Rand postąpił cztery kroki do przodu, by podnieść upuszczoną przez Blaine'a latarkę. Wyprostował się, zapalił reflektor i skierował snop białego światła na maszynę gwiezdną. W jasnym blasku latarki można było dostrzec złociste drobiny pyłu tańczące wewnątrz niematerialnego korpusu maszyny.
— Tak — powtórzył Rand. — Zrobione niesłychanie zgrabnie. Nie mam najmniejszego pojęcia w jaki sposób ani po co to zrobiłeś. Lecz o maszynę zadbałeś wyjątkowo dobrze.
Po chwili zgasił latarkę. Stali w milczeniu, otuleni mrokiem. Tylko ich sylwetki rysowały się łagodnie w delikatnym poblasku księżycowego światła, wpadającym przez okno.
— Sądzę, że Fishhook podziękuje ci za to, coś zrobił z tą maszyną.
— Odwal się — ostro odburknął Blaine. — Doskonale wiesz, że nie dla Fishhooka to zrobiłem.
— To nieważne — odparł łagodnie Rand. — Ważne, że tutaj zbiegły się nasze interesy. Nie możemy stracić tej maszyny. Nie możemy również pozwolić, by wpadła w niewłaściwe ręce. To oczywiście rozumiesz?
— Doskonale — odrzekł krótko Blaine.
— Spodziewałem się kłopotów — zaznaczył Rand. — Wiesz, jak Fishhook stara się, by żadnych kłopotów nie było. Zwłaszcza, jeśli takie kłopoty mogą wyniknąć tutaj, poza Fishhookiem, w świecie zewnętrznym.
— Nie było żadnych kłopotów, których mógłby obawiać się Fishhook.
— I chwała Bogu. Miło mi to słyszeć. A ty, Shep? Jak sobie radzisz?
— Dziękuję, nie najgorzej.
— To dobrze. To bardzo dobrze — uradował się Kirby. — Bardzo mnie to cieszy. Teraz jednak już pora opuścić tę budę.
Blaine usłyszał szuranie jego kroków po podłodze; Rand zbliżał się do okna. Tam przystanął.
— Ty pierwszy — odezwał się. — Pójdę za tobą. I bardzo cię proszę, Shep — jak przyjaciel przyjaciela — nie próbuj uciekać.
— Bądź spokojni. Nie zamierzam — odrzekł Blaine i szybko prześliznął się przez okno.
Pomyślał, że mógł rzeczywiście próbować ucieczki. Lecz to byłoby nierozsądne, gdyż Rand bez wątpienia był uzbrojony, a dla takiego speca jak on, światło księżyca wystarczałoby w zupełności. Ale bardziej jeszcze niż to od próby ucieczki powstrzymywała go myśl, że na odgłos strzałów do akcji mogłaby się włączyć Harriet. Zdekonspirowałaby się, a on, Blaine, straciłby ostatniego sprzymierzeńca, posiadającego u Fishhooka czyste konto. Modlił się więc tylko w myślach, by dziewczyna pozostała tam, gdzie jest, w ukryciu, w kępie wierzb. Spostrzeże z pewnością, co się dzieje i już coś wymyśli.
Ona jest moją ostatnią deską ratunku — powiedział do siebie.
Stał przy oknie na zewnątrz wozowni czekając, aż Rand wygramoli się przez wąskie okienko. Mężczyzna zeskoczył w końcu na ziemię i niezwykle szybko odwrócił się w kierunku Blaine'a. Trochę za szybko, jak myśliwy — pomyślał Blaine.
Rand widząc czekającego spokojnie Blaine'a odetchnął. Zaśmiał się z cicha.
— Bardzo zręczna sztuczka, Shep — rzekł. — Doskonałe wykonanie. W wolnej chwili musisz mi to dokładnie wyjaśnić. Ukraść maszynę gwiezdną nie jest prostą rzeczą.
Blaine'a aż zatkało ze zdumienia. Szybko pochylił twarz, by Rand nie dostrzegł w blasku księżyca wyrazu zdumienia malującego się na jego twarzy.
Rand wyciągnął rękę i przyjacielskim gestem wziął go za łokieć.
— Tam jest samochód — wykonał niewidoczny w ciemności ruch głową. — Tam, po prawej stronie na szosie.
