Sobota, 8 marca
Dzisiaj wczesnym rankiem znów poszłam do Armande. Zastałam ją w niskim saloniku. Z jednym z kotów na kolanach lekko kołysała się w fotelu. Od czasu pożaru w Les Marauds jest mizerna i zdeterminowana, tę twarz okrągłą jak jabłko ma obecnie zapadniętą. Oczy i usta znikają wśród zmarszczek. Była w szarym szlafroku i grubych czarnych pończochach.
– Odpłynęli, widziałaś – powiedziała bezbarwnie, prawie obojętnie. – Ani jednej łodzi nie ma na rzece.
– Wiem.
Kiedy schodzę ze wzgórza do Les Marauds, ich nieobecność nadal jest dla mnie takim wstrząsem jak widok brzydkich połaci pożółkłej trawy tam, gdzie prze dtem stał cyrk. Pozostał tylko niedopałek łodzi Roux, kadłub dna odcinał się czernią od niebieskiego dna kilka stóp pod wodą.
– Blanche i Zezette przeniosły się kawałek dalej w dół Tannes. Powiedziały, że wpadną tu dzisiaj zobaczyć, co się dzieje. – Armande zaczęła splatać długie pasma żółto-siwych włosów w warkocz palcami niezdarnymi i sztywnymi jak patyki.
– A Roux? Jak on się czuje?
– Rozgniewany.
Nie bez racji. Roux wie, że ten pożar to nie przypadek, wie, że nie ma dowodu, wie, że nawet gdyby miał dowód, nic by nie wskórał. Blanche i Zezette zaproponowały mu miejsce na swojej zagraconej łodzi, ale stanowczo odmówił- Powiedział, że praca przy domu Armande jest jeszcze nieukończona i że najpierw musi tego dopatrzyć. Ja sama z nim nie rozmawiałam od nocy pożaru. Widziałam go raz krótko nad rzeką, kiedy spalał resztki zostawionych śmieci. Był ponury i małomówny, oczy miał czerwone od dymu, nie chciał rozmawiać, kiedy go zagadnęłam. Trochę włosów stracił w pożarze, resztę obciął krótko, tak że teraz wygląda jak świeżo zgaszona zapałka.
– Co on będzie robił? Armande wzruszyła ramionami.
– A bo ja wiem. Myślę, że sypia w jednej z tych ruder dalej na mojej ulicy. Wczoraj wieczorem zostawiłam tam prowiant na progu, dziś rano już nie leżał. Proponowałam mu pieniądze, ale nie chciał wziąć. – Rozdrażniona szarpnęła zapleciony warkocz. – Uparty młody głupiec. Dużo mi przyjdzie z tych pieniędzy w moim wieku? Mogę równie dobrze dać jemu jak Clairmontom. Znając ich, prawdopodobnie i tak to wszystko by wylądowało w skarbonce Reynauda. – Prychnęła szyderczo. – Uparciuch, ot co. Ci rudowłosi mężczyźni. Boże uchowaj. Nic nie dają sobie powiedzieć. – Potrząsnęła głową. – Wymaszerował wczoraj rozgniewany i tyle go widziałam.
Wbrew woli się uśmiechnęłam.
– Dobrana z was para – zauważyłam. – Dwoje uparciuchów.
Armande strzeliła spojrzeniem oburzona.
– Ja? – wykrzyknęła. – Stawiasz mnie na równi z tym awanturnikiem, który ma łeb jak marchewka! Ze śmiechem to odwołałam.
– Postaram się go znaleźć – powiedziałam, wychodząc.
Nie znalazłam go, chociaż szukałam nad rzeką przez całą godzinę. Nawet metody mojej matki zawiodły. Jednak wydedukowałam, gdzie nocuje. Niedaleko domu Ar-mande, w jednej ze stosunkowo najporządniejszych ruder. Ściany są oślizgłe od wilgoci, ale piętro wydaje się dosyć suche i w kilku oknach zostały szyby. Drzwi tego domu ktoś najwidoczniej otworzył siłą i niedawno rozpalił tam w kominku. Zobaczyłam też wśród kilku mebli, przypuszczalnie kiedyś pozostawionych jako bezużyteczne rupiecie, zwęglony zwój brezentu uratowany z pożaru i stertę drewna z rzeki. Wołałam Roux, ale nie usłyszałam odpowiedzi.
O pół do dziewiątej musiałam otworzyć La Praline, więc zaniechałam poszukiwań. Roux zjawi się, gdy zechce. Kiedy przyszłam, czekał Guillaume. Stał przed sklepem, chociaż drzwi nie były zamknięte na klucz.
– Powinien był pan wejść, poczekać w sklepie.
