27

Czwartek, 13 marca

Wczoraj po południu poszłam do Les Marauds, żeby porozmawiać z Roux. Znów daremnie. Zastałam drzwi tej rudery zamknięte na kłódkę od wewnątrz, wszystkie okna zasłonięte okiennicami. Wyobrażałam sobie, jak on ze swoją wściekłością zaszył się w mroku. Wołałam go i na pewno słyszał, ale się nie odzywał. Chciałam zostawić mu kartkę na drzwiach, szybko jednak się rozmyśliłam. Jeżeli raczy przyjść, to na własnych warunkach.

Anouk była ze mną, miała papierową łódkę, którą jej zrobiłam z okładki magazynu.

Kiedy stałam pod drzwiami Roux, pobiegła na brzeg rzeki i puściła tę łódkę na wodę, przytrzymując ją giętką długą gałęzią. Roux się nie pokazywał, więc zdecydowałam się wrócić do La Praline, gdzie Josephine już zaczęła robić couverture na następny tydzień. Anouk została nad rzeką.

– Uważaj na krokodyle – powiedziałam jej poważnie.

Uśmiechnęła się do mnie spod żółtego beretu. Z trąbką w jednej ręce i z witką w drugiej zaczęła alarmująco i niemelodyjnie śpiewać. Przeskakiwała z nogi na nogę, coraz bardziej podniecona.

– Krokodyle! Atak krokodyli! Strzelać z armat!

– Wolnego! – ostrzegłam ją. – Nie wpadnij do wody.

Przesłała mi zamaszyście całusa i bawiła się dalej. Kiedy na szczycie wzgórza się odwróciłam, bombardowała krokodyle grudkami darni i dolatywało cienkie buczenie jej trąbki – pauu-pi-rau przeplatane efektami dźwiękowymi bitwy – prask! plum!

Zaskakujące, że to wciąż jeszcze mnie zdumiewa – ta raptowna fala czułości. Gdybym porządnie zmrużyła oczy w ukośnie padających promieniach słońca, prawie bym zobaczyła długie, brązowe krokodyle w wodzie, za jej czerwonym płaszczykiem i żółtym beretem odcinającym się od cienia. Prawie wyobrażałam sobie tę na pół widzialną menażerię wokół Anouk. A ona odwraca się, macha do mnie ręką i piszczy:

– Kocham cię! – po czym znów zajmuje się poważną sprawą, jaką jest zabawa.

Sklep dziś po południu był zamknięty. Razem z Josephine robiłyśmy pralinki i trufle na resztę tygodnia. Już zaczęłam robić czekoladki wielkanocne. Josephine szybko się nauczyła ozdabiać czekoladowe zwierzęta, układać je w pudełkach, owijać pudełka wielobarwną wstążką. Piwnica stała się idealnym magazynem. Chłodno tam, ale nie tak zimno, żeby utworzył się na czekoladzie biały nalot, ciemno, sucho, świetnie nadaje się do przechowywania wszystkich naszych specjałów w kartonach i jeszcze wystarczy miejsca na zapasy domowe. Podłoga ze starych płyt brukowych jest zapastowana, brązowa jak dębowa posadzka. U sufitu wisi jasna żarówka. Drzwi są z gołej sośniny z otworem nisko wyciętym dla kota, którego od lat już nie ma. Nawet Anouk lubi tę piwnicę, chłód pachnący kamieniem i starym winem. Na pobielanych ścianach i płytach podłogi narysowała kolorowymi kredkami ptaki i gwiazdy.

Armande i Luc zostali w zamkniętym sklepie, żeby jeszcze trochę porozmawiać, a potem wyszli razem. Ostatnio spotykają się częściej, chociaż nie zawsze w La Pra-line; Luc dwukrotnie w zeszłym tygodniu był u niej w domu i godzinę przepracował w jej ogrodzie.

– B-babcia musi mieć porządne te klomby, teraz kiedy dom jest wyremontowany – powiedział mi z powagą. – Nie może kopać sama tak jak dawniej, a chce w tym roku mieć k-kwiaty, nie chwasty.

Wczoraj zaniósł do Armande tacę roślin z inspektów Narcisse'a i zasadził je w świeżo przekopanej ziemi pod murkiem.

– Kupiłem lawendę, pierwiosnki, tulipany i żonkile -powiedział. – Babcia lubi najbardziej te kolorowe, pachnące. Nie widzi ich wszystkich dobrze, więc wziąłem także bez, wonny lak i sz-szczodrzenicę miotlastą. Są duże, będzie widziała. – Uśmiechnął się nieśmiało. – Chcę, żeby się zadomowiły przed jej urodzinami.