Szli w milczeniu przedzierając się przez zeschłe badyle szeleszczące przy każdym ruchu. W seledynowym blasku księżyca krajobraz nie był już tak mroczny i beznadziejny. Po prawej stronie ciemną masą uśpionych domów rozciągało się miasto, sprawiając wrażenie czarnych kanciastych pagórków. Bezlistne drzewa majaczyły na wschodniej stronie nieba, niczym odwrócone do góry włosiem malarskie pędzle. Na zachodzie i północy rozciągały się bezkresne połacie płaskiej prerii, posrebrzonej w tej chwili światłem księżyca.
Poniżej, przy szosie, czerniała mroczną plamą kępa wierzb. Blaine rzucił tam szybkie spojrzenie, lecz nie dostrzegł najmniejszego lśnienia księżycowego światła odbitego od metalowej, chromowanej karoserii samochodu, w którym miała czekać Harriet. Po chwili ponownie skierował tam ukradkowe spojrzenie i tym razem był już pewien. W kępie wierzb nie było auta. Harriet zniknęła.
Mądra dziewczyna — pochwalił ją w myślach Blaine. Potrafi szybko myśleć i podejmować natychmiastowe decyzje. Zdążyła uciec, gdy posłyszała warkot nadjeżdżającego auta Randa. Uciekła natychmiast, gdyż nie wiedziała przecież, czy nadjeżdżające auto nie pozostanie w tym miejscu do rana.
— Gdzie mieszkasz w Belmont? — przerwał milczenie Rand.
— Nigdzie — wzruszył ramionami Blaine.
— Złe miasto — krótko podsumował Rand. — Oni tu bardzo serio traktują te swoje opowieści o wiedźmach i wilkołakach. Gliny zatrzymywały mnie dwukrotnie, każąc się gdzieś ukryć. Twierdzili bardzo stanowczo, że to dla mego własnego dobra.
— Oni wszyscy są teraz zdenerwowani i rozemocjonowani — wtrącił Blaine. — Pojawił się bowiem w Belmont Lambert Finn.
— No, proszę — beztrosko wykrzyknął Rand. — Nasz stary przyjaciel.
— Nie mój — zastrzegł natychmiast Blaine. — Nigdy go nawet nie widziałem na oczy.
— Przemiły gość — sapnął Rand. — Niezwykle ujmujący, czarujący człowiek.
— Niewiele o nim wiem. Tyle, co słyszałem od innych.
Rand chrząknął tylko w odpowiedzi.
— Myślę, że skoro nie masz tu żadnego stałego lokum, najlepiej będzie, gdy zatrzymasz się w Punkcie. Ajent z pewnością znajdzie miejsce do spania. I nie będę zdziwiony, jeśli wygrzebie w dodatku jakąś butelczynę. Mam cholerną ochotę na kilka szklaneczek.
— Mnie wystarczy jedna — obojętnym tonem odparł Blaine.
W tej chwili nie było sensu walczyć. Nie było sensu uciekać. Trzeba pójść z Randem do tego ajenta myślał Blaine. Tam dopiero czekać na sprzyjającą okazję.
Na razie próbują się tylko nawzajem wytrącić z równowagi. Rand — jego, a on — Randa. Zdawał sobie doskonale sprawę, że jest to śmiertelna gra, choć prowadzona w sposób nadzwyczaj układny i dyplomatyczny.
Przez chwilę zastanawiał się, czy powinien tak bardzo przejmować się ostatnimi wydarzeniami. Ostatecznie Fishhook nie jest tak bardzo złym miejscem. Nawet jeśli wyślą go do Baja California, lub innego podobnego — miejsca odosobnienia czyż nie będzie to o niebo lepsze od wszystkiego czego doświadczył dotychczas i losu, jaki może go czekać w tym miasteczku nad Missouri.
Dotarli do zaparkowanego przy drodze auta i Blaine zaczekał chwilę, aż Rand zajmie miejsce za kierownicą. Potem sam wsunął się do środka. Zaszumiał silnik i samochód z wygaszonymi światłami zewnętrznymi ruszył do przodu. Rand skierował maszynę na środek autostrady.
— Policja niewiele może nam zrobić — odezwał się półgłosem Rand. — Co najwyżej zamknąć do rana. Sądzę jednak, że najlepiej jest ich po prostu unikać.
— Masz rację — skinął głową Blaine.
Rand omijając centralne ulice miasteczka kluczył wąskimi uliczkami i przecznicami.
— Jesteśmy na miejscu — sapnął w końcu parkując auto przy krawężniku i wyłączył motor. — No, teraz najwyższa pora na drinka.