– Och, nie – powiedział żartobliwie z poważną miną. -Nie pozwoliłbym sobie na takie zuchwalstwo. Roześmiałam się.
– Trzeba w życiu ryzykować. Niech pan wejdzie i spróbuje moich nowych religieuses.
On nadal po śmierci Charly'ego wydaje się mniejszy, skurczony, jego zasuszoną chochlikowatą młodo-starą twarz wciąż żłobi smutek. Ale poczucie humoru, kpiąca ironia chronią go przed litowaniem się nad sobą. Dzisiaj miał omawiać następstwa pożaru u rzecznych Cyganów.
– Na dzisiejszej mszy słowo nie padło o tym z ust cure Reynauda – oznajmił, nalewając sobie czekolady ze srebrnego czajnika. – Na wczorajszej też nic. Ani słowa.
Przyznałam, że milczenie Reynauda, zważywszy na to, jak interesował się tą wędrowną społecznością, jest niezwykłe.
– Może on wie coś, o czym nie może powiedzieć – podsunął Guillaume. – Pani rozumie. Tajemnica konfesjonału.
Powiedział, że widział Roux rozmawiającego z Narcis-se'em przy jego inspektach. Może Narcisse zaproponuje Roux jakąś pracę, pomyślałam z nadzieją.
– Narcisse często zatrudnia dorywczych pracowników
– ciągnął. – Jest wdowcem. Bezdzietny. Nie ma nikogo do zarządzania farmą poza jednym siostrzeńcem w Marsylii. I wszystko mu jedno, kogo najmie latem, kiedy będzie miał dużo roboty. Byleby to byli ludzie solidni, dla niego nie ma znaczenia, czy chodzą do kościoła, czy nie chodzą.
– Uśmiechnął się niepewnie, jak zwykle przed wypowiedzią, którą uważa za zbyt śmiałą. – Czasami się zastanawiam – zaczął z namysłem – czy Narcisse nie jest lepszym chrześcijaninem w najprawdziwszym tego słowa znaczeniu niż ja albo Georges Clairmont… albo nawet cure Reynaud. – Wypił łyk czekolady. – No bo Narcisse przynajmniej pomaga. Daje pracę ludziom, którzy potrzebują pieniędzy. Pozwala Cyganom obozować na swojej ziemi. Wszyscy wiedzą, że od lat sypia ze swoją gospodynią i nigdy nie fatyguje się do kościoła, chyba że chce tam spotkać kogoś z klientów, ale przynajmniej pomaga.
Zdjęłam pokrywę z półmiska pełnego religieuses i położyłam jedną na jego talerzyku.
– Myślę – powiedziałam – że nie ma czegoś takiego jak dobry czy zły chrześcijanin. Są tylko dobrzy i źli ludzie. Przytaknął i wziął w dwa palce okrągłe ciasteczko.
– Być może.
Nastąpiła długa chwila ciszy. Nalałam sobie szklankę czekolady i likieru noisette z wiórkami orzechów laskowych, zapach był ciepły, ożywczy jak zapach drewna w późnym jesiennym słońcu. Guillaume dokładnie zjadał swoją religieuse, ze smakiem. Zebrał okruchy z talerzyka zwilżonym palcem wskazującym.
– W takim razie to wszystko, w co wierzę przez całe życie… grzech i pokuta, Zmartwychwstanie… pani by powiedziała, że nic z tego nie ma żadnego znaczenia? Czy tak?
Uśmiechnęłam się, widząc jego powagę,
– Powiedziałabym, że pan się nasłuchał Armande. I powiedziałabym, że ma pan prawo do swoich wierzeń, jeżeli mogą pana uszczęśliwić.
– Och! – Spojrzał na mnie ostrożnie, jak gdyby miały mi wyrosnąć rogi. – A w co… jeżeli to pytanie nie jest impertynencją… w co pani wierzy?
– W latające dywany, runy, czary. W Ali Babę, podróże po gwiazdach i wróżenie z fusów w kieliszku czerwonego wina…
Floryda? Disneyland? Everglades? Więc jak, cherie? Co ty na to, hein?
Budda, wyprawa Frodo do Mordor, przeistoczenie Sakramentu, Doro i Toto. Królik Wielkanocny. Istoty z kosmosu. Coś w szafie. Zmartwychwstanie i życie na odkrytej karcie… W to wszystko wierzyłam w takim czy innym czasie. Czy też udawałam, że wierzę. Czy też udawałam, że nie wierzę.
A teraz? W co ja wierzę teraz?
– Wierzę, że ważne jest tylko, żeby żyć szczęśliwie -mówię wreszcie Guillaume'owi.
