ROZDZIAŁ 6

Właśnie wracałam do domu, żeby wziąć prysznic po porannym treningu w Body Time – na szczęście dzisiaj rano siłownię otworzył asystent Marshalla – kiedy zobaczyłam Marcusa Jeffersona z małym chłopcem. Miałam mokre od potu włosy, a na popielatym T-shircie i krótkich spodniach nieestetyczne duże ciemne plamy. Właśnie chciałam otworzyć drzwi wejściowe, kiedy usłyszałam wołanie.

– Dzień dobry, Lily – dobiegły mnie słowa Marcusa.

Po raz pierwszy zobaczyłam, jak się uśmiecha, i zrozumiałam, co widzi w nim Deedra. Jest dobrze zbudowanym mężczyzną o karnacji w odcieniu kawy z domieszką jednej łyżki mleka. Jego brązowe oczy mają złoty odcień. Uśmiechnięty i elegancko ubrany chłopczyk wyglądał jeszcze ładniej. Szczególnie zachwyciły mnie długie falujące rzęsy i ogromne ciemne oczy.

Chociaż nie mogłam się doczekać prysznica, z grzeczności podeszłam ku nim i przykucnęłam przed dzieckiem.

– Jak masz na imię?

– Kenya – odparł chłopiec, promieniejąc uśmiechem.

– To bardzo piękne imię – powiedziałam. – A ile masz lat?

Chyba zadawałam właściwe pytania, bo Marcus i dziecko wydawali się zadowoleni.

Chłopiec wystawił do góry trzy paluszki. Stłumiłam dreszcz niepokoju, widząc, jakie są malutkie. Kruchość dzieci przeraża mnie tak bardzo, że z dużą ostrożnością nawiązuję z nimi jakiekolwiek związki emocjonalne. Czy kiedykolwiek wystarczy mi czujności, żeby ochronić coś tak delikatnego i cennego? Niektórzy ludzie nic sobie z tego nie robią. Nie wiem, czy to głupota, czy też brak zdolności przewidywania. Wydaje im się, że dzieci dożyją dorosłości i nikt ich nie skrzywdzi.

Zorientowałam się, że z moją twarzą stało się coś niedobrego. Niepewne oczy dziecka i gasnący uśmiech przywołały mnie z powrotem do rzeczywistości.

Uśmiechnęłam się szeroko i delikatnie poklepałam dziecko po plecach.

– Kiedyś będziesz bardzo duży i silny – powiedziałam i wstałam. – To twój syn, Marcus?

– Tak, jedynak – powiedział z dumą. – Od kilku miesięcy jesteśmy z żoną w separacji, ale oboje zgodziliśmy się, że powinienem spędzać z nim tak dużo czasu, jak się da.

– To znaczy, że byłeś w pracy na drugą zmianę – stwierdziłam, nie mogąc znaleźć innego tematu do rozmowy.

Marcus skinął głową.

– Wróciłem do domu, przespałem się chwilę, a potem odebrałem chłopca od matki, zanim wyszła do pracy. Pracuje w biurze opieki społecznej.

– Macie jakieś ciekawe plany na dzisiaj? – spytałam uprzejmie, próbując nie patrzeć na zegarek.

W czwartki rano o wpół do dziewiątej muszę się stawić u Drinkwaterów.

– Na początek wybieramy się do McDonalda na śniadanie – odparł Marcus – a potem pójdziemy do mnie, zagramy w Candy Land, a może obejrzymy odcinek Barney’a i przyjaciół? Co ty na to, kolego?

– McDonald, McDonald! – wołał Kenya, ciągnąc ojca za ręce.

– Czas go nakarmić – stwierdził Marcus. Pokręcił głową, widząc, jak niecierpliwi się chłopiec, ale szeroki uśmiech nie schodził mu z twarzy.

– Pardon pewnie krzywo na niego patrzył – zagadnęłam. – Pamiętam, jak mówił, że mieszkania w Apartamentach Ogrodowych są tylko dla dorosłych.

– Kenya był już kiedyś u mnie i pan Albee nie miał nic przeciwko temu – odparł Marcus, patrząc, jak chłopiec puszcza się biegiem po chodniku. – Zastanawiam się, co zrobi następny właściciel. Wiesz może, kto to będzie?

