Niedziela, 9 marca
Armande przyszła dziś rano na czekoladę i plotki. W nowym kapeluszu z jasnej słomki ozdobionym czerwoną wstążką wydawała się żywsza, bardziej świeża, niż była wczoraj. Ostatnio chyba dla efektu chodzi z laską i jaskra-woczerwona kokarda na tej lasce wygląda jak mała flaga wyzwania. Zamówiła chocolat viennais oraz kawałek mojej czarno-białej stefanki, wygodnie rozsiadła się na stołku. Josephine, która chwilowo pomaga w sklepie, zanim zdecyduje się, co robić dalej, patrzyła z kuchni z lekkim niepokojem.
– Słyszałam, że były brewerie wczoraj w nocy – powiedziała Armande bez ogródek, po swojemu. Dobrotliwość w jej błyszczących czarnych oczach okupywała impertynencję. -Ten gbur Muscat podobno rozbijał się tu i wrzeszczał.
Wyjaśniłam jej sprawę, jak mogłam najdelikatniej. Słuchała z uznaniem.
– Dziwię się tylko, dlaczego nie zostawiłaś go wiele lat temu – powiedziała do Josephine stojącej w drzwiach kuchni z dzbankiem gorącego mleka. – Jego ojciec był nie lepszy. Obaj sobie zanadto pozwalali. I te ich łapy. – Wesoło pokiwała do Josephine głową. – Zawsze wiedziałam,
dziewczyno, że kiedyś zaczniesz mądrzeć. Tylko nie daj sobie tego odradzić.
Josephine się uśmiechnęła.
– Nie ma obawy – powiedziała – nie dam.
Guillaume przyszedł w porze obiadowej z Anouk. W podnieceniu ostatnich dwóch dni rozmawiałam z nim tylko krótko parę razy, teraz rzuciła mi się w oczy zmiana, jaka w nim zaszła. Już nie był taki skurczony i mały. Wkroczył dziarsko, miał na szyi czerwony szalik, nieomal nadający mu szyk. Kącikiem oka zobaczyłam u jego stóp coś ciemnawego, Pantoufle. Niedbale machając torbą szkolną, Anouk przebiegła obok niego, żeby mnie pocałować.
– Maman/ – huknęła mi w ucho. – Guillaume ma psa!
Z rękami jeszcze pełnymi mojej córki odwróciłam się i spojrzałam. U jego stóp błogo się rozciągnął mały brązo-wo-biały kundelek, jeszcze szczeniak.
– Psst. Anouk. To nie jest mój pies. – Na twarzy Guil-laume'a malowało się zadowolenie połączone z zakłopotaniem. – Błąkał się po Les Marauds. Możliwe, że ktoś chciał się go pozbyć.
Anouk już karmiła psiaka kostkami cukru.
– Roux go znalazł! – pisnęła. – Usłyszał, jak płacze nad wodą. Tak mi powiedział.
– Och? Widziałaś Roux?
Przytaknęła roztargniona i połaskotała pieska, który przewrócił się na grzbiet z radosnym warknięciem.
– Jest taki śliczny – powiedziała. – Pan go zatrzyma? Guillaume uśmiechnął się trochę smutno.
– Chyba nie, serduszko. Wiesz, ja po Charlym…
– Ale on się zgubił, nie ma dokąd…
– Na pewno mnóstwo ludzi będzie chciało dać takiemu miłemu psiakowi dobry dom. – Pochylił się i lekko pociągnął pieska za ucho. – Przyjazny facecik, pełen życia.
Nie ustawała.
– Jak pan go nazwie?
Potrząsnął głową.
– Chyba nie będę go trzymał tak długo, żeby go nazwać.
Anouk zrobiła do mnie minę, ja potrząsnęłam ostrzegawczo głową.
– Pomyślałem, że może pani będzie mogła wywiesić na wystawie kartkę – powiedział Guillaume, siadając przy ladzie. -I może ktoś się po niego zgłosi, wie pani.
Podałam mu filiżankę mocha i dwie florentynki na talerzyku.
– Oczywiście. – Uśmiechnęłam się. Po chwili piesek siedział na jego kolanach i jadł flo-rentynkę. Anouk mrugnęła do mnie.
Narcisse przyniósł mi koszyk cykorii ze swoich inspektów i widząc Josephine, dał jej bukiecik szkarłatnych anemonów, który wyjął z kieszeni płaszcza, burcząc, że z nimi będzie "trochę weselej". Josephine się zarumieniła i wyraźnie zadowolona usiłowała mu podziękować. Niemrawo wyszedł zakłopotany, opryskliwy, nie chciał podziękowania.
Po tych życzliwych zjawili się ciekawi. Odkąd w czasie kazania rozeszła się wieść, że Josephine Muscat przeprowadziła się do La Praline, klienci napływali przez całe przedpołudnie. Joline Drou i Caro Clairmont w wiosennych "bliźniakach", w jedwabnych szalikach na głowach przyszły z zaproszeniem na herbatkę z kwestą w Niedzielę Palmową. Armande na ich widok zakrakała uradowana.
– Ho, ho, cóż za przedpołudniowa rewia wiosennej mody. Caro się zirytowała.
