14

Poniedziałek, 24 lutego

Zaraz po mszy przyszła do sklepu Caroline Clairmont. Towarzyszył jej syn, niósł przewieszoną przez ramię torbę szkolną. Wysoki chłopiec, blady i obojętny. Caroline miała w ręce plik żółtych kart.

Uśmiechnęłam się do nich obojga. W sklepie nie było klientów – pierwsi z moich stałych przychodzą zwykle około dziewiątej, a jeszcze pół do dziewiątej nie minęło. Anouk siedziała na ladzie, kończyła pić mleko, pain au chocolat trzymała przed sobą. Spojrzała szybko na tego chłopca, powitalnie machnęła do niego ciastkiem i dalej jadła śniadanie.

Caroline rozejrzała się krytycznie, ale też i zawistnie. Chłopiec patrzył prosto przed siebie, ale widziałam, że wzrok mu chce zboczyć w stronę Anouk, oczy miał błyszczące, nie do odczytania pod kosmykami za długiej grzywki.

– Proszę – powiedziała Caroline tonem lekkim, sztucznie wesołym, jej uśmiech był słodki jak lukier i taki, jakby sobie na mnie ostrzyła zęby. – Rozdaję to. – Wyciągnęła ku mnie plik kart. – Może zechce pani wystawić na widocznym miejscu. – Podała mi jedną kartę. – Wszyscy je wystawiają – dodała przekonywająco.

Wzięłam kartę. Przeczytałam wypisany odręcznie na żółtym kartonie czarnymi drukowanymi literami zakaz:

DOMOKRĄŻCOM i WŁÓCZĘGOM WSTĘP WZBRONIONY PERSONEL MA PRAWO o KAŻDEJ PORZE ODMÓWIĆ OBSŁUŻENIA

– A po co mi to? – Zmarszczyłam brwi zdumiona. – Dlaczego miałabym komukolwiek odmawiać?

Caroline popatrzyła na mnie z litością i pogardą.

– Oczywiście, pani tu jest nowa. – Przesłodziła uśmiech. – Ale my już mieliśmy kłopoty. To jest środek zapobiegawczy. Bardzo wątpię, czy któryś z nich przyjdzie do pani. Ale zawsze lepiej się zabezpieczyć, niż potem żałować, prawda?

Nadal nie rozumiałam.

– Czego żałować?

– To przecież Cyganie. Ci z rzeki. – Usłyszałam w jej głosie nutę zniecierpliwienia. – Znowu są i mają – zrobiła wytworny grymasik obrzydzenia – jakieś tam zamiary.

– Więc? – zapytałam łagodnie.

– Więc im pokażemy, że nic z tego! – Rozpromieniła się. – Zgodnie wszyscy nie będziemy ich obsługiwać. Zmusimy ich, żeby zabrali się z powrotem tam, skąd przypłynęli.

– Och. – Zastanowiłam się nad tym. – Czy możemy im odmówić? Jeżeli mają pieniądze, żeby zapłacić, czy możemy im odmówić?

Odpowiedziała niecierpliwie.

– Oczywiście, że możemy. Kto nam zabroni? Po chwili namysłu zwróciłam jej tę żółtą kartę. Zagapiła się na mnie.

– Pani się nie zgadza? – Podniosła głos o pół oktawy, tak że niewiele w nim zostało z tonacji damy. Wzruszyłam ramionami.

– Wydaje mi się, że jeżeli ktoś chce wydać swoje pieniądze u mnie, nie moją rzeczą jest go od tego powstrzymać.

– Ale nasza społeczność… – nastawała. – Chyba nie chce pani tutaj takich typów… obieżyświatów, złodziei, Arabów, na miłość boską…

Błysnęło mi w pamięci, przeleciały migawki: nowojorscy odźwierni, paryskie panie, turyści z aparatami fotograficznymi przed Sacre-Coeur, twarz odwracająca się od młodej żebraczki o za długich nogach, w za krótkiej sukience… Caroline Clairmont, chociaż wychowana na wsi, wie, że warto znaleźć modiste z prawdziwego zdarzenia. Ma na szyi dyskretny szalik z naszywką od Hermesa i pachnie perfumami Coco Chanel. Moja odpowiedź zabrzmiała niezamierzenie szorstko.

