W drzwiach celi ukazał się ksiądz. Przystanął na chwile u wejścia, by przyzwyczaić oczy do pół mroku.
— Miło mi widzieć księdza — Blaine'na widok gościa poderwał się z łóżka. — Niestety, obawiam się, że mogę służyć wyłącznie pryczą.
— Nie szkodzi, nie szkodzi — machnął ręką ksiądz. — Jestem Ojciec Flanagart. Mam nadzieje, mój synu, że nie zakłóciłem ci spokoju i nie potraktujesz mnie jak natręta.
— Ależ skądże — potrząsnął głową Blaine. — Jestem wręcz rad, Widząc tu księdza.
Ojciec Flanagan był tęgim mężczyzną w średnim wieku. Miał białe dłonie i powykręcane artretyzmem palce. Podszedł do pryczy i postękując usiadł. Poklepał lekko dłonią koc.
— Siadaj obok mnie, synu. Chciałbym na wstępie zastrzec, że jestem człowiekiem niezwykle dociekliwym by nie rzec — ciekawskim. Bierze się to stąd, że jestem duszpasterzem tutejszej parafii, a ludzie, którym przewodzę, pomimo swego wieku, posiadają mentalność i umysły dzieci.
Kapłan zamyślił się na chwile, a potem gwałtownie unosząc głowę, spojrzał bystro na Blaine'a.
— A ty, czy może chciałbyś o czymś szczególnym ze mną pomówić? spytał.
— Nie sądzę, byśmy mogli rozmawiać ze sobą o czymś konkretnym — odparł z lekkim wahaniem Blaine. — Może tak w ogóle, o religii…
— Nie jesteś wierzący, mój synu?
— Prawdę mówiąc, niezbyt.
— Nastały bezbożne czasy — starszy mężczyzna potrząsnął bezradnie głową. — Czasy, w których trudno jest zachować wiarę, czasy nie sprzyjające głębszej refleksji, kontemplacji… Wielu jest takich jak ty, mój synu. Wielu. To właśnie tak mnie zasmuca. Żyjemy i działamy w czasach, kiedy dusza ludzka bardziej koncentruje się na leku przed złem niż na kontemplacji dobra. Prowadzi się obecnie rozmowy o wilkołakach, inkubach i diable, mimo że pojęcia te — i strach przed nimi — zdawać by się mogło, zostały już dawno wymazane ze świadomości ludzkiej.
Odwrócił się niezgrabnie, by lepiej widzieć Blaine'a.
— Szeryf wspomniał, że jesteś od Fishhooka.
— Nie ma więc potrzeby, bym zaprzeczał.
— Nie rozmawiałem dotąd z nikim stamtąd — mrucząc pod nosem, jakby rozmawiał sam ze sobą, rzekł Ojciec Flanagan. — Słyszałem natomiast o Fishhooku wiele. Przeważnie niewiarygodne i przerażające opowieści. Był tutaj, co prawda, ajent spalonego w swoim czasie Punktu Handlowego, lecz nie zdecydowałem się na pogawędkę z nim. Ludzie mogliby opacznie zrozumieć moje intencje.
— Po tym, co widziałem i czego doświadczyłem dzisiejszego ranka, też tak sądzę — wtrącił cierpko Blaine.
— Oni twierdzą, mój synu, że posiadasz paranormalny…
— Chciałeś powiedzieć, Ojcze, że jestem dewiatem, czy tak? Nie ma potrzeby ubierania tego w ładne słówka.
— I rzeczywiście nim jesteś?
— Ojcze, jaki masz cel w tym, że mnie o to pytasz? — była w tym pytaniu niezamierzona agresja. — Czysto akademicka ciekawość, mój synu. Czysto akademicka. Mogę cię o tym z czystym sumieniem zapewnić. Po prostu sam się tym problemem interesuje. Dla własnego użytku. I spieszę zapewnić, że cokolwiek powiesz, nie wyjdzie to poza obręb tej celi. Traktuj naszą rozmowę jako spowiedź.
— Powiem w takim razie księdzu jedną rzecz. Były czasy, mroczne i straszne, gdy naukę traktowano jako największego i najgroźniejszego wroga prawdy. Prawdy religijnej. A dziś te czasy ponownie wróciły.