– Nie – odpowiedziałam powoli. Z kwestią spadku po Pardonie zetknęłam się już po raz drugi. – Nie mam zielonego pojęcia. Ale mogę spróbować się dowiedzieć.

– Daj mi znać – poprosił Marcus i pomachał ręką w geście pożegnania.

– Uroczy dzieciak – powiedziałam i przez chwilę patrzyłam, jak dogania syna, a potem odwróciłam się i poszłam do domu.

U Mela i Helen Drinkwaterów sprzątam raz w tygodniu przez trzy i pól godziny. Oboje są po pięćdziesiątce i pracują – on jest członkiem rady miasta, ona ekonomistką w banku. Nie robią wiele bałaganu, lecz mają duży stary dom, a kilka razy w tygodniu zaglądają do nich wnuki mieszkające przy tej samej ulicy.

U pani Drinkwater nie ma miejsca na improwizację. Zawsze przygotowuje dla mnie listy rzeczy do zrobienia. Najpierw chciała, żebym odkreślała wszystko, co zrobiłam, i zostawiała je w każdym z pomieszczeń, których dotyczyły, ale odmówiłam. Muszę przyznać, że na początku, gdy uczyłam się zakresu obowiązków, listy się przydawały, ale później zaczęły mi się za bardzo kojarzyć z dziecinnymi malowankami, w których kolory poszczególnych fragmentów obrazków oznaczano cyframi.

Chcąc jej dać do zrozumienia, co sądzę na ten temat, na początku naszej współpracy zostawiałam puste listy dokładnie na środku pokojów. Pani Drinkwater (przysięgłam sobie, że nigdy nie nazwę jej Helen) nie skomentowała tego ani słowem.

Kiedyś zostawiła obok pralki stos brudnych ubrań, a na nich kartkę z prośbą, żebym „wrzuciła rzeczy do pralki, a potem do suszarki”. Za pierwszym razem zagotowałam się ze złości, ale posłusznie wykonałam polecenie, gdy jednak zdarzyło się to po raz kolejny, zostawiłam jej odręcznie napisaną notatkę o treści: „Tego nie ma na żadnej liście”. Pani Drinkwater przestała dodawać mi nowych obowiązków.

Piętrowy dom z przełomu wieków mieści się w najstarszej zachowanej dzielnicy Shakespeare. Położony jest w pewnej odległości od ulicy i należy do niego jeszcze przynajmniej z pół akra lasu na tyłach, który Drinkwaterowie pozostawili nietknięty. Fasadę pomalowano na żółto, ozdobne detale na biało, a okiennice na ciemno zielono. Dom prezentował się szczególnie uroczo w jasnym ciepłym świetle poranka.

Dzisiaj rano miałam się nad czym zastanawiać. Marshall rozstał się z Theą i oznajmił mi to takim tonem, jakby to miało jakiś związek ze mną. Gdy sprzątałam w łazience na piętrze, zastanawiałam się, czy nadal żywi do mnie choć iskrę uczucia, po tym co zaszło ubiegłej nocy. W przeszłości, gdy czułam coś więcej niż tylko przelotną sympatię do jakiegoś mężczyzny, wystarczyło, żebym mu powiedziała o moich przejściach, żeby go odstraszyć. Z wyjątkiem jednego, który podniecił się tak bardzo, że chciał mnie posiąść przemocą. Obroniłam się, ale kosztowało mnie to sporo czasu i wysiłku. Dlatego postanowiłam uczyć się sztuk walki, które okazały się najprzyjemniejszą jak dotąd rzeczą w moim życiu.

Takie myśli pukały do mojej świadomości. Porównywałam je do kropli deszczu padających na chodnik, bo dotyczyły spraw dla mnie ważnych, lecz nie pochłaniały zupełnie mojej uwagi. Myślałam też o osadzie na wannie Drinkwaterów i co zrobić z komiksem znalezionym za toaletą. Dopiero gdy deski podłogi na parterze zaskrzypiały po raz drugi, zwróciłam na to uwagę.

Zamarłam bez ruchu, trzymając gąbkę nad umywalką. Spojrzałam w lustro niewidzącym wzrokiem, starając się zrozumieć przyczynę skrzypnięcia.

Drinkwaterowie wychodzą do pracy kwadrans po ósmej. Zawsze zostawiają drzwi kuchenne otwarte, bo wiedzą, że przychodzę o wpół do dziewiątej i zamykam je na klucz, chociaż włamania za dnia w tej części miasta praktycznie się nie zdarzają.