– Myślę, że ta społeczność powinna pilnować własnego nosa. Nie jestem powołana… nikt nie jest powołany do stanowienia, w jaki sposób ci ludzie mają żyć.

Caroline spojrzała na mnie jadowicie.

– No cóż, skoro tak pani sądzi – wyniośle odwróciła się do drzwi – nie będę pani dłużej odrywać od interesów. -Lekki nacisk na ostatnim słowie, pogardliwe spojrzenie na stołki barowe. – Mam nadzieję, że pożałuje pani swojej decyzji.

– Dlaczego miałabym żałować? Wzruszyła ramionami rozdrażniona.

– No, jeżeli będą przykrości czy coś. Z tymi ludźmi wszystko jest możliwe. Narkotyki, przemoc… – Cierpki uśmiech mówił nieomal, że życzy mi owych przykrości. Chłopiec patrzył na mnie, nic nie pojmując. Uśmiechnęłam się do niego.

– Widziałam się wczoraj z twoją babcią – powiedziałam. – Dużo mi opowiadała o tobie.

Chłopiec się zarumienił i wymamrotał coś niezrozumiale.

Caroline zesztywniała.

– Słyszałam, że tu była. – Usiłowała się uśmiechnąć. -Doprawdy nie należy jej zachęcać – dodała sztucznie filuternym tonem. – Już i bez tego jest dość nieznośna.

– Och, mnie było bardzo miło w jej towarzystwie – powiedziałam, nie odrywając oczu od chłopca. – Ożywia mnie. Jest nadzwyczaj bystra.

– Jak na swój wiek – powiedziała Caroline.

– Jak na każdy wiek – poprawiłam.

– No z pewnością taka wydaje się obcym – wycedziła Caroline przez zęby. – Ale swojej rodzinie… – Nagle błysnęła do mnie jeszcze jednym zimnym uśmiechem. – Niech pani zrozumie, jest bardzo stara. Umysł jej nie pracuje jak dawniej. Poczucie rzeczywistości… – Urwała, nerwowo machnęła ręką. – Przecież nie muszę tego wyjaśniać.

– Nie musi pani – powiedziałam kojąco. – W końcu to nie mój interes. – Zobaczyłam, że zmrużyła oczy, odnotowując ten docinek. Może fanatyczka, ale nie głupia.

– To znaczy… – Pogubiła się na chwilę. Coś jakby iskierka uciechy mignęła w oczach chłopca, chociaż może tylko odniosłam takie wrażenie. -To znaczy, moja matka nie zawsze wie, co jest dla niej najlepsze. – Pozbierała się. Jej uśmiech był tak polakierowany jak jej włosy. -Ten pani sklep, na przykład.

Przytaknięciem okazałam zainteresowanie.

– Matka ma cukrzycę – ciągnęła. – Doktor raz po raz ją ostrzega, żeby unikała cukru. A ona nie chce słuchać. Nie chce się leczyć. – Z jakimś triumfem zerknęła na syna. -Niech pani sama powie, madame Rocher, czy to normalne? Czy normalne?! – powtórzyła głosem piskliwym i kłótliwie podniesionym.

Zakłopotany chłopiec spojrzał na swój zegarek. Obojętnie, lecz grzecznie powiedział:

– Maman, bo ja się spóźnię. – I zwrócił się do mnie. -Przepraszam, madame. Muszę iść do szkoły. Wyjęłam spod lady paczuszkę w celofanie.

– Proszę, to dla ciebie, specjalne pralinki. Od firmy.

– Mój syn nie jada czekoladek – zaprotestowała Caroline. – Jest nadmiernie pobudliwy. Chorowity. Wie, że to mu szkodzi.

