Obudził się zziębnięty i zdrętwiały. Otumaniony snem nie mógł zrazu pojąć, gdzie się znajduje. W całym ciele czuł znużenie, a w kościach i mięśniach dojmujący ból spowodowany twardym i nie równym posłaniem, które mościł w pośpiechu i po omacku. Leżał dłuższy czas wpatrując się tępym wzrokiem w dziką plątaninę gałęzi nad twarzą i stopniowo wracała mu świadomość. Powoli docierało do niego gdzie jest, kim jest, dlaczego znajduje się w takim miejscu.
Powróciła doń ostatnia myśl przed zaśnięciem. Myśl o Halloween.
Usiadł gwałtownie uderzając mocno czołem o gruby konar zwieszający się ponad jego głową. Zaczęła ogarniać go furia.
Halloween nie było dłużej tym samym Halloween. Halloween było spiskiem, zręcznie utkaną intrygą.
Diabelskim w swej prostocie pomysłem — był to plan, który mógł się wykluć wyłącznie w umyśle Lamberta Finna.
Nie wolno dopuścić, by Lambert Finn zrealizował swe zamierzenia. Jeśli mu się one powiodą, reakcja ludzi będzie gwałtowna i krwawa, nastąpi straszliwy pogrom dewiatów, jakiego świat dotąd nie widział.
Najbliższym miejscem, gdzie Blaine może znaleźć pomoc jest Hamilton. Z całą pewnością mieszkańcy osady pospieszą z pomocą, gdyż Hamilton jest miasteczkiem dewiatów. A jeśli plany Finna powiodą się, pierwsze umrze właśnie Hamilton.
Halloween — jeśli tylko nie pomylił się w rachubach — wypada pojutrze. Pozostały więc dwa dni. Wyczołgał się z krzaków i rozejrzał wokoło. Było jeszcze bardzo wcześnie, a słońce dopiero wychylało się zza okolicznych wzgórz. Blaine, bawiąc się odruchowo cienką gałązką, oddychał głęboko ostrym, prawie mroźnym powietrzem. Wodził zamyślonym wzrokiem po stokach wzgórz porośniętych pożółkłą od słońca i przymrozków trawą i umykających zawrotnie w dół ku płynącej u ich podnóża rzece. Czuł przelatujące po krzyżu ostrymi igłami lodowate dreszcze. Aby się nieco rozgrzać, zaczął energicznie wymachiwać ramionami.
Hamilton powinno leżeć na północy tam, w dole rzeki, Motel „The Plainsman” stał bowiem przy drodze, która wiodła z Belmont na północ, a stamtąd Hamilton było odległe tylko o mila lub dwie. Zbiegł po stoku na brzeg rzeki. Rozgrzany biegiem i mocniejszymi już promieniami słońca oddychał głęboko rozglądając się po okolicy.
Przebrnął rozległą ławicę piachu i zatrzymał się nad samą wodą. Przykucnął, złożył dłonie i zanurzył je w wodzie. Podniósł do twarzy i pił. Woda była przeraźliwie zimna o lekko gliniastym smaku i zapachu zbutwiałych liści. Po wypiciu kilku łyków w zębach zgrzytał nieprzyjemnie piasek.
Lecz była to woda. Wilgoć, której tak potrzebowało jego zaschnięte gardło. Zanurzał dłonie kilkakrotnie, gdyż bez względu na to, jak mocno zaciskał ręce, nim doniósł je do ust, większość wody wyciekała przez palce.
Choć dawno już zaspokoił pragnienie, nie ruszał się z miejsca trwając bez ruchu. Napawał się ciszą i spokojem tego zakątka, w którym się zdawało, że świat cały został stworzony zaledwie wczoraj i nie starczyło jeszcze czasu na nagromadzenie się w nim pokładów nienawiści, gniewu, chciwości i wszystkich innych plag, gnębiących od tysiącleci rasę ludzką.