A wiec podczas tego kwadransa ktoś musiał się zakraść do domu.

Zamknęłam oczy, by lepiej słyszeć. Bezszelestnie ściągnęłam gumowe rękawice i odłożyłam je do umywalki. Intruz jeszcze nie dotarł na górę, miałam więc czas, żeby się przygotować.

Nie miałam czasu zdejmować butów. Wyszłam bezgłośnie z łazienki, próbując sobie przypomnieć, w którym dokładnie miejscu na parterze skrzypi podłoga. Jeśli zdążę się ukryć za ścianą na korytarzu w miejscu, w którym łączy się on ze schodami, będę mogła zaatakować, gdy wejdzie na górę.

Z każdym krokiem byłam coraz bliżej schodów. Po drodze na przemian zginałam i prostowałam ręce, żeby rozluźnić mięśnie. Serce zaczęło mi walić jak młot i poczułam lekki zawrót głowy, ale byłam gotowa – nie bałam się walki.

Wiedziałam, że powinnam się odprężyć, w przeciwnym razie napięte mięśnie sprawią, iż będę poruszać się trochę wolniej… musiałam myśleć o tak wielu rzeczach naraz.

Usłyszałam kroki na schodach.

Odruchowo zacisnęłam dłonie w pięści i napięłam mięśnie nóg. Serce coraz szybciej pompowało krew.

Cichy szelest, coś jakby materiału przesuwającego się wzdłuż ściany. Bardzo blisko.

Potem cichy dźwięk, którego nie potrafiłam zinterpretować. Zmarszczyłam brwi.

Chyba jakiś przedmiot z metalu.

I kolejne skrzypnięcie schodów.

Czy to na pewno jeden z dolnych stopni?

Ze zdziwieniem pokręciłam głową.

Kolejny odgłos nadszedł z zupełnie innego miejsca, położonego znacznie dalej od schodów. Z głębi kuchni…

Uciekał, ten drań uciekał!

Zbiegłam ze schodów, nie zwracając uwagi na coś białego. Wściekłość niosła mnie jak na skrzydłach. Miałam wrażenie, że zupełnie nie dotykam nogami podłogi. Gdy dobiegałam do kuchni, usłyszałam trzask zamykanych drzwi. Chociaż spóźniłam się tylko o kilka sekund, intruzowi to wystarczyło, by ukryć się w zaroślach na tyłach domu Drinkwaterów.

Stałam w drzwiach przez minutę lub więcej, ciężko dysząc. Po raz pierwszy zrozumiałam, co to znaczy rwać się do walki. Jednak zdrowy rozsądek zwyciężył i wycofałam się, zamykając za sobą drzwi kuchenne na klucz.

Odczulam natychmiastową reakcję na adrenalinę, którą moje ciało wpompowało do krwi, by przygotować mnie do walki. Z każdym krokiem czułam mrowienie rozluźniających się mięśni. Niechętnie poszłam sprawdzić, co nieproszony gość zostawił na schodach. Czysta biała chusteczka, pod którą coś się kryło. Powoli wyciągnęłam dłoń i odsunęłam materiał.

W promieniach słońca wpadających przez witraż na półpiętrze ujrzałam parę tanich metalowych kajdanek, pewnie z zestawu zabawek dla dzieci. Obok nich leżał plastikowy pistolet.

Przysiadłam na stopniu i ukryłam twarz w dłoniach.

Trzy dni temu o dawnym życiu Lily Bard nie wiedział nikt, a przynajmniej taką miałam nadzieję.

Teraz moją tajemnicę znali Claude Friedrich i Marshall, któremu sama opowiedziałam o wszystkim. Kto jeszcze mógł o mnie wiedzieć?

Życie, które tak pieczołowicie budowałam, rozpadało się. Próbowałam znaleźć jakiś punkt oparcia.

Po raz kolejny musiałam pogodzić się z ponurą prawdą: mogłam liczyć tylko na siebie.

Przeszukałam dom. Przez cały czas powtarzałam sobie, że gdy skończę i niczego podejrzanego nie znajdę, dokończę sprzątanie, lecz prawdziwą ulgę odczułam dopiero, gdy wróciłam do siebie. Natychmiast zatelefonowałam do pracy do pani Drinkwater i poinformowałam ją, że po drodze zauważyłam podejrzaną osobę kręcącą się w pobliżu ich domu.