Przyjrzałam się chłopcu. Ani chorowity, ani pobudliwy, był tylko znudzony i trochę onieśmielony.

– Twoja babcia bardzo cię ceni – powiedziałam mu. -Może mógłbyś wpaść tu kiedyś, żeby się z nią przywitać. Ona jest moją stałą klientką.

Inteligentne oczy poniżej prostej brązowej grzywki zamigotały.

– Może – powiedział bez entuzjazmu.

– Mój syn nie ma czasu na przesiadywanie w sklepach z czekoladą – oświadczyła Caroline wyniośle. – Nie marnuje swoich zdolności i wie, ile zawdzięcza rodzicom. -Trochę groźna, bardzo pewna siebie, odwróciła się i przeszła obok Luca, który kołysząc torbą, już stał przy drzwiach.

– Luc – powiedziałam cicho, tonem perswazji. Odwrócił się do mnie raczej niechętnie. Jakoś niezamierzenie sięgnęłam w jego myśli. Pod układną obojętną twarzą zobaczyłam… zobaczyłam…

– Podobał ci się Rimbaud? – zapytałam machinalnie, bo przez głowę przelatywały mi obrazy. Zmieszał się.

– Co?

– Rimbaud. Dostałeś od babci na urodziny tomik jego wierszy, prawda?

– T-tak – odparł prawie niedosłyszalnie. Podniósł błyszczące zielonoszare oczy i spojrzał mi w twarz. Lekko, jak gdyby ostrzegawczo, potrząsnął głową. – N-nie… n-nie czytałem ich – powiedział głośniej – nie l-lubię p-poezji.

Książka z oślimi uszami ukryta na piersi pod kurtką, chłopiec szepczący sobie te śliczne słowa szczególnie zawzięcie.

Proszę, przyjdź, szepnęłam bezgłośnie. Proszę ze względu na Armande.

Coś w jego oczach się zatliło.

– Muszę już iść.

Caroline czekała niecierpliwie za drzwiami.

– Proszę, weź to. – Dałam mu te pralinki. On ma sekrety. Czułam, że owe sekrety chciałyby się z niego wyrwać.

Zręcznie, żeby matka nie widziała, wziął paczuszkę. Uśmiechnął się. Może tylko mi się wydawało, co szepnął, zanim wyszedł:

"Niech jej pani powie, że przyjdę. Niech jej pani powie, że w środę, kiedy maman idzie do fryzjera".

Później przyszła Armande. Powiedziałam jej o wizycie Caroline, powtórzyłam naszą rozmowę. Z kubkiem mocha, który trzymała oburącz jak w szponach, potrząsała głową i pokładała się ze śmiechu.

– Che, che, che! – Zapadając się głębiej w fotel, jeszcze bardziej niż przedtem przypominała lalkę zrobioną z jabłka. – Moja biedna Caro. Nie lubi uwag, prawda? -Popiła czekoladę wesoło. – Skąd jej się to wzięło, hę? – zapytała nagle rozdrażniona. – Żeby mi dyktować, co mogę, a czego nie mogę robić. Cukrzycę mam? Ten doktor lubi wmawiać. – Chrząknęła. – No, ja jeszcze żyję, prawda? I jestem ostrożna. Ale im to nie wystarcza, o nie. Oni muszą kontrolować. – Znów potrząsnęła głową. – Biedny ten chłopiec. Jąka się, zauważyłaś.

Przytaknęłam.

– Wina matki – rzuciła z pogardą. – Gdybyż ona zostawiła go w spokoju… gdzie tam! Wciąż go poprawia. Wciąż zmienia. Tylko na gorsze. Wciąż sobie wyobraża, że coś mu dolega. Phi!! Nie dolega mu nic, czego by nie uleczyła porządna porcja życia – oświadczyła z mocą. – Niech on trochę pobiega bez obawy, że upadnie. Niech poczuje się wolny. Niech pooddycha.

Powiedziałam, że naturalna jest troska matek o dzieci.