Szczęście. Proste jak szklanka, jak czekolada albo też kręte jak ścieżki serca. Gorzkie. Słodkie. Żywe.
Po południu przyszła Josephine. Anouk właśnie wróciła ze szkoły i prawie zaraz – w czerwonej kurtce z kapturem – pobiegła do Les Marauds, żeby tam się pobawić, ale tylko dopóki – pamiętaj! – deszcz nie zacznie padać. Ostry zapach świeżo narąbanego drewna słał się nisko przy węgłach budynków. Josephine była w płaszczu zapiętym pod szyją, w czerwonym berecie, nowy czerwony szalik trzepotał wokół jej twarzy, kiedy wkroczyła z wyzywającą miną, z rumianymi policzkami i oczami roziskrzonymi od wiatru; efektowna, pewna siebie, promienna kobieta. Ale to złudzenie prysło. Znów stała się sobą. Wepchnęła ręce do kieszeni i wysunęła głowę, jak gdyby do odparcia jakiegoś niewiadomego napastnika. Zdjęła beret, odsłaniając bardzo potargane włosy i krwawą pręgę na czole. Patrzyła na mnie przerażona i zarazem w uniesieniu.
– Zrobiłam to – oznajmiła. -Yianne, zrobiłam to.
Przez jedną straszną chwilę myślałam, że zamordowała męża. Tak wyglądała – te jakieś szalone samozatracenia -wargi rozciągnięte, zęby obnażone, jak gdyby skosztowała kwaśnego owocu. Lęk bił od niej raz gorącymi, raz zimnymi falami.
– Odeszłam od Paula – powiedziała. – W końcu to zrobiłam.
Oczy miała jak noże. Po raz pierwszy zobaczyłam Josephine taką, jaka była dziesięć lat temu, zanim Paul-
– Marie Muscat zgasił ją, uczynił z niej niezdarę. Bała się obłędnie, ale pod tym obłędem zobaczyłam zdrowy rozum, który normuje temperaturę serca.
– On już wie? – zapytałam, pomagając jej zdjąć płaszcz. Kieszenie były ciężkie. Ale, pomyślałam, to nie biżuteria.
Potrząsnęła głową.
– Wysłał mnie po zakupy. – Zachłysnęła się. – Zabrakło nam pizz do mikrofalówki. Kazał kupić. – Uśmiechnęła się prawie dziecięco psotnie. -Wzięłam trochę z pieniędzy na dom. Trzymał je w puszce po biskwitach pod barem. Dziewięćset franków. – Bez płaszcza stała teraz w czerwonym swetrze i czarnej plisowanej spódnicy. Dotychczas zawsze widywałam ją w dżinsach. Spojrzała na zegarek. – Poproszę o chocolat espresso i dużą torbę migdałów. – Położyła pieniądze na ladzie. – Akurat zdążę wypić przed odjazdem autobusu.
– Autobusu? – zaintrygowała mnie. – Dokąd?
– Do Agen – odpowiedziała, uparta i już w defensywie.
– A potem nie wiem. Do Marsylii może. Byle jak najdalej od niego. – Spojrzała na mnie podejrzliwie i ze zdumieniem. – Tylko Yianne, niech pani nie mówi, że nie powinnam. Ja właśnie dzięki pani… Mnie by to nigdy na myśl nie przyszło, gdyby pani mi tego nie podsunęła.
– Wiem, ale…
Jej słowa zabrzmiały jak oskarżenie.
– Pani mi powiedziała, że jestem wolna.
To fakt. Wolna, żeby uciec, wolna, żeby wyruszyć w świat na jedno słowo właściwie nieznajomej, odciąć się i jak balon polecieć ze zmiennym wiatrem. Lęk nagle lodem ściął mi serce. Czy to jest cena, za jaką mogę pozostać tutaj? Ona ma stąd wyjechać zamiast mnie? I co rzeczywiście dałam jej do wyboru?
– Ale była pani pewna jutra – wykrztusiłam z trudem, widząc w jej twarzy twarz mojej matki. Rezygnacja z pewności jutra za trochę wiedzy poznawczej, mignięcie oceanu… a później? Wiatr zawsze nas przynosi z powrotem do stóp tego samego muru. Nowojorska taksówka. Ciemny zaułek. Srogi mróz.
– Nie można tak po prostu uciec od wszystkiego – zaczęłam. – Ja wiem, próbowałam.
– No, w Lansquenet nie mogę zostać! – Krzyknęła bliska płaczu. – Nie przy nim. Już nie! Już nie!
– Pamiętam, myśmy tak żyły. Wciąż w drodze. Wciąż uciekałyśmy.