Ciszę zalegającą rzekę przerwało naraz głośne pluśnięcie wody, na dźwięk którego Blaine błyskawicznie poderwał się na nogi. Zmrożony strachem zaczął rozglądać się gorączkowo wokół. Jednak ani na rzece, ani na brzegu nie dostrzegł niczego niepokojącego. Miejsce było ciche i odludne jak dotąd. Blaine roześmiał się głośno na myśl o swych obawach. Prawdopodobnie jakieś zwierzę wodne — pomyślał rozbawiony. Norka, piżmowiec, szczur, wydra, a może bóbr. Lub zwykła ryba.
Po chwili jednak pluśnięcie powtórzyło się — tym razem głośniejsze. Zza kępy drzew wypłynęła łódź kierując się najwyraźniej w stronę ławicy piasku, na której stał Blaine. Przy sterze siedział mężczyzna otulony luźnym, ciemnym płaszczem i poruszał wiosłem tak niezdarnie, iż Blaine, mimo całego strachu i napięcia, nie potrafił opanować uśmiechu. Dziób łodzi sterczał wysoko nad powierzchnią wody, uniesiony ciężarem silnika i człowieka siedzącego na rufie.
Łódź dobijała ciężko do brzegu i Blaine skupił całą uwagę na postaci mężczyzny sterującego nią. Już kiedyś go spotkał. Był o tym przekonany.
Podszedł do łodzi, chwycił za dziób i wyciągnął na piach.
— Bóg z tobą, synu — odezwał się człowiek w łodzi. — Jak ci się powodzi? Przepiękny poranek, prawda?
— Ojciec Flanagan! — wykrzyknął zdumiony Blaine. Stary kapłan roześmiał się.
— Ależ Ojciec jest bardzo daleko od domu — rzekł Blaine, gdyż nic innego nie przyszło mu do głowy.
— Idę tam, gdzie mnie Pan posyła — poważnym tonem odparł Ojciec Flanagan. Pochylił się do przodu i wyciągając rękę, poklepał lekko siedzenie przed sobą.
— Czy nie mógłbyś, mój synu, usiąść na chwilę? — spytał. — Bóg wybaczy mi moje lenistwo, ale jestem tak okropnie zmordowany. Ta łódź…
Blaine bez słowa pochylił się i chwyciwszy dziób łodzi wyciągnął ją głębiej na piasek Wszedł następnie do niej i zajął wskazane przez kapłana miejsce. Wyciągnął rękę, którą ksiądz natychmiast ujął w swe niezwykle delikatne, choć powykręcane artretyzmem dłonie.
— Cieszę się, że Ojca widzę.
— Ja jestem również niezmiernie rad — odparł Flanagan. — Ale muszę ci ze wstydem wyznać, że cały czas nie spuszczałem z ciebie wzroku, śledziłem cię.
— Zawsze wydawało mi się, że człowiek taki jak Ojciec ma lepsze rzeczy do robienia — odparł Blaine w połowie zdumiony, w połowie przestraszony.
Kapłan pochylił się wypuszczając z rąk dłoń Blaine'a.
— Och, mój synu! Cóż mogę poradzić. Nie ma już dla mnie lepszego zajęcia niż udanie się w twoje ślady.
— Proszę mi wybaczyć, ale zupełnie Ojca nie rozumiem.
Kapłan pochylił się jeszcze bardziej opierając na kolanach zaciśnięte pięści.
— To bardzo ważne, byś mnie zrozumiał — rzekł. — Proszę, posłuchaj mnie cierpliwie. I nie gniewaj się. Zaraz ci wszystko wytłumaczę.
— Oczywiście, słucham Ojcze.
— Słyszałeś prawdopodobnie, że Kościół Matki Przenajświętszej jest sztywny i nieugięty, przywiązany do tradycji i zwyczajów, do starodawnych koncepcji, a zmiany następują w nim niezwykle powoli. Kościół jest surowy i dogmatyczny…
— Słyszałem o tym wszystkim — skinął głową Blaine.