Armande spojrzała na mnie po swojemu, ironicznie.

– Tak to nazywasz? Czy jemioła też naturalnie troszczy się o jabłoń? – Zarechotała. – Kiedyś miałam w moim ogrodzie jabłonie. Jemioła wykończyła je wszystkie, jedną po drugiej. Paskudna roślina, a wygląda niewinnie, ma ładne jagody, niby nic wielkiego, ale, ojej, zaborcza! -

Znów popiła. -I zatruwa wszystko, czego dotknie. – Pokiwała głową autorytatywnie. -Taka jest moja córka – powiedziała. -Taka ona jest.

Po obiedzie widziałam się z Guillaume'em. Wstąpił tylko, żeby powiedzieć dzień dobry po drodze do kiosku z gazetami. Guillaume, chociaż nie bywa w kinie, namiętnie czyta magazyny filmowe i co tydzień dostaje ich całą pakę – "Video" i "Cine-Club Teleramę", i "Film Express". On jeden w Lansquenet ma talerz telewizji satelitarnej na dachu skromnego domku i telewizor z dużym ekranem, i magnetowid Toshiba przy ścianie nad szafką pełną kaset. Teraz znowu niósł Charly'ego, patrząc apatycznie spod jego pachy. Co chwila głaskał psa po łbie tym dobrze już mi znanym ruchem pełnym tkliwości i determinacji.

– Jak się czuje Charly? – zapytałam.

– Och, ma teraz dobre dni – odpowiedział. – Jeszcze mnóstwo animuszu.

I poszedł w swoją stronę, sprężysty nieduży człowiek ze smutnym brązowym psem, którego tak tulił do siebie, jakby od tego zależało jego życie.

Potem przechodziła Josephine Muscat, ale się nie zatrzymała. Byłam tym trochę rozczarowana, bo miałam nadzieję znów z nią porozmawiać. Spojrzała na mnie gorączkowo, przechodząc z rękami głęboko w kieszeniach. Zobaczyłam, że ma twarz spuchniętą, usta jakby zasznurowane, oczy jak szparki – chociaż może mrużyła je przed ziarnistym deszczem – i głowę jak bandażem omotaną grubym szalikiem nijakiego koloru. Spróbowałam ją przywołać, ale przyśpieszyła kroku, nieomal uciekła.

Wzruszyłam ramionami, wolna droga. Takie sprawy się wloką. Nieraz nieskończenie. Ale później, kiedy Anouk bawiła się w Les Marauds i już zamknęłam sklep, poniosło mnie na avenue des Francs Bourgeois do Cafe de la Repu-blique. To jest mały ciemny lokal z zamydlonymi oknami, z nabazgranym w poprzek szyby niezmiennym specialite du jour i poprzecieraną markizą, która jeszcze bardziej przyciemnia wnętrze. Zajrzałam tam. Między dwoma automatami do gry siedziało przy okrągłych stolikach kilku gości, ponuro rozmawiając o byle czym nad niekończącymi się de-mis i cafes-creme. Lekko oleiście pachniało znów coś z rondli w kuchence mikrofalowej i w całej sali wisiał całun tłustego dymu papierosowego, chociaż nie zauważyłam, żeby ktoś palił. Przy otwartych drzwiach rzucała się w oczy jedna z tych żółtych odręcznie pisanych kart Caroline Clairmont. Nad wewnętrznymi drzwiami wisiał krucyfiks.

Po chwili wahania weszłam. Muscat stał za barem. Rozciągnął usta w uśmiechu, przyglądając mi się, kiedy wchodziłam. Zerkał na moje nogi, na moje piersi prawie niedostrzegalnie, ale odczuwałam to jak chapnięcia – chap, chap – i oczy mu jaśniały jak tarcze tych automatów. Położył dłoń na ekspresie do kawy, napiął grube przedramię.

– Co pani podać?

– Cafe-cognac, poproszę.

