ROZDZIAŁ 10

Telefon zadzwonił, gdy nakładałam makijaż. Westchnęłam z irytacją. Miałam nadzieję, że wraz z rozpoczęciem nowego tygodnia pracy moje życie wróci w dobrze znane, utarte koleiny.

– Słucham – powiedziałam szorstko.

– Lily? – spytał dość znajomy głos.

– Tak.

– Mówi Alva York. T. L. i ja przypomnieliśmy sobie wczoraj, że nie oddaliśmy ci pieniędzy.

– Mogę do państwa wpaść dzisiaj o wpół do jedenastej.

O tej porze na pewno już skończę sprzątać u pierwszego klienta.

– Będziemy czekać.

Sprawdzając zestaw do sprzątania i pakując go do samochodu, zastanawiałam się, czy powinnam zagadnąć Yorków o ich wnuczkę, czy też starać się omijać ten temat. Osobiście bardziej mi odpowiadało to drugie. Czas wrócić do starego, znajomego dystansu.

Podczas dwugodzinnego sprzątania u państwa Althaus (bardziej przydałoby się pięć godzin, ale nie wytrzymałby tego budżet moich zleceniodawców) myślałam o mieszkańcach bloku. Jeden z nich zamordował Pardona Albee, którego nieco irytująca postać zaczynała się już zacierać w mojej pamięci. Przy wszystkich jego drobnych wadach – wtykaniu nosa w nie swoje sprawy i determinacji w kolekcjonowaniu plotek – nie zasłużył na to, co go spotkało.

Zeskrobując zaschniętą gumę do żucia przylepioną do kuchennego linoleum przez jedno z wielu Althausiątek, myślałam o gwałtownej śmierci Pardona i braku szacunku dla jego ciała.

Myśl o tym, gdzie je ukrywano podczas intrygujących wędrówek z miejsca na miejsce, nie dawała mi spokoju.

Po pierwsze, mogło znajdować się w głębi jego własnego mieszkania. Jednak Claude, który poprzedniego wieczora rozmawiał ze mną tak otwarcie, powiedziałby mi o tym, gdyby policja znalazła jakieś ślady przemawiające za tą hipotezą. A więc to miejsce odpada. Nie było go także w pomieszczeniu gospodarczym pod schodami. Najwyraźniej tylko Pardon i ja mieliśmy do niego klucze, a morderca raczej się tam nie dostał, bo w środku panował zbyt duży porządek.

W takim razie zostawały inne mieszkania. A może powinnam też uwzględnić garaże? Miałam wrażenie, że gdzieś w mojej głowie błąka się brakujący fragment układanki. Gdyby tylko udało mi się przypomnieć sobie coś, co powiedział mi jeden z mieszkańców bloku, coś, na co wtedy nie zwróciłam uwagi… Ale mój Boże, z tyloma ludźmi ostatnio rozmawiałam. Nic dziwnego, że zapomniałam. Gdy tylko przestanę się na tym skupiać, z pewnością sobie przypomnę. Wróciłam myślą do miejsc, w których sprawca zbrodni mógł ukryć ciało Pardona.

Bez wątpienia mogłam wyeliminować mieszkania pani Hofstettler i Claude'a. Mimo trapiących ją dolegliwości Marie Hofstettler nie mogła nie zauważyć ciała – musiałaby być zupełnie niedołężna. A Claude… Claude po prostu nie zabił Pardona. Nie wiedziałam, na jakiej podstawie tak sądzę, lecz byłam tego pewna. Yorkowie byli poza miastem aż do wieczora. Zostali więc O'Hagenowie – co oznaczało Toma, bo Jenny była w pracy – oraz Deedrę Dean, Norvela Whitbreada i Marcusa Jeffersona.

Gdy włączyłam do kontaktu wtyczkę starożytnego odkurzacza Althausów, pomyślałam o Tomie O'Hagenie. A jeżeli Tom kłamał, mówiąc, że salon w mieszkaniu Pardona był pusty? A jeżeli ciało Pardona rzeczywiście leżało na tapczanie, jak powiedziała Deedra, tylko że o godzinę wcześniej?

Próbowałam przeanalizować tę możliwość ze wszystkich stron, ale po jakimś czasie stwierdziłam, że to droga donikąd. Po prostu nie przychodził mi do głowy żaden powód, dla którego Tom O'Hagen miałby kłamać w tej sprawie. Co mu szkodziło zeznać, że Pardon sprawiał wrażenie śpiącego, jak to zrobiła Deedra? Mógł powiedzieć, że wszystko wyglądało normalnie, więc przyjął, że gospodarz wyszedł z mieszkania albo do łazienki. Tom jednak upierał się, że łóżko było przesunięte, dywan pozwijany, jakby w pokoju rozegrały się jakieś dramatyczne wydarzenia.

Wreszcie z niechęcią skreśliłam Toma O'Hagena. Kolejną osobą na liście podejrzanych był Marcus Jefferson. Z pewnością wystarczyłoby mu sił, by przenieść ciało Pardona. Oprócz tego miał z nim na pieńku. Uwielbiał swojego syna, a regulamin Apartamentów Ogrodowych uniemożliwiał przyprowadzanie dzieci do domu. Jednak moim zdaniem Marcus Jefferson nie miał wystarczająco silnego motywu. Mogłabym sobie wyobrazić coś takiego tylko wtedy, gdyby Albee w jakiś sposób sprowokował Marcusa, na przykład gdyby mu zagroził, że powie jego byłej żonie o romansie z białą kobietą. Czy wtedy utrudniałaby mu kontakty z dzieckiem? Z drugiej strony, czy w dzisiejszych czasach takie rzeczy kogokolwiek obchodzą? Co prawda w dniu swojej śmierci Pardon telefonował do pracy Marcusa. W tym samym czasie jednak w fabryce oprócz niego pracowało ponad dwieście osób, a wśród nich, jak sobie przypomniałam, Jerrell Knopp – ojczym Deedry Dean, którego znałam jako prawego, uprzejmego, dobrodusznego bigota. On z pewnością mógł gwałtownie zareagować na doniesienie o związku swojej pasierbicy z czarnoskórym mężczyzną.