— Bo ludzie się boją — odparował natychmiast Ojciec Flanagan. — Zamykają okna i tarasują drzwi swych domostw. Nie opuszczają nocą mieszkań. Noszą amulety magiczne. Amulety-wyobraź sobie mój synu — zamiast poświęconego krzyżyka. Zawieszają je na bramach i drzwiach swych siedzib. Szepczą miedzy sobą rzeczy, które — zdawałoby się — dawno, wraz ze średniowieczem, bezpowrotnie przeminęły. Przesiąknięci są strachem do szpiku kości. Stracili wiele ze swej starodawnej, żarliwej wiary. Oczywiście, nie odprawiają już tych wszystkich barbarzyńskich i okrutnych rytuałów, ale one tkwią w nich głęboko. Widzę je w ich oczach. Słyszę w rozmowach. Wyczuwam w duszach. Stracili całą prostotę wiary.
— Nie, Ojcze. To nie utrata wiary. To zagubienie…
— Cały świat jest zagubiony — odparł sentencjonalnie kapłan, wzruszając lekko ramionami.
Ma racje — pomyślał Blaine. Ma cholerną racje ten stary kapłan. Cały świat jest zagubiony, gdyż stracił swego przewodnika, swego nowoczesnego bohatera. Kulturowy Ideał. Ludzie odrzucili go, a na nowy już ich nie stać. Stracili kotwice, która chroniła ich statek przed naporem nielogiczności i absurdu; żeglują teraz bez map i kompasu po wzburzonym, obcym oceanie.
Do niedawna nauka właśnie była owym bóstwem nowoczesnej kultury. Reprezentowała sobą rozum i logikę, precyzje, która, drążyła atom, wyrywała Człowieka do gwiazd, wnikała w przepastne głębie wszechświata. To ona, nauka, fundament i bohater całej kultury podarowała swym wyznawcom wygodę, komfort i bezpieczeństwo. Pośród mnogości rzeczy, właśnie nauka stanowiła dobro cenione najwyżej. Była czymś, w co można wierzyć ślepo i bez zastrzeżeń.
O jej wartości decydowała namacalność jej wytworów: maszyny i technologia Bo nauka jako taka jest abstraktem, lecz maszynę można zobaczyć na własne oczy, można dotknąć dłońmi, usłyszeć jej warkot na własne uszy.
Ale nadszedł tragiczny dzień, w którym okazało się, że mimo tych maszyn, mimo tej cudownej technologii, wszechświat jest przed Człowiekiem zamknięty. Zamknięty na zawsze. Owego właśnie fatalnego dnia Człowiek, niczym zbuntowany anioł strącony został z niebiańskich wyżyn w mroczną otchłań Nory-Ziemi. I tego samego dnia Bóstwo Nauka przestało lśnić dotychczasowym blaskiem, a w duszach i umysłach ludzkich zakiełkowały pierwsze ziarna zwątpienia.
Potem nastąpił ów drugi dzień, gdy Człowiek wyrwał się jednak ku gwiazdom; ale już bez rakiet grzmiących echem gromu bez stosów atomowych i strumieni antymaterii. Tego dnia załamała się wiara w technikę. Nauka jednak egzystowała w dalszym ciągu — stale użyteczna, stale ważna, stale potrzebna. Przestała jednak być ideałem, przedmiotem powszechnego kultu.
Bo choć Fishhook używał maszyn nie były to narzędzia, które by Człowiek mógł ustawić na ołtarzu. Nie posiadały guzików i indykatorów, kół, tłoków, wałów i dźwigni. Nie miały nić wspólnego z obiegowym wyobrażeniem potężnej, wszechmocnej maszyny. Były dziwne i obce, niepojęte i straszne. Nastąpił rozbrat miedzy Człowiekiem a Techniką.
W ten sposób świat utracił swe Kulturowe Bóstwo. Ale natura ludzka jest tak ukształtowana, że nie znosi próżni. Musi mieć jakiś autorytet, ideał, coś, czemu można zaufać i wierzyć; pustka jest przestrzenią, która domaga się wypełnienia.
Siły parapsychiczne, tkwiące w Człowieku, były wystarczająco dziwaczne i obce, by zająć miejsce zdetronizowanej nauki. Ale z chwilą, gdy coś tak konkretnego, jak nauka, zostało zastąpione czymś tak enigmatycznym niepojętym i zatrważającym jak parapsychika ludzkiego mózgu, najbardziej zwariowane kulty stawały się całkiem usprawiedliwione. W siłach paranormalnych tkwiła jednak obietnica spełnienia wszelkich życzeń i tęsknot Człowieka, najbardziej nawet nierealnych, najbardziej fantastycznych.
