nie padło już żadne nowe słowo.
— Riley! — tym razem nie było już żadnej reakcji rannego.
Blaine cofnął się tyłem do swego łóżka. Usiadł, nie odrywając wzroku od spowitego bandażami kierowcy. Ten leżał cicho i nieruchomo.
I w końcu dopadł go strach — pomyślał Blaine. Strach, przed którym umykał przez pół kontynentu. Lecz najprawdopodobniej nie był to ten lek, przed którym tak zaciekle i desperacko uciekał, lecz całkiem inny strach, niż sądził Riley. I inne niebezpieczeństwo.
Ranny znów zaczął ciężko dyszeć.
Riley wiózł jakieś wiadomości dla Finna — myślał Blaine. Kim jest Finn? I gdzie się obecnie znajduje? Co zrobił Rileyowi Finn?
Finn? Słyszał o jednym Finnie.
Kiedyś, bardzo dawno temu, Blaine zetknął się już z tym nazwiskiem. Usiadł z wrażenia na łóżku. Starał się gorączko przypomnieć sobie wszystko, co wiedział o Finnie.
Całkiem zresztą możliwe, że chodzi tutaj o innego Finna.
Gdyż Lambert Finn był w swoim czasie również badaczem u Fishhooka. Znikł, podobnie jak Godfrey Stone, lecz wiele lat przed nim. Wiele lat przed tym, zanim Blaine po raz pierwszy przekroczył, progi Fishhooka.
Imię Finna do dziś wymawiano ze zgrozą, szeptem. Stał się legendą, bohaterem mrożącej krew w żyłach opowieści, jednej z tych przerażających historii o Fishhooku.
Gdyż — jak głosiła owa historia — Lamber Finn powrócił pewnego dnia z gwiazd jako maniak.