Szkopuł w tym, że Jerrell, gdyby miał kogoś zabić, to nie Pardona, lecz raczej Marcusa. Poza tym ten ostatni pracował od ósmej do piątej, a zabójstwo prawie na pewno nastąpiło tuż przed piątą. Nie można wykluczyć, że popełnił zbrodnię podczas przerwy obiadowej. Niestety, jeżeli ktokolwiek widział lub słyszał Pardona między godzinami jedenastą, kiedy przez telefon rozmawiał z kolegą, a trzecią, gdy zapukał do niego Tom, nie wiedziałam o tym.

Przyszedł czas na Deedrę. Była w pracy mniej więcej do wpół do piątej. Zwolniła się wcześniej, żeby dostarczyć Pardonowi czek. Wszyscy mieszkańcy Apartamentów Ogrodowych wiedzieli, że miał bzika na punkcie punktualności. Dlaczego już o trzeciej w jego mieszkaniu miał więc panować nieporządek, skoro Deedra zabiła go później? Spróbowałam sobie wyobrazić rozjuszoną Deedrę, jak podnosi coś ciężkiego i zadaje właścicielowi bloku śmiertelny cios. Tylko czym? Przy drzwiach do mieszkania nie było nic, co mogłoby jej posłużyć za narzędzie zbrodni, a Pardon nie był chyba na tyle głupi, żeby rozmawiać z młodą kobietą trzymającą pogrzebacz w dłoni. Co ważniejsze, o ile znałam Deedrę, w trudnej sytuacji wolałaby raczej użyć swoich wdzięków niż przemocy. Westchnęłam i ją też skreśliłam z listy.

Przyszedł czas na mało rozgarniętego pechowca – Norvela. Miałam nadzieję, że samotnie gnił w więzieniu, które było tak stare i zrujnowane, że miasto zastanawiało się, kiedy, a nie czy zbudować nowe. Z pewnością Norvel był na tyle głupi, by popełnić zbrodnię w chwili, gdy w budynku panował duży ruch. Mógł spanikować i próbować ukrywać ciało w różnych miejscach. Przekonałam się też na własnej skórze, że wściekłość niekiedy odbiera mu rozum.

Ale chociaż myślałam o różnych rzeczach podczas opróżniania koszy na śmieci w pokojach, nie przychodziło mi do głowy nic, czym Pardon mógł szantażować Norvela, a co mogło go sprowokować do aż takiego wybuchu wściekłości. Poza tym po latach picia Norvel podupadł na zdrowiu, marnie się odżywiał i unikał ciężkiej pracy. Śmiertelny cios zadał ktoś silny i bardzo wzburzony. Nie mogłam całkowicie wykluczyć Norvela, ale jego wina wymagałaby spełnienia tak wielu dodatkowych warunków, że byłam skłonna w nią wątpić.

Gdy wynosiłam worki ze śmieciami do plastikowych pojemników, wrzucałam je do środka i zamykałam wieka, żeby nie rozgrzebały ich bezpańskie psy lub szopy, cieszyłam się, że wybrałam sprzątanie domów jako sposób na utrzymanie, a nie zostałam prywatnym detektywem. To morderstwo – myślałam, robiąc przerwę na rozciągnięcie mięśni grzbietu – było zbrodnią w afekcie, lecz nie miałam zielonego pojęcia, kto mógł znaleźć się w takim stanie.

W swoim życiu pełnym podpatrywania, wścibstwa i plotkarstwa Pardon wreszcie powiedział coś, czego nie mogła znieść jedna ze słuchających go osób.

Osoba ta zadała mu dwa ciosy. Drugi zamknął mu usta na zawsze.

Przekręciłam klucz w drzwiach domu Althausów, czując satysfakcję, że chociaż na chwilę uporałam się z chaosem. Nie potrafiłam odgadnąć tożsamości mordercy Pardona Albee, lecz potrafiłam zamieniać chaos w porządek.

Muszę przyznać, że u Althausów bardziej przykładam się do pracy niż u wszystkich innych klientów. Carol budzi moje współczucie, a to niełatwe. Jest miłą, niezbyt urodziwą i niezbyt rozgarniętą kobietą, która ma na głowie rodzinę złożoną z dwojga własnych i dwójki dzieci jej męża. Ciężko pracuje na niskopłatnym stanowisku, wraca do domu, gdzie stara się nakarmić i rozwieźć na zajęcia czwórkę dzieci w wieku poniżej dziesięciu lat. Co jakiś czas odbiera telefon od męża, którego praca polega głównie na podróżowaniu po kraju. Często wyobrażam sobie Jaya Althausa w cichym motelowym pokoju, leżącego na łóżku zasłanym czystą pościelą, z pilotem do telewizora w dłoni, i porównuję jego życie z życiem Carol.

Od wpół do jedenastej przyszedł czas na półtoragodzinną przerwę. W południe zaczynałam pracę w kancelarii adwokackiej, która właśnie wtedy miała przerwę obiadową. Co tydzień załatwiam wtedy różne sprawy i płacę rachunki. Pierwszą rzeczą na mojej dzisiejszej liście było odebranie pieniędzy, jakie byli mi winni Yorkowie. Po drodze do miasta po raz pierwszy przyszło mi do głowy, że Jay Althaus może rozpaczliwie tęsknić za żoną i dziećmi każdej nocy, którą spędza w podróży.

Nie, chyba raczej nie.

Zamiast parkować przy zbyt wąskiej ulicy, pojechałam za blok. Wiedziałam, że o tej porze w dzień roboczy znajdę tam dużo wolnych miejsc.

Ponieważ kiedyś przyszło mi do głowy, że ciało Pardona mogło przez jakiś czas przebywać w jednym z garaży, postanowiłam sprawdzić tę hipotezę. Zaparkowałam na miejscu postojowym Norvela – numer mieszkania znajduje się nad każdym z miejsc bardzo przypominających boksy dla koni przy dużym torze wyścigowym – i zaczęłam się uważnie przyglądać pomalowanej na biało konstrukcji z drewna.

Garaż, który nigdy nie zaliczał się do cudów świata, pusty nie wyglądał najlepiej. Ponieważ w Apartamentach Ogrodowych nie ma piwnic – jak to zwykle w Arkansas – wszyscy mieszkańcy używają swoich boksów jako pomieszczenia gospodarczego do przechowywania najróżniejszych drobiazgów.