Bo to była Magia.
Świat cofnął się w rozwoju i stanął ponownie w obliczu Magii.
Wahadło wychyliło się zbyt daleko i wracając — już siłą inercji — cofnęło się również za daleko. Człowiek, pozbawiony swego Kulturowego Ideału, pozyskał na jego miejsce upiorny świat neozabobonu, wkraczając tym samym w posępną epokę nowego Średniowiecza.
— Stoję bezradny wobec tej sytuacji — przerwał Blaine'owi rozmyślania Ojciec Flanagan. — A to jest przecież coś, co ze swej natury musi obchodzić sługę Kościoła. Wszystko bowiem, co dotyczy ludzkich umysłów i dusz żywo interesuje Kościół i Ojca Świetego. Na tym zresztą polega historyczna rola i znaczenie Rzymu.
Blaine poczuł coś w rodzaju sympatii dla księdza, podziwu dla jego szczerości. Nie zdołał jednak opanować w swym głosie goryczy i ironii.
— Więc przybyłeś tu, by mnie podpytywać, Ojcze?
Ksiądz żałośnie pokiwał schyloną głową, a w głosie zabrzmiał nieskrywany smutek:
— Pragnąłem, byś nie traktował mojej wizyty w ten właśnie sposób. No cóż, stało się. Przyszedłem do ciebie jako do człowieka, który jest w stanie mi pomóc. Mnie, a więc i Kościołowi, gdyż jemu służe. Bo Kościół, mój synu, też czasem rozpaczliwie potrzebuje pomocy. Nie jest to wyznanie proste, wiem. Ale przez tysiąclecia trwania Kościoła nagromadziło się w nim wiele rzeczy, z którymi nie potrafi sobie poradzić. Zebrało się przez nadmierną dumę i pychę Kościoła. A ty jesteś częścią tego właśnie, co tak zatrważa Kościół, czegoś, przed czym my, jego słudzy, stoimy z bezradnie opuszczonymi rękoma. I sądzę, że w was, w dewiatach, tkwi sedno problemu. A ty — jako jeden z nich — byłbyś może w stanie mi pomóc.
Nie mam osobiście nic przeciwko temu, choć bardzo wątpię, czy cokolwiek to zmieni. A ostatecznie ty też, Ojcze, jesteś częścią tego, co się wyprawia w tym mieście.
Tu się bardzo mylisz, mój synu — żywo zaoponował Ojciec Flanagan. — Kościół, a więc i ja, niczego nie sankcjonuje ani nie potępia. Po prostu w tej chwili my, słudzy boży, posiadamy jeszcze zbyt mało danych.
Opowiem więc o sobie — zgodził się nieoczekiwanie Blaine. — Jestem badaczem u Fishhooka. Moja praca polega na tym, że opuszczam Ziemię i lecę do gwiazd. Wchodzę do maszyny — może zupełnie maszyny, raczej skomplikowanego urządzenia — które pozwala uwolnić się memu umysłowi i umożliwia mi przeskok we właściwym kierunku. No i oczywiście upraszcza nawigację…
Blaine urwał, uśmiechnął się lekko, jakby z zażenowaniem:
— No, widzi Ojciec sam, jak trudno to wyrazić potocznymi słowami. Brzmi to bełkotliwie i…
Ależ skąd — zaprzeczył szybko kapłan. — Jak dotąd wszystko rozumiem.
To doskonale. Bo weźmy na przykład kwestie nawigacji. To kolejna zabawna rzecz… Występują tutaj współczynniki niemożliwe do wyrażenia słowami, jak w matematyce. Ale to nie jest matematyka. To. To po prostu sposób dotarcia do wyznaczonego celu, świadomość tego, dokąd się zmierza.
— Magia?
Do diabła, nie!… przepraszam Ojca… Nie, to nie czary… To jest tak, że nagle się czuje, nagle rozumie, nagle wie. Jest to proste i jasne. Staje się twoją częścią. Jest łatwe jak kopniecie kamyka, naturalne, jak oddychanie. Wyobraziłbym to…
Nie sądzę, byśmy musieli poruszać techniczną stronę zagadnienia. Proszę raczej powiedzieć, się tam człowiek czuje, tam, na tych obcych planetach.