Zapytałam go, kiedy są urodziny Armande.

– Dwudziestego ósmego marca – padła odpowiedź -skończy osiemdziesiąt jeden lat. Już wymyśliłem p-pre-zent dla niej.

– Tak? Kiwnął głową.

– Jedwabną halkę – oznajmił trochę defensywnie. -Lubi bieliznę.

Powstrzymując uśmiech, przyznałam, że to chyba świetny pomysł.

– Będę musiał pojechać do Agen – mówił wciąż z powagą – i schować przed m-mamą, boby się stukała w czoło. -Uśmiechnął się nagle. – Może zróbmy dla babci uroczystość. Wie pani, na powitanie jej następnych dz-dziesięciu lat.

– Może zapytamy, co ona na to – podsunęłam.

O czwartej Anouk wróciła do domu, wesoła, zmęczona, zabłocona po pachy. Josephine zaparzyła dla niej herbatę cytrynową, ja przygotowałam kąpiel. Rozebrałam Anouk i zanurzyłam w ciepłej pachnącej miodem wodzie, a po-

tem we trzy jadłyśmy podwieczorek: pain au chocolat i brioche z dżemem malinowym, i pulchne słodkie morele z cieplarni Narcisse'a. Josephine wydawała się roztargniona, raz po raz obracała morelę w dłoni.

– Wciąż myślę o tym człowieku – powiedziała w końcu.

– Wiesz, o tym, który tu był dziś rano.

– Roux. Przytaknęła.

– Jego łódź się zapaliła… – zaczęła niepewnie. – Myślisz, że to mógł być wypadek?

– On tak nie myśli. Mówił, że czuł zapach benzyny.

– Co by zrobił, gdyby się dowiedział – zapytała z wysiłkiem – kto podpalił?

Wzruszyłam ramionami.

– Naprawdę nie wiem. Ale dlaczego, Josephine… Masz jakieś podejrzenie? Zaprzeczyła szybko.

– Nie. Gdyby jednak ktoś wiedział… i nie powiedział…

– zająknęła się żałośnie. – Czy on… to znaczy… co by…

Patrzyłam na nią. Nie chciała spojrzeć mi w oczy, tylko obracała bezwiednie tę morelę w dłoni. Podchwyciłam przelotny dymek z jej myśli.

– Ty wiesz kto, prawda?

– Nie.

– Słuchaj, Josephine, jeżeli coś wiesz…

– Nie, nie wiem – mruknęła stanowczo. – Chciałabym wiedzieć.

– Dobrze. Nikt ciebie w to nie wciąga. – Postarałam się przybrać ton przymilny.

– Nie, nie wiem – powtórzyła piskliwie. – Naprawdę. Zresztą on wyjeżdża, tak mówił, i nie jest stąd, i nigdy przedtem tu nie był i… – Język jej głośno mlasnął o zęby.

– Widziałam go dziś nad rzeką – oznajmiła Anoukz buzią pełną brioche. – Widziałam jego dom. Odwróciłam się do niej, trochę ciekawa.

– Rozmawiał z tobą?

Przytaknęła zamaszyście.

– No pewnie. Mówił, że następnym razem zrobi sobie łódź porządną, drewnianą, która nie zatonie. To znaczy, jeżeli te bumkarty także jej nie podpalą. – Anouk doskonale naśladuje akcent Roux, Aż hasają i warczą w jej ustach duchy jego słów.

Odwróciłam głowę, żeby ukryć uśmiech.

– W jego domu jest chłodno – ciągnęła. – Pali ognisko na środku dywanu. Mówił, że mogę przychodzić, kiedy tylko będę chciała. Och… -W poczuciu winy uniosła rękę do ust. – Mówił, że jeżeli tobie nie powiem. – Westchnęła teatralnie. – A ja ci powiedziałam, maman. No nie?

Uściskałam ją ze śmiechem.

– Powiedziałaś.

Josephine była zaniepokojona.

– Myślę, że nie powinnaś wchodzić do tego domu -zwróciła się do Anouk. – Przecież naprawdę nie znasz tego człowieka. On mógłby być brutalny.

– Ja uważam, że nic jej się nie stanie. – Mrugnęłam do Anouk. – Dopóki ona rzeczywiście wszystko mi mówi. Anouk odpowiedziała mrugnięciem.