Zaczynając od lewej strony, lukę między pierwszym boksem a ogrodzeniem otaczającym blok zapełniał kontrowersyjny kamper Yorków. Pierwszy boks należał do Norvela, który nie ma samochodu, ale w pomieszczeniu trzyma różne rzeczy – zauważyłam pęknięte lustro oprawione w ramy i zestaw narzędzi do obsługi kominka; pewnie znalazł je gdzieś na śmietniku i miał zamiar sprzedać. W kącie garażu Marcusa dostrzegłam drewnianą paczkę, z której sterczał gruby czerwony plastikowy kij do bejsbola i mały kosz z tablicą do koszykówki. Claude Friedrich wstawił do swojego boksu metalowy regał, na którym trzymał jakieś części samochodowe i narzędzia. W boksie Deedry zauważyłam złożony namiot i parę zabłoconych gumiaków. Zawsze uważałam, że biwakowanie pod gołym niebem do niej nie pasuje. Oczywiście nie chodzi mi o czas spędzany samotnie. Intrygowało mnie, że kobieta jej pokroju co jakiś czas potrafi zrezygnować z papilotów.

W boksach mieszkańców piętra nie znalazłam żadnych skarbów. Marie ma samochód, którym czasami ją wożę, ale poza nim niczego nie zauważyłam. Yorkowie, podobnie jak Claude, mają regał, ale prawie pusty. Odniosłam wrażenie, że Alva co jakiś czas go odkurza – to zupełnie w jej stylu. Pod tylną ścianą boksu O'Hagenów stały dwa drogie rowery przykryte brezentem. W boksie właściciela bloku zauważyłam tylko samochód i kosiarkę do trawy. Patrząc na nie, poczułam smutek. Jest coś przygnębiającego w oglądaniu rzeczy należących do zmarłej osoby, bez względu na to, jak bardzo są anonimowe. A już kosiarka do trawy z pewnością nie należy do rzeczy osobistych.

Staranna wizja lokalna nie powiedziała mi zupełnie nic. W garażach z zewnątrz widać wszystko, więc trudno przypuszczać, by właśnie w jednym z nich ktoś schował ciało Pardona. A może w boksie pani Hofstettler między samochodem i ścianą? Albo w tym samym miejscu w garażu właściciela bloku? Zabójca mógł przypuszczać, że tylko tych dwóch samochodów nikt nie będzie ruszał. Nieśmiało sprawdziłam oba pomieszczenia. Ani jednej plamy, ani śladu nitek odprutych z zielono-pomarańczowej koszuli.

W kamperze ciało z pewnością by się zmieściło, lecz w chwili śmierci Pardona Yorkowie znajdowali się jeszcze w drodze do domu.

Nadszedł czas, by odebrać pieniądze od tych uczciwych ludzi. Skręciłam w stronę budynku i przeżyłam nieprzyjemne zaskoczenie. W drzwiach stal Norvel Whitbread.

– Jak wyszedłeś? – spytałam.

– Kościół wpłacił za mnie kaucję.

Rozciągnął usta w ironicznym uśmiechu, co zawsze wywołuje u mnie odruch wymiotny ze względu na niekompletność jego uzębienia. Kto wie, może sama wybiłam mu część z nich? Miałam nadzieję, że tak. Na jego spuchniętym nosie można było zobaczyć prawie wszystkie kolory tęczy.

– Zejdź mi z drogi – powiedziałam.

– Nie muszę. Jestem u siebie, a ty nie.

Jak zdążyłam wyczuć i zauważyć, Norvel nie marnował czasu i pocieszał się jak mógł po przeżyciach kilkunastu ostatnich godzin.

– Tym razem policja nie przyjedzie, a ja nie przestanę – zagroziłam.

Po wyrazie jego twarzy poznałam, że postanowił się usunąć, lecz zanim zdążył zrobić choć krok, silne pchnięcie z tyłu sprawiło, że zataczając się, wyleciał na zewnątrz. Udało mu się jednak utrzymać na nogach.

W drzwiach pojawił się T. L. z zaciśniętymi ustami.

– Ty śmieciu – wycedził z pogardą do Norvela, który odwrócił się, żeby zobaczyć, kto tak niespodziewanie go zaatakował. – Jeżeli następny właściciel cię stąd nie wyrzuci, to na pewno nie dlatego, że się nie starałem. Zostaw tę kobietę w spokoju i zejdź mi z oczu.

T. L. mówił zupełnie szczerze i najwyraźniej jego słowa wywarły silne wrażenie na Norvelu, mimo że był pijany. Spojrzał na nas spode łba, lecz nie ociągał się. Odwrócił się na pięcie i zniknął.

Teraz musiałam podziękować T. L., na co nie miałam szczególnej ochoty.

– Wygląda na to, że chciałaś mu jeszcze dołożyć – powiedział starszy mężczyzna z uśmiechem, który przypomniał mi dawne czasy. – Ale nie mogę siedzieć cicho, kiedy słyszę takie rzeczy. Poza tym tymczasowo pełnię obowiązki administratora. Prawnik Pardona prosił mnie, żebym wieczorem zamykał drzwi na klucz.

Musiałam się uśmiechnąć.

– Dziękuję bardzo – powiedziałam wreszcie.

– Wybierasz się do nas? Alva mówiła mi, że wpadniesz.

– Tak.

– W takim razie zapraszam do środka.

Drzwi do mieszkania Yorków były otwarte. Nie mogłam się powstrzymać i rzuciłam okiem na wejście do mieszkania Pardona, nadal zabezpieczone taśmą policyjną. Poszłam za T. L. do salonu, w którym Alva wyszywała ściegiem krzyżykowym coś w kolorze niebieskim i różowym.

Odniosłam wrażenie, że o ile T. L. powoli odzyskuje równowagę ducha, o tyle jego żona zdecydowanie nie. Ze ściśniętym sercem patrzyłam na jej pomarszczoną twarz, o wiele starszą niż przed tygodniem. Z trudem wstała i powłócząc nogami, poszła po pieniądze.

– Chce pani, żebyśmy razem dokończyły sprzątanie? – zapytałam.

Nie wiedziałam, o co ją zagadnąć, lecz wyglądała na tak przygnębioną, że za wszelką cenę chciałam przerwać milczenie.

