17

Sobota, 1 marca

Obserwuję jej sklep. Uświadamiam sobie, że robię to, odkąd się wprowadziła. Obserwuję, kto wchodzi, kto wychodzi i kto się tam potajemnie gromadzi. Tak jak za młodu urzeczony i pełen wstrętu obserwowałem gniazda os. Zaczęli chytrze, przychodzili z początku ukradkiem o zmierzchu i wczesnym rankiem. Potem udawali klientów. Filiżanka kawy, paczka rodzynków w czekoladzie dla dzieci. A teraz już wcale nie dbają o pozory. Ci Cyganie przychodzą bez żadnej żenady, wyzywająco patrząc na moje zasłonięte okno – ten rudy o bezczelnych oczach, dziewczyna chuda jak szczapa, utleniona blondynka, Arab z ogoloną głową. Ona woła ich wszystkich po imieniu: Roux i Zezette, i Blanche, i Ahmed. Wczoraj o dziesiątej podjechała pod sklep ciężarówka Clairmonta, kierowca bez słowa wyładował materiały budowlane – deski, farby i smołę. Ona wypisała mu czek. Następnie musiałem patrzeć, jak jej uśmiechnięta kompania podnosi te skrzynie, legary, kartony na ramiona i ze śmiechem zabiera je do Les Marauds. Był w tym podstęp. Podstęp i kłamstwo. Z jakiejś przyczyny ona chce, aby się panoszyli. Oczywiście to na złość mnie tak ich rozzuchwala. Nic nie mogę zrobić, pozostaje mi tylko zachować z godnością milczenie i modlić się o jej upa-dek. Ona tak bardzo mi utrudnia pełnienie powinności. Od razu należało się uporać z Armande Yoizin, która poleciła na jej rachunek wydawać żywność dla nich. Należało od razu, teraz już jest za późno, ci rzeczni Cyganie nabrali dość zapasów na dwa tygodnie. Codzienne zakupy – chleb, mleko – załatwiają w Agen. Na myśl, że może zostaną dłużej, żółć podchodzi mi do gardła. Cóż jednak można poradzić, gdy takie osoby ich wspierają? Od ciebie, mon pere, usłyszałbym, co mam zrobić, gdybyś tylko mógł mi powiedzieć. Wiem, że ty byś bez wahania wypełnił swoją powinność, choćby najbardziej nieprzyjemną.

Gdybyś tylko mógł mi powiedzieć. Najlżejszy uścisk palców by wystarczył. Drgnienie rzęs, cokolwiek, cokolwiek, aby pokazać, że zostało mi wybaczone. Nie? Nie poruszasz się, mon pere. Tylko ciężko syczy, grzmi aparat, który oddycha za ciebie, przepuszcza powietrze przez twoje zwiędłe płuca. Wiem, kiedyś obudzisz się uleczony i oczyszczony, i moje imię będzie pierwszym słowem, jakie wypowiesz. Widzisz, ja rzeczywiście wierzę w cuda. Ja, który przeszedłem przez ogień, wierzę.

Postanowiłem porozmawiać z nią dzisiaj. Rozumnie, niczego nie wypominając, jak ojciec z córką. Tak aby zrozumiała. Zaczęliśmy, że tak powiem, ze złej beczki, ona i ja. Może moglibyśmy zacząć znowu. Byłem gotów, mon pere, okazać wielkoduszność. Gotów zrozumieć. Jednak podchodząc do sklepu, zobaczyłem przez okno, że ten Roux tam jest i wlepia we mnie twarde jasne oczy z owym kpiącym lekceważeniem, jakie wszyscy jemu podobni lubią okazywać. Trzymał szklankę z czymś w ręce. Niebezpieczny brutal o długich włosach i w brudnym kombinezonie. Nawet przyznam, że szarpnął mną niepokój o tę kobietę. Czy ona nie pojmuje, z jak wielkim igra niebezpieczeństwem, zadając się z tymi ludźmi? Czy wcale nie dba o siebie, o swoje dziecko? Już miałem odwrócić się i odejść, gdy moją uwagę przyciągnął plakat w oknie wystawowym. Przeczytałem to ogłoszenie, lecz udawałem, że jeszcze czytam, aby nieznacznie popatrzeć na nią, na nich przez okno. Ona była w sukni z jakiegoś kosztownego materiału koloru czerwonego wina i włosy miała rozpuszczone. Ze sklepu dolatywał jej śmiech.

Przeniosłem wzrok z powrotem na ten plakat. Pismo było dziecięce, niekaligraficzne:

Grand Festival du Chocolat!

W La Celeste Praline

Początek w Niedzielę Wielkanocną

Wszystkich zapraszamy!!!

Przeczytałem ponownie ze wzrastającym oburzeniem. Ze sklepu nadal słyszałem jej głos i brzękanie szklanek. Ona, pochłonięta rozmową, jeszcze mnie nie zauważyła. Stała tyłem do drzwi z jedną nogą wysuniętą jak tancerka. Zobaczyłem jej płaskie płytkie pantofle z kokardkami i to, że jest bez pończoch.