– Maman, naprawdę nie powinnaś być tutaj – skarciła matkę. – Przecież wiesz, co doktor powiedział.
– Wiem, zaiste – odpowiedziała Armande. – O co ci chodzi? Umieram nie dość prędko dla ciebie? Czy dlatego musisz sprowadzać mi tę trupią czaszkę na kiju i psuć poranek?
Upudrowane policzki Caro pociemniały.
– Naprawdę, maman, nie powinnaś mówić takich rzeczy…
– Będę się gryźć w język akurat tak, jak ty się gryziesz w swój – warknęła Armande.
Caro gwałtownie się odwróciła, żeby wyjść. O mało przy tym nie rozłupała kafli podłogi wysokimi obcasami.
W tej samej chwili przyszła Denise Arnauld zapytać, czy czegoś nie potrzebujemy z jej sklepu.
– Tak na wszelki wypadek – powiedziała i oczy jej błyszczały ciekawością – bo teraz kiedy pani ma gościa w domu i w ogóle…
Zapewniłam ją, że jeżeli będziemy czegoś potrzebowały, zwrócimy się do niej.
Zaraz potem przyszli Charlotte Edouard, Lydie Perrin, Georges Dumoulin. Charlotte chciała kupić urodzinowy prezent, Georges był ciekaw szczegółów festiwalu czekolady – nadzwyczaj oryginalny pomysł, madame – Lydie zgubiła torebkę przed kościołem, więc czy ja tej torebki przypadkiem nie widziałam.
Josephine stała za ladą. Spisuje się zdumiewająco dobrze. Do kuchni dałam jej jeden z moich czystych żółtych fartuchów, żeby nie pobrudziła swoich rzeczy czekoladą. Dba teraz o wygląd. W tym czerwonym swetrze i czarnej spódnicy prezentuje się tak jak trzeba, ciemne włosy starannie związała wstążką. Uśmiecha się profesjonalnie, głowę trzyma wysoko i chociaż od czasu do czasu zerka niespokojnie ku otwartym drzwiom, nie sprawia wrażenia kobiety drżącej ze strachu o siebie czy o swoją reputację.
– Ani krzty wstydu, taka ona jest – syknęła Joline Drou do Caro Clairmont, kiedy pospiesznie wychodziły. – Bez-wstydnica.Tylko pomyśleć, co ten biedak musiał znosić z…
Josephine stała odwrócona tyłem, ale zobaczyłam, że sztywnieje. W sklepie akurat było cicho, więc syknięcie Joline dało się dobrze słyszeć, chociaż Guillaume spróbował je zagłuszyć udawanym atakiem kaszlu.
Nastąpiło lekkie zakłopotanie.
Nagle Armande powiedziała rześko:
– No dziewczyno, wiesz, że wygrałaś, skoro te dwie kręcą nosami. Witaj po niewłaściwej stronie barykady!
Josephine spojrzała szybko i podejrzliwie, a potem uspokojona, że Armande z niej nie żartuje, roześmiała się głośno. Śmiech jej był szczery, beztroski. Zdumiona podniosła rękę do ust, jak gdyby sprawdzała, czy to ona tak się śmieje. Ten gest rozbawił ją jeszcze bardziej i wszystkich nas ogarnęła niepohamowana wesołość. Jeszcze nie przestaliśmy się śmiać, kiedy dzwonek przy drzwiach zadźwięczał i do sklepu wszedł Francis Reynaud.
– Monsieur le cure. – Jeszcze zanim go zobaczyłam, widziałam, jak Josephine znów przyciska ręce do dołka i jak jej twarz się zmienia, staje się wroga i głupia.
Reynaud z powagą skinął głową.
– Madame Muscat – specjalnie zaakcentował słowo "madame". – Ubolewam, że nie było dziś pani w kościele.
Burknęła coś niedosłyszalnie. Reynaud stanął o krok od lady, a ona, chociaż była gotowa uciec do kuchni, jednak się rozmyśliła i odwróciła do niego.
– Właśnie, dziewczyno – pochwaliła ją Armande. – Postaw się. -I unosząc widelczyk z kawałkiem stefanki, upomniała Reynauda: – Nie praw jej kazania, Francis. Jeżeli już, to powinieneś udzielić jej błogosławieństwa.
Reynaud zignorował Armande.
– Ma filie – powiedział z powagą. – Musimy porozmawiać. – Przesunął pogardliwie wzrokiem po czerwonej saszetce "na szczęście" wiszącej przy drzwiach. – Nie tutaj.
Josephine potrząsnęła głową.
– Przykro mi. Tu mam pracę. I wcale nie chcę słuchać tego, co ksiądz ma mi do powiedzenia. Reynaud zacisnął uparcie usta.
– Nigdy pani nie potrzebowała Kościoła tak bardzo jak teraz. – Zimno szybko spojrzał w moją stronę. – Osłabła pani i dała się sprowadzić na manowce. Świętość przysięgi małżeńskiej…
Armande znów mu przerwała szyderczym krakaniem.
