19

Niedziela, 2 marca

Ledwie marzec się zaczął, deszcz się skończył. Niebo jest surowe, nagi błękit pomiędzy szybko sunącymi chmurami. Wiatr, który zerwał się w nocy, wieje coraz silniejszy, dmucha w zakamarki, grzechocze oknami. Dzwony kościelne biją jak szalone, może też przejęte nagłą zmianą. Na wieży postać z kosą obraca się – obraca na tle kotłującego nieba, jej zardzewiała podstawa zgrzyta. Anouk w swoim pokoju śpiewa piosenkę o wietrze.

Via l'bon vent, v'ld l'joli vem Via l'bon vent, ma mię m'appelle

Via l'bon vent, v'ld l'joli vem Via l'bon vent, ma mię m'attend

Wiatr marcowy to zły wiatr, mawiała moja matka. Mi wbrew temu wydaje się dobry, pachnie sokiem roślin i ozonem, i solą dalekiego morza. Dobrym miesiącem jest marzec, kiedy luty ucieka tylnymi drzwiami, a od frontu już czeka wiosna – dobrym miesiącem na smiany.

Przez pięć minut stoję na rynku z wyciągniętymi rękami i czuję wiatr we włosach. Zapomniałam narzucić płaszcz, czerwona spódnica kłębi się wokół mnie i faluje. Jestem latawcem, lecę z wiatrem ponad wieżę kościoła, ponad siebie samą. Na chwilę tracę orientację. Widzę swoją szkarłatną figurkę daleko w dole. Kiedy opadam w siebie z powrotem, Reynaud patrzy z wysokiego okna. Oczy ma ciemne od niechęci, twarz w słońcu bladą, prawie niepozłoconą słonecznym blaskiem. Dłonie zaciska na parapecie, kłykcie bieleją matowo jak jego twarz.

Wiatr uderzył mi do głowy. Wesoło macham ręką w stronę księdza, zanim wchodzę z powrotem do sklepu. On to uzna za wyzwanie, wiem, ale dziś rano jestem beztroska. Wiatr rozwiał moje obawy. Machaniem ręki witam Człowieka w Czerni w jego wieży, a wiatr tańczy z moją spódnicą. Jest mi tak, jakbym czekała na miłe, miłe niespodzianki.

Trochę tego nowego optymizmu poczuli chyba ludzie w Lansquenet. Widzę, jak spieszą do kościoła. Dzieci biegną pod wiatr z rękami rozłożonymi jak skrzydła, psy szczekają tylko po to, żeby szczekać, nawet dorośli są pogodni, chociaż z oczu płyną im łzy, bo wiatr zimny. Caroline Clairmont w nowym wiosennym płaszczu, w nowym kapeluszu trzyma syna za łokieć. Luc zerka na mnie, wolną ręką zasłania uśmiech. Josephine i Paul-Marie Muscat idą ramię w ramię jak kochające się małżeństwo, chociaż ona wciąż się krzywi i patrzy wyzywająco spod nasuniętego na czoło brązowego beretu. Jej mąż rzuca mi groźne spojrzenie przez szybę, poruszając ustami. Guillaume jest dzisiaj bez Charly'ego, tylko nadal z plastikową smyczą na nadgarstku – samotny, żałosny bez swojego psa. Arnauld kłania mi się z daleka. Narcisse zatrzymuje się, żeby obejrzeć geranium w cebrzyku przy drzwiach sklepu, rosgnia-ta jeden listek palcami, wącha zielony sok. Ten mruk lubi słodycze, wiem, że przyjdzie później na mocha i kupi czekoladowe trufle.

Dzwon bije wolniej, uporczywie dudni, domm! domm! – wierni wchodzą w otwarte drzwi kościoła. Przelotnie widzę znów Reynauda – teraz w białej komży z rękami złożonymi – ochoczo wita swoją trzódkę. Wydaje mi się, że znów spogląda na mnie poprzez rynek, lekko się prostuje pod sutanną – ale nie jestem tego pewna.

Siadam przy ladzie i z kubkiem czekolady w ręce czekam na koniec mszy.