Dzisiaj odbył się pogrzeb jednej ze staruszek z Les Ma-rauds mieszkającej dalej nad rzeką – długa sprawa wskutek lęku czy szacunku. Nieboszczka miała dziewięćdziesiąt cztery lata, była krewną zmarłej żony Narcisse'a, powiedziała mi Clothilde z kwiaciarni. Narcisse w starej marynarce z samodziału, włożył czarny krawat i tylko tym zaznaczył smutną okoliczność. Reynaud w czerni i bieli, ze srebrnym krzyżem w jednej ręce i z drugą wyciągniętą powitalnie, stał przy drzwiach kościoła, żeby witać żałobników. Tych było niewielu. Może ze dwanaście nieznanych mi starych kobiet, jedna w fotelu na kółkach i z jasnowłosą pielęgniarką, niektóre krągłe i ptasie jak Armande, inne prawie przezroczyste chucherka zamarynowane w swojej późnej starości – wszystkie na czarno, w czarnych pończochach i czarnych czepkach czy chustkach, jedne w czarnych rękawiczkach, inne z gołymi rękami bladymi, i powykręcanymi, przy czym przyciskały je do płaskich piersi jak u Madonn Griinewalda. Widziałam na ogół same ich głowy, kiedy zbite w gromadę szły od minibusu. Spośród pochylonych głów od czasu do czasu migała szara twarz i z tej bezpiecznej enklawy podejrzliwie spoglądały czarne oczy na mnie, podczas gdy pielęgniarka kompetentna, rezolutna, wesoło pchająca fotel na kółkach nadawała ich przemarszowi tempo. Nie wydawało się, żeby one były smutne. Ta w fotelu miała mały czarny mszał i przed drzwiami kościoła zaśpiewała wysokim miauczącym głosem. Inne, zanim znikały w kościelnym mroku, cicho mijały Reynauda, przeważnie kiwając głowami, niektóre dawały mu kartkę z czarną obwódką do odczytania podczas mszy. Jedyny miejscowy karawan przyjechał późno. W karawanie spoczywała spowita w czarną krepę trumna, na której leżał wieniec z kwiatów. Bicie pojedynczego dzwonu brzmiało płasko. Potem w pustym sklepie usłyszałam muzykę organów, apatyczne dźwięki, jak gdyby kamyki wpadały do studni.

Josephine wyjęła z piekarnika bezy i przyszła do mnie.

– To okropne – powiedziała^ wzdrygając się.

Pamiętam wielkomiejskie krematorium i organy -"Toccata" Bacha – i tamtą tanią połyskliwą trumnę, zapach politury i kwiatów. Tamten duchowny źle wymówił nazwisko – Jean Roacher. I po dziesięciu minutach już było po wszystkim.

Śmierć powinna być uroczystością – mówiła moja matka. – Jak urodziny. Ja chcę wzlecieć jak rakieta, kiedy mój czas przyjdzie, i spaść w chmurę gwiazd i słyszeć, jak wszyscy wzlatują. Aach!

Jej popioły rozrzuciłam w porcie nocą czwartego lipca. Były sztuczne ognie i wata cukrowa. Powietrze ostro pachniało kordytem i hot dogami, smażoną cebulą i śmieciami zalegającymi w wodzie. To była ta Ameryka, o jakiej ona zawsze marzyła. Ameryka ogromnej zabawy, neonów, muzyki, tłumów ludzi pchających się, rozśpiewanych, ta cała sentymentalna, miła tandeta, jaką ona kochała. Czekałam na najwspanialszą część pokazu i kiedy niebo już było jedną wielką rozedrganą eksplozją świateł i kolorów, wtedy rzuciłam popioły w podmuch. Uleciały miękko, mieniąc się niebiesko-biało-czerwono… Powiedziałabym coś w tamtej chwili, ale wydawało się, że nic nie zostało do powiedzenia.

– Okropne – powtórzyła Josephine. – Nie cierpię pogrzebów. Nigdy na pogrzeby nie chodzę.

Milczałam, patrzyłam na cichy rynek i słuchałam tych organów. Przynajmniej to nie była "Toccata". Karawaniarze wnieśli trumnę do kościoła. Wyglądała na bardzo lekką, szli po bruku z kocich łbów żwawo i raczej niepogrzebowo.

– Wolałabym nie być tak blisko kościoła – powiedziała Josephine niespokojnie. – Nie mogę zebrać myśli, kiedy pogrzeb odbywa się tuż za drzwiami.

– W Chinach ludzie na pogrzebach są w bieli – powiedziałam jej. – I przynoszą prezenty, jaskrawoczerwone paczki, na szczęście. Puszczają fajerwerki. Rozmawiają, śmieją się i tańczą i płaczą. A w końcu wszyscy przeskakują nad dogasającym żarem stosu pogrzebowego jeden po drugim, żeby pobłogosławić ten dym.

Patrzyła na mnie z ciekawością.