– Świętość przysięgi małżeńskiej? Gdzieś ty to wykopał? Myślałabym, że właśnie kto jak kto, ale ty…
– Proszę,madameYoizin… -Przynajmniej coś drgnęło w jego głosie. Oczy były lodowate. – Byłbym niezmiernie wdzięczny, gdyby pani…
– Mów tak, jak mówiłeś w domu – warknęła Armande. -Ta twoja matka przecież ciebie nie uczyła mówić z kartoflami w ustach, prawda? – Zachichotała. – Udajemy, że jesteśmy lepsi niż pospólstwo, zapomnieliśmy wszystkiego o sobie w tej wykwintnej szkole?
Reynaud zdrętwiał. Czułam jego zdenerwowanie, wprost biło od niego. Bardzo zeszczuplał w ciągu ubiegłych paru tygodni, skórę na ciemnych zapadniętych skroniach miał napiętą jak skóra tamburynu, stawy szczęki wyraźnie widoczne. Proste ukośne pasmo włosów na czole chytrze nadaje mu wygląd niedołęgi, ale reszta świadczy o sprawności dopiętej na ostatni guzik.
– Josephine – powiedział tonem łagodnie władczym, wykluczającym wszystkich innych w sklepie tak skutecznie, jakby z nią był sam – wiem, że pani chce, abym pomógł. Rozmawiałem z Paulem-Marie. On mówi, że jest pani w stanie silnego podniecenia. Mówi…
Josephine potrząsnęła głową.
– Mon pere. – Głupi wyraz zniknął z jej twarzy, była teraz pogodna. – Wiem, że ksiądz ma dobre chęci. Ale ja swojej decyzji nie zmienię.
– Wszelako sakrament małżeństwa… – Już wzburzony, pochylił się nad ladą i chwycił się oburącz wyściełanego blatu, jak gdyby potrzebował podpory. Ukradkiem rzucił spojrzenie na jaskrawą saszetkę przy drzwiach. – Pani jest zdezorientowana. Ulega pani wpływom – dodał znacząco. – Gdybyśmy tylko mogli porozmawiać na osobności.
– Nie – powiedziała Josephine stanowczo. – Zostanę tutaj, uYianne.
– Jak długo? – W jego głosie zabrzmiał strach, chociaż miało to być niedowierzanie. – Madame Rocher może jest pani przyjaciółką, Josephine, ale jest też kobietą interesu, prowadzi sklep, ma dziecko na utrzymaniu. Jak długo będzie tolerować obcą osobę w domu?
Ten strzał był celniejszy, trafił. Znów zobaczyłam w oczach Josephine niepewność. Zawsze rozpoznam taki wyraz nieufności i lęku, bo często miała to w oczach moja matka. Nie potrzebujemy nikogo, tylko siebie nawzajem. Przypomniał mi się gwałtowny szept w upalnej ciemności jakiegoś tam pokoju hotelowego. Po co nam, do diabła, ktoś jeszcze? Dzielne słowa, a jeżeli dzielne nie były łzy, to ciemność je ukrywała. Ale czułam, że matka, obejmując mnie pod kołdrą, trzęsie się prawie niedostrzegalnie. Może to z powodu tej gorączki, do której się nie przyznawała, uciekała od nich, od tych życzliwych mężczyzn, życzliwych kobiet, gotowych się z nią zaprzyjaźnić, kochać ją i rozumieć. Obie byłyśmy zagrożone, rozgorączkowane od nieufności i pychy. Tym, co jest ostatnią deską ratunku istot niechcianych.
– Proponuję Josephine posadę u mnie. – Postarałam się, żeby mój głos brzmiał miło i rzeczowo. – Potrzebuję dużo pomocy w czasie przygotowań do mojego festiwalu czekolady na Wielkanoc.
Reynaud w końcu się odsłonił, patrzył na mnie z czystą nienawiścią.
– Nauczę ją podstawowych rzeczy o czekoladzie – ciągnęłam. – Może zastępować mnie w sklepie, kiedy będę pracować w kuchni. – Josephine patrzyła na mnie oszołomiona. Mrugnęłam do niej. – Odda mi tym wielką przysługę, a pieniądze, które zarobi, na pewno jej się przydadzą. – Mówiłam gładko. – Co do mieszkania… – teraz zwróciłam się bezpośrednio do niej i przytrzymałam jej wzrok – Josephine, bardzo proszę, mieszkaj tu tak długo, jak zechcesz. Przyjemnie mieć cię tutaj.
Armande zakrakała śmiechem.
– Więc widzisz, mon pere – powiedziała wesoło – nie musisz marnować ani minuty więcej swojego cennego czasu. Wszystko doskonale układa się bez ciebie. – Popiła czekoladę z miną pełną przekory. – Ten napój chybaby ci dobrze zrobił. Wyglądasz mizernie, Francis. Znów golną-łeś wina mszalnego?
Zdzielił ją uśmiechem jak zaciśniętą pięścią.
– Bardzo śmieszne, madame. Widać, że pani nie traci poczucia humoru. – Odwrócił się na pięcie, skłonił głowę i z krótkim – Monsieur, dames – w stronę klientów wyszedł jak kulturalny hitlerowiec w kiepskim filmie wojennym.