– Już prawie skończyłam – odparła apatycznie.

Jedno szybkie spojrzenie powiedziało mi, że zasłon nadal nie zawieszono, a wentylator pod sufitem nad ich małym stolikiem w jadalni nie był odkurzany.

T. L. umościł się w swoim ulubionym skórzanym fotelu. W dużej kieszeni przy podłokietniku znajdował się pilot do telewizora, program telewizyjny i ilustrowany magazyn sportowy. Otworzył ten ostatni, lecz odniosłam wrażenie, że tak naprawdę nie czyta.

– Harley Don Murrell się zabił – zakomunikowała Alva, wręczając mi pieniądze.

– Och – powiedziałam ze zdziwieniem. – To znaczy… – głos uwiązł mi w gardle.

Nie miałam pojęcia, co to znaczy. Dobrze – bo zły człowiek nie żyje? Źle – bo nie miał czasu w pełni przerazić się tym, co oznacza odsiadywać wyrok więzienia? Ulga – bo ich wnuczka nie musiała już więcej obawiać się dnia, w którym jej prześladowca wyjdzie na zwolnienie warunkowe?

– Jak to się stało? – spytałam szybko, jakby to miało jakiekolwiek znaczenie.

– Był na trzecim piętrze. Przeskoczył przez barierkę i wylądował na głowie.

Alva wbiła wzrok w moją twarz, ale pomyślałam sobie, że patrzy na mnie tak samo jak T. L. na swoją gazetę – nie widząc mnie naprawdę.

– Szybko poszło – powiedziałam prawie bez zastanowienia. – Do zobaczenia wkrótce.

Gdy tylko wyszłam na korytarz, usłyszałam trzask zamykanych drzwi i szczęk zamka.

Ta krótka wymiana zdań wyprowadziła mnie z równowagi. Zastanawiałam się, co teraz poczną Yorkowie.

Poszłam do kancelarii i zabrałam się do pracy, ale byłam do tego stopnia pogrążona w myślach, że zupełnie nie pamiętałam, co robiłam. Ocknęłam się dopiero wtedy, gdy nadszedł czas pożegnać się z sekretarką przy wyjściu. Teraz czekał mnie krótki wyjazd za miasto do pani Rossiter. A niech to, zapomniałam o zatyczkach do uszu.

Dzisiaj, tak jak co dwa tygodnie, wypadał dzień kąpieli Durwooda. Durwood to stary cocker-spaniel należący do pani Rossiter, która lubi, by ładnie pachniał, co skazuje ją na ciągłą walkę z naturą. Gdy pokłóciła się z miejscowym weterynarzem, pojawił się kłopot, bo jej pupil źle znosi jazdę samochodem, więc nie mogła go wozić do Montrose. Przedstawiła swój problem na spotkaniu w kościele i pani Hofstettler – niech ją Bóg błogosławi – podsunęła jej myśl, że Lily Bard z pewnością nie odmówi pomocy.

Durwood nie jest złym psem, lecz kąpanie go to trudna praca, wycieranie – jeszcze gorsza, nie wspominając o sprzątaniu łazienki. Jednak gdy stanęłam pod drzwiami domu pani Rossiter z gumowym fartuchem pod pachą, po raz chyba dwudziesty pomyślałam, że najgorszą rzeczą ze wszystkich jest to, iż pani Rossiter zawsze uważa moje wizyty za sposobność do wygłaszania niekończących się monologów. Mnie przypada niewdzięczna rola słuchacza. Próbowałam zrobić wszystko, co w mojej znowu nie tak ograniczonej mocy, by umilkła. Bez powodzenia. Na domiar złego zapomniałam zatyczek do uszu.

Słowotok pani Rossiter rozpoczął się, gdy tylko otworzyła drzwi. Powiedziała, że zostałam pobita przez tego pijaczynę Norvela Whitbreada, a w kościele chodzą słuchy, że to dlatego, iż rozgniewałam go w kościele, chociaż nie wyjaśniła, dlaczego ten incydent miałby mu dawać prawo do ukrycia się w moim ogrodzie i użycia wobec mnie przemocy.

Gdy napełniłam wodą wannę w łazience dla gości, położyłam w zasięgu ręki szampon i wciągnęłam gumowe rękawice, dodała, że mieszkam w pobliżu Pardona Albee, którego zamordowano tydzień temu, i słyszała, iż spotykam się z muskularnym młodym mężczyzną, właścicielem klubu fitnessu. Zapytała, czy wiem, że jest mężem tej uroczej dziewczyny, która pracuje w przykościelnym przedszkolu. Opowiedziała mi też o podrzuconym szczurze na kuchennym stole Thei i o brzydkim słowie napisanym sprayem na drzwiach.

Zdziwiłam się, bo nie wspomniała o pewnym incydencie z udziałem moim i członków gangu motocyklowego, jaki miał miejsce kilka lat temu w pobliżu Memphis.

Do tego czasu zdążyłam już zacząć mydlić drżącego Durwooda. Pozwalając słowom pani Rossiter spływać po mnie jak woda, delikatnie wcierałam szampon w psią sierść aż do powstania piany, zastanawiając się nad przyczyną pominięcia przez nią tak ważnego szczegółu.

Dotychczas nikt – nikt, oprócz pracowników komisariatu policji w Shakespeare – nie napomknął w mojej obecności o wydarzeniach w Memphis ani nawet nie sprawiał wrażenia, że cokolwiek na ten temat wie. Po prostu nie mogłam uwierzyć, iż Tom David Meicklejohn nie chciał podzielić się sensacyjnymi szczegółami tej sprawy ze swoimi kompanami od kieliszka. A może zachowuje dla Thei co bardziej krwawe szczegóły na później?

Zastanawiałam się nad tym, podczas gdy pani Rossiter siedziała na zamkniętym sedesie, by nie uronić ani minuty z mojego milczącego towarzystwa, i po omówieniu wszystkich możliwych plotek przeszła do analizy własnego ciśnienia krwi, która zawsze zaliczała się do najważniejszych punktów porządku dnia.