— Tak samo jak tutaj. To znaczy początkowo czułem się tylko nieprzyzwoicie nagi: goły umysł; pozbawiony ciała.
— I twój umysł wędruje sobie po planecie?
— Noo, niezupełnie tak wędruje. Teoretycznie mógłbym tak wędrować, ale raczej unikamy tego. Zazwyczaj siedzę wewnątrz maszyny, którą biorę ze sobą…
— Maszyny?
— Skomplikowane urządzenie odbiorcze, które rejestruje wszystkie dane na specjalnej taśmie. Za jego pośrednictwem zdobywamy wszelkie parametry obcego świata; nie tylko to, co widzę czy czuję osobiście. Maszyna zbiera je i notuje, a ja jestem tam jedynie w celu interpretacji tych danych.
— No i co tam widziałeś?
— Ojcze! — roześmiał się Blaine. — Opowiedzenie tego wszystkiego zabrałoby więcej czasu niż go obaj mamy.
— A czy spotykasz tam planety takie jak Ziemia?
— Bardzo rzadko. Nie ma wiele takich planet. To znaczy — proporcjonalnie, gdyż światów ziemiopodobnych istnieje w kosmosie bardzo dużo. Lecz my nie ograniczamy się do penetracji wyłącznie takich planet. Docieramy wszędzie tam, gdzie to możliwe dla maszyny, dla jej konstrukcji i funkcjonowania. To znaczy prawie wszędzie…
— Nawet do samego jądra obcego słońca? — z niedowierzaniem spytał Ojciec Flanagan.
— Maszyna nie. To by ją zniszczyło. Ale umysł chyba tak. O ile się orientuje, nie było jeszcze takich prób. Sądzę jednak, że umysł ludzki jest w stanie bez szwanku dotrzeć nawet do atomowego jądra gwiazdy.
— No i co się tam czuje, co myśli?
— Po prostu obserwuje. Po to tam jestem.
— A czy przypadkiem nie czujesz się tam, synu, panem wszelkiego stworzenia? Nie odnosisz wrażenia, że Człowiek trzyma wszechświat w swoich dłoniach?
— To, co Ojciec mówi, jest grzechem pychy i próżności. Nie, nigdy nie doznaje podobnych uczuć. Czasem czuje dreszcz emocji, często jestem olśniony i zachwycony, najczęściej jednak natykam się na zagadki, których nie potrafię rozwiązać. Uświadamiam sobie — wciąż i wciąż — jaki jestem mały, jaki niepozorny, jak niewiele znaczę, ot, kropelka życia w oceanie istnienia. Jednocześnie poczuwam się do braterstwa ze wszystkim, co istniało, istnieje i co będzie istnieć.
— A czy myślisz tam czasem o Bogu?
— Nie, nigdy.
— To straszne. To straszne i przerażające być tam tak samotnie — wzdrygnął się kapłan.
— Ojcze, na początku naszej rozmowy przyznałem się, że jestem człowiekiem niewierzącym. Cały czas jestem wobec Ojca uczciwy i konsekwentny…
— Zgadzam się, ale… …
— Więc jeśli następne pytania Ojca brzmieć będą: czy lecąc go gwiazd można zachować swą wiarę? Czy wierzący, jeśli już tam trafi, powróci również jako wierzący? Czy podróż taka nie odbierze mu choćby części wiary, jaką posiada? — w takim przypadku będę domagał się wyjaśnienia terminów Ojca.
— Moich terminów?
— Tak. Na przykład: wiara. Co Ojciec rozumie przez pojecie wiary? Czy wiara bez reszty wystarcza Człowiekowi? Czy nie istnieją inne sposoby dotarcia do Prawdy? Czy wiara w coś, na co nie ma dowodu — oprócz filozoficznych spekulacji — może być rzeczywiście znakiem chrześcijanina? Albo: czy Kościół powinien tak długo…
Ojciec Flanagan wzniósł ręce w górę:
— Mój synu! — wykrzyknął. — Mój synu!
— Zapomnij o tym, Ojcze — wykrzyknął z kolei Blaine, zdając sobie sprawę, jak swym wybuchem dotknął kapłana. — Zapomnij, nie powinienem był tego mówić.
Siedzieli pogrążeni w milczeniu, spoglądając na siebie ukradkiem. Jak obcy — błysnęło w głowie Blaine'owi. Jak dwie obce sobie istoty z różnych planet, choć obaj jesteśmy ludźmi.