– Myślę, że nie powinniście państwo zostawiać domu otwartego nawet na te piętnaście minut przed moim przyjściem – powiedziałam. – Więc albo będę przychodziła wcześniej, albo będziecie musieli dać mi klucz.

Pani Drinkwater najwyraźniej nie ufała mi. Ze słuchawki dobiegł mnie cichy odgłos. Najwyraźniej moja pracodawczyni stukała się ołówkiem po zębach. Bardziej niż mnie jako osobę woli oglądać efekty mojej pracy. Aż do dzisiejszego ranka taki układ bardzo mi odpowiadał.

– Sądzę – stwierdziła wreszcie – że lepiej, jeżeli będzie pani przychodzić wcześniej. Może pani zaczekać w kuchni, dopóki nie wyjdziemy.

– Dobrze, tak zrobię – odparłam i odłożyłam słuchawkę.

Nie chciałam dopuścić do tego, by powtórzyło się nikczemne zagranie, którym ktoś chciał mnie wyprowadzić z równowagi. Leżałam na łóżku i rozmyślałam o incydencie. Być może intruz nie zorientował się, że usłyszałam skrzypnięcie podłogi, a może spodziewał się, że zejdę na dół później i wtedy znajdę kajdanki i rewolwer. Raczej nie planował żadnej konfrontacji, w przeciwnym razie nie uciekłby tak szybko tylnym wejściem. Nie wiedziałam tylko, czy miałam domyślić się jego obecności, zanim wyszedł z domu. A to stanowiło zasadniczą różnicę.

Będę musiała się nad tym zastanowić. Może zapytam Marshalla?

Ta myśl sprawiła, że od razu usiadłam na łóżku. Klepnięciem w policzek przywołałam się do porządku.

Marshall znajdował się dotąd na peryferiach mojego życia, a po wczorajszej rozmowie prawdopodobnie zniknął z niego na zawsze. Obiecałam sobie nie myśleć więcej o nim jako o części mojego życia. Wróci do Thei albo mnie sobie odpuści, bo opowiedziałam mu, skąd wzięły się blizny. A może zdrowy rozsądek podpowie mu, że nie potrzebuje kogoś takiego jak ja?

Potem przyrzekłam sobie do końca dnia o niczym nie myśleć. Szybko zjadłam kanapkę i wyszłam z domu.

W czwartkowe popołudnia mam jeszcze dwóch klientów. Gdy o wpół do siódmej wyszłam od ostatniego – z biura podróży – poczułam, że skończył się bardzo długi dzień. Ostatnią osobą na świecie, którą chciałam wtedy zobaczyć, był Claude Friedrich stojący na progu mojego domu.

Pomyślałby kto, że mu się spodobałam – przemknęła mi przez głowę kąśliwa myśl.

Zaparkowałam samochód pod wiatą i podeszłam do drzwi frontowych, zamiast wejść kuchennymi jak zwykle.

– Czego pan chce? – zapytałam niegrzecznie.

Uniósł brwi.

– Niezbyt pani dziś uprzejma.

– Miałam długi dzień i nie mam ochoty na wspominki. Jestem głodna.

– Więc niech mnie pani zaprosi do środka. Nie będę przeszkadzał w przygotowaniach – powiedział taktownie.

Nie miałam pojęcia, co zrobić, tak byłam zaskoczona. Chciałam zostać sama, ale gdybym kazała mu sobie pójść, wyszłabym na rozdrażnioną. Poza tym mógł mnie nie posłuchać – i co wtedy?

Nie odpowiadając, otworzyłam drzwi i weszłam. Po chwili wszedł za mną.

– Chce pan coś do jedzenia albo do picia? – zapytałam z ledwo ukrywaną wściekłością.

– Jadłem już kolację, ale gdyby zaproponowała mi pani herbatę, nie odmówię – zagrzmiał basem Friedrich.

Przez chwilę zostałam sama w kuchni. Usiadłam, oparłam ręce na blacie i chwyciłam się za głowę. Usłyszałam powolne, miarowe kroki mężczyzny przechadzającego się po moim domu. Na chwilę przystanął przed drzwiami pokoju treningowego. Wstałam i zauważyłam, że wszedł do kuchni i przygląda mi się. Wyraz jego twarzy zdradzał zarówno sympatię, jak i ostrożność. Wyjęłam z szafki szklankę i nalałam mu trochę herbaty, wrzucając na dokładkę parę kostek lodu. Bez słowa podałam mu napój.