– Tam też mieszkałaś? *

Potrząsnęłam głową.

– Nie. Ale znałyśmy mnóstwo Chińczyków w Nowym Jorku. Dla nich śmierć jest świętowaniem życia osoby zmarłej.

Powątpiewała.

– Nie rozumiem, jak można świętować umieranie – powiedziała w końcu.

– Nie umieranie – wyjaśniłam. – Życie. Całe życie, nawet sam koniec. – Zdjęłam czajnik z czekoladą z gorącej płytki i napełniłam dwie szklanki.

Potem weszłyśmy do kuchni po dwa jeszcze ciepłe eklery. Syropiaste w czekoladowych powłokach i podałyśmy je sobie z gęstym creme chantilly i posiekanymi orzechami laskowymi.

– Tak trochę nie w porządku jeść to w czasie pogrzebu – zauważyła Josephine, ale zjadła.

Było prawie południe, kiedy pogrzeb się skończył i te babiny wyszły na rynek oszołomione, mrugające w słonecznym blasku. Czekoladki i ekierki zostały przez ten czas zrobione. Znowu zobaczyłam Reynauda w drzwiach, a potem staruszki odjechały swoim minibusem z jaskrawożółtym napisem "Les Mimosas" na boku – i rynek znów był taki jak zwykle. Narcisse przyszedł zaraz po wyekspediowaniu żałobniczek, bardzo się pocąc w ciasnym kołnierzyku. Złożyłam mu kondolencje. Obojętnie wzruszył ramionami.

– Właściwie jej nie znałem – powiedział. – Jedna z ciotecznych babek mojej żony. Umieścili ją w Le Mortoir dwadzieścia lat temu. Goniła w piętkę.

Le Mortoir. Zobaczyłam, jak Josephine krzywi się na tę nazwę. Les Mimosas pod całą mimozową słodyczą to właśnie miejsce śmierci. Narcisse użył określenia konwencjonalnego. Ta krewna jego żony od dawna już nie żyła.

Podałam mu czarną, słodko-gorzką czekoladę.

– Może kawałek tortu – zaproponowałam. Zastanawiał się przez chwilę.

– Lepiej nie, dopóki jestem w żałobie – oświadczył. -A co to za tort?

– Bayaroise z karmelowym lukrem.

– Może kawalątek.

Josephine wyglądała przez okno na pusty rynek.

– Ten człowiek znów się tu kręci – zauważyła. – Ten z Les Marauds. Wchodzi teraz do kościoła.

Wyjrzałam z drzwi. Roux stał tuż przy bocznych drzwiach St. Jeróme. Wyraźnie wzburzony, przebierał nogami, obejmował się rękami tak, jakby mu było zimno.

Coś niedobrze. Nabrałam nagle pewności. Coś bardzo niedobrze. Kiedy patrzyłam, Roux odwrócił się^ i ruszył prosto do La Praline. Prawie przybiegł. Na progu sklepu zatrzymał się z pochyloną głową, sztywny, skruszony, nieszczęśliwy.

– Armande – powiedział. – Chyba ją zabiłem. Przez chwilę wpatrywaliśmy się w niego. Bezradnie, niedorzecznie machał rękami, jak gdyby odpychał złe myśli.

– Chciałem zawiadomić tego księdza. On nie ma telefonu, więc myślałem, że może on… – Urwał. W rozpaczy mówił z tym swoim egzotycznym akcentem, niezrozumiale. Ten język pełen dziwnych gardłowych spółgłosek, skowytów mógłby być arabskim czy hiszpańskim, czy verlan, czy też jakimś tajemniczym połączeniem wszystkich trzech.

– Widziałem, że ona… i powiedziała mi, żebym poszedł do lodówki i… tam jest lekarstwo. – Znów urwał coraz bardziej wzburzony. – Nie tknąłem jej. Ja bym nie… -Wypluwał słowa z wysiłkiem jak wyłamane zęby. – Powiedzą, że napadłem na nią, że chciałem zabrać jej pieniądze. To nieprawda. Dałem jej koniaku i ona po prostu…

Umilkł. Widziałam, jak straszliwie stara się panować nad sobą.

– W porządku – odparłam spokojnie. – Resztę opowiesz mi po drodze. Josephine może zostać w sklepie. Narcisse może z kwiaciarni zatelefonować po doktora.

– Ja tam nie wrócę – uparł się. – Zrobiłem wszystko, co mogłem. Nie chcę…

Chwyciłam go za rękę i pociągnęłam ze sobą.

– Nie mamy czasu na ceregiele. Musisz tam ze mną pójść.