Kawę dostałam w małej brązowej filiżance, dwie kostki cukru w papierkach. Usiadłam przy stoliku pod oknem. Dwaj staruszkowie – jeden z Legią Honorową przypiętą do wystrzępionej klapy marynarki – patrzyli na mnie podejrzliwie.

– Przysiąść się do pani? – Muscat głupio uśmiechał się zza baru. – Pytam tylko dlatego, że trochę… smutno, kiedy pani tam siedzi sama jedna.

– Nie, dziękuję – powiedziałam mu grzecznie. – Przyszłam, bo myślałam, że może zobaczę się z Josephine. Czy ona jest tutaj?

Skrzywił się, stracił humor.

– Ach tak, pani przyjaciółka od serca – powiedział oschle. – No, minęła się z panią. Właśnie poszła na górę, żeby się położyć. Znowu ma migrenę. – Zaczął wycierać szklankę z jakimś szczególnym okrucieństwem. – Ugania się popołudniami po sklepach, to potem musi leżeć przez cały cholerny wieczór, a do roboty jestem tylko ja.

– Nie jest zdrowa? Spojrzał znad szklanki.

– Jest zdrowa jak koń – nieomal syknął. – Cholerna ja-śnie pani. Mogłaby podnieść ten swój tłusty tyłek raz na jakiś czas i wtedy może by interes jakoś nam szedł. – Pięścią owiniętą w ścierkę kręcił w szklance, chrząkając z wysiłku. – No bo – zrobił wymowny gest – no bo niech się pani tylko rozejrzy. – Znów spojrzał na mnie, wyraźnie gotów jeszcze coś powiedzieć, i nagle już patrzył na drzwi.

– Hę. – Zwrócił się do kogoś, kogo ze swego miejsca nie widziałam. – Czy wy oczu nie macie? Zamknięte!

Usłyszałam męski głos, niewyraźną odpowiedź. Muscat uśmiechnął się szeroko, niewesoło.

– Nie umiecie, idioci, czytać? -Wskazał żółtą kartkę za barem, bliźniaczkę kartki przy drzwiach. – Jazda stąd! Już!

Odwróciłam się od stolika, żeby zobaczyć, co się dzieje. Pięć osób stało niepewnie przed drzwiami kawiarni, dwaj mężczyźni i trzy kobiety. Wszyscy pięcioro w połatanych spodniach, butach roboczych, spłowiałych trykotowych koszulach, świadczących, że nie są miejscowi; nie wyróżniali się niczym poza swoją innością. Powinnam znać ten wygląd. Sama kiedyś tak wyglądałam. Ten, który przed chwilą mówił, miał rude włosy związane zieloną apaszką, żeby mu nie opadały na twarz. Spojrzenie miał ostrożne, ton głosu starannie obojętny.

– My niczego nie sprzedajemy – wyjaśnił – tylko chcemy wypić parę piw i kaw. Nie będzie z nami żadnego kłopotu. Muscat patrzył na niego pogardliwie.

– Powiedziałem, zamknięte.

Jedna kobieta, niechlujna chuda dziewczyna z przeciętą brwią, pociągnęła rudego za rękaw.

– To na nic, Roux. Lepiej…

– Chwileczkę. – Roux strząsnął jej rękę niecierpliwie. – Nie rozumiem. Ta pani, która tu była przed chwilą… pana żona… chciała nam…

– A niechby szlag moją żonę! – Muscat prawie zapiał. -Moja żona nawet z reflektorem nie znalazłaby własnego tyłka! Nie jej, tylko moje nazwisko jest tu nad drzwiami, ja wam mówię, że zamknięte! -Wyszedł trzy kroki zza baru i stanął, broniąc wstępu, trzymając się pod boki jak rewolwerowiec z nadwagą we włoskim westernie. Widziałam żółtawy połysk kłykciów na jego pasku. Słyszałam poświst jego oddechu. Był rozwścieczony.