Josephine też ma swojego Człowieka w Czerni. Potrafię go widzieć jej oczami. Też jest władczy, przeraża, obezwładnia swym głosem nieznoszącym sprzeciwu, swoją pozorną logiką zmusza do posłuszeństwa. Ale uciekać ze strachu przed nim, uciekać z rozpaczą i nadzieją tylko po to, by stwierdzić, że przez cały czas nosi się go w sobie… W końcu moja matka pojęła to. Widziała go na każdym ulicznym rogu, w fusach na dnie każdej filiżanki. Uśmiechał się do niej z plakatów, obserwował ją znad kierownicy sportowego samochodu. Zbliżała się coraz bardziej z każdym uderzeniem jej serca.
– Zacznij uciekać, a będziesz uciekać zawsze – powiedziałam gwałtownie. – Niech pani zostanie u mnie. I razem powalczymy.
Patrzyła na mnie.
– U pani? – zapytała zdumiona prawie komicznie.
– Czemuż by nie? Mam wolny pokój, łóżko polowe. -Już protestowała, potrząsając głową, ale powstrzymałam się, żeby chwycić ją za ramiona, zmusić, by została. Wiedziałam, że i bez tego ją zatrzymam. – Tylko na jakiś czas, dopóki pani nie znajdzie innego miejsca, posady…
Roześmiała się histerycznie.
– Posady? A co ja umiem? Poza tym, że sprzątam… gotuję i myję popielniczki… nalewam piwo i kopię w ogrodzie, i leżę pod moim m-mężem w każdą noc z pią-piątku na sobotę. – Śmiała się, niemal się dławiąc, teraz trzymała się za brzuch.
Sięgnęłam po jej rękę.
– Josephine. Mówię poważnie. Znajdziesz coś. Nie trzeba…
– Powinna pani czasami go zobaczyć. – Jeszcze się śmiała, każde jej słowo było jak gorzki pocisk, głos dźwię-czał z nienawiści do samej siebie. -Wieprz w rui. Włochaty, tłusty wieprz. – I już płakała, choć przed chwilą się śmiała. Zaciskała powieki, przyciskała dłonie do policzków, jak gdyby usiłowała nie dopuścić do jakiejś wewnętrznej eksplozji.
Czekałam.
– A kiedy już jest po wszystkim, on odwraca się i słyszę chrapanie, i rano usiłuję… – skrzywiła się z wysiłkiem, kontynuując – usiłuję… wytrzepać… jego zaduch z pościeli i ciągle myślę: Co się ze mną stało? Z Josephine Bonnet? Tak dobrze się uczyłam w szkole, tak pragnęłam być t-tancerką…
Odwróciła się do mnie nagle uspokojona, chociaż jeszcze rozpalona.
– Głupia jestem, ale kiedyś myślałam, że na pewno gdzieś zaszła pomyłka i któregoś dnia ktoś przyjdzie i powie mi, że to się nie dzieje naprawdę, że to wszystko tylko się śni jakiejś innej kobiecie, że nic z tego nigdy nie mogłoby stać się mnie…
Wzięłam ją za drżącą, zimną rękę. Jeden paznokieć miała naderwany, krew zaschniętą na dłoni.
– Dziwna rzecz, próbuję sobie przypomnieć, jakie to musiało być uczucie kochać go, ale nic takiego nie ma. Pamiętam wszystko inne… pierwszy raz, kiedy mnie uderzył, och, pamiętam… A wydawałoby się, że nawet o Pau-lu-Marie powinno być coś miłego do wspominania. Coś, co by było usprawiedliwieniem tej poniewierki, tego całego zmarnowanego czasu.
Umilkła i spojrzała na zegarek.
– Za dużo mówię – oświadczyła ze zdumieniem. – Już nie wypiję czekolady, jeżeli mam zdążyć na autobus. Patrzyłam na nią.
– Doradzam czekoladę zamiast autobusu – powiedziałam. – Na rachunek firmy. Tylko żałuję, że to nie szampan.
– Muszę iść. – Głos jej się załamywał. Raz po raz przyciskała pięści do dołka. Głowę opuściła jak szarżujący byk.
– Nie, Josephine. – Nie odrywałam od niej wzroku. -Musisz zostać. Musisz pokonać go twarzą w twarz. Inaczej będzie tak, jakbyś wcale od niego nie odeszła.
Popatrzyła mi w oczy na pół wyzywająco, na pół z rozpaczą.
– Nie mogę. Nie zdołam. On będzie mówił różne rzeczy, będzie przekręcał…
– Masz przyjaciół. Tutaj – dodałam łagodnie. -I nawet jeżeli jeszcze sobie tego nie uświadamiasz, jesteś silna.