– Powiedzą, że to moja wina. Policja…

– Jesteś potrzebny Armande. No, chodźże!

W drodze do Les Marauds usłyszałam dalszy ciąg tej nieskładnej opowieści. Roux zawstydzony swoim wczorajszym wybuchem w La Praline zobaczył, że drzwi Armande

są otwarte i zdecydował się ją odwiedzić. Zastał ją prawie nieprzytomną w fotelu na biegunach. Zdołał ją ocucić na tyle, że powiedziała parę słów: "lekarstwo… lodówka…". Na lodówce stała butelka brandy. Napełnił kieliszek, wlał Armande trochę brandy w usta.

– A ona po prostu… się osunęła. Już nic nie mogłem poradzić. – Rozpacz biła od niego. – Potem sobie przypomniałem, że ma cukrzycę. Prawdopodobnie tym ją zabiłem.

– Nie zabiłeś jej – wykrztusiłam bez tchu. Biegliśmy tak szybko, że dostałam kolki w lewym boku. – Nic jej nie będzie. Sprowadzasz pomoc na czas.

– A jeżeli umrze? Myślisz, że kto mi uwierzy? – zapytał ochryple.

– Nie mów tyle. Zaraz u niej będzie doktor.

Drzwi Armande są nadal otwarte, jeden z kotów właśnie wychodzi. W domu cicho. Przez dziurę w rynnie kapie woda deszczowa z dachu. Widzę, jak Roux spogląda na rynnę fachowym okiem: "Będę to musiał naprawić". Staje przy drzwiach, jak gdyby czekał na zaproszenie.

Armande leży na dywaniku przed kominkiem, twarz ma ziemistą, koloru grzyba, wargi sinawe. On przynajmniej ułożył ją w odpowiedniej pozycji: z jedną ręką pod głową, z szyją pod takim kątem, że do płuc może dochodzić powietrze. Jest nieruchoma, ale oddycha, o czym świadczy prawie niedostrzegalny wiaterek pomiędzy jej zębami. Robótka spadła na dywanik przy niej, rozlana kawa z kubka tworzy plamę w kształcie przecinka. Ta scena jest dziwnie płaska, jak fotos z niemego filmu. Dotykam policzka Armande, skóry cienkiej jak mokra krepa. Czarna spódnica podjechała nad kolana, odsłaniając karmazy-nową falbankę. Przez chwilę smutno mi bezbrzeżnie na widok tych artretycznych starych kolan w czarnych pończochach i jej jedwabnej halki pod byle jaką domową suknią.

– No? – pyta Roux tak niespokojnie, że to jest nie pytanie, tylko warknięcie.

– Myślę, że nic jej nie będzie.

Wlepia we mnie oczy pociemniałe z niedowierzania i podejrzliwości.

– Na pewno jest w lodówce insulina – mówię. – Chyba prosiła o insulinę. Pośpieszmy się.

Armande przechowuje insulinę przy jajkach. Plastikowe pudełko zawiera sześć ampułek i kilka strzykawek jednorazowych. Z drugiej strony stoi w lodówce pudełko trufli opatrzone napisem: La Celeste Praline. Poza tym prawie nic nie ma do jedzenia: otwarta puszka sardynek, reszta klopsików w papierze, parę pomidorów.

Zastrzyk robię w zgięcie łokcia. To sposób, który dobrze znam. W ostatnich fazach choroby mojej matki po wypróbowaniu tylu innych kuracji – akupunktury, homeo-patii, autosugestii – ostatecznie wróciłyśmy do dobrej, starej morfiny, czarnorynkowej, jeżeli nie mogłyśmy dostać jej na receptę, morfiny, którą moja matka, chociaż nie znosiła narkotyków, witała z radością, kiedy było jej duszno, a wieżowce Nowego Jorku chwiały się jej przed oczami.

Armande prawie nic nie waży w moich objęciach; ze zwisającą głową, śladem różu na policzkach wygląda desperacko i błazeńsko. Ściskam jej zimne sztywne dłonie, rozluźniam stawy, rozcieram palce.

– Armande. Zbudź się, Armande. Roux stoi z daleka, patrzy niepewnie. Jej palce w moich dłoniach są jak wiązka kluczy.

– Armande – mówię ostro, rozkazująco. – Nie możesz teraz spać. Trzeba się obudzić.

Jest. Coś zadrgało, jakby listek zatrzepotał o listek.

– Yianne.

W jednej sekundzie Roux już klęczy przy niej. Twarz

ma popielatą, ale oczy mu błyszczą. i.