Przerwałam jej dwa razy – najpierw prosząc o włączenie elektrycznego promiennika na suficie, żeby pies szybciej wysechł, a potem o podanie ręcznika, który spadł z wieszaka. Gdy osuszyłam Durwooda, dumnie udał się ze swoją właścicielką do kuchni, gdzie czekała na niego nagroda – psi przysmak. A mnie przyszedł do głowy jedyny możliwy powód, dla którego policjanci w Shakespeare nie puścili już więcej pary z ust: Claude zagroził im zwolnieniem ze służby. A więc to miał na myśli, wspominając, że podjął kroki w celu naprawienia spowodowanej przez siebie szkody.

Polałam wannę z włókna szklanego delikatnym mleczkiem do czyszczenia, wyciągnąwszy wcześniej gumową matę, którą po drodze do wyjścia wrzucę do kosza z rzeczami do prania. Powoli szorowałam wannę, zastanawiając się nad tym wszystkim. Chociaż starałam się, jak mogłam, nie znalazłam żadnego innego wyjaśnienia, które lepiej pasowałoby do faktów.

Skończyłam, pani Rossiter podała mi dwudziestodolarówkę, a ja skinęłam głową i skierowałam się do wyjścia.

– Zobaczymy się za dwa tygodnie, prawda, Durwood? – zaszczebiotała, spoglądając na pachnącego spaniela.

Pies wyglądał, jakby miał nadzieję, że jednak nie, ale pomerdał ogonem, skoro pani tego od niego oczekiwała.

Reszta dnia zapowiadała się znacznie mniej intrygująco. Wieczorem na treningu miałam się spotkać z Marshallem i po raz pierwszy, odkąd przybyłam do Shakespeare, nie cieszyłam się z tego powodu. Byłam wdzięczna Claude'owi Friedrichowi za próbę naprawienia błędu, ale żywiłam pewne podejrzenia co do czystości jego motywów. Wizyta u Yorków wyprowadziła mnie z równowagi – nie, nie dlatego, że przejęłam się śmiercią takiego śmiecia jak Harley Don Murrell, lecz dlatego że było mi przykro, iż widziałam ich w takim stanie.

Na żadną z tych rzeczy nie mogłam nic poradzić.

W ostatniej pracy tego dnia wiele myślałam, potem poszłam do domu po karategę. Nie spieszyłam się. Przez chwilę zastanawiałam się nawet, czy nie opuścić zajęć, ale nie mogłam się na to zdobyć, gdyż wyglądałoby to na tchórzostwo. Zamiast tego umyślnie odczekałam do ostatniej minuty, żebym nie musiała rozmawiać z Marshallem przed rozpoczęciem treningu.

Mimo wszystko poczułam lekkie rozczarowanie, gdy ukłoniłam się i zorientowałam, że nie ma go na sali. A więc on też obawiał się spotkania ze mną. Ta myśl sprawiła, że poczułam się lepiej. Byłam z siebie dumna, że odważyłam się przyjść.

– Ty dzisiaj prowadzisz zajęcia? – zapytałam Raphaela, jedynego trenującego dłużej niż ja.

– Polecenie służbowe – odparł obojętnym tonem, lecz nie udało mu się ukryć satysfakcji. – Dobrze się czujesz? Jak tam twoje żebra? Słyszałem, że gość trafił na pogotowie. Tak trzymać!

Ku mojemu zdumieniu uczestnicy zajęć po kolei podchodzili do mnie, żeby mi pogratulować. Zrozumiałam, że z ich punktu widzenia moje krótkie starcie z Norvelem potwierdzało sensowność tego, co robią – czasu i wysiłku poświęcanego na treningi, a także naukę technik samoobrony. Janet Shook nawet poklepała mnie po plecach. Z dużym wysiłkiem zachowałam spokój. Zajęłam miejsce w szeregu. Nie opuszczało mnie oszołomienie. Spodziewałam się wszystkiego, tylko nie tego.

Kątem oka dostrzegłam Carltona. Większość niezadowolonych odpadała po drugim treningu, więc uznałam jego obecność za dobry znak. Sądząc po tym, jak ruszał się w czasie rozgrzewki, mięśnie nie bolały go już tak bardzo. Niedługo będzie mógł robić rzeczy, które jeszcze niedawno wprawiłyby go w zdumienie. Na komendę Raphaela ukłoniliśmy się i po raz kolejny zaczęliśmy męczące ćwiczenia.

Przysiady sprawiły, że znów rozbolał mnie bok i musiałam przerwać po serii trzydziestu.

– Idziemy na łatwiznę, co? – skomentował Raphael, a Janet się roześmiała.

Zorientowałam się, że żartują, i uśmiechnęłam się. Cariton podszedł i wyciągnął do mnie rękę, żeby pomóc mi wstać. Skorzystałam z propozycji, po raz kolejny zaskakując samą siebie.

– A tak poważnie, uważaj na siebie, Lily. Marshall kazał mi pilnować, żebyś się nie przemęczyła – powiedział Raphael, gdy powoli wracaliśmy do sali po przerwie na łyk wody.

Spuściłam głowę, żeby ukryć wyraz twarzy, i wróciłam na miejsce, lecz kiedy odwróciłam się ku niemu, czekając na następne polecenie, zobaczyłam, że przygląda mi się podejrzliwie. Przyszedł czas na chwyty obezwładniające. Wszystkie przerabialiśmy wcześniej. Każdy udawał, że boi się ćwiczyć ze mną.

– A więc, kobieto ze stali, kiedy planujesz następną walkę? – zapytał Cariton, gdy po treningu wkładaliśmy buty. W sali oprócz nas zostali tylko Raphael i Janet.

Nawet się roześmiałam.

– Wiecie, że Norvela zwolnili za kaucją? – powiedziałam, bo nic innego nie przyszło mi do głowy.

– Zakład, że nigdy więcej nie wejdzie ci w drogę – powiedziała sucho Janet.

Domyśliłam się, iż zwleka z wyjściem, czekając na Carltona. Pewnie miała nadzieję na jakąś poważniejszą deklarację zainteresowania z jego strony, a może zaproszenie na drinka.

– Lepiej, żeby nie próbował – przyznałam szczerze.

Na chwilę zaległa cisza. Wymienili między sobą spojrzenia.

– Sprawiło ci to przyjemność? – zapytał nieoczekiwanie Raphael. – Ćwiczymy tu przez tyle godzin, walczymy ze sobą na niby, a czasami wszystko boli mnie tak bardzo, że żona pyta, po co to robię. Nie wspominając już o tym, że odkąd skończyłem gimnazjum, z nikim się nie biłem. A ty, kobieta, walczyłaś. Jak to jest? Co wtedy czułaś?