Wtedy usiadła bardzo powoli na czerwonym stołku ba rowym. Położyła głowę na ladzie i bardzo cicho zapłakała,
Pozwoliłam jej płakać. Nie powiedziałam, że wszystko będzie dobrze. Nie starałam się jej pocieszać.Czasami le piej nie ingerować, niech żal sam się rozładuje. Poszłam do kuchni i długo przygotowywałam chocolat espresso. Dolałam koniaku, dorzuciłam wiórków czekoladowych, na żółtej tacy postawiłam filiżanki na spodkach, na każdym spodku położyłam kostkę cukru w papierku Tymczasem
Josephine się uspokoiła. Wiedziałam, że to są pomniejsze czary, ale nieraz działają.
– Co sprawiło, że się rozmyśliłaś? – zapytałam, kiedy wypiła już pół swojego espresso. – Kiedy ostatnio o tym rozmawiałyśmy, wydawałaś się bardzo pewna, że nie odejdziesz od Paula.
Wzruszyła ramionami, unikając mojego wzroku.
– Odeszłaś, bo znów cię uderzył? Wyraźnie się zdumiała. Dotknęła czoła, na którym rozdarcie skóry gorzało gniewnie.
– Nie.
– Więc co cię skłoniło?
Znów odwróciła wzrok. Czubkami palców pomacała filiżankę, jak gdyby sprawdzała jej realność.
– Nic. Nie wiem. Nic.
Skłamała, oczywiście. Sięgnęłam w jej myśli, tak otwarte przez chwilę. Chciałam wiedzieć, czy sama zdecydowała, czy ja to sprawiłam, zmusiłam ją wbrew swoim dobrym chęciom. Ale teraz jej myśli były nijakie, zadymione. Zobaczyłam tylko ciemność.
Daremnie bym nalegała. Jest w Josephine upór nie do przełamania. Z czasem ona mi powie. Jeżeli zechce.
Pod wieczór przyszedł Muscat, szukał żony. Już posłałam dla niej łóżko w pokoju Anouk – na razie Anouk będzie spała na łóżku polowym przy mnie. Anouk godzi się z jej obecnością, tak jak akceptuje tyle innych rzeczy. Z przykrością zabrałam mojej córce ten pierwszy własny pokój, jaki kiedykolwiek miała, ale przyrzekam jej, że to tylko na razie.
– Mam pomysł – powiedziałam. – Może: przerobimy część poddasza na pokój dla ciebie, z drabiną do wchodzenia i z klapą nad drabiną, i wytnie się w dachu okrągłe okienko. Chciałabyś?
Projekt niebezpiecznie łudzący. Sugeruje, że zostaniemy tu długo.
– A będzie widać gwiazdy? – zapytała Anouk skwapliwie.
– Naturalnie.
– Cudnie! – wykrzyknęła i w podskokach pobiegła na górę, żeby powiedzieć Pantoufle'owi.
We trzy zasiadłyśmy do stołu w ciasnej kuchni. Ten toporny sosnowy stół został z czasów dawnej piekarni. Poznaczony jest śladami noży, rowkami, w które wżarło się chlebowe ciasto, tak że blat wygląda jak z pożyłkowanego marmuru. Talerze są rozmaite, jeden zielony, drugi biały, talerz Anouk w kwiatki. Szklanki też różne, jedna wysoka, druga niska, trzecia jeszcze z etykietką Moutarde Amora. A przecież po raz pierwszy mamy takie rzeczy na własność. Używałyśmy zastawy hotelowej, plastikowych noży i widelców. Nawet w Nicei, gdzie mieszkałyśmy ponad rok, wyposażenie było pożyczone, wydzierżawione ze sklepem. Fakt, że coś mamy, jest dla nas nowością, nadal egzotyczną, cenną, podniecającą. Zazdroszczę temu stołowi jego blizn, przypaleń od gorących blach z chlebem. Zazdroszczę temu stołowi spokojnego trwania w czasie i żałuję, że nie mogę powiedzieć: tę rysę zrobiłam pięć lat temu, ten krążek to ślad mokrego kubka z kawą, ta czarna plamka to od papierosa, ta drabinka na grubowłóknistym drewnie od krajania, a tutaj w tajemnym miejscu za nogą stołu Anouk wydrapała swoje inicjały, kiedy miała sześć lat, a tę rysę ja ciachnęłam w upalny dzień siedem lat temu scyzorykiem. Pamiętasz? Pamiętasz tamto lato, kiedy rzeka wyschła? Pamiętasz?
Zazdroszczę temu stołowi spokojnego trwania w czasie. W czasie tutaj takim długim. Ten stół przynależy do tego miejsca.