Weszli w mroczną sień, a następnie w podwórko. Stanęli przed tylnymi drzwiami Punktu. Rand zapukał. Drzwi uchyliły się i dwaj przybysze wśliznęli się na zaplecze Punktu Handlowego. Większą część pomieszczenia zajmował magazyn i tylko jeden z rogów został zaanektowany dla celów mieszkalnych i towarzyskich. Znajdowało się tam pojedyncze łóżko, kuchenka i stół. Ponadto byłtam jeszcze kominek z ustawionymi wokół wygodnymi, przepaścistymi fotelami.
W kącie obok drzwi, którymi dostali się do środka, stała wielka, podobna kształtem do pudła konstrukcja. Blaine, choć nigdy nie widział takiego urządzenia, domyślił się, że jest to właśnie owo przesławne transo — transmitor materii, który zapewniał bezbłędne funkcjonowanie gęstej sieci Punktów Handlowych rozciągniętej wokół całej kuli ziemskiej. Przez transo mógł być w każdej chwili dostarczony dowolny towar, żądany przez któregokolwiek z tysięcy ajentów Fishhooka.
To właśnie transo miał na myśli Dalton tam, na przyjęciu u Charline, gdy wspominał o nowych metodach transportu, które, wedle jego słów, wyeliminowałyby wszystkie przedsiębiorstwa transportowe na świecie. Pod warunkiem, oczywiście, że Fishhook zdecyduje się udostępnić transo do użytku publicznego.
— Siadaj sobie wygodnie, Shep — odezwał się Rand wskazując fotele. — Grant zaraz pójdzie po flaszkę. Mam nadzieję, że masz jakąś na składzie, co, Grant? — zwrócił twarz w stronę Zarządcy Punktu.
— Dobrze wiesz, że zawsze mam coś takiego pod ręką — zarechotał ponuro ajent. — Jak inaczej mógłbym żyć w takim miejscu, jak to?
Blaine rozsiadł się w fotelu przy ogniu, a Rand zajął miejsce naprzeciwko.
— Ostatnio piliśmy wspólnie u mnie, w biurze — przypomniał Rand. — Teraz sobie odnowimy naszą przyjaźń, co, Shep?
Blaine'owi krew gorącą falą uderzyła do głowy. Poczuł jak narasta w nim napięcie i uczucie osaczenia. Opanował się jednak na tyle, że obojętnie wzruszył tylko ramionami.
— Wiesz, jak niewiele miałem wówczas czasu odparł prawie pogodnym tonem. — Tylko dziewięć minut. Tyle mi wówczas zostało.
— Mylisz się, Shep. Miałeś ich dokładnie dwanaście. Przy wywoływaniu twoich taśm, chłopcy pracowali nieco wolniej.
— A Freddy? Któż by pomyślał, że pracuje dla was?
— Byłbyś zaskoczony, gdybyś znał wszystkich, którzy pracują dla mnie — wzruszył ramionami Rand.
Siedzieli pozornie rozluźnieni, przy płonących drwach i czekali na butelkę, po którą poszedł Grant. Dłuższą chwilę mierzyli się wzrokiem.
— Czemu nic nie mówisz, Shep? — spytał w końcu Rand. — Nie wiem, o co pytać. Nie potrafię nic wymyśleć. Twoje tarapaty zaczęły się bardzo daleko stąd, w Plejadach… Ale mimo to w jakiś sposób dograłeś sprawę do końca…
— Dograłem sprawę do końca?
— Tak, do końca. Wyjątkowo zresztą ci się to udało. Wiedzieliśmy, że zetknąłeś się tam z jakąś formą życia i natychmiast posłaliśmy innych. Ta istota z którą się spotkałeś wciąż jeszcze tkwiła w tym swoim miejscu. Gapiła się na naszych ludzi. I to wszystko. Próbowaliśmy nawiązać z nią jakiś kontakt, ale ona pozostawała zupełnie niema. Udawała, że ich nie słyszy, nie dostrzega. To jest zupełnie niezrozumiałe dla…
— Braterstwo — odparł chichocząc z cicha Blaine. — Zawarliśmy braterstwo. Ale ty i tak tego nie zrozumiesz.
— Sądzę, że jednak zrozumiałbym — oczy Randa pociemniały. — Jak bardzo stałeś się obcy, Shep?
— Spróbuj, to zobaczysz.