– Nie przyszedłem tu po to, żeby rozmawiać o przeszłości. Jak pani wie, musiałem prześwietlić każdego, kto miał jakiekolwiek kontakty z Pardonem. Pani nazwisko z czymś mi się kojarzyło… Zapamiętałem je z gazet. Ale dzisiaj przyszedłem tylko porozmawiać… Był u mnie pani klient – wyjaśnił Friedrich. – Mówi, że może pani potwierdzić jego słowa.

Uniosłam brwi.

– Tom O'Hagen zeznał, że w poniedziałek miał wolne. Około trzeciej skończył grać w golfa i wrócił do domu.

Czekał na moją reakcję, ale znów go rozczarowałam.

– Mówi, że później poszedł do mieszkania Pardona, żeby zapłacić czynsz, zastał drzwi uchylone, więc zajrzał do środka. Nikt nie odpowiadał na jego wołanie. Pan O'Hagen zobaczył pozwijany dywan i przesunięty tapczan. Zostawił pieniądze na biurku i wyszedł.

– Myśli pan, że o trzeciej Pardon mógł już nie żyć?

– Jeżeli Tom mówi prawdę. Tylko pani może potwierdzić jego słowa.

– Nie bardzo rozumiem.

– Mówi, że schodząc po schodach, zauważył panią. Stała pani przy drzwiach do mieszkania Yorków.

Cofnęłam się myślą w przeszłość, starając się przypomnieć sobie dzień, który zapowiadał się na najzwyklejszy pod słońcem. Dopiero gdy wróciłam do domu z nocnego spaceru, zorientowałam się, że właśnie ten dzień powinnam zapamiętać ze szczegółami.

Zamknęłam oczy, próbując odtworzyć krótki odcinek czasu z poniedziałkowego popołudnia. Niosłam torbę z zakupami, które Yorkowie zamówili na swój powrót. Nie, dwie torby. Musiałam je położyć na ziemi, żeby wyjąć właściwy klucz – źle sobie to zaplanowałam. Przypomniałam sobie, że w myślach skarciłam się za to.

– Nie widziałam nikogo w korytarzu, ale rzeczywiście słyszałam, jak ktoś schodzi po schodach. Mógł to być Tom – mówiłam powoli. – Miałam problem ze znalezieniem klucza do mieszkania Yorków w pęku na moim breloku. Weszłam do środka, odłożyłam torby z zakupami… Jedzenie włożyłam do lodówki, a resztę zostawiłam na blacie w kuchni. Nie musiałam podlewać asparagusa, bo miał jeszcze dość wody, a rolety w sypialni były już zwinięte, chociaż zwykle to ja je zwijam, więc wyszłam.

Powtórzyłam gest zamykania drzwi na klucz. Potem odwróciłam się do wyjścia…

– Widziałam go! Szedł od strony mieszkania Pardona do siebie. Śpieszył się! – wykrzyknęłam z dumą.

Nie darzę Toma O'Hagena szczególną sympatią, jednak cieszyłam się, że mogę potwierdzić jego wersję wydarzeń, przynajmniej do pewnego stopnia. Jeżeli słyszałam Toma schodzącego po schodach, a po dwóch, trzech minutach, które spędziłam w mieszkaniu Yorków, wychodzącego od Pardona, raczej nie miał czasu na popełnienie zbrodni. Tylko po co szedł na górę? Przecież mieszka na parterze. Do Deedry? Nie. Była w pracy.

– Słyszałem, że zna pani Marshalla Sedakę – powiedział niespodziewanie Friedrich.

Byłam tak zaskoczona, że spojrzałam mu prosto w oczy.

– Tak.

– Zgłosił się dzisiaj na komisariat. Rozmawiał z Dolphem Staffordem. Powiedział mu, że po śmierci Pardona dziedziczy cały interes. Widać denat miał sporo udziałów w różnych interesach.

Wzruszyłam ramionami. I co z tego?

– Nikt z miejscowych nie zna Marshalla zbyt dobrze – dodał Friedrich. – Pewnego dnia po prostu zjawił się w mieście i ożenił z Theą Armstrong. W sumie to dość dziwne, że nikt wcześniej nie zainteresował się tą dziewczyną. Przecież nie można jej odmówić urody ani inteligencji. Może chłopak po prostu miał szczęście? Teraz wyprowadził się z domu i wynajął mieszkanie przy Farradaya.