Dziś nabożeństwo trwa dłużej niż zwykle. W miarę jak Wielkanoc się zbliża, Reynaud ma zapewne coraz większe wymagania. Dopiero po półtorej godziny ludzie zaczynają wychodzić z kościoła – jacyś wstydliwi, pochyleni, kiedy wiatr w porywach bezczelnie szarpie chustki na głowach, niedzielne żakiety, lubieżnie wydyma spódnice. Arnauld głupio uśmiecha się do mnie w przejściu, dziś rano nie pozwoli sobie na trufle szampańskie. Narcisse wchodzi do sklepu jak zwykle, ale jeszcze mniej niż zwykle jest komunikatywny. Wyciąga z kieszeni samodziałowej marynarki gazetę i popijając, czyta w ciszy. W piętnaście minut później połowa wiernych wciąż jeszcze jest w kościele, domyślam się, że czekają w ogonku do spowiedzi. Znów nalewam sobie czekoladę, wypijam. Niedziela to dzień guzdrała. Lepiej uzbroić się w cierpliwość.

Nagle zobaczyłam wysuwający się z na pół otwartych drzwi kościoła dobrze znany płaszcz w szkocką kratę. Josephine rozejrzała się po pustym rynku i przebiegła do sklepu. Widząc Narcisse'a, wahała się chwilę, ale weszła, obronnie zaciskając pięści w dołku.

– Nie mogę zostać, Paul się spowiada, mam dwie minuty – powiedziała ostro, z pośpiechem, aż słowa zachodziły na siebie jak kostki domina ułożone rzędem. – Musi pani trzymać się z daleka od tych ludzi. Od tych wodniaków. Musi pani im powiedzieć, żeby popłynęli dalej. Ostrzec ich. – W ten apel wkładała wysiłek wszystkich mięśni twarzy. Otwierała pięści i zamykała.

Patrzyłam na nią.

– Proszę, Josephine. Niech pani usiądzie. Napije się pani czekolady.

– Nie mogę! – Gwałtownie potrząsnęła głową. Potargane wiatrem włosy smagały ją w policzki. – Przecież nie mam czasu. Niech pani mnie usłucha. Błagam. – Spięta, wyczerpana, patrzyła w stronę kościelnych drzwi, jakby się bała, że ktoś ją zobaczy u mnie. – On ich potępił w kazaniu – szepnęła. -I panią też. Mówił o pani. Mówił różne rzeczy.

Żachnęłam się.

– I co z tego? Co mnie to obchodzi? Bezradnie przyłożyła pięści do skroni.

– Musi ich pani ostrzec – powtórzyła – powiedzieć im, żeby odpłynęli. I ostrzec Armande. On dzisiaj wyczytał jej nazwisko. I pani nazwisko. Moje też wyczyta, jeżeli mnie tu zobaczy, a Paul…

– Nie rozumiem, Josephine. Co on może zrobić? I właściwie dlaczego miałabym się tym przejmować?

– Tylko niech pani im powie, dobrze? – Znów patrzyła na kościół. Wyszło stamtąd kilka osób. – Nie mogę zostać -powtórzyła – muszę iść. – Ruszyła ku drzwiom

– Chwileczkę, Josephine… Odwróciła się do mnie bliska płaczu.

– Zawsze tak jest – powiedziała ochryple -kiedy znajduję przyjazną duszę, już on potrafi to zepsuć. Teraz też tak będzie. Pani z tego wyjdzie cało, ale ja…

Podeszłam o krok, chciałam ją uspokoić. (Cofnęła się, osłaniając niezdarnie.

– Nie! Nie mogę! Wiem, że pani chce dobrze, ale ja… po prostu… nie mogę! – Z wysiłkiem wzięła się w karby. -Czy pani mnie rozumie? Ja tu mieszkam. Muszę tu mieszkać. Pani jest wolna, może jechać wszędzie, dokąd…

– Pani też może – przerwałam łagodnie. Popatrzyła na mnie, wyciągnęła rękę i czubkami palców przelotnie dotknęła mojego ramienia.

– Nie rozumie pani – rzekła bez urazy. – bo pani jest inna. Już myślałam, że chyba mogłabym się nauczyć też być inna.

Jej wzburzenie minęło. Wydawała się obojętna, daleka w prawie miłym oderwaniu od rzeczywistości. Włożyła ręce do kieszeni płaszcza.

– Przepraszam, Yianne – powiedziała po chwili – starałam się. Wiem, że to nie pani wina. Tylko proszę, niech pani powie wodniakom. Niech pani im powie, że muszą odpłynąć. To nie jest też ich wina… tylko nie trzeba, żeby komukolwiek stała się krzywda – dokończyła cicho. – Powie im pani?