— O nie, wielkie dzięki — wzdrygnął się Rand — Szedłem twoim tropem. Na początku wysłałem Freddy'ego… Wszystko jednak okazało się być bardziej dziwaczne i tajemnicze niż mogliśmy nawet przypuścić.
— No i co dalej zamierzasz?
— Żebym to ja sam wiedział.
Do pokoju wszedł ajent dźwigając dwie szklanki i butelkę.
— A twoja szklanka, Grant? — spytał Rand obrzucając mężczyznę bacznym spojrzeniem.
— Zostały mi jeszcze trochę roboty — odparł zapytany. — Więc jeśli nie macie nic przeciwko temu… — Oczywiście, że nic. Pędź do swych zajęć, Grant. Ale jeszcze jedno…
— Tak, sir?
— Chciałbym, żeby pan Blaine spędził tu noc.
— Nie ma najmniejszych przeszkód. Ale muszę od razu zastrzec, że wygód żadnych tu nie ma…
— To nie problem… — wtrącił Blaine.
— Zaproponowałbym panu własne łóżko. Ale uczciwie mówię, że to marny interes…
— Nie mam najmniejszego zamiaru pozbawiać pana łóżka — roześmiał się Blaine.
— Naprawdę będzie panu dużo wygodniej, gdy pościelę na ziemi. Tak będzie lepiej, słowo honoru.
— Ach, cokolwiek — machnął ręką Blaine. — Będę wdzięczny za cokolwiek.
Rand wziął butelkę, przez chwilę czytał etykietkę, a następnie odkorkował.
— Koce przyniosę trochę później. I tak nie wybiera się pan teraz spać? — Grant spoglądał na butelkę połyskującą w dłoniach Randa.
— Oczywiście, że możesz potem, Grant. Dziękuję — mruknął przez zęby Rand mocując się z opornym korkiem.
Mężczyzna wyszedł. Chwilę potem trzasnęły jakieś drzwi w głębi domu i zapadła cisza. Rand otworzył wreszcie butelkę i rozlał trunek do szklanek. Spojrzał badawczo na Blaine'a.
— Oczywiście nie musisz tu zostawać, jeśli nie chcesz.
— Naprawdę nie muszę?
— Wracam do Fishhooka przez transo. Jeśli chcesz, wracaj ze mną.
Blaine milczał i Rand podał mu pełną szklankę.
— No i co powiesz, Shep? — pierwszy przerwał ciszę Rand.
— Upraszczasz chyba sprawę — roześmiał się Blaine. — Chyba zbyt upraszczasz.
— Możliwe — odparł Rand, rozpierając się wygodniej w fotelu i podnosząc szklankę do ust.
— Mogę zrozumieć tę historię z obcym, z tym, że stałeś się obcy — odezwał się po chwili milczenia. — To w końcu ryzyko zawodowe każdego badacza. Ale maszyna gwiezdna? Jak tego dokonałeś? Byłeś w spółce ze Stone'em, oczywiście?
— Wiesz, że Stone nie żyje?
— Nie, nie słyszałem o tym — odparł Rand z odcieniem powątpiewania w głosie.
Trochę pod wpływem tonu Randa, trochę intuicyjnie Blaine pojął, że Kirby wcale o to nie dba, czy Stone żyje czy nie, czy Finn jest w mieście czy gdzieś indziej na prowincji. Było mu to najwidoczniej zupełnie obojętne. A nawet więcej. Wyglądało na to, że Rand jest zadowolony z obrotu sprawy, tak ze śmierci Stone'a, jak i z działalności Finna. Gdyż monopol Fishhooka opierał się w gruncie rzeczy na świecie niedewiatów, na tych milionach ludzi zmuszonych do spoglądania z nadzieją w stronę koncernu, bo tylko ten mógł zapewnić im kontakty i handel z gwiazdami. A więc Fishhook i reprezentujący jego interesy Rand, mogli wręcz być zainteresowani — Blaine uświadomił to sobie nagle — tym, aby krucjata głoszona przez Finna toczyła się nieuchronnie do końca.
Lecz jeśli tak jest rzeczywiście, to śmiertelny cios Stone'owi mógł zadać wcale nie Finn, lecz Fishhook.
Blaine wzdrygnął się na tę myśl. Ale tkwiła mu ona w mózgu. Nie dawała spokoju. Nurtowała. Drażniła, sytuacja naraz okazała się o wiele, wiele bardziej skomplikowana. Wykraczała daleko poza wojnę między Stone'em a Finnem.