– Dobrze – powiedział Roux obojętnie. Wolno, wrogo rozejrzał się po gościach w sali. – Zamknięte – Jeszcze jedno takie spojrzenie. Na chwilę jego i moje oczy się spotkały, – Zamknięte dla nas.

– Nie takiś głupi, na jakiego wyglądasz – stwierdził Muscat na pół kwaśno, na pół wesoło. – Mieliśmy dosyć waszej bandy poprzednim razem. Tym razem was nie zdzierżymy!

– W porządku. – Roux odwrócił się, żeby odejść. Muscat na sztywnych nogach ruszył do drzwi jak pies węszący możliwość walki.

Zostawiając niedopitą kawę na stoliku, przeszłam obok Muscata bez słowa. Mam nadzieję, że nie spodziewał się napiwku.

Tych Cyganów z rzeki dogoniłam w połowie ivenue des Francs Bourgeois. Znów zaczął padać deszcz i wszyscy pięcioro garbili się, wyszarzali, posępni. Widziałam teraz ich łodzie, dziesięć czy dwadzieścia na rzece przy brzegu Les Marauds, odbijające się w ciemnozielonej wodzie – flotyllę zielono-żółto-niebiesko-biało-czerwoną – niektóre z flagami, z mokrym praniem na sznurach, niektóre z namalowanymi obrazami arabskich nocy, latających dywanów i różnych odmian jednorożców.

– Przykro mi, że tak się stało – powiedziałam. – Ludzie tutaj w Lansquenet-sous-Tannes nie są szczególnie gościnni. Roux bez zainteresowania zmierzył mnie wsrokiem.

– Na imię mi Yianne – ciągnęłam – mam la ›hocolaterie naprzeciw kościoła, La Celeste Praline.

Patrzył na mnie, czekając. Rozpoznałam siebie w jego starannie pozbawionej wyrazu twarzy. Chciałam mu powiedzieć, wszystkim chciałam powiedzieć, że rozumiem ich wściekłość i upokorzenie, że ja też tego zaznawałam, że oni nie są tutaj sami. Ale też rozumiałam ich dumę, wyzywającą zuchwałość, jaka pozostaje, kiedy wszystko inne spłynęło jak spłukane do ścieku. Oni za nic w świecie nie chcą współczucia.

– Może wpadniecie do mnie jutro? – zapytałam niefrasobliwie. – Nie mam piwa, ale myślę, że moja kawa by wam smakowała.

Spojrzał na mnie bystro, jak gdyby podejrzewał, że z niego kpię.

– Przyjdźcie – poprosiłam. – Napijecie się kawy, zjecie po kawałku ciasta na rachunek firmy. Wszyscy.

Chuda dziewczyna popatrzyła kolejno na swoje towarzystwo i wzruszyła ramionami. Roux też wzruszył ramionami.

– Może przyjdziemy – powiedział nieobowiązująco.

– Mamy zapchany rozkład zajęć – arogancko zaćwier-kała dziewczyna. Uśmiechnęłam się.

– Znajdźcie okienko.

Roux znowu zmierzył mnie podejrzliwym spojrzeniem.

– Może przyjdziemy.

Jeszcze patrzyłam, jak schodzą w dół do Les Marauds, kiedy przybiegła do mnie stamtąd pod górę Anouk w rozwianym czerwonym płaszczyku nieprzemakalnym, trzepoczącym jak skrzydła egzotycznego ptaka.

– Maman, maman! Zobacz! Łodzie!

Podziwiałyśmy przez chwilę płaskie barki, wysokie domki z blachy falistej, kominy z rur do piecyków, freski, wielobarwne flagi, napisy, malowidła dla odżegnania nieszczęśliwych wypadków, małe łódki, wędki, wywieszone przed nocą garnki na langusty, osłaniające ten i ów pokład podarte parasole, zaczątki ognisk w stalowych bębnach nad rzeką. Snuły się zapachy drewna, dymu, benzyny i smażonych ryb i dolatywały poprzez wodę dźwięki muzyki, kiedy saksofon zaczął swój niesamowicie ludzki melodyjny lament. Wypatrzyłam postać rudego mężczyzny, który stanął na pokładzie najzwyczajniejszej z tych wszystkich, czarnej łodzi mieszkalnej. Podniósł rękę w moją stronę. Pomachałam mu w odpowiedzi. Było prawie ciemno, kiedy wracałam z Anouk do domu. W Les Marauds do saksofonu przyłączyła się perkusja, bębnienie roznosiło się po wodzie. Mijająca Cafe de la Republique, nie zajrzałam tam.