Wzruszyłam ramionami.

– Nikomu nie stanie się krzywda – zapewniłam ją.

– To dobrze. – Uśmiechnęła się tak boleśnie, że aż wymownie. – A o mnie niech się pani nie martwi. Mnie jest świetnie, naprawdę. – Znów ten wymuszony bolesny uśmiech.

Kiedy przesuwała się obok mnie do drzwi, zauważyłam, że ma w ręce coś błyszczącego i kieszenie płaszcza wypchane galanterią. Palcami drugiej ręki przebierała pomadki do ust, puderniczki, naszyjniki i pierścionki.

– To dla pani – powiedziała rześko, wtykając mi garść ukradzionych skarbów. – W porządku. Mam tego jeszcze mnóstwo. -I uśmiechnięta oszałamiająco słodko, odeszła, zostawiła mnie z łańcuszkami, kolczykami i drobiazgami z kolorowego tworzywa w pozłacanej oprawie, kapiącymi mi z ręki na podłogę jak łzy.

Później, po południu zabrałam Anouk na spacer do Les Marauds. Obozowisko wyglądało wesoło w nowym blasku słońca, pranie trzepotało na sznurach przeciągniętych między łodziami, które połyskiwały szkłem i farbą. Ar-mande siedziała w fotelu na biegunach w swoim ocienionym ogrodzie przed domem i patrzyła na rzekę. Roux i Ahmed przycupnięci na stromym dachu umacniali luźne dachówki. Już usunęli spod okapów stare zbutwiałe listwy i przybili nowe, a same okapy i przyczółki pomalowali na kolor jasnożółty. Pomachałam do nich i usiadłam na murku przy Armande. Anouk pobiegła na brzeg rzeki do swoich przyjaciół z wczorajszego wieczora.

Staruszka była wyraźnie zmęczona, trochę opuchnięta pod dużym rondem słomkowego kapelusza. Na kolanach miała robótkę, kilim czy coś podobnego, ale nie haftowała. Powitała mnie skinieniem głowy, milcząca. Fotel na biegunach kołysał się prawie niedostrzegalnie tik-tik-tik-

– tik-tik. Pod fotelem spał skulony kot.

– Caro przyszła dziś do mnie – powiedziała Armande w końcu. – Pewnie powinnam czuć się zaszczycona. – Obruszyła się i kołysała dalej tik-tik-tik-tik. – Za kogo ona się uważa? – warknęła nagle. – Za cholerną Marię Antoninę?

– Dumała zawzięcie przez chwilę, kołysała się coraz szybciej. – Nic, tylko mi dyktuje, co mogę robić, czego nie mogę. Przyszedł z nią ten jej doktor… – Urwała. Podniosła przenikliwe ptasie oczy. – Ona wszędzie wetknie nos. Zawsze była taka. Zawsze opowiadała ojcu, co o kim wie. -Teraz nastąpiło szczeknięcie śmiechu. – W każdym razie tego mizdrzenia się nie wzięła po mnie. Skądże znowu! I ja nigdy nie potrzebowałam żadnego doktora… ani księdza, żeby mi mówił, co mam myśleć.

Wysunęła podbródek wyzywająco, kołysała się jeszcze mocniej.

– Był Luc? – zapytałam.

– Nie. – Potrząsnęła głową. – Pojechał do Agen na turniej szachowy. – Wyraz jej twarzy zmiękł. – Caro nie wie, że on przyszedł przedwczoraj. – Uśmiechnęła się. – Mądry ten mój wnuczek. Umie trzymać język za zębami,

– Słyszałam, że o pani i o mnie była dziś rano mowa w kościele – poinformowałam ją. – Zadajemy się z elementem niepożądanym, tak mi powiedziano.

Prychnęła.

– Nikomu nic do tego, co robię w moim domu. Mówię to Reynaudowi. I mówiłam pere Antoine'owi przed nim. Groch o ścianę, niestety. Też tylko gadał te same odwieczne bzdury. Duch społeczny. Tradycyjne wartości. Wciąż ta sama oklepana odwieczna zabawa w moralność.

– Więc tak już kiedyś było? – zapytałam zaciekawiona.