Nie lepszym wyjściem w tej sytuacji byłoby zupełne wyparcie się jakichkolwiek związków z tą nieszczęsną maszyną gwiezdną — myślał gorączkowo Blaine. Być może powinien był to zrobić już wcześniej, jeszcze w wozowni. Lecz gdyby teraz wyznał Randowi jak rzecz się miała naprawdę, że z całą aferą zetknął się zaledwie kilka godzin temu, to — raz — że może w oczywisty sposób stracić całą swoją przewagę która stanowi jego wartość przetargową, a — dwa — że Rand i tak mu nie uwierzy. Bo to przecież nie kto inny, lecz Blaine towarzyszył Rileyowi w transporcie maszyny prawie od samego Meksyku.
— Dużo czasu zajęła ci pogoń za mną — ostrożnie odezwał się Blaine. — Albo straciłeś trochę swych umiejętności. A może tylko igrałeś ze mną?
— Szczerze ci wyznam, Shep, że prawie udało ci się wymknąć — rzekł Rand marszcząc brwi, jakby sobie coś przypomniał. — Mieliśmy cię już w tym miasteczku, gdzie o mało nie zostałeś powieszony…
— Byłeś tam wówczas?
— Osobiście, nie. Ale mój człowiek.
— I pozwolilibyście, aby mnie zlinczowano?
— Powiem ci szczerze, że nasze zdana były podzielone. Lecz ty sam najlepiej rozwiązałeś sytuację Rand spojrzał badawczo na Blaine'a.
— Ale gdybym…
— Sądzę, że najprawdopodobniej zostałbyś powieszony. Byliśmy przekonani, że sami zdołamy odzyskać skradzioną maszynę.
Ze złością uderzył szklanką w blat stołu.
— To był diabelski pomysł wlec tę maszynę tym starym trupem. Cokolwiek…
— To proste — odparł spokojnie Blaine. — Powinieneś to zrozumieć. Jeśli już kradniesz rzecz tak drogocenną, to robisz wszystko, łapiesz każdą nadarzającą się okazję, każdy sposób jest dobry, by zabrać ją najdalej i jak najszybciej.
— Szatański sposób — mruknął z mimowolnym podziwem Rand. Spostrzegł, że Blaine śmieje się i natychmiast oddał mu uśmiech.
— Posłuchaj mnie, Shep — odezwał się, nachylając ku Blaine'owi. — Wyznaj; mi wszystko. Zawsze byliśmy dobrymi przyjaciółmi. I sądzę, że nadal nimi jesteśmy.
— Co chcesz wiedzieć?
— Coś zrobił z tą maszyną? Gdzieś ją zabrał?
— Tak, zabrałem ją — Blaine uśmiechnął się blado kiwając głową.
— I możesz ją sprowadzić z powrotem?
— Nie. Daję ci słowo honoru, że tego nie mogę zrobić. Byłem… No dobrze, powiem ci. To miała być kpina z kogoś.
— Ze mnie, tak?
— Nie, nie z ciebie. Z Lamberta Finna.
— Nie lubisz go, prawda?
— Nigdy w życiu nie widziałem go na oczy.
Rand bez słowa sięgnął po butelkę i ponownie napełnił szklanki. Podniósł swoją do ust i wypił duszkiem połowę.
— Muszę cię opuścić — odezwał się spoglądając na zegarek. — Jedno z tych sławnych przyjęć u Charline, rozumiesz. Za nic w świecie nie chciałbym go stracić. Jesteś pewien, że chcesz tu pozostać? Charline byłaby zachwycona widząc ciebie.
— Nie, jednak zostanę. Przekaż pozdrowienia Freddy'emu — w głosie Blaine'a zabrzmiała nieskrywana drwina. Rand udał, że jej nie dostrzegł.
— Freddy już u nas nie pracuje.
Blaine dźwignął się z fotela i towarzyszył Randowi do transo. Rand otworzył drzwi urządzenia, którego wnętrze do złudzenia przypominało zwykły dźwig towarowy.
— Fatalnie, że nie potrafimy zastosować tego do wypraw gwiezdnych — rzekł przekraczając próg transo.
— Jestem święcie przekonany, że pracujecie nad tym.
— Oczywiście. Ale nie potrafimy rozwiązać kwestii urządzeń stabilizujących. Rand wyciągnął rękę w stronę Blaine'a.