— Lecz to wszystko nie jest prawdą. Kościół jest nowoczesny i zmienia się. Gdyby opierał się wszelkim zmianom — Boże, uchowaj nas od tego — nie zdołałby utrzymać swego znaczenia i swej wielkości. Ale nie może się również chwiać pyry lada podmuchu wiatru, musi opierać się wzburzanemu morzu ludzkich namiętności i skłonności do zbyt pochopnych zmian. Kościół adaptuje się do wszelkich przemian jakkolwiek czyni to ostrożnie i z rozwagą. Jeśli już przychyli się do jakiejś nowej koncepcji, jeśli zmieni się, musi przedtem posiadać absolutną pewność o słuszności swej decyzji.
— Ależ Ojcze, nie myślisz chyba…
Spytałem cię wówczas, o ile pamiętasz, czy jesteś czarownikiem, a tyś mi odpowiedział kpiną…
Tak pamiętam.
— Było to wówczas moje podstawowe pytanie — rzekł Ojciec Flanagan. — Ale było to pytanie niewłaściwe, zbyt proste, zbyt banalne i prymitywne z tej przyczyny, że na tego typu pytania odpowiada się zwykle „tak” lub „nie”.
— Więc odpowiem Ojcu raz jeszcze: nie jestem czarownikiem.
— Przerywając, utrudniasz mi wyłuszczenie ci całej sprawy — odparł z lekką naganą w głosie ksiądz.
— Dobrze, proszę więc mówić. Postaram się nie przerywać Ojcu i wysłuchać wszystkiego cierpliwie do końca.
— Otóż Kościół musi mieć pewność, że parakinetyka jest właściwością czysto ludzką, a nie rodzajem kuglarskiej sztuczki czy też magią. Któregoś dnia Kościół — z pewnością nieprędko to jeszcze nastąpi wypowie się autorytatywnie w tej kwestii. Przedstawi w tej materii swe stanowisko, wyznaczając jednocześnie temu zjawisku miejsce pośród innych wartości moralnych i duchowych Człowieka. Nie jest wszak już dzisiaj tajemnicą, iż specjalna komisja teologów prowadzi nad tym wnikliwe studia…
— A Ojciec, jaka jest w tym wszystkim rola Ojca?
— Jestem jednym z wielu którym powierzono pewne zadania badawcze. My po prostu gromadzimy wszelkie fakty i dowody, które we właściwym czasie zostaną przeanalizowane przez teologów.
— I ja mam być jednym z tych dowodów?
Ojciec Flanagan uroczyście skinął głową.
— Jest jedna rzecz, której nie potrafię Zrozumieć — odezwał się po chwili milczenia Blaine. — Mianowicie, czemu wasza wiara żywi jakiekolwiek wątpliwości i zastrzeżenia. Macie przecież swoje, doskonale udokumentowane cuda. Czemuż więc nie podciągniecie pod nie i parakinetyki? Gdzieś we wszechświecie potęga ludzka i potęga boska muszą się łączyć. To może być ten wasz pomost.
— Naprawdę wierzysz w to, mój synu?
— Nie jestem specjalnie religijny…
— Wiem, mówiłeś mi o tym. Ale pytam: czy naprawdę w to wierzysz?
— Raczej tak.
— Nie jestem przekonany, czy potrafię się z tobą zgodzić. Taka koncepcja trąci nieco herezją. Ale problem leży gdzieś indziej. Problemem jest ta dziwność w tobie, dziwność, jakiej nie znalazłem w nikim innym.