Ledwie doszłyśmy na szczyt wzgórza, poczułam czyjąś obecność. Odwróciłam się i zobaczyłam, że to Josephin«s Muscat, teraz bez płaszcza, tylko w szaliku na głowie na. pół zasłaniającym jej twarz. Blada zjawa nocna w mroku.

– Biegnij do domu, Anouk, i czekaj na mnie. Anouk spojrzała zaciekawiona, odwróciła się i posłusz:-nie pobiegła w roztrzepotanym płaszczyku.

– Słyszałam, co pani zrobiła – zaczęła Josephine cich-o. – Wyszła pani, bo Paul-Marie nie chciał wpuścić tych ludzi z rzeki.

Przytaknęłam.

– Oczywiście.

– Był wściekły – mówiła dalej surowo, nieomal z pod giwera. – Powinna była pani słyszeć, co mówi. Roześmiałam się.

– Na szczęście ja nie muszę słuchać tego, co Paul-VIa-rie ma do powiedzenia.

– Już mi zakazał rozmawiać z panią. Uważa, że pani wywiera zły wpływ. – Umilkła i lękliwie mi się przyjrzała. – On Mnie chce, żebym miała przyjaciół – dodała po chwili.

– Wydaje mi się, że słyszę raczej za dużo o tym, czego Paul-Marie nie chce – oświadczyłam jej łagodnie. – Na-prawdę on mnie aż tak nie interesuje. Natomiast pani – dotknęłam przelotnie jej ręki – pani jest dość interesując: a.

Zarumieniła się i odwróciła wzrok, jak gdyby myślała, że ktoś stanął przy jej ramieniu.

– Pani nie rozumie – mruknęła.

– Chyba rozumiem. – Zobaczyłam, że czubkami palców dotknęła szalika zasłaniającego jej twarz. – Dlaczego pani to nosi? – zapytałam nagle. – Może pani powiedzieć?

Spojrzała na mnie z nadzieją i ze strachem. Potrząsnęła głową. Lekko pociągnęłam szalik.

– Jest pani ładna – stwierdziłam. – Mogłaby pani być piękna.

Świeży siniak znaczył się na jej podbródku niebieskawo w dogasającym świetle. Otworzyła usta odruchowo, żeby skłamać. Byłam szybsza.

– Nieprawda – powiedziałam. Żachnęła się, oburzona.

– Skąd pani wie? Jeszcze ani słowa nie…

– Nie musiała pani mówić.

Milczałyśmy. Na rzece flet rozrzucał jasne dźwięki między bębnieniem. Kiedy się odezwała, w jej głosie aż chry-piał wstręt, jaki czuła do siebie.

– Głupie, no nie? – Jej oczy były jak maleńkie półksiężyce. – Nigdy go nie potępiam. Właściwie nigdy. Czasami nawet zapominam, co naprawdę się stało. – Nabrała głęboko tchu jak nurek przed wejściem pod wodę. -Wpadam na drzwi, spadam ze schodów, prze… przewracam się na grabie! – Wydawało się, że jest bliska śmiechu. Usłyszałam w jej słowach histerię. – Gapa, tak on mówi o mnie. Gapa!

– O co poszło tym razem? – zapytałam delikatnie. – Czy o tych wodniaków? Przytaknęła.