– A jakże. – Energicznie skinęła głową. – Przed laty, kiedy Reynaud był mniej więcej w wieku Luca. Oczywiście nieraz od tamtego czasu mieliśmy tu wędrownych Cyganów, ale nigdy nie zostawali długo. Aż do teraz. – Popatrzyła z zadowoleniem na swój odświeżany dom. – Dobrze będzie wyglądać, prawda? Roux mówi, że ukończą do wieczora. – Nagle zmarszczyła brwi. – Przecież mogę go zatrudniać. To uczciwy człowiek i świetnie pracuje. Georges nie ma prawa mówić, że nie. Nie ma prawa. -Wzięła w ręce robótkę, ale położyła z powrotem, nie dodając ani ściegu. – Nie mogę się skupić – wyjaśniła opryskliwie – za dużo tego dobrego. Najpierw skoro świt budzą mnie dzwony, potem od razu muszę patrzeć na mizdrzącą się Caro. Modlimy się za ciebie, mamo, codziennie – zaczęła przedrzeźniać córkę. – Chcemy, żebyś rozumiała, dlaczego tak bardzo się o ciebie martwimy. Bardziej prawdopodobne, że martwią się o swoją opinię w oczach sąsiadów. To zbyt żenujące mieć taką matkę jak ja, która przypomina, od czego się zaczynało.

Uśmiechnęła się krótko, niemiło, z satysfakcją.

– Dopóki ja żyję, oni wiedzą, że jest ktoś, kto wszystko pamięta – oświadczyła. -W jaki kłopot ona się wpakowała z tamtym chłopakiem. Kto za to zapłacił, eh? I on także wie… Reynaud, ksiądz bielszy niż śnieg… – Oczy jej błyszczały złośliwością. – Ręczę, że oprócz mnie już nikt nie żyje, kto by pamiętał tak dawną sprawę, zresztą niewiele osób wiedziało. Byłby wielki skandal, gdybym nie nabrała wody w usta. – Rzuciła mi spojrzenie pełne czystej przekory. -I nie patrz tak na mnie, dziewczyno. Ja nadal potrafię zachować sekret. Myślisz, że dlaczego on zostawia mnie w spokoju? Mnóstwo mógłby zrobić, gdyby się uwziął. Caro zna jego możliwości. Już próbowała go zwerbować – Ar-mande zachichotała wesoło. – Che-che-che!

– Raczej bym myślała, że Reynaud nie pochodzi stąd -rzuciłam, żeby ją pociągnąć za język. Potrząsnęła głową.

– Niewielu ludzi go pamięta – powiedziała. -Wyjechał z Lansquenet, kiedy był małym chłopcem. Rozwiązanie dobre dla wszystkich. – Przez chwilę milczała, wspominając. – Ale tym razem lepiej niech zostawi w spokoju ludzi z rzeki, niech przestanie czepiać się Roux i jego przyjaciół. – Zasępiła się, kłótliwa, chora staruszka. – Ja chcę, żeby byli tutaj. Sprawiają, że czuję się młoda. – Małymi szponiastymi dłońmi skubała bezwiednie robótkę. Kot wyczuł ruch, wyszedł spod fotela i wskoczył jej na kolana, mrucząc. Podrapała go po łebku, a on mruczał dalej, delikatnie szturchał ją łapkami w podbródek. – Lariflette -powiedziała. Dopiero po chwili pojęłam, że tak się ten kot nazywa. – To kotka. Mam ją dziewiętnaście lat. Czyli ona, licząc według czasu kotów, jest prawie w moim wieku. -Pocmokała do Lariflette odpowiadającej głośniejszym pomrukiem. – Ubolewają, że mam alergię. Astmę czy coś. A ja im na to, że wolę się udusić, niż pozbyć się moich kotów. Chociaż są ludzie, których chętnie bym się pozbyła

bez chwili namysłu.

Lariflette leniwie poruszała wąsikami. Popatrzyłam na rzekę. Anouk bawiła się pod molo z dwojgiem czarnowłosych rzecznych dzieci starszych od niej. O ile dobrze słyszałam, to jednak ona nimi dyrygowała.

– Zostań i napij się kawy – zaproponowała Armande. -Miałam właśnie zaparzyć, kiedy przyszłaś. Mam też lemoniadę dla Anouk.