– Och, powiedz to jeszcze raz, stara uparciucho. – Jego ulga jest przejmująca, aż boli. -Wiem, że żyjesz, Armande. Wiem, że mnie słyszysz. – Patrzy na mnie ochoczo, prawie się śmieje. – Ona się odezwała, prawda? Nie wydawało mi się?

Potrząsnęłam głową.

– Jest silna – mówię. -I tyś ją znalazł w porę, zanim zapadła w śpiączkę. Poczekamy, zastrzyk podziała. Nie przestawaj mówić do niej.

– Dobrze. – Prawie bez tchu Roux zaczyna dość nieskładnie przemawiać, wypatruje na twarzy Armande oznak przytomności. Ja dalej rozcieram jej ręce, które z wolna się rozgrzewają.

– Nikogo pani nie oszuka, Armande, stara czarownico. Pani jest silna jak koń. Mogłaby pani żyć wiecznie. W dodatku naprawiłem ten dach. Chyba pani nie myśli, że tak się napracowałem tylko po to, żeby pani córka zaraz odziedziczyła wszystko! Armande, wiem, że pani słucha. Wiem, że pani może mnie słyszeć. I na co pani czeka? Mam panią przeprosić? Zgoda, więc przepraszam. – Łzy żyłkują mu twarz. – Słyszy pani? Przeprosiłem. Nie jestem niewdzięczny drań, no, jeszcze raz przepraszam. No, zbudź się i…

– …Skurczybyku.

W pół zdania Roux urywa. Armande bezgłośnie chichocze, jej usta się poruszają, oczy są żywe, przytomne. Roux oburącz delikatnie ujmuje jej twarz.

– Przestraszyłam cię? – pyta Armande słabiusieńko.

– Nie.

– Jednak przestraszyłam. – Jest w tym odrobina satysfakcji i przekory.

Roux wyciera oczy wierzchem dłoni.

– Jeszcze jest mi pani winna pieniądze za moją pracę -mówi drżącym głosem. – Bałem się tylko, że nigdy pani nie odzyska przytomności, żeby mi zapłacić.

Armande znów chichocze. Już nabrała sił i udaje nam się ją podnieść, posadzić w fotelu. Bardzo blada, twarz ma trochę zapadniętą, jak zwiędłe jabłko, ale spojrzenie jasne i bystre. Roux odwraca się do mnie, odprężony po raz pierwszy od czasu pożaru. Nasze ręce się stykają. Przez sekundę widzę jego głowę w księżycowej poświacie, zaokrąglenie nagiego ramienia na trawie i odurza mnie widmowa woń bzów… Czuję nagle, jak oczy mi się szeroko otwierają w głupim zdumieniu. Roux też chyba coś poczuł, bo się odsuwa.

Armande za nami cicho chichocze.

– Prosiłam Narcisse'a, żeby zatelefonował po doktora – informuję ją niby niefrasobliwie. – Doktor będzie tu lada chwila.

Armande patrzy na mnie. Prąd wiedzy przebiega między nami i to nie po raz pierwszy. Zastanawiam się, jak jasno ona widzi.

– Nie życzę sobie tej trupiej czaszki w moim domu -mówi Armande. – Możesz go od razu odprawić, gdy przyjdzie. Nie będzie mi dyktował, co mam robić.

– Ale pani jest chora – protestuję. – Gdyby Roux nie przyszedł, mogła pani umrzeć.

Ona strzela kpiącym spojrzeniem.

– Yianne – tłumaczy cierpko. -To właśnie robią wszyscy starzy ludzie. Umierają. To fakt. Na porządku dziennym.

– Tak, ale…

– I ja się nie wybieram do Le Mortoir. Możesz im tak ode mnie powiedzieć. Nie zmuszą mnie. Mieszkam w tym domu sześćdziesiąt lat i jeśli umrę, to tylko tutaj.

– Nikt pani nie zmusi do żadnej przeprowadzki – mówi Roux ostro. – Zaniedbała pani swoją kurację, ot i powód. Następnym razem będzie pani mądrzejsza.

Armande się uśmiecha.

– To nie takie proste.

– Dlaczego? Wzrusza ramionami.

– Guillaume wie. Sporo z nim rozmawiałam. Zrozumiał. – Jej głos brzmi prawie normalnie, chociaż jeszcze jest słaba. – Ja nie chcę codziennie brać tych zastrzyków. Nie chcę trzymać się bez końca diety. Nie chcę, żeby koło mnie skakały dobrotliwe pielęgniarki, jakbym była w żłobku. Mam osiemdziesiąt lat, na litość boską, więc chyba można mi wierzyć, że w moim wieku już wiem, czego… – Raptownie urwała. – Kto tam znowu?