— Bo jestem w połowie obcy — odparł gorzko Blaine. — Nikt z ludzi nie został nigdy w taki sposób odmieniony. Rozmawiasz nie tylko ze mną, lecz z inną jeszcze istotą nie bodącą już zupełnie człowiekiem. Istota ta znajduje się o pięć tysięcy lat świetlnych stąd. Ona żyje już miliony lat. I będzie żyła następne miliony. I jeszcze dłużej. Istota owa odwiedza swoją świadomością inne planety, lecz mimo to czuje się szalenie samotna. Czas nie ma przed nią żadnych tajemnic. Nie sądzę zresztą, by znalazły się we wszechświecie sprawy, których nie zgłębiła i nie pojęła, które są dla niej obce. Słowem, istota ta posiadła ostateczną wiedzę o wszechrzeczy. Otóż wymieniła ona ze mną świadomość i wszystko to co ona wie, wiem również ja, co potrafi ona, ja również potrafię. Jej wiedza posiada jeden tylko mankament. Nie jest to wiedza posegregowana. W wolnej chwili — jeśli taka kiedykolwiek nastąpi — Wydobędę tę całą wiedzę ze swej świadomości, uporządkuję ją, posegreguję w odpowiednich rejonach mego umysłu. Wtedy będę jeszcze potężniejszy od tamtego stworzenia.
Kapłan słuchając oddychał niezwykle głęboko. Spojrzał naraz przenikliwie w oczy Blaine'a.
— Spodziewałem się czegoś w tym rodzaju — rzekł.
— Na co więc Ojciec czeka? Niech Ojciec wykonuje swoją robotę. Niech pokropi mnie święconą wodą, a ja natychmiast zamienię się w obłok brudnego dymu i ulecę w przestrzeń.
— Nie zrozumiałeś mnie — odparł spokojnie Ojciec Flanagan. — Nie zrozumiałeś moich intencji i moje postawy. Jeśli w tej sile, którą zostałeś obdarzony przez gwiazdy nie kryje się zło, to nie mogłeś przejąć stamtąd zła istotnego, a tylko przypadkowe, nieistotne, które nie może cię pochłonąć.
Wyciągnął swą zniekształconą dłoń i położył na ramieniu Blaine'a, zaciskając na nim palce z nieoczekiwaną siłą. Spojrzał Blaine'owi głęboko w oczy.
— Posiadasz wielką potęgę — rzekł z powagą w głosie kapłan. — I wielką wiedzę. Masz obowiązek użyć jej ku chwale Boga i dla dobra Człowieka. Ja, swym słabym głosem, nakładam na ciebie ów ciężar i obowiązek. A musisz wiedzieć, że rzadko zdarza się, by taki ciężar spoczywał na barkach jednego człowieka. Nie wolno ci tego daru roztrwonić. Nie wolno ci go użyć źle. Nie wolno ci go również spożytkować dla celów płytkich bądź fałszywych. Został ci on dany zapewne za sprawą jakichś boskich i nadprzyrodzonych sił i nikt z nas nie dociecze rzeczywistej przyczyny. Ale takie rzeczy — wierz mi — nie zdarzają się przypadkowo.
— Palec Boży — odrzekł Blaine, próbując żartować. Lecz nie wyszło to wcale śmiesznie i Blaine pożałował pochopnie rzuconych słów.
— Palec Boży — powtórzył z powagą Ojciec Flanagan — Palec Boży dotknął twego serca.
— Ależ ja wcale nie prosiłem o taką łaskę — żachnął się Blaine. — Gdyby mi to ktoś zaoferował, odmówiłbym.
— Opowiedz mi o tym — poprosił kapłan. — Wszystko, od samego początku. Proszę, wyświadcz mi tę uprzejmość.
— Ale przedtem ja mam prośbę do Ojca. Pytanie…
— Tak, słucham.
— Ojciec wspomniał, że cały czas szedł moim śladem. Jak Ojciec tego dokonał?
— To proste, mój synu. Sądziłem zresztą, żeś już się domyślił wcześniej. Jestem jednym z was. Jestem po prostu niezwykle sprawnym jasnowidzem.