Środa, 19 marca
Wydaje się, że ostatnio w sklepie tej Rocher jest mniejszy ruch. Armande Yoizin przestała przychodzić, chociaż odkąd wróciła do zdrowia, widziałem ją kilkakrotnie, szła krokiem zdecydowanym i tylko trochę korzystała z laski. Nieraz idzie u jej boku Guillaume Duplessis, ciągnąc za sobą tego chudego szczeniaka, a Luc Clairmont codziennie odwiedza ją w Les Marauds. Caroline Clairmont, gdy nadmieniłem, że jej syn potajemnie widuje się z Armande, sztucznie się uśmiechnęła.
– Nie mogę sobie z nim ostatnio poradzić, mon pere -poskarżyła się. – W jednej chwili taki grzeczny chłopiec, taki posłuszny, a już w następnej… – Uniosła wymanikiurowane dłonie do dekoltu teatralnym gestem. – Tylko mu powiedziałam… bardzo łagodnie… że chyba powinien mi mówić, kiedy idzie w odwiedziny do babci. -Westchnęła. -Tajemniczy, jak gdyby myślał, że ja bym miała mu za złe, głuptas. Oczywiście, że nie mam, powiedziałam mu. To cudownie, że jesteś z babcią w dobrej komitywie… Ostatecznie ty będziesz po niej dziedziczył. A on nagle wrzasnął na mnie i powiedział, że nie obchodzą go te pieniądze, że nie chce mi nic mówić, bo wie, że wszystko bym zepsuła. I że ja jestem wścibską bibliofanką… to jej określenie, mon pere, sam tego nie wymyślił. – Otarła oczy wierzchem dłoni uważnie, aby nie rozmazać nieskazitelnego makijażu. – Czym zawiniłam, pereł Przecież nieba bym mu przychyliła, daję mu wszystko. A on odwraca się ode mnie, rzuca mi to wszystko w twarz, bo tak go nastawia ta kobieta… – Głos miała mocny pomimo łez. -Ostrzejsza niż jad węża! – Jęknęła. – Ksiądz nie może sobie wyobrazić, co to znaczy dla matki.
– Och, nie pani jedna cierpi wskutek dobrych chęci wszędobylskiej madame Rocher – powiedziałem. – Niech pani się rozejrzy, jakie ona tu zmiany wprowadziła zaledwie w ciągu kilku tygodni.
Caroline pociągnęła nosem.
– Dobrych chęci! – powtórzyła szyderczo. – Ksiądz jest zbyt łaskawy. To wiedźma! Matki omal mi nie zabiła, syna mi zbuntowała…
Potakiwałem.
– Już nie mówiąc o tym, że rozbiła małżeństwo Muscatów – ciągnęła Caroline. – Ksiądz mnie zdumiewa, mon pere, tyle ma do niej cierpliwości. Rzeczywiście ksiądz mnie zdumiewa. – Wlepiła we mnie oczy, w których błyskała złośliwość. -I nie rozumiem, dlaczego ksiądz nie wykorzystuje swojego wpływu przeciwko niej.
Wzruszyłem ramionami.
– Och, jestem tylko wiejskim księdzem – powiedziałem – nie mam żadnego wpływu. Mogę potępić, lecz… Przerwała mi.
– Może ksiądz zrobić o wiele więcej, niż potępiać! Powinniśmy byli posłuchać księdza od początku. Ani przez chwilę nie powinniśmy byli tolerować jej tutaj.
Wzruszyłem ramionami.
– Każdy jest mądry po fakcie – upomniałem ją. – Nawet pani popierała jej sklep, o ile pamiętam. Zaczerwieniła się.
– Moglibyśmy pomóc księdzu – powiedziała. – Georges,
Paul Muscat, Arnauldowie i oboje Drou, Prudhom-me'owie… Moglibyśmy połączyć siły. Rozgłosić. Wystąpić przeciwko niej, nawet teraz.
– Na jakiej podstawie? Ta kobieta nie narusza prawa, uznano by to za złośliwe plotki i nic byście nie zyskali. Uśmiechnęła się półgębkiem.
– Moglibyśmy storpedować ten jej drogocenny festiwal – powiedziała.
– Tak?
– Właśnie. – W tym podnieceniu stała się szpetna. -Georges widuje się z mnóstwem ludzi. Jest bogaty. Muscat także ma znajomości. Widuje się z ludźmi. Umie przekonać. Komitet mieszkańców…
– Aha, Muscat. Pamiętam jego ojca, lato rzecznych Cyganów.
– Jeżeli ona na tym festiwalu splajtuje… a słyszałam, że w przygotowanie już włożyła sporo pieniędzy…, to może pod naciskiem…
– Może – przytaknąłem nieopatrznie, lecz się zreflektowałem. – Naturalnie ja bym w tym nie uczestniczył… nie okazałbym… braku miłosierdzia.
Sądząc z wyrazu jej twarzy, zrozumiała doskonale.
– Naturalnie. – Przytaknęła, już kwapiąc się do intrygowania. Przez chwilę czułem dla niej wyłącznie pogardę, dyszała i łasiła się niczym suka z cieczką, lecz nierzadko za pomocą takich właśnie niegodnych narzędzi, mon pere, dokonuje się naszego dzieła.
Ostatecznie ty, mon pere, powinieneś wiedzieć,