Josephine pomogła mi przygotować kolację: sałatkę z zielonej fasoli i pomidorów w oliwie z korzeniami, czerwone i czarne oliwki kupione w kramie na czwartkowym
targowisku, chleb orzechowy, świeżą bazylię od Narcis-se'a, kozi ser, czerwone wino z Bordeaux. Rozmawiałyśmy, jedząc, ale nie o jej mężu. Opowiadałam jej o nas, o sobie i Anouk. O miastach, w których byłyśmy, o chocolaterie w Nicei. O naszych czasach w Nowym Jorku po narodzinach Anouk i o moich czasach przedtem. O Paryżu, Neapolu, o tych wszystkich miejscach postoju, gdzie mama i ja miałyśmy chwilowy dom w naszej długiej ucieczce poprzez świat. Dziś wieczorem chciałam przywoływać tylko pogodne chwile, zabawne, dobre rzeczy. Już i tak za dużo jest smutnych myśli w powietrzu. Postawiłam na stole białą świecę, żeby usunąć złe wpływy, i jej woń budziła nostalgię, pocieszała. Wspominałam mały kanał w Ourcą, Panteon, Place des Artistes, uroczą aleję Unter den Lin-den, prom na Jersey, wiedeńskie wypieki kupowane w gorących papierkach od ulicznych przekupniów, nabrzeże Juan-les-Pins, tańce na ulicach San Pedro. Josephine trochę się ożywiła. Opowiedziałam, jak moja mama sprzedała osła rolnikowi w wiosce pod Rivoli i jak ten osioł raz po raz odnajdywał nas nawet na przedmieściu Mediolanu. Opowiedziałam o kwiaciarkach w Lizbonie i jak wyjeżdżałyśmy stamtąd pełną kwiatów ciężarówką chłodnią, która przywiozła nas po czterech godzinach na pół zlodowaciałe do rozgrzanych białych doków w Porto. Josephine zaczęła się uśmiechać, potem już się śmiała. Czasami miewałyśmy pieniądze, moja mama i ja, Europa stawała się słoneczna, pełna obietnic. O tym mówiłam dzisiaj; ten Arab, dżentelmen w białej limuzynie śpiewał mamie serenady tamtego dnia w San Remo, zaśmiewałyśmy się wtedy. Matka była taka szczęśliwa i długo potem żyłyśmy za pieniądze, które on nam dał.
– Tyle widziałaś – zauważyła Josephine z zazdrością i niejaką czcią. – A jesteś jeszcze taka młoda.
– Prawie w twoim wieku. Potrząsnęła głową.
– Ja jestem o tysiąc lat starsza. – Uśmiechnęła się miło i rzewnie. – Chciałabym być poszukiwaczką przygód. Jechać za słońcem, mieć jedną tylko walizkę, nie wiedzieć, gdzie będę jutro.
– Zapewniam cię – powiedziałam łagodnie – że to męczące. I po jakimś czasie wszędzie zaczyna być tak samo. Powątpiewała.
– Możesz mi wierzyć – powiedziałam. – Tak jest.
To niezupełnie prawda. Miejsca mają swój charakter i powrót do miasta, w którym się przedtem mieszkało, wydaje się powrotem do dawnego przyjaciela. Ale ludzie rzeczywiście zaczynają wyglądać tak samo; te same twarze powtarzające się w miastach oddalonych od siebie o tysiące kilometrów, te same wyrazy twarzy. Bezduszny i wrogi wzrok urzędnika. Zaciekawione spojrzenia wieśniaka. Tępe, obojętne oczy turystów. I wszędzie są ci sami zakochani, matki z niemowlętami, żebracy, kaleki, przekupnie, spacerowicze, dzieci, policjanci, taksówkarze, alfonsi. I z czasem wpada się w lekką paranoję, jak gdyby ci ludzie potajemnie jeździli za nami z miasta do miasta, zmieniali ubrania, rysy twarzy, ale pozostawali zasadniczo niezmienni, zajmowali się swymi nudnymi sprawami, wciąż chytrze jednym okiem łypiąc na nas, intruzki. Z początku w nowym mieście ma się kompleks wyższości. Jesteśmy inną rasą, my, podróżnicy, widzimy przeważnie o wiele więcej niż oni – osiadli zjadacze chleba, którym wystarcza smutne życie w niekończącym się kołowrocie sen – praca – sen, dopieszczanie schludnych ogrodów, identycznych domów, małych marzeń. My trochę nimi gardzimy. Potem, ale nie prędko, przychodzi zawiść. Za pierwszym razem jest prawie zabawna – nagle kłuje ostrym żądłem, lecz to tylko chwila. Kobieta w parku pochylona nad dzieckiem w spacerówce, obie twarze rozświetlone czymś, co nie jest słońcem. Później następuje drugi raz, trzeci – dwoje młodych na nadmorskiej promenadzie, obejmuje się, idąc; gromadka dziewcząt z biura w czasie przerwy obiadowej, chichotały nad kawą i croissants.
