środa, 12 marca
Nie rozmawialiśmy z Muscatem już od kilku dni. Josephine, która przez pewien czas nie chciała wychodzić z Praline, teraz daje się namówić na wypad beze mnie do piekarni albo do kwiaciarni po drugiej stronie rynku. Nie chce jednak pójść do Cafe de la Republique po swoje rzeczy, więc pożyczyłam jej trochę moich. Dzisiaj jest w niebieskim swetrze i sarongu w kwiaty, wygląda świeżo,ładnie. W ciągu tych kilku dni zmieniła się, wyraz wrogości nie pojawia się nawet przelotnie na jej twarzy, zniknęły też odruchy obronne. Wydaje się wyższa, szykowniejsza, bo już się nie garbi i nie ma na sobie tylu warstw ubrania, bardzo ją pogrubiających. Prowadzi sklep, kiedy ja pracuję w kuchni, i już ją nauczyłam hartować i mieszać różne gatunki czekolady, a także zrobić niektóre prostsze rodzaje pra-linek. Ma sprawne, szybkie ręce. Ze śmiechem przypominam jej zręczność rewolwerowca, jaką się wykazały pierwszego dnia naszej znajomości.
Ona się rumieni.
– Nigdy bym niczego tobie nie zabrała! – Jej oburzenie jest wzruszająco szczere. -Yianne, nie myślisz chyba, że
ja bym…
– Oczywiście, że nie.
– Ty wiesz, że ja…
– Oczywiście.
Ona i Armande, chociaż dawniej prawie się nie znały, bardzo się zaprzyjaźniły. Staruszka przychodzi teraz codziennie, czasami, żeby porozmawiać, czasami po trąbkę swoich ulubionych trufli morelowych. Często przychodzi z Guillaume'em, jak zawsze stałym gościem. Dzisiaj był tutaj Luc i we trójkę nad czajnikiem czekolady i ekierkami długo siedzieli razem w kącie, do kuchni dolatywały ich okrzyki i śmiechy.
Przed samym zamknięciem wszedł Roux, rozejrzał się ostrożnie, nieśmiało. Po raz pierwszy zobaczyłam go tak z bliska od czasu pożaru. Zmienił się zdumiewająco. Jest szczuplejszy, włosy ma przylizane do tyłu, na jednej ręce brudny bandaż, jedna strona posępnej obojętnej twarzy jeszcze rozogniona, jak gdyby fatalnie przypiekło go słońce.
Był zaskoczony widokiem Josephine.
– Przepraszam. Myślałem, że Yianne jest… – Odwrócił się raptownie, żeby wyjść.
– Nie. Proszę. Ona jest na zapleczu. – Josephine jest o wiele swobodniejsza, odkąd pracuje w sklepie, ale teraz wydawała się przerażona, być może, jego wyglądem.
Roux zawahał się.
– Pani jest z kawiarni – powiedział w końcu. – Pani jest…
– Josephine Bonnet – przerwała mu. – Obecnie mieszkam tutaj.
– Ach tak.
Wyszłam z kuchni. Jeszcze patrzył na nią, zastanawiając się nad czymś, odczytałam to z jego jasnych oczu. Ale nie rozwinął tematu, a Josephine z zadowoleniem wycofała się do kuchni.
– Dobrze Roux znowu cię widzieć – powiedziałam mu wprost. – Chciałam cię prosić o przysługę.
– Mnie?
On potrafi temu zaimkowi nadać duże znaczenie. Zawarł w nim grzeczność, niedowierzanie, podejrzliwość. I czekał jak zdenerwowany kot, gotów się rzucić.
– Potrzebne są naprawy w tym domu, nie wiem, czy chciałbyś… -Trudno było sformułować to odpowiednio, przecież by nie przyjął żadnej propozycji, w której mógłby się dopatrzyć miłosierdzia.
– Nie ma w tym udziału naszej przyjaciółki, Armande? – zapytał tonem lekkim, ale niemiłym. Odwrócił się w stronę Armande siedzącej z Guillaume'em i wnukiem. -Znów ukradkowa dobroczynność? – zawołał złośliwie.
Kiedy z powrotem odwrócił się do mnie, miał twarz bez wyrazu.
– Nie przyszedłem tu, żeby prosić o pracę. Przyszedłem, żeby zapytać, czy nie widziałaś kogoś kręcącego się koło mojej łodzi tamtej nocy.
Potrząsnęłam głową.
– Niestety, Roux. Nie widziałam nikogo.
– Dobrze. – Odwrócił się do drzwi. – Dziękuję.
– Słuchaj, zaczekaj! – zawołałam za nim. – Możesz przynajmniej napić się czekolady.
– Kiedy indziej – nieomal burknął. Czułam, jak jego gniew szuka czegoś, żeby się wyładować.
– Nadal jesteśmy twoimi przyjaciółmi – powiedziałam, kiedy doszedł do drzwi. – Armande i Luc, i ja. Usiłujemy ci pomóc.
Odwrócił się raptownie. Ponury. Oczy miał jak ostrza sierpów.
– Zrozumcie, wy wszyscy – powiedział cicho z nienawiścią, akcentem tak marsylskim, że słowa były ledwie zrozumiałe. – Nie potrzeba mi niczyjej pomocy. W ogóle nie powinienem zadawać się z wami, od tego się zaczyna. Jestem tu tak długo, bo myślałem, że może się dowiem, kto podpalił moją łódź.
I wyszedł, zataczając się niezdarnie w drzwiach przy gniewnym dźwięczeniu dzwonka.
Kiedy wyszedł, wszyscy popatrzyliśmy na siebie.
– Ci rudzi mężczyźni – powiedziała Armande ze współczuciem. – Uparci jak muły. Josephine była wstrząśnięta.
– Okropny człowiek – powiedziała. – Ty nie podpaliłaś |jego łodzi. Jakim prawem on tak cię traktuje? Wzruszyłam ramionami.
– Czuje się bezradny, miota się, nie wie, kogo winić -wyjaśniłam jej. -To naturalna reakcja. I wydaje mu się, |że proponujemy mu pomoc, bo litujemy się nad nim.
– Nie cierpię scen. – Josephine się wzdrygnęła, oczywiście myśląc o swoim mężu. – Chwała Bogu, że sobie poszedł. Teraz chyba wyjedzie z Lansquenet?
Potrząsnęłam głową.
– Nie sądzę – powiedziałam. – Ostatecznie dokąd miałby pojechać?
–