– A bo ja wiem… – odpowiedziałam po chwili zastanowienia. – Byłam jednocześnie przerażona i podekscytowana. Mogłam naprawdę zrobić mu krzywdę, gdyby policja nie przyjechała tak szybko.

– Rozdzielili was? – chciała wiedzieć Janet.

– Nie. Leżał na ziemi i krwawił z nosa. Miał dość. Ale chciałam mu jeszcze dołożyć.

Raphael i Cariton wymienili niespokojne spojrzenia.

– Adrenalina – próbowałam wyjaśnić. – Pokonałam mężczyznę w walce wręcz, ale wystraszył mnie, bo zaatakował niespodziewanie. A skoro byłam przestraszona, byłam też wściekła. Byłam tak zła na niego, że naprawdę chciałam mu zrobić krzywdę.

Przyznanie, iż się przestraszyłam, nie było łatwe.

Raphael i Cariton zastanawiali się nad moimi słowami, lecz Janet chodziło o coś innego.

– A więc trening ci się przydał – stwierdziła, pochylając się ku mnie, żeby spojrzeć mi w twarz. – Zareagowałaś tak jak na zajęciach. Nie wahałaś się ani chwili i automatycznie zastosowałaś to, czego się nauczyłaś, prawda?

Zrozumiałam, czego się obawia. Odpowiedziałam krótko:

– Tak, automat zadziałał.

Skinęła głową, co oznaczało potwierdzenie głęboko skrywanej nadziei. Potem na jej ustach pojawił się chłodny uśmiech. Ta niewysoka, drobna kobieta po raz pierwszy zrobiła na mnie wrażenie. Teraz z kolei ja pochyliłam się ku niej i jeden jedyny raz umyślnie spojrzałam komuś innemu w oczy, szukając potwierdzenia własnych podejrzeń. I znalazłam. Tak samo jak ja musiała kiedyś przeżyć coś strasznego.

Nie chciałam jednak o tym rozmawiać. Za wszelką cenę pragnęłam uniknąć kobiecych wspominków i powodzi emocji. Czegoś takiego nie znosiłam, więc zgarnęłam swoje rzeczy, mruknęłam, że jadę do domu się odświeżyć, i dodałam, że umieram z głodu.

W drodze do domu zaczęłam myśleć o koszuli Pardona. Wiem, jak wyglądają ubrania prane setki razy. Zacznijmy od tego, że koszula, o której mowa, była tania, a on nosił ją i prał wielokrotnie od wielu lat. Była tak cienka, że zrobiła się prawie przeźroczysta. Zapamiętałam, iż w świetle latarki zauważyłam rozerwaną kieszeń na piersi i postrzępione nitki. Nie wątpiłam, że kilka z nich musiało zostać na miejscu zbrodni, czyli prawdopodobnie w jego mieszkaniu. Więcej powinno się znajdować tam, gdzie ukrywano ciało. I dlaczego dotąd nie odnalazły się klucze Pardona?

Po powrocie do domu odgrzałam pieczone ziemniaki z warzywami, ale ledwo skubnęłam kolację. Ciało najpierw ukryto w okolicy, którą uważałam za swój własny teren, a potem wywieziono do parku moim własnym wózkiem. Teraz, gdy nie myślałam już o Marshallu – powiedzmy, że starałam się o nim nie myśleć – zaczęłam się koncentrować na domysłach związanych ze śmiercią Pardona.

Nagle przyszło mi do głowy coś, co dotyczyło garaży. Zaniepokoiłam się. Czy zauważyłam coś niepokojącego? A może coś, co tam widziałam, odświeżyło mi pamięć?

Myśl ta nie dawała mi spokoju, gdy myłam naczynia i gdy weszłam pod prysznic. Zanosiło się na kolejną bezsenną noc. Ubrałam się w czarne szorty ze spandeksu i czarny sportowy biustonosz. Na to naciągnęłam czerwoną bluzę z nadrukiem University of Arkansas. Do kompletu włożyłam czarne skarpetki i czarne sportowe buty do biegania. Wystukałam numer telefonu Claude'a. Tym razem wiedziałam, że jeżeli usłyszę jego głos, będę miała mu coś ważnego do powiedzenia. Niestety, w słuchawce usłyszałam automatyczną sekretarkę. Nie zostawiam wiadomości maszynom. Niespokojnie chodziłam tam i z powrotem po mieszkaniu. Po jakimś czasie spróbowałam znowu.

Wreszcie musiałam wyjść. Ciemność. Chłodne powietrze mile łechtało mnie po gołych łydkach. Ruszyłam. Poczułam ulgę, że wreszcie jestem na zewnątrz i że poruszam się w milczeniu. Minęłam dom Thei, nie zaszczycając go nawet spojrzeniem. Potem znalazłam się obok domu Marshalla. Nie zauważyłam jego samochodu. Szłam dalej. Usłyszałam, jak ulicą Indian Way biegnie jeszcze ktoś, i dałam nura za krzewy azalii. Minął mnie Joel McCorkindale w dresie, butach sportowych firmy Nike i ze zdecydowanym wyrazem twarzy. Odczekałam, dopóki odgłos jego stóp nie umilkł w mroku, po czym wróciłam na ulicę.

Powiew wiatru sprawił, że wiosenne liście zaszeleściły, zaszumiały jak morze.

Szłam coraz szybciej, aż wreszcie puściłam się biegiem środkiem ulicy cichego, spokojnego miasteczka Shakespeare. Nie widziałam nikogo i zastanawiałam się, czy sama nie jestem przypadkiem niewidzialna.

Wbiegłam do arboretum od drugiej strony i ukryłam się wśród drzew. Przystanęłam, by trochę odpocząć.

Już wiedziałam, co robić. Musiałam jeszcze raz zajrzeć do garaży. Lepiej zobaczyć coś na własne oczy, niż wyobrażać sobie, jak wygląda. Jeżeli pobędę tam wystarczająco długo, przypomnę sobie, co nie daje mi spokoju.