Sama zaparzyłam kawę w dziwnej małej kuchni Armande z żelaznym piecem kuchennym i niskim stropem. Bardzo tu jest czysto, ale w świetle z jedynego maleńkiego okna od strony rzeki zielonkawo jak pod wodą. Z ciemnych, niepomalowanych belek zwisają pęki ziół w woreczkach z gazy, z haków na pobielonych ścianach miedziane

patelnie. Drzwi tak jak wszystkie inne drzwi w tym domu są z otworem nad progiem, żeby koty mogły przechodzić. Duże kocisko, leżąc na wysokim parapecie, przyglądało mi się z zainteresowaniem, kiedy zaparzałam kawę w emaliowanym rondelku. Lemoniada, której skosztowałam, była bez cukru, tylko jakieś słodziki znalazłam w salaterce. Pomimo swojej brawury Armande ostatecznie chyba stosuje jakieś środki ostrożności.

– Paskudztwo – orzekła obiektywnie, popijając kawę z pomalowanej ręcznie filiżanki. – Mówią, że nie ma różnicy. Ale jest. – Skrzywiła się. – Caro mi te namiastki przynosi. Przeprowadza rewizję w moich kredensach. Pewnie chce dobrze. Cóż, kiedy idiotka.

Powiedziałam jej, że jednak powinna bardziej dbać o siebie.

Prychnęła.

– W moim wieku – odparła – wszystko zaczyna szwankować. Jak nie to, to tamto. – Pociągnęła następny łyk gorzkiej kawy. – Rimbaud, kiedy miał szesnaście lat, powiedział, że chce przeżyć, ile tylko się da i to możliwie najintensywniej. No, ja już dobiegam osiemdziesiątki i zaczynam przyznawać mu rację. – Uśmiechnęła się szeroko, a mnie znów zachwyciła młodość jej twarzy, niezależna od rysów czy karnacji, będąca odbiciem pogody ducha i nadziei, jak gdyby ona ledwie zaczęła odkrywać, co życie ma do zaofiarowania.

– Myślę, że pani jest chyba za stara, żeby wstąpić do Legii Cudzoziemskiej – zażartowałam. – I czy przeżycia Rimbauda nie były czasem nadmiernie bujne?

Obrzuciła mnie psotnym spojrzeniem.

– No właśnie – podchwyciła. – Przydałoby mi się trochę więcej nadmiaru. Od dzisiaj będę nieumiarkowana… i płocha. Będę się cieszyć głośną muzyką, ponurą poezją, będę rampant – oświadczyła zadowolona.

Roześmiałam się.

– Pani jest absurdalna – powiedziałam niby surowo. -Nic dziwnego, że rodzina załamuje ręce nad panią.

Ale chociaż Armande, kołysząc się w fotelu, śmiała się ze mną radośnie, teraz nie jej śmiech pamiętam, tylko to, co dojrzałam za tym śmiechem – żywiołowe oszołomienie, rozpaczliwą wesołość.

Dopiero później, w środku nocy, kiedy spocona obudziłam się z na pół zapomnianego koszmarnego snu, przypomniałam sobie, gdzie widziałam taki wyraz twarzy już przedtem.

Może Floryda, kochanie. Everglades i wyspy Florydy? Di-sneyland, cherie, albo Nowy Jork, Chicago, Wielki Kanion, Chinatown, Nowy Meksyk, Góry Skaliste?

Ale Armande nie ma w sobie ani trochę lęku, jaki moją matkę zmuszał do delikatnych uników i potyczek ze śmiercią, i szalonych, przynaglanych jakimś poczuciem winy ucieczek fantazji w nieznane. W Armande jest tylko głód, pragnienie, straszna świadomość mijania czasu.

Zastanawiam się, co ten doktor rzeczywiście jej powiedział dziś rano i ile z tego ona rzeczywiście rozumie. Długo leżę bezsennie, rozmyślając, i kiedy wreszcie zasypiam, śni mi się, że jadę z Armande przez Disneyland i Reynaud tam idzie pod rękę z Caro. Biały Królik z Królową z "Alicji w Krainie Czarów". Oboje mają na rękach wielkie, białe tekturowe rękawice, Caro ma na swej olbrzymiej głowie czerwoną koronę. Armande niesie dwa patyki z watą cukrową. Gdzieś daleko szumi ruch uliczny w Nowym Jorku, klaksony słychać coraz bliżej.