Nie miałam pojęcia, że właśnie tam zamieszkał. Ulica, o której wspomniał Friedrich, znajdowała się mniej więcej trzy przecznice ode mnie. Sięgnęłam do lodówki, wyjęłam garnek z zupą, którą ugotowałam w weekend, i włożyłam do kuchenki mikrofalowej.

Zanim odezwał się dzwonek wyłącznika czasowego, upłynęły dwie długie minuty. Oparłam dłonie na kuchennym blacie i czekałam, jaką sensacją uraczy mnie jeszcze komendant policji.

– Śmierć Pardona Albee spowodował uraz szyi – powiedział po chwili. – Najpierw dostał w szczękę, a potem potężny cios w gardło.

Skojarzenie nasuwało się samo. Marshall był bardzo silny.

– Więc uznał pan – podsumowałam, nalewając zupę na talerz – że Marshall rzucił Theę dla mnie, a potem zabił pana Albee, żeby przejąć cały interes, bo bez tysiąca dolarów miesięcznie od Thei nie domknie mu się budżet?

Friedrich się zarumienił.

– Tego nie powiedziałem.

– Sugestia nasuwa się sama. Chyba że mi pan podpowie, co pan miał na myśli. A może coś mi umknęło? – Wpatrywałam się w niego pytająco przez dłuższą chwilę z uniesionymi brwiami. – No właśnie. Coś panu pokażę, może to pana zainteresuje.

Pokazałam mu białe zawiniątko – chusteczkę z brzegami zdobionymi białymi paskami różnej szerokości. Wypukłości zdradzały, że coś kryje się w środku.

– Zechce mi pani powiedzieć coś więcej? – spytał Friedrich.

Krótko i mam nadzieję bez emocji opisałam, co tamtego ranka zdarzyło się u Drinkwaterów.

– I nie wezwała nas pani? Ktoś niepowołany wszedł do domu, a pani nie zadzwoniła? Nawet jeżeli pani nic się nie stało, mógł coś ukraść.

– Jestem pewna, że nic nie zginęło. Znam ten dom jak własną kieszeń i mogę powiedzieć, że wszystko było w porządku. Niczego nie szukał, nie przesuwał ani nie zostawił otwartych szuflad.

– A więc zakłada pani, że te rzeczy podrzucił ktoś, kto wie, co przydarzyło się pani w Memphis?

– Czy to nie logiczne wytłumaczenie? Wiem, że pan już wie. Mówił pan o tym komuś?

– Nie. Po co? Kilka dni temu zatelefonowałem do komendy policji w Memphis. Jak już wspomniałem, po jakimś czasie przypomniałem sobie, gdzie wcześniej słyszałem pani nazwisko. Zdziwiłem się, że go pani nie zmieniła, muszę przyznać.

– To moje nazwisko. Dlaczego miałabym je zmieniać?

– Żeby nie poznał go nikt, kto chciałby z panią pogadać o tym, co się stało.

– Rzeczywiście, przez jakiś czas zastanawiałam się nad tym – przyznałam. – Ale ci bandyci zabrali mi już wystarczająco dużo. Chciałam zachować przynajmniej imię i nazwisko. Poza tym… Wyglądałoby to na przyznanie się, że zrobiłam coś złego.

Rzuciłam Friedrichowi pełne wściekłości spojrzenie, które powiedziało mu wyraźnie, żeby powstrzymał się od komentarza. W zadumie sączył herbatę.

Ciekawe, czy Pardon wiedział o mojej przeszłości – pomyślałam. Nigdy ani słowem o tym nie wspomniał, ale należał do ludzi, którzy lubili wiedzieć wszystko o wszystkich. Gdyby wiedział, na pewno zrobiłby jakąś aluzję. Nie mógłby się oprzeć.

– Czy policja w Memphis przysłała panu raport? A może jakieś dokumenty? – zapytałam.

– Tak – przyznał. – Przefaksowali mi akta sprawy. Położył rękę na kieszeni i zapytał mnie, czy może zapalić fajkę.

– Nie – odmówiłam. – Gdzie zostawił pan ten faks?

– Myśli pani, że ktoś z mojego biura go zauważył i wszystko rozpowiedział? A pani nikomu o tym nie mówiła?