Musiał już dochodzić kwadrans przed północą, gdy cicho zakradłam się pod blok od północnej strony. Przemykałam się, przyciśnięta do ceglanego muru, żeby nie mógł mnie zauważyć żaden z mieszkańców, któremu akurat przyszłaby ochota wyjrzeć przez okno. Jak mogłam się spodziewać, u pani Hofstettler było ciemno. Lekka poświata sączyła się z sypialni Yorków – może jedno z nich czytało w łóżku? Jednak trudno mi było sobie to wyobrazić. A może to lampka nocna? W mieszkaniu Norvela na drugim piętrze było ciemno, podobnie jak u Marcusa.

Chodziłam wokół budynku, patrząc kolejno na wszystkie okna.

W pokojach Pardona było ciemno, podobnie u O'Hagenów – Tom był w pracy, a Jenny o tej porze z pewnością już spała. Na piętrze w mieszkaniu Deedry światła również się nie świeciły. Była w łóżku sama lub z kimś. Z okna łazienki Claude'a padał snop światła, więc obeszłam budynek od frontu, żeby sprawdzić okno jego sypialni. Tam też paliło się światło.

Nie chciałam wchodzić do budynku. Kucnęłam i po chwili wymacałam na ziemi kamyk wielkości paznokcia. Rzuciłam nim w okno. Rozległ się dość głośny hałas. Znów przypadłam do ściany na wypadek, gdyby usłyszał go ktoś inny niż Claude. Nikt się nie zainteresował, nawet on.

Więc dobrze, sama dam radę.

I nagle sobie przypomniałam.

Musiałam jednak wejść do budynku. Wiele ryzykując, podeszłam do tylnych drzwi. Z biustonosza wyjęłam klucz, którego nikomu nie przyszło do głowy mi odebrać. Otworzyłam drzwi tak cicho, jak mogłam, a potem wśliznęłam się do środka. Pod ścianą schody skrzypią ciszej, więc poszłam na górę, ostrożnie stawiając kroki. Minęłam mieszkanie Claude'a i podeszłam pod drzwi Deedry. Wisiał na nich wieniec z liści winorośli, owinięty fioletową wstążką i ozdobiony suchymi kwiatami. Dyskretnie zapukałam.

Drzwi otworzyły się błyskawicznie. Miałam wrażenie, że Deedra leżała na podłodze tuż za nimi. Miała towarzystwo. W nikłym świetle dochodzącym z korytarza zauważyłam nogę mężczyzny. Kolor skóry zdradzał, iż Marcus Jefferson po raz kolejny uległ pokusie.

Deedra wyglądała na bardzo wkurzoną i nie mogłam jej za to winić, ale nie miałam czasu.

– Opowiedz mi jeszcze raz o tym, kiedy wcześniej wróciłaś do domu z pracy, żeby dać Pardonowi czek z czynszem.

– Przysięgam na Boga, że jesteś najdziwniejszą sprzątaczką w całym Arkansas – warknęła Deedra.

– Proszę cię. Tym razem posłucham, co masz mi do powiedzenia.

– A potem na pewno dasz mi święty spokój? Nie będziesz mi więcej zawracała głowy?

– Bardzo możliwe.

– Okej. Przyjechałam do domu z pracy, pobiegłam na górę po czek i zaniosłam Pardonowi. Drzwi były uchylone. Leżał na tapczanie odwrócony plecami do drzwi. Dywan był pofałdowany, a tapczan przesunięty na bok. Zawołałam: „Panie Albee!”, w ogóle dużo mówiłam, ale on się nie ruszał. Pomyślałam, że pewnie coś wypił i zemdlał albo zasnął jak kamień, więc położyłam czek na jego biurku, na lewo od drzwi. O to ci chodzi?

Gestem dałam jej znać, żeby mówiła dalej.

– A potem… potem… wróciłam do samochodu. Musiałam wrócić do pracy na tych kilka minut. Zupełnie bez sensu. Nie uwierzyłabyś, jakiego bzika na tym punkcie ma Celie Schiller…

– Mów ciszej i streszczaj się – syknęłam.

– Moja sprzątaczka mówi mi, co mam robić – westchnęła. – Nie do wiary.

Spojrzała na moją napiętą twarz i podjęła przerwany wątek.

– Wsiadłam do samochodu… wyjechałam tyłem z boksu i ruszyłam. Musiałam manewrować bardzo ostrożnie przez Yorków i ich głupiego kampera…

Przyłożyłam palec do ust, bo zaczęła mówić coraz głośniej.

– Tyle mi wystarczy – szepnęłam.

– A więc nie chcesz usłyszeć, że w nowych pończochach puściło mi oczko? – zapytała z morderczym sarkazmem, a potem zamknęła mi drzwi przed nosem.

Zanurzyłam dłonie we włosy i pokręciłam głową. Stałam pod drzwiami Deedry z zamkniętymi oczami i zastanawiałam się, co robić dalej. Pokonałam kilka kroków i jednym palcem zastukałam do drzwi Claude'a. Nie mogłam ryzykować niczego więcej.

Bez odpowiedzi. Obróciłam gałkę. Zamknięte na klucz.

Cicho zeszłam po schodach. Nawet gdybym stała na dolnym korytarzu, nie usłyszałabym się.

Nie wiedziałam, dlaczego czuję aż takie zdenerwowanie, dlaczego chciałam wszystko załatwić od razu. Ale nigdy nie lekceważę swoich przeczuć, a tym razem po plecach tabunami przebiegały mi ciarki. W powietrzu czułam napięcie. Cisza w budynku aż dzwoniła w uszach. Z ulgą otworzyłam drzwi, wyszłam tak cicho, jak mogłam, i zamknęłam je za sobą na klucz.

Przejście z oświetlonego korytarza na mroczny parking sprawiło, że częściowo oślepłam. Stałam bez ruchu, żeby dać oczom czas na przystosowanie się. Dla bezpieczeństwa Pardon zainstalował w środku garażu jedną lampę, której nie gaszono na noc. Jak reflektor w teatrze rozświetlała pewien jego fragment, jednak snop światła nie sięgał do garaży leżących na skraju. W ciemności podeszłam do zewnętrznej ściany garażu. Przez pięć minut nasłuchiwałam. Zrobiłam krok i nagle coś zachrzęściło mi pod stopą.