Wkrótce ból ukłucia staje się uporczywy. Miejsca nie tracą tożsamości, jakkolwiek daleko się pojedzie. Zmieniać się zaczyna poddane erozji serce. W niektóre poranki własna twarz w lustrze hotelowym wydaje się zamazana, jak gdyby wskutek wyświechtania będącego przyczyną oglądania siebie w zbyt wielu przypadkowych łazienkach. O dziesiątej rano prześcieradła po nas będą uprane, dywan wyczyszczony. Nazwiska w księdze hotelowej będą inne, my przemijamy. Nie pozostawiamy żadnych śladów, jadąc dalej. Jak duchy nie rzucamy cienia.
Wyrwało mnie z zadumy łomotanie do drzwi frontowych. Josephine na pół wstała już z lękiem w oczach, z pięściami zaciśniętymi przy żebrach. To było to, czego się spodziewałyśmy; kolacja, rozmowa były tylko pozorem normalności. Wstałam od stołu.
– W porządku. Ja mu otworzę. Josephine miała oczy szkliste z lęku.
– Nie będę z nim rozmawiać – wyszeptała cicho. – Nie mogę.
– Nie musisz – powiedziałam. – Ale dobrze. Nie przejdzie przez ścianę.
Uśmiechnęła się drżąco.
– Nawet nie chcę słyszeć jego głosu. Ty nie wiesz, Yianne, jaki on jest. Powie, że… Ruszyłam do nieoświetlonego sklepu.
– Wiem dokładnie, jaki jest – odparłam stanowczo. -I cokolwiek tobie się zdaje, nie jest unikatem. Dzięki podróżom przynajmniej po pewnym czasie się pojmuje, że ludzie tu czy tam, czy na końcu świata rzeczywiście nie są tak bardzo różni.
– Ja tylko nie cierpię scen – mamrotała Josephine, kiedy zapalałam światła w sklepie. -I nie cierpię wrzasków.
– Zaraz będzie po wszystkim – powiedziałam. Walenie do drzwi znów się zaczęło. – Anouk może ci zrobić czekoladę.
Otworzyłam drzwi, nie zdejmując łańcucha. Założyłam ten łańcuch, kiedy się wprowadziłyśmy, bo przywykłam do zabezpieczeń w mieście, chociaż tutaj nie było to potrzebne. Aż do teraz. W smudze światła ze sklepu zobaczyłam twarz Muscata zastygłą z wściekłości.
– Czy jest tu moja żona? – zapytał ochryple i poczułam jego oddech cuchnący piwem.
– Jest. – Nie było sensu kręcić. Lepiej od razu postawić sprawę jasno. Niech on wie, na czym stanęło. – Obawiam się, że ona pana porzuciła, monsieur Muscat. Zaproponowałam jej, żeby zatrzymała się u mnie na parę dni, dopóki wszystko się nie ułoży. To chyba najlepsze wyjście. -Starałam się mówić neutralnie, grzecznie. Znam takie typy jak on. Spotykałyśmy takich jak on, matka i ja, tysiące razy w tysiącach miejsc.
Gapił się na mnie osłupiały. Po chwili przebłysła jego słaba inteligencja, przymrużył oczy i rozłożył ręce, pokazując, że nie bardzo rozumie, jest niegroźny, gotów poznać się na żartach. Nawet wydawał się nieomal czarujący. Ale podszedł bliżej do drzwi i buchnął odorem piwa, dymu papierosów i skwaśniałego gniewu.
– Madame Rocher – zaczął miękko, prawie błagalnie. – Niech pani powie tej mojej tłustej krowie, żeby natychmiast ruszyła stąd swój tyłek, bo wejdę i sam ją wyprowadzę. I tylko spróbuj mi stanąć na drodze – wrzasnął – ty rozpalona dziwko! – Szarpnął klamką. – Proszę zdjąć łańcuch. – Uśmiechnął się przymilnie. Wściekłość w nim kipiała, parując słabym chemicznym smrodkiem. – Zdjąć łańcuch, bo go kopnę i wyleci. – Głos miał w tym gniewie niemęski. Kwiczał jak wściekła świnia.
Bardzo powoli wyjaśniłam mu sytuację. Klął i wrzeszczał bezsilnie. Kopnął drzwi kilka razy, zawiasy podskakiwały.