"Ojej, nie jedz tego, to trucizna" – skrzeczy głośno Reynaud, ale Armande dalej pałaszuje watę cukrową; widzę jej twarz spokojną i świecącą. Usiłuję ostrzec ją przed taksówką, ale ona tylko patrzy na mnie.

"Życie – mówi głosem mojej matki – to karnawał, cherie, coraz więcej ludzi rocznie umiera, przechodząc przez jezdnię. Takie są dane statystyczne". I dalej zajada żarłocznie, a Reynaud odwraca się do mnie i skrzeczy tym groźniej, że jego głos wcale nie brzmi.

"To przez ciebie, przez ciebie i ten twój festiwal czekolady, wszystko było w porządku, dopóki ty się nie zjawiłaś, teraz wszyscy umierają. Umierają, umierają, umiera-ją…".

Wyciągam ręce obronnie.

"Nie przeze mnie – szepczę. – Przez ciebie, to masz być ty, jesteś Człowiekiem w Czerni, jesteś… -I padam w tył, w lustro i po drugiej stronie lustra wszędzie wokół mnie rozlatują się karty. – Dziewięć mieczy, śmierć. Trzy miecze, śmierć. Baszta, śmierć. Rydwan, śmierć".

Budzę się z krzykiem. Anouk stoi nade mną, pochyla ciemną twarzyczkę, zaspana i niespokojna.

– Maman, co ci jest? – Ciepłymi rękami oplata mi szyję. Pachnie czekoladą, wanilią i dziecięcymi niezmąconymi godzinami snu.

– Nic. Jakieś majaki. Nic.

Grucha coś do mnie słabym, cichym głosikiem i aż słabnę z wrażenia, że świat się wywrócił, że ja wtapiam się w nią jak jednokomórkowy glon w swoją spiralę – w kółko, w kółko, w kółko – kiedy jej ręka chłodzi mi czoło, jej usta muskają moje włosy.

– Precz-precz-precz – szepce Anouk machinalnie. – Złe duchy, zabierajcie się stąd. Już w porządku, maman. Wszystkie poszły.

Nie wiem, skąd to zna. Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek uczyła się tych zaklęć mojej matki, a przecież nieraz je stosuję, jak stary swojski przepis. Przytulam się do niej obezwładniona miłością.

– Będzie dobrze, prawda, Anouk?

– No pewnie – odpowiada głosem czystym, ufnym, dorosłym. – Pewnie, że tak. – Kładzie mi głowę na ramieniu i zwija się w kłębek w moich objęciach. – Ja też cię kocham, maman.

Za oknem świt migocze daleko na szarzejącym horyzoncie. Mocno trzymam córkę, która zasypiając, łaskocze mnie kędziorami w policzek. Czy właśnie tego moja matka się lękała? – zastanawiam się, przysłuchując ptakom: pojedynczym kra kra z początku, potem całym chórom. -Czy od tego uciekała? Nie przed śmiercią, tylko od tysięcy maleńkich skrzyżowań jej życia z życiem innych, od zerwanych związków, od ogniw będących ogniwami wbrew samym sobie, od obowiązków? Czy przez tamte wszystkie lata uciekałyśmy od naszych miłości, przyjaciół, przypadkowych słów wypowiedzianych w przejściu, słów, które mogą zmienić kurs całego życia.

Próbuję rozpamiętywać mój sen, twarz Reynauda -wyraz zagubienia i przestrachu na jego twarzy – spóźniłem się, spóźniłem się – on także ucieka od czy do jakiegoś niewyobrażalnego przeznaczenia, w którym ja nieświadomie, nieumyślnie odgrywam jakąś rolę. Ale ten sen rozpadł się na fragmenty rozrzucone jak karty w podmuchach wiatru. Trudno mi sobie przypomnieć, czy Człowiek w Czerni prześladuje, czy jest prześladowany. Trudno wiedzieć, czy on to właśnie Człowiek w Czerni. Znowu widzę Białego Królika jak twarz przerażonego dziecka na karuzeli rozpaczliwie pragnącego już zejść.

– Kto wydzwania zmiany? – W zamęcie myślę, że ktoś mnie pyta; w sekundę potem pojmuję, że to ja pytałam. Ale zasypiając jestem prawie pewna, że słyszę, jak inny głos odpowiada, głos trochę Armande, trochę mojej matki.

Ty, Yianne – mówi mi cicho. – Ty wydzwaniasz.

Загрузка...