— No, to bywaj, Shep. Do zobaczenia.
— Po co, skoro nie mogę ci w niczym pomóc? Żegnaj, Kirby — odparł Blaine.
Rand uśmiechnął się tylko i bez słowa znikł wewnątrz urządzenia. Zamknął za sobą drzwi. Nie było żadnych oznak — dźwięku, kolorowych świateł rozbłyskujących wszystkimi kolorami tęczy które wskazywałyby, że maszyna zaczęła działać.
Lecz Blaine miał pewność, że Kirby Rand był już ponownie u Fishhookh. Odwrócił się od transo i powrócił na swoje miejsce w fotelu przy kominku.
Otworzyły się drzwi wiodące w głąb sklepu i do pokoju wkroczył Grant. Niósł złożone na ramieniu futro.
— Mam coś takiego — odezwał się wskazując trzymany na ręku przedmiot. — Zapomniałem o tym. Czyż to nie cudo? — dodał zdejmując futro z ramienia i rozprostowując je.
To nie było futro. To coś przypominało je tylko do złudzenia. Przy bliższych oględzinach sprawiało wrażenie bardziej jedwabiu niż futra. W jego włosach było coś, co powodowało, że w blasku ognia lśniło świetlistymi błyskami, jakby ktoś wysypał na materię drobniutki pył diamentowy. Było złociście żółte w czarne pasy.
— Mam je od paru lat — wyjaśniał Grant. — Kiedyś pojawił się tutaj klient biwakujący nad rzeką. Zamówił to cudo. Z jego zdobyciem miał Fishhook nieco zachodu. Ale w końcu przesłał… sam pan wie, jak sprawnie potrafi działać Fishhook.
— Tak, wiem — krótko odparł Blaine.
— No więc przysłali to, lecz facet już się więcej nie pojawił. A futro było tak piękne, że nie potrafiłem się z nim rozstać. Zostawiłem więc na składzie, mając nadzieję, że je kiedyś sprzedam. Ale nie sprzedałem. Jest ono za drogie na kieszeń któregokolwiek z mieszkańców tego zawszonego miasteczka.
— Ale co to w ogóle jest? — zainteresował się Blaine.
— Najcieplejsze, najlżejsze i najdelikatniejsze futro w całym znanym wszechświecie — pochwalił się Grant. — Używają tego podczas biwaków. Lepsze niż najlepszy śpiwór.
— Doprawdy, nie miałbym serca używać tego — odparł Blaine, spoglądając z podziwem na materiał. Wystarczy mi zwykły koc…
— Musi pan — nalegał Grant. — To będzie dla mnie zaszczyt, sir. Moje mieszkanie jest tak ubogie, że aż mi wstyd. A o ile mogę się domyśleć, pan zazwyczaj sypia w luksusach.
— No dobrze. Dziękuję — wybuchnął śmiechem Blaine wyciągając rękę po futro.
Grant podał mu je i Blaine z podziwem ważył je w ręku. Nie mieściło mu się w głowie, by tak obszerny płat materii mógł ważyć tak niewiele.
— Proszę mi wybaczyć, ale mam jeszcze trochę pracy — odezwał się Grant. — Pójdę więc skończyć swe zajęcia, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu. Położyć się może pan, gdzie tylko chce.
— Dobrze — skinął głową Blaine. — Skończę drinka i idę spać. Może pan jednak napije się teraz ze mną jednego szybkiego?
— Nie, dziękuję. Później. Zawsze przed snem walę sobie głębszego.
— W takim razie zostawię butelkę na stole.
— Dobranoc, sir. Zobaczymy się rano.
Blaine powrócił na fotel kładąc na kolanach futro. Gładził je dłońmi podziwiając jego miękkość i przedziwne ciepło, które sprawiało wrażenie, że nie jest to martwy przedmiot, lecz żywa istota. Niespiesznie popijał trunek i myślał o Randzie.
Rand był niewątpliwie najbardziej niebezpiecznym człowiekiem na Ziemi; wbrew nawet temu co o Finnie mówił Stone. Rand był człowiekiem ze stali, człowiekiem — buldogiem, który raz poczuwszy trop już do końca go nie straci. Żaden z wrogów Fishhooka, którego śladem wyruszył Rand nie wychodził obronną ręką.