Początek w Niedzielę Wielkanocną

Ja już rozumiem ten festiwal. Jej złośliwość, jej przeklętą złośliwość. Od samego początku musiała planować ten swój festiwal czekolady, planować tak, aby się zbiegł z najbardziej uświęconymi uroczystościami kościelnymi. Od chwili przybycia w tłusty wtorek musiała o tym myśleć, pragnąc podkopać mój autorytet, zrobić pośmiewisko z mojego nauczania. Ona ze swoją kompanią z rzeki.

Rozgniewany, aczkolwiek powinienem się wycofać, pchnąłem drzwi i wszedłem do sklepu. Brzdęknięcie dzwonków zaanonsowało mnie jak kpina Odwróciła się, spojrzała na mnie z uśmiechem. W tym momencie, gdybym nie miał już niezbitego dowodu jej mściwości, mógłbym przysiąc, że to uśmiech szczery.

– Monsieur Reynaud.

W sklepie było gorąco, pachniała czekolada. Zupełnie inaczej niż lekka czekolada w proszku, którą pamiętam z dzieciństwa, ta miała zapach mocny, dławiący jak wonne ziarenka kawy w kramie na targowisku, przypominający amaretto i tiramisu, jakiś aromat wędzenia, aż przenikało to do ust i napływała ślina. Srebrny czajnik z czekoladą stał na kontuarze, leciała z niego para. Uprzytomniłem sobie, że nie jadłem jeszcze śniadania.

– Mademoiselle. – Żałowałem, że nie mogę przybrać tonu bardziej autorytatywnego. Oburzenie zaciskało mi krtań, więc zamiast słusznie podnieść głos, tylko zaskrzeczałem jak ugrzeczniona żaba.

– Mademoiselle Rocher. – Spojrzała na mnie zaintrygowana. – Widziałem pani ogłoszenie!

– Ach tak? Napije się ksiądz z nami?

– Nie!

– Moje chococcino jest doskonałe, jeśli ma ksiądz wyrobiony smak.

– Nie mam!

– Czyżby? – Jej głos był fałszywie troskliwy. – Może ksiądz jednak się napije creme? Lub mocha? Z wysiłkiem się opanowałem.

– Nie będę pani trudził, dziękuję.

U jej boku ten rudy roześmiał się cicho i powiedział coś swoim rynsztokowym żargonem. Zauważyłem, że ma ręce pomazane farbą, biel w zagłębieniach dłoni i na kłykciach. Czyżby pracował? Jeśli tak, to u kogo? Gdybyśmy byli w Marsylii, policja by go aresztowała za pracę na czarno. Przeszukanie jego łodzi może by dało dosyć materiału dowodowego – narkotyki, rzeczy pochodzące z kradzieży, pornografia, broń – aby zamknąć go definitywnie. Wszelako jesteśmy w Lansquenet. Trzeba by poważnego aktu przemocy, aby policja się tutaj zjawiła.

– Przeczytałem pani plakat – zacząłem znowu z całą godnością, jaką zdołałem w sobie zebrać. Ta jej mina uprzejmego zainteresowania, te pląsające oczy. – Muszę powiedzieć… – Odchrząknąłem, ponieważ znowu poczułem smak żółci. – Muszę powiedzieć, że w moim przekonaniu czas takiej… imprezy… napawa mnie ubolewaniem.

– Czas? – Ta niewinna mina. – Ksiądz mówi o świętach wielkanocnych? – Uśmiechnęła się półgębkiem, złośliwie. – Przecież to władze kościelne ustanowiły te święta. Ksiądz powinien się z tym zwrócić do papieża.

Utkwiłem w niej zimny wzrok.

– Myślę, że pani dobrze wie, o czym mówię. -I znowu to jej uprzejme pytające spojrzenie. – Festiwal czekolady. Wszystkich zapraszamy. – Jak gotujące się mleko wzbierał we mnie niepohamowanie gniew. Na chwilę dodał mi energii, mocy. Wycelowałem w nią oskarżycielsko palec. -Niech się pani nie zdaje, że nie odgadłem, o co tu chodzi!

– Niech ja sama odgadnę. – Udała uprzejme zainteresowanie. – To ma być atak na księdza osobiście? Zamach, który by podważył fundament Kościoła katolickiego? -Nagłą piskliwością głosu zdradziła, że się śmieje. – Boże uchowaj, w sklepie z czekoladą wielkanocne jajka na Wielkanoc! – Teraz miała głos niepewny, prawie drżący, jak gdyby zlękła się nie wiadomo czego. Gdy rudy patrzył na mnie groźnie, z wysiłkiem opanowała ten przelotny lęk, który zauważyłem, i powiedziała spokojnie: – Na pewno będzie miejsce dla nas dwojga. Może ksiądz jednak napije się czekolady? Mogłabym wyjaśnić, co…

Potrząsnąłem głową jak pies nękany przez osy. Jej spokój mnie rozwścieczył, zapach czekolady omal nie wprawiał w szał. W uszach mi szumiało, w oczach kotłowało. Przez chwilę miałem zmysły nienaturalnie wyostrzone, czułem jej perfumy, pieszczotę lawendy, ciepłą korzenną woń jej skóry. I powiew z bagien, piżmowy zapach oleju silnikowego, potu i farby zalatujący od jej rudego kompana.