Słuch jej nie zawodzi. Ja też słyszę podjeżdżający samochód. Doktor.

– Jeżeli to ten obłudny szarlatan, powiedzcie mu, że marnuje czas – warczy Armande. – Powiedzcie, że kwitnę zdrowiem. Powiedzcie, żeby sobie znalazł kogoś innego do diagnozy. Ja go nie chcę.

Wyglądam przed dom.

– On, zdaje się, przyjechał z połową Lansquenet – zauważyłam. W samochodzie – niebieskim citroenie – pełno ludzi. Jest doktor, blady w ciemnobrązowym garniturze, są stłoczeni na tylnym siedzeniu: Caroline Clairmont, jej przyjaciółka Joline i Reynaud. Na przednim siedzeniu wyraźnie nieswój Georges Clairmont, przeciwny tej wyprawie, ale potulny. Drzwiczki samochodu trzaskają, nagły gwar i gniewny piskliwy głos Caroline.

– Mówiłam jej. No czy nie mówiłam, Georges? Nikt nie może mi zarzucić, że nie jestem dobrą córką, żyły sobie wypruwam dla niej i proszę, jak ona…

Szybkie kroki na kamieniach, potem kakofonia głosów, kiedy nieproszeni goście wchodzą do domu frontowymi drzwiami.

– Maman? Maman? Spokojnie, kochanie, to ja!

– Tędy, monsieur Cussonnet, tędy do… ach, pan tu już był przecież.

– Ojej, tyle razy jej mówiłam… nie ulegało wątpliwości, że coś takiego się stanie… Georges słabo protestuje.

– Caro, naprawdę myślisz, kotku, że powinniśmy się wtrącać? To znaczy, może niech doktor sam się tym zajmie? Wiesz?…

– W każdym razie zastanawiające, co on robił w jej domu… – odezwała się chłodno Joline.

– …powinien był przyjść do mnie… -\rzekł prawie nie-dosłyszalnie Reynaud.

Czuję, jak Roux sztywnieje jeszcze przed ich wkroczeniem do pokoju, i rozgląda się szybko, którędy wyjść. Ale już za późno. Wchodzą. Najpierw Caroline i Joline w bliźniakach i szalikach od Hermesa, uczesane w nieskazitelne koczki, za nimi Clairmont w ciemnym ubraniu i krawacie – niezwykłe w powszedni dzień zawiadywania składem drewna. Czyżby żonka kazała mu przebrać się na tę okazję? – potem doktor i ksiądz. Jak w scenie z melodramatu wszyscy przy drzwiach nieruchomieją, na ich twarzach maluje się zgorszenie, uprzejmość, poczucie winy, rozżalenie, furia. Roux z ręką zabandażowaną patrzy na nich bezczelnie spod wilgotnych opadających mu na oczy włosów, ja w pomarańczowej spódnicy zabłoconej po biegu do Les Marauds stoję przed nim, Armande, blada, ale spokojna kołysze się wesoło w fotelu na biegunach. Czarne jej oczy błyskają złośliwością, podnosi rękę, zginając palec jak Baba-Jaga.

– Więc już są tutaj sępy – mówi groźnie. – Uwinęliście się raz-dwa. – Rzuca bystre jadowite spojrzenie na Reynauda, zamykającego tyły tej delegacji. – Myślałeś, Francis, że wreszcie będziesz miał swoją szansę, co? Myślałeś, że szybko zdążysz podrzucić parę błogosławieństw, dopóki nie jestem compos menti? – Prezentuje swój najbardziej wulgarny chichot. – Niedobrze, Francis, jeszcze nie jestem gotowa do ostatnich obrzędów.

– Na to wygląda – mówi cierpko Reynaud i rzuca szybkie spojrzenie w moją stronę. – To szczęśliwie, że made-moiselle Rocher jest tak… obeznana… z zastrzykami. -Jest w tych słowach wyraźna aluzja.

Caroline stoi sztywno z twarzą jak uśmiechnięta maska żalu.

– Maman, cherie, widzisz, co się dzieje, kiedy jesteś

zdana na siebie. Wszystkich przeraziłaś! – Armande słucha znudzona. – Wszystkich poderwałaś tym razem, wytrąciłaś ludzi z… – Armande z roztargnieniem głaszcze Lari-flette, która właśnie wskoczyła jej na kolana. – Teraz,; maman, rozumiesz, dlaczego my ci wciąż powtarzamy…

– Że lepiej mi będzie w Le Mortoir? – kończy Armande. – Rzeczywiście, Caro, nie rezygnujesz, co? Wykapany ojciec. Głupia, ale wytrwała. Wytrwałość to była jedna z najmilszych cech jego charakteru.