– Przecież nie mieli złych zamiarów. Chciałam im podać. – Głos jej podniósł się na sekundę do pisku. – Nie rozumiem, z jakiej racji muszę wciąż robić to, czego chce ta lafirynda Clairmont! Och, powinniśmy trzymać się razem – zaczęła przedrzeźniać Caroline okrutnie. – Ze względu na naszą społeczność. Na nasze dzieci, madame Muscat. -Zachłysnęła się i znów mówiła normalnym głosem. – A nawet mi nie powie dzień dobry na ulicy… i guzik ją obchodzę! – Jeszcze raz głęboko odetchnęła, z wysiłkiem opanowując ten wybuch. – Zawsze Caro to, Caro tamto. Widzę, jak on na nią patrzy w kościele. Dlaczego nie możesz być taka jak Caro Clairmont? – Teraz stała się swoim mężem, głos miała gruby z wściekłości zaprawianej piwem. Nawet przybrała jego zmanierowanie, wysunęła podbródek, nadęta i zaczepna. – Ty przy niej wyglądasz jak maciora. Ona ma styl. Ma udanego syna, który świetnie się uczy w szkole. A ty co masz, hę?

– Josephine.

Odwróciła do mnie głowę, twarz udręczoną.

– Przepraszam, na chwilę prawie zapomniałam, gdzie…

– Wiem – ogarnął mnie wściekły gniew, aż kłujący w kciukach.

– Pani pewnie myśli, że jestem głupia, bo zamiast odejść, tkwię przy nim od tylu lat – powiedziała i oczy miała ciemne, pełne zniechęcenia.

– Wcale tak nie myślę. Puściła to mimo uszu.

– No więc jestem głupia – oświadczyła. – Głupia i słaba. Nie kocham go, nie pamiętam, kiedy go kochałam… ale na samą myśl, żeby naprawdę od niego odejść… -Urwała zmieszana. – Naprawdę od niego odejść… – powtórzyła cicho w zadumie. – Nie, nic z tego. – Znów spojrzała na mnie zdeterminowana. – Dlatego już nie mogę z panią rozmawiać. – W jej słowach zabrzmiała spokojna desperacja. -Tylko nie chcę, żeby pani myślała… pani należy się wyjaśnienie. Ale tak musi być.

– Nie – zaprzeczyłam – nie musi.

– Ależ musi. – Ona rozpaczliwie broni się przed możliwością pociechy. – Czy pani nie rozumie? Jestem nic niewarta. Kradnę. Skłamałam pani. Ja kradnę rzeczy. Wciąż kradnę.

Łagodnie przytaknęłam.

– Tak, wiem. -To jasne postawienie sprawy zakołysało się spokojnie pomiędzy nami jak bombka na choince. -

Wszystko może pójść lepiej – powiedziałam w końcu. -Paul-Marie nie rządzi światem.

– Równie dobrze mógłby – odparowała Josephine uparcie.

Uśmiechnęłam się. Gdybyż ten jej upór można było wywrócić podszewką na wierzch! Wszystko tym uporem by osiągnęła? W dodatku potrafiłabym tego dokonać. Wyczuwałam jej myśli tak blisko, tak zapraszające mnie w głąb. Łatwo byłoby nią zawładnąć… Odepchnęłam tę pokusę niecierpliwie. Nie mam prawa zmuszać jej do powzięcia jakiejkolwiek decyzji.

– Przedtem nie miała pani do kogo przyjść – powiedziałam – teraz pani ma.

– Mam? – W jej ustach to zabrzmiało prawie jak uznanie klęski.

Milczałam. Niech sama sobie na to odpowie.

Patrzyła na mnie przez chwilę oczami świetlistymi od świateł rzecznych z Les Marauds. Znów mnie to uderzyło: tak mało brakuje, żeby była piękna.

– Dobranoc, Josephine.

Nie obejrzałam się, nie patrzyłam na nią, ale wiem, że ona obserwowała mnie, kiedy szłam dalej do domu, i wiem, że stała, patrząc, jeszcze długo, kiedy za rogiem zniknęłam jej z oczu.

Загрузка...