– Ja… nie… ja… – Jak w koszmarnym śnie zapomniałem, co chciałem powiedzieć. Coś o szacunku chyba, o społeczności, o tym, abyśmy podążali pospołu w jednym kierunku i że prawomyślność, przyzwoitość, moralność… Tylko przełykałem powietrze, w głowie wciąż mi się kręciło. – Ja… ja… – Nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że to jest jej działanie, ona rozciąga nici moich zmysłów, sięga w mój umysł… Pochyliła się, udając troskliwość. Znów mnie osaczał ten zapach.

– Księdzu słabo? – Usłyszałem jej głos jak z bardzo daleka. – Monsieur Reynaud?

Odepchnąłem ją drżącymi rękami.

– To nic. -W końcu odzyskałem mowę. – Mała… niedyspozycja. Nic. Do widze…

Na oślep ruszyłem ku drzwiom. Czerwona saszetka zwieszona z framugi otarła mi się o twarz. Jeszcze jakiś jej przesąd… I znów absurdalne wrażenie: to ta śmieszna rzecz powoduje moje złe samopoczucie, zioła i kości w zeszytym woreczku wiszą tu, aby mącić mi umysł. Zachłystując się, chwiejnie wyszedłem na rynek.

W głowie mi się rozjaśniło, gdy tylko dotknął jej deszcz, wszelako szedłem przed siebie, szedłem i szedłem.

Zatrzymałem się dopiero przy twoim łóżku, mon pere. Serce mi łomotało, pot spływał po twarzy, lecz wreszcie oczyściłem się z obecności tej kobiety. Czy tak właśnie, mon pere, czułeś się tamtego dnia dawno w starej kancelarii? Czy pokusa przybiera takie właśnie oblicze?

Dmuchawce się pienią, ich gorzkie liście wyrastają z czarnej ziemi, ich białe korzenie rozwidlają się głęboko, wżerają mocno. Wkrótce dmuchawce zakwitną. Do domu wrócę drogą nad rzeką, mon pere, aby popatrzeć na to pływające małe miasto, które nawet teraz się powiększa na wezbranej Tannes. Sporo łodzi jeszcze przypłynęło, odkąd ostatnio byłem u ciebie, rzeka jest nimi wprost wybrukowana. Człowiek mógłby przejść na drugi brzeg suchą nogą.

Wszystkich zapraszamy

Czy ona ma taki zamiar. Zgromadzić tych ludzi, świętować grzech? Jakeśmy walczyli, mon pere, aby wyplenić te pozostałe tradycje pogańskie, jakeśmy nauczali, przemawiali do serc. Cóż kiedy jajko, zając, nadal żywe symbole tego uporczywego korzenia pogaństwa, nadal są wystawiane jako takie. Przez pewien czas byliśmy czyści. Ale gdy ona tu jest, czyszczenie trzeba zacząć na nowo. Jeszcze raz wyzwanie, próba tym razem cięższa. A moja trzódka, tępa, ufna trzódka odwraca się ku niej, słucha… Armande Yoizin, Michel Narcisse, Guillaume Duplessis, Josephine Muscat, Georges Clair-mont. Ci usłyszą swoje nazwiska w jutrzejszym kazaniu, gdy będę mówił o wszystkich, którzy się ku niej skłaniają. Festiwal czekolady to część tego obrzydlistwa… Tak powiem. Bratanie się z rzecznymi Cyganami, rozmyślne deptanie naszych obyczajów i przepisów, wpływ, jaki ona wywiera na nasze dzieci – wszystko to są oznaki, tak powiem, wszystko to są oznaki zdradzieckich skutków jej obecności tutaj.

Ten festiwal się nie uda. Po prostu udać się nie może wobec takiego sprzeciwu. Co niedziela będę potępiał jej przedsięwzięcie w kazaniach. Będę wyczytywał nazwiska jej kolaborantów i modlił się o ich wyzwolenie. Dobrze, że ci Cyganie już wnieśli niepokój. Muscat się uskarża, że samo ich sąsiedztwo odstrasza kawiarnianych gości, że hałas z ich obozowiska, ta muzyka, te ognie zmieniły Les Ma-rauds w pływające slumsy, rzeka błyszczy od rozlanego oleju, kupy śmieci płyną z nurtem. A jego żona o mało nie przyjęła ich w kawiarni, jak słyszałem. Na szczęście Muscat nie da się sterroryzować. I Clairmont mi mówił, że z łatwością ich wyrzucił w zeszłym tygodniu, gdy przyszli do niego. Widzisz, mon pere, pomimo swego zuchwalstwa ci Cyganie to tchórze. Muscat zablokował drogę z Les Marauds, aby ich zniechęcić do przechodzenia obok jego domu. Przemoc powinna mnie przerażać, mon pere, lecz poniekąd byłbym z czegoś takiego rad. Mógłby to być pretekst do wezwania policji z Agen. Chyba znów porozmawiam z Muscatem, on będzie wiedział, co zrobić.

Загрузка...