Przykucnęłam w chwastach, które znalazły sobie miejsce przy ścianie garażu, wyrastając ze szpar między płytami chodnika. Delikatnie pomacałam palcami po ziemi. Odnalazłam znajomy kształt i zorientowałam się w jego położeniu. Brelok z kluczami Pardona Albee. Chciałam je podnieść, żeby nie zadzwoniły. Przysunęłam do twarzy. Nie miałam ich gdzie schować, a na metalowym kółku znajdowało się przynajmniej piętnaście kluczy. Najbezpieczniejszym miejscem było to, w którym je znalazłam, więc delikatnie położyłam je w trawie, gdzie leżały od dnia śmierci swojego właściciela.

Żadnego ruchu. Nie usłyszałam niczego oprócz cichego odgłosu samochodu przejeżdżającego w pobliżu. Po chwili nawet ten odgłos zanikł. Jednak mimo pozornego spokoju wiedziałam, że gdzieś blisko są ludzie. Czułam, jak jeżą mi się włosy na karku. Powoli wstałam i miałam zamiar ukryć się w bezpiecznym zaciszu mojego domu, zastanawiając się, czy uda mi się do niego dotrzeć.

Oparłam dłoń na klamce od drzwi kampera. Nie miałam już wątpliwości. Ciało Pardona ukryto właśnie tam, więc tylko tam mogłam znaleźć jakiekolwiek dowody.

Tamtego dnia Yorkowie mieli wrócić do domu dopiero wieczorem, ale wrócili wcześniej. Właśnie się o tym dowiedziałam.

Nacisnęłam klamkę. Drzwi otworzyły się z cichym szczękiem i w chwili gdy brałam oddech triumfu, z ciemnego wnętrza rzuciła się na mnie potężna sylwetka.

Nie miałam szans się bronić. W pełnej napięcia ciszy potrzebowałam wszystkich sił, by odpierać zadawane z furią uderzenia. Walczyłam o życie. Wiedziałam, że jest tam tylko jeden człowiek, lecz atakował mnie, jakby opętał go demon, jakby miał więcej niż dwie ręce.

Wiedziałam, że muszę stawić opór lub zginę, lecz ból, jakiego przysparzał mi grad uderzeń, pozostawiał niewiele miejsca na myślenie. Zwinęłam dłoń w pięść i uderzyłam pierwszą część ciała, jaka nawinęła mi się pod rękę. Chyba trafiłam w żebra. Nie był to skuteczny cios, ale dobrze jest od czegoś zacząć. Traciłam siły i wiedziałam, że wkrótce znajdę się na ziemi, a wtedy będzie po mnie. Zakrawało na cud, że udało mi się utrzymać na nogach tak długo.

Nagle kątem oka dostrzegłam fragment nieosłoniętej szyi i grzbietem dłoni uderzyłam z całych sił. Napastnik stęknął i zachwiał się na nogach, a ja z całej siły kopnęłam go nogą wykroczną, naprawdę nie zwracając uwagi na to, w co trafię, o ile tylko trafię w niego. Zatoczył się, co dało mi czas na załapanie tchu. W tej samej chwili jakiś głos przemówił zza moich pleców:

– Stać. Nie ruszać się!

Kto? Kto miał stać i się nie ruszać? Napastnik nie miał żadnych wątpliwości i rzucił się teraz na mówiącego. Poruszał się tak szybko i z tak ogromną determinacją, że osoba wydająca polecenie i ja byliśmy na to zupełnie nieprzygotowani.

Bójka przeniosła się na oświetlony lampą środek parkingu. Zauważyłam tarzających się po ziemi T. L. Yorka i Claude'a. Walczyli o broń, którą, jak się domyślałam, komendant musiał trzymać w dłoni. Ich ręce i nogi były tak ze sobą splątane, a ja, otumaniona lawiną wydarzeń, jakie rozgrywały się od kilku chwil, przez jakiś czas gapiłam się na nich w osłupieniu, jakby wynik walki nie miał dla mnie żadnego znaczenia. Byłam tak słaba, że drżałam, lecz musiałam ruszyć na pomoc. Tylko komu?

– Lily! – jęknął Claude, choć pewnie chciał krzyknąć.

I to sprawiło, że podjęłam decyzję. Tylko niewinny wzywa pomocy.

Krążyłam wokół nich, szukając sposobności do interwencji. Pojawiła się, gdy T. L. znalazł się nad Claude'em, trzymając go za nadgarstki. Skoczyłam na nich, jedną ręką złapałam T. L. za włosy, drugą chwyciłam pod brodę i mocno szarpnęłam. W głowie usłyszałam cichy głos Marshalla, który zalecał ostrożność podczas ćwiczenia tego chwytu na treningu, bo jeden niewłaściwy ruch mógł spowodować poważny uraz.

No cóż, właśnie nadszedł czas na poważne urazy. Skręciłam głowę napastnika w bok i szarpnęłam w górę. Nie miał wyjścia. Musiał wstać, w przeciwnym razie skręciłabym mu kark. Z rykiem puścił Claude'a i zaczął wymachiwać rękami do tyłu, starając się mnie trafić, lecz zdążyłam mocno wczepić się palcami w jego gęste włosy. Wyjąc z bólu, starał się mnie zrzucić, lecz zablokowałam go kolanami, więc został mu jedyny sposób kontrataku – przewrócił się do tyłu i wylądował na mnie. Owinęłam go nogami, gdy się podniósł, i ani na chwilę nie rozluźniłam uchwytu. Wbiłam mu pięty w brzuch, a on kołysał się z boku na bok, próbując uwolnić się ode mnie.

– Stój, do jasnej cholery! – ryknął głos, w którym ledwo rozpoznałam Claude'a, i znów nie wiedziałam, czy miał na myśli mnie, czy T. L.

Nie miałam zbyt wielkiego wyboru, bo nie mogłam oddychać. Tylko wściekłość dodawała mi sił.

Wtedy padł strzał. Ogłuszył mnie. T. L. krzyknął, a skoro rozluźniłam chwyt na odgłos wystrzału, stoczył się ze mnie i nadal krzyczał. Nagle mogłam oddychać, jednak nie miałam ochoty wstawać. Wystarczyło mi, że leżę na brudnym betonie i patrzę w górę na ćmy krążące pod lampą.

Загрузка...