Skłamałam.

– Ani słowa. Osoba, która to zostawiła na schodach u Drinkwaterów, wie, że zostałam zgwałcona i zna okoliczności zdarzenia. Moim zdaniem, informacja o tym musiała wyjść z pana biura.

Claude Friedrich spochmurniał. Wyglądał na wyższego, bardziej zdecydowanego i groźniejszego.

– Może ktoś panią rozpoznał, gdy się tu pani przeprowadziła? Tylko do tej pory coś go powstrzymywało i nie wspominał o tym?

– I to coś właśnie przestało go powstrzymywać – stwierdziłam. – Proszę już iść. Muszę poćwiczyć.

Zabrał chusteczkę, kajdanki i broń. Byłam zadowolona, że sobie poszedł.

Zwykle nie ćwiczę w czwartki wieczorem, zwłaszcza jeżeli rano byłam w siłowni. Ale ten dzień był jednym długim pasmem strachu i złości, przerwanym monotonią codziennej pracy. Musiałam coś zrobić, żeby się odprężyć, a trening z workiem jakoś mi się nie uśmiechał. Chciałam poćwiczyć z ciężarami.

Ubrałam się w różowe szorty ze spandeksu i biustonosz, na to włożyłam T-shirt w kwiatki, złapałam torbę treningową i pojechałam do Body Time. W czwartkowe wieczory Marshall ma wolne, więc cieszyłam się, że nie będę musiała przeżywać emocjonalnego napięcia, patrząc, jak stara się przetrawić to, o czym mu powiedziałam.

Derrick, czarnoskóry student college'u, który zastępuje Marshalla, pomachał mi przyjaźnie na powitanie. Recepcja znajduje się na lewo od drzwi. Zatrzymałam się, żeby się wpisać, a potem podeszłam do stanowisk z ciężarami, rozpinając po drodze sportową torbę. W siłowni zastałam tylko dwóch mężczyzn, którzy na poważnie interesowali się kulturystyką. Jeden ćwiczył na suwnicy skośnej do mięśni czworogłowych ud, a drugi rzeźbił łydki na prasie. Znaliśmy się tylko z widzenia, więc odpowiedziawszy na moje skinienie, przestali zwracać na mnie uwagę.

W pozostałej części budynku było ciemno – żadnych świateł w gabinecie Marshalla, drzwi sali do aerobiku i karate były zamknięte.

Porozciągałam się trochę i na rozgrzewkę podniosłam kilka lekkich hantli, a potem włożyłam ochronne rękawiczki z miękkimi podkładkami na dłoń i z palcami odciętymi przy kłykciach. Ciasno zapięłam rzepy.

– Asekurować cię? – zaproponował Derrick, gdy skończyłam trzeci zestaw ćwiczeń.

Skinęłam głową. Zrobiłam po dwadzieścia, trzydzieści i czterdzieści powtórzeń w seriach, a potem wzięłam z półki dwudziestokilogramowe hantle. Położyłam się na jednej z ławek, uważnie układając ciężary w zasięgu rąk. Derrick stanął za moją głową. Sprawdziłam, czy wszystko w porządku, i chwyciłam hantle. Unosiłam je, dopóki nie zetknęły się nade mną.

– Nieźle, Lily! – wykrzyknął Derrick.

Opuściłam, a potem znów podniosłam ciężary, starając się nad nimi zapanować. Na twarzy wystąpiły mi kropelki potu. Byłam szczęśliwa.

Za szóstym razem uniesienie rąk zaczęło mi sprawiać kłopoty. Derrick chwycił mnie za nadgarstki, pomagając mi dokończyć ruch.

– No, Lily, uda ci się – mruknął. – Teraz do góry.

Po raz kolejny uniosłam ramiona.

Odłożyłam dwudziestki dwójki na półkę i wzięłam dwudziestki piątki. Z dużym wysiłkiem położyłam się na ławce. Miałam duże trudności z ich podniesieniem. Powszechnie uważa się, że pierwszy raz jest najtrudniejszy, ale z doświadczenia wiem, że jeżeli pierwszy raz jest mi naprawdę ciężko, za każdym następnym razem wcale nie będzie łatwiej. Derrick trzymał mnie za nadgarstki, gdy podnosiłam ręce, a potem rozluźniał chwyt, gdy je