Caro jest rozdrażniona.

– Nie Le Mortoir, tylko Les Mimosas i gdybyś tylko |tam się rozejrzała…

– Jedzenie przez rurkę, ktoś zawsze zaprowadzi do toa-'lety, bo a nuż bym się potknęła.

– Nie bądź śmieszna. Armande się roześmiała.

– Moja kochana, w tym wieku mogę być taka, jaka tylko chcę być. Śmieszna też, jeżeli tak mi się podoba. Jestem dość stara, żeby wszystko mi uchodziło.

– Teraz zachowujesz się jak dziecko. – Caro się dąsa. -Les Mimosas to doskonały, bardzo ekskluzywny dom spokojnej starości, mogłabyś tam rozmawiać z ludźmi z twojego pokolenia, jeździć na wycieczki, mieć życie zorganizowane…

– To brzmi wprost cudownie. – Armande nadal kołysze się leniwie w fotelu.

Caro odwraca się do doktora, który stoi niezręcznie u jej boku – nieznany mi szczupły człowiek, wyraźnie zażenowany tym, że w ogóle tu się teraz znalazł, jak nieśmiały młodzieniaszek na orgii.

– Simon, powiedz jej.

– Hmm… nie jestem pewny, czy rzeczywiście to moja…

– Simon zgadza się ze mną – przerwała mu Caro. -W twoim stanie i w twoim wieku po prostu nie możesz dalej mieszkać tutaj sama. No przecież w każdej chwili mogłabyś…

– Tak, madame Yoizin – odezwała się Joline ciepło i rozsądnie – Chyba powinna pani rozważyć argumenty Caro… to znaczy, oczywiście pani nie chce utracić swojej niezależności, jednak dla własnego dobra…

Armande ma oczy bystre, inteligentne i szorstkie teraz jak papier ścierny. Wlepia je w Joline przez chwilę w milczeniu. Joline się najeża, odwraca wzrok zarumieniona.

– Chcę, żebyście stąd wyszli – mówi Armande łagodnie. – Wszyscy.

– Ależ, maman…

– Wszyscy – powtarza Armande stanowczo. – Dam temu szarlatanowi tutaj dwie minuty sam na sam ze mną… I chyba muszę panu przypomnieć, monsieur Cussonnet, tę waszą przysięgę Hipokratesa… Kiedy z nim skończę, niech was tu, myszołowy, nie będzie. – Próbuje wstać, dźwiga się z trudem z fotela. Biorę ją pod rękę, żeby podtrzymać, a ona uśmiecha się cierpko, złośliwie. – Dziękuję, Yianne. I tobie także… – zwraca się do Roux jeszcze stojącego w drugim końcu pokoju, jakiegoś zszarzałego, obojętnego. – Po rozmowie z doktorem chcę porozmawiać z tobą. Więc ty nie odchodź.

– Z kim? Ze mną? – pyta Roux niespokojnie. Caro spogląda na niego z nieukrywaną pogardą.

– Myślę, maman, że w takiej chwili rodzina powinna być…

– Jeżeli będziesz mi potrzebna, wiem, gdzie cię szukać – mówi Armande. – Na razie chcę załatwić pewne sprawy. Caro dłużej patrzy na Roux.

– Och. – Ta monosylaba jest oślizgła od antypatii. -Sprawy?

Wodzi po nim wzrokiem od głów do stóp i widzę jego reakcję. Ten sam odruch, jaki widziałam przedtem u Josephine – zesztywnienie, lekkie zgarbienie ramion, wbicie rąk w kieszenie, żeby się zmniejszyć, jak gdyby będąc pod ostrzałem. Taki demaskujący wzrok ujawnia każdy feler. Przez sekundę Roux widzi siebie oczami Caro -

jest nieokrzesany, brudny. Przewrotnie czyni jej zadość. Warczy:

– Co pani sobie myśli, do cholery! Musi pani się na mnie gapić?

Teraz ona się wzdryga i cofa. Armande uśmiecha się szeroko.

– Do widzenia – mówi. -I dziękuję.

Caro wychodzi za mną wyraźnie rozżalona. W rozterce między ciekawością i niechęcią do rozmowy ze mną jest zarazem towarzyska i protekcjonalna. Opowiadam jej rzeczowo wszystko tak, jak było, nie komentuję. Reynaud przysłuchuje się z twarzą bez wyrazu, przybrał tę jedną ze swoich masek. Georges usiłuje być dyplomatą. Uśmiechnięty potulnie, prawi jakieś banały.

Nikt mi nie zaproponował, żebym zabrała się z nimi samochodem.

Загрузка...