— Bardzo mi przykro, Ojcze. Naprawdę.
— Mówiłeś szczerze. A to się liczy najbardziej. Wielu ludzi, którzy myślą podobnie, którzy wierzą świecie w to, co myślą, nie przyznaje się do tego. Ty jesteś ostatecznie tylko szczery i uczciwy, pozbawiony hipokryzji…
Wyciągnął rękę i położył dłoń na ramieniu Blaine'a. — Jesteś telepatą?
— I teleporterem. Ale w ograniczonym zakresie. W bardzo ograniczonym.
— I to wszystko?
— Nie wiem — Blaine wzruszył ramionami. — Nie zgłębiałem tego problemu specjalnie.
— Ale podejrzewasz w sobie istnienie innych jeszcze zdolności?
— Posłuchaj, Ojcze. Do kinetyki paranormalnej zalicza się bardzo wiele różnego typu możliwości psychiki ludzkiej. Na początku jest się wszystkim po trochu choć w ograniczonym i nieskomplikowanym stopniu: telepatą, teleporterem, telekinetykiem, kryptoskopą, jasnowidzem czy intuicjonistą. W miarę biologicznego rozwoju człowieka jedne z tych zdolności pozostają bierne, inne rozwijają się wraz z całym organizmem. Nie są jednak zintegrowane, lecz pozostają od siebie niezależne. I dopiero ich suma rzutuje na to, jaki jest umysł danej jednostki. Wszystkie razem sprawiają, że mózg pracuje w taki sposób, w jaki pracuje, jeśli oczywiście człowiek rozwijał w sobie owe parapsychiczne uzdolnienia.
— Ale czy one nie są właśnie tym złem, które tkwi w człowieku?
— Tak, są z całą pewnością. Ale pod warunkiem, że są wykorzystywane niewłaściwie. Tak się zresztą częstokroć dzieje. Wykorzystują je ludzie, którzy nie zadali sobie trudu zastanowienia się nad swoją potęgą, zrozumienia jej, przeanalizowania konsekwencji tych możliwości. Ale człowiek również źle wykorzystuje swoje ręce: kradnie, zabija.
— A więc nie jesteś, synu, czarownikiem?
Blaine chciał w pierwszej chwili wybuchnąć głośnym śmiechem. Szybko jednak owa niewczesna wesołość ustąpiła miejsca narastającej zgrozie.
— Nie, Ojcze: Przysięgam na wszelkie świętości. Nie jestem czarownikiem, nie jestem wilkołakiem ani…
— Przestań, proszę. Mnie również zdarza się powiedzieć czasami coś, czego nie powinienem mówić.
Podniósł się z pryczy, wyciągnął rękę o powykręcanych stawach. — Dziękuję — rzekł. — Niech ci Bóg dopomoże, mój synu.
— Czy Ojciec przybędzie tu wieczorem?
— Wieczorem?
— Tak, gdy będą mnie wieszać — na twarzy Blaine'a wykwitł krzywy, zły uśmieszek.
— Nie wolno ci tak myśleć! — wykrzyknął gwałtownie Ojciec Flanagan. — To naprawdę nie jest…
— Spalili przecież Punkt Handlowy. Niewiele brakowało, by razem z ajentem.
— Wiem — szepnął kapłan spuszczając oczy. — Mówiłem o tym swoim parafianom prosto w oczy. I nie tłumaczy ich wcale fakt, iż większość stanowili wówczas przybysze z okolicy, nie należący do mojej parafii. Moi powinni wiedzieć lepiej. Całe życie poświeciłem, by nie dochodziło do takich rzec …
Blaine objął dłońmi rękę Ojca Flanagana, zamknął w mocnym uścisku kalekie palce kapłana.
— Szeryf jest bardzo dobrym człowiekiem — rzekł ksiądz. — Zrobi wszystko, co będzie mógł. Poza tym porozmawiam z ludźmi w mieście.
— Dziękuję, Ojcze.
— Czy boisz się śmierci, synu?
— Nie wiem. Czasami wydaje mi się, że nie. Ale tak naprawdę, to nie wiem… — uśmiechnął się z niezamierzonym szyderstwem:
— Poczekamy, zobaczymy…
— Powinieneś jednak więcej ufać. Niech Bóg czuwa nas tobą. Dziś będę się za ciebie modlił.