– Jeżeli pan się włamie do mojego domu, monsieur Muscat – powiedziałam spokojnie – uznam, że jest pan niebezpiecznym intruzem. Mam tu puszkę Contre-Attaą,
którą zwykle trzymałam w szufladzie w kuchni, kiedy mieszkałam w Paryżu. Wypróbowałam ten środek nieraz. Bardzo skuteczny.
Tym go zaskoczyłam. Chyba wierzy, że tylko on jeden ma prawo grozić.
– Pani nie rozumie – zaskomlał. – Ona jest moją żoną, zależy mi na niej. Nie wiem, co ona pani opowiada, ale…
– To, co ona opowiada, nie ma znaczenia, monsieur. Ważne jest to, co zdecydowała. Ja na pana miejscu przestałabym robić z siebie przedstawienie i poszłabym do domu.
– Cholera! – Mówił tak blisko drzwi, że strzelał we mnie gorącą, plugawą śliną. – To przez ciebie, dziwko. Ty nabiłaś jej głowę tą całą bzdurną emancypacją! – Przedrzeźniając Josephine, zapiszczał wściekle falsetem: -"Yianne mówi to,Yianne myśli tamto". Chcę z nią chwilę porozmawiać przez minutę i zobaczymy, co teraz ona powie dla odmiany.
– Nie sądzę, żeby…
– Dobrze. – Josephine stanęła za mną cicho. Kubek czekolady otulała dłońmi, jak gdyby dla rozgrzewki. – Porozmawiam z nim, inaczej nigdy nie odejdzie.
Popatrzyłam na nią. Była spokojniejsza. Oczy miała czyste. Kiwnęłam głową, odsunęłam się na bok. Podeszła do drzwi. Muscat zaczął mówić, ale przerwała mu głosem zdumiewająco ostrym i równym.
– Paul. Słuchaj. – Przecięła jego bełkot w pół zdania. -Odejdź. Nic więcej nie mam ci do powiedzenia. W porządku?
Drżała, ale panowała nad głosem. Nagle dumna z niej, uścisnęłam jej rękę. Muscat milczał. Dopiero po chwili powiedział przymilnie, chociaż w jego tonie słyszałam wściekłość jak szum zakłóceń w sygnale radiowym.
– Jose, głupia sprawa. Po prostu wyjdź i porozmawiamy jak mąż z żoną. Jesteś moją żoną, Jose. Czy to nie zasługuje przynajmniej na jeszcze jedną próbę?
Potrząsnęła głową.
– Za późno, Paul – powiedziała stanowczo. – Przykro mi. – I zamknęła drzwi bardzo delikatnie. Jeszcze dobijał się przez kilka minut, na zmianę klął, prosił, groził i nawet płakał, roztkliwiając się, wierząc w swoją fikcję. Myśmy jednak już nie reagowały.
O północy słyszę, jak on wrzeszczy pod domem. Gruda ziemi uderza w okno z tępym grzmotnięciem, glina plami czystą szybę. Wstaję z łóżka, żeby zobaczyć, co się dzieje. Muscat stoi na rynku jak przysadzisty złośliwy stworek z bajki. Ręce tak wpycha w kieszenie, że aż widać miękki wałek jego żołądka nad paskiem spodni. Chyba jest bardzo pijany.
– Nie możecie tam siedzieć wiecznie! – Światło zapaliło się w jednym z okien domu za nim. – Będziecie musiały kiedyś wyjść. A wtedy, wy dziwki! Wtedy!…
Machinalnie wyciągam rozsunięte dwa palce w jego stronę, pstrykam kciukiem i palcem wskazującym drugiej ręki i "zły duchu precz stąd! A kysz!".
Jeszcze jeden z zakorzenionych odruchów mojej matki. A przecież to dziwne, że od razu czuję się o wiele pewniej. Potem długo leżę spokojnie, bezsennie, słucham, jak oddycha miarowo we śnie moja córka, i patrzę na przypadkowy zmienny deseń poświaty księżyca wśród liści. Chyba staram się znowu wróżyć, w tym ruchomym deseniu szukam znaków, zapewnień… Nocą łatwiej wierzyć w takie rzeczy, kiedy na zewnątrz Człowiek w Czerni pełni wartę, a postać z kosą na szczycie kościelnej wieży zgrzyta gri-gri. Ale nic w poświacie nie zobaczyłam, nic nie czułam i w końcu znów zasnęłam i śnił mi się Reynaud stojący przed jakimś starcem w szpitalnym łóżku, trzymający w jednej ręce krzyż, w drugiej pudełko zapałek.