Nie obstawał wcale, by Blaine wracał z nim razem do Meksyku. Propozycje Randa w tym względzie były mniej niż zdawkowe. Zupełnie jakby kwestia ta nie miała żadnego znaczenia, jakby w ogóle ten problem nie istniał. Odmowa Blaine'a zdawała się wcale Randa nie urażać. Nawet nie sugerował użycia siły. Lecz w tym akurat punkcie Blaine doskonale pojmował rozterkę Randa. Rand nie miał żadnych gwarancji, że interwencja taka odniosłaby pozytywny skutek. Wręcz przeciwnie; Rand, śledząc Blaine'a poprzez swoich ludzi, był zorientowany w fantastycznych i tajemniczych możliwościach przeciwnika i po prostu bał się. Zwyczajnie bał.
Tak więc, zachowując ostrożność i czujność, pokrywał wszystko nonszalancją. Ale nie był w stanie oszukać tym Blaine'a. Ten wiedział, że Rand jest człowiekiem, który się nie cofnie. Ugnie się, lecz nie da za wygraną. Był przekonany, że tamten ukrywa coś w zanadrzu; ale co, tego już nie potrafił przewidzieć.
Nie wątpił w jedno: zastawiono na niego pułapkę. To było więcej niż pewne.
Siedział nieruchomo w fotelu i gładził futro pociągając ze szklanki alkohol. Zastanawiał się, czy powinien pozostać na noc w Punkcie. Czy natychmiastowa ucieczka nie byłaby optymalnym rozwiązaniem. Lecz z drugiej strony, prawdopodobnie na to właśnie liczy chytry i podstępny Rand. Być może na tym polega pułapka, że zastawiono ją na zewnątrz. Najprawdopodobniej ten pokój właśnie i Punkt Handlowy są dla Blaine'a tej nocy najbezpieczniejszym miejscem.
Blaine potrzebował schronienia. Natomiast wcale nie musiał spać. Wręcz przeciwnie, sytuacja zdaje się wymagać, by dzisiejszej nocy czuwał. Położy się więc na ziemi, otuli ciasno futrem i będzie symulował sen, obserwując jednocześnie Granta. Bo tylko on może uruchomić ewentualną pułapkę.
Odstawił na stół pustą szklankę, obok innej, nie dopitej przez Randa. Postawił tam również butelkę, tworząc mimowolnie całkiem zgrabną, pijacką kompozycję. Wziął futro pod pachę i zbliżył się do kominka. Pogrzebaczem ruszył głownie ożywiając zamierające płomienie.
Postanowił ułożyć się przy ogniu, by padający z paleniska blask oświetlał resztę pokoju.
Rozłożył ostrożnie futro na ziemi po czym zdjął kurtkę i buty. Marynarkę złożył w zgrabną kostkę, aby użyć jej w charakterze poduszki. Położył się. Błam był rozkosznie miękki i elastyczny; jak materac, choć nie posiadał lego grubości. Blaine okręcił się futrem, a ono przylgnęło szczelnie do jego ciała niczym śpiwór. Czuł się cudownie, jak nigdy od czasu, gdy jako dziecko, podczas najzimniejszych, zimowych nocy, wtulał twarz w poduszkę przykrytą ciepłą, puchową kołdrą.
Leżał tak, wpatrując się w ciemność zalegającą pomieszczenie magazynu. Wodził wzrokiem pośród mrocznych zarysów zgromadzonych tu pak, beczek, beli i pudeł. Panowała cisza przerywana tylko od czasu do czasu trzaskaniem pękającego w ogniu drewna. Powoli zaczynała docierać do niego charakterystyczna woń przepełniająca pomieszczenie: niemożliwy do określenia zapach towarów zupełnie na Ziemi obcych. Nie był to silny, drażniący zapach czegoś egzotycznego; zapach, który budziłby dreszcz strachu czy emocji. Była to skomplikowana mieszanina przypraw pochodzących z innych światów, artykułów przemysłowych, żywności, drewna i wielu, wielu innych przedmiotów sprowadzanych tu z najodleglejszych gwiazd. Blaine zdawał sobie sprawę, że wszystko to stanowi zaledwie maleńką cząstkę tego, co Fishhook zdobywa we wszechświecie. To tylko najbardziej elementarne, podstawowe towary, przeznaczone na handel.
Specjały dostarczane do Punktów Handlowych za pośrednictwem transo, stanowiły jedynie fragment tego, co koncern sprowadzał z gwiazd. Był to tylko ułamek, cząstka, to tylko, czego potrzebował przeciętny człowiek.
W posiadaniu Fishhooka istniało bowiem dużo więcej różnych, stokroć istotniejszych rzeczy — pomysłów, wiedzy — zdobytych w otchłaniach kosmosu. W uniwersytetach podległych Fishhookowi naukowcy ze wszystkich stron świata przesiewali tę wiedzę, wiązali ze sobą i zgłębiali, czasami wykorzystywali ją w praktyce częściej odkładali, by w przyszłości — bliższej lub dalszej — wiedza owa i pomysły mogły zaowocować, wymodelować i ukierunkować rozwój ludzkiej rasy.
Znajdowały się tam przedmioty i wiedza ujawniane ogółowi. Lecz były również liczne fakty i dokumenty ściśle tajne, udostępniane tylko najbardziej zaufanym osobom.
Gdyż Fishhook nie mógł — tak w interesie ludzkości, jak c we własnym — udostępniać ogółowi wszystkiego, co udało mu się zdobyć. Istniały bowiem zupełnie obce, nowe kategorie problemów, systemów filozoficznych, czy — jak to można inaczej określić — pomysłów, które pochodziły z innych i zupełnie odmiennych systemów i struktur społecznych. Dlatego najczęściej w ogóle były nieprzydatne Człowiekowi. Były absolutnie obce i nie mogły zostać zaakceptowane przez ludzi i ludzki system wartości. Były jeszcze inne. Te mogły ewentualnie znaleźć zastosowanie w ludzkim świecie, lecz przed ich udostępnieniem należało je najpierw wszechstronnie rozpatrzeć i dostosować do obowiązujących wzorców kulturowych. I były te trzecie: możliwe do przyjęcia przez Człowieka, lecz ze względu na swe nowatorstwo czy rewolucyjność musiały jeszcze swoje odleżeć przez co najmniej sto lat, czekając aż ludzkość dorośnie do ich praktycznego zastosowania.
W tym właśnie musiało się mieścić coś, o czym myślał Stone, przystępując do realizacji swych zamierzeń złamania monopolu Fishhooka, by dać ludziom paranormalnym spoza magicznego kręgu koncernu jakąś schedę, należną im z racji ich zdolności.
W tym punkcie Blaine zgadzał się ze Stone'em w zupełności. Bo nie było w porządku, że wszystkie zdobycze zdolności paranormalnych, które miały skupiać się pod ścisłą kontrolą Fishhooka, który podczas stuletniego z górą istnienia stracił wiele ze swej żarliwej i bezinteresownej służby ogółowi ludzkiemu, przechodzą na tory komercjalizmu w skali dotychczas nie notowanej.
Bo jakkolwiek by na to patrzeć, zdolności paranormalne należały do Człowieka jako takiego, a nie do grupy ludzi, nie do potężnych korporacji czy odkrywców i spadkobierców. Zdolności paranormalne są domeną całego gatunku ludzkiego, domeną Człowieka w ogóle. Są to zjawiska jak najbardziej naturalne. Może tylko bardziej skomplikowane i nie tak jednoznaczne jak inne zjawiska przyrody: wiatr, deszcz czy śnieg.
Za Blaine'em z głośnym trzaskiem załamały się przepalone polana i upadły w żar. Blaine odwrócił się, by spojrzeć w ich stronę.
Próbował się tylko odwrócić… Ale nie mógł tego zrobić.
To było okropne.
Futro w jakiś przedziwny sposób skrępowało go zbyt mocno.
Starał się, rozpierając ramiona, wyswobodzić ciało ze splotów krepującej materii. Choć natężał całe swe siły, nie zdołał nawet poruszyć rękami.
Przeciwnie — przy każdej kolejnej próbie, futro zaciskało się mocniej i mocniej. Przerażony do najwyższych granic próbował usiąść.
Nie mógł.
Futro krępowało go łagodnie, ale z zadziwiającą siłą.
Był obezwładniony, oplątany niczym najmocniejszą liną, a futro — sam nie wiedział kiedy — stało się niczym kaftan bezpieczeństwa.
Strach gorącą śliną podpełzł do gardła. Czoło zalewał pot spływając na oczy grubymi kroplami. Był w pułapce.
W pułapce, której tak bardzo starał się uniknąć.
W pułapce, przed którą tak rozpaczliwie się bronił.
Z własnej i nieprzymuszonej woli, choć całkiem nieświadomie, wpadł w pułapkę, a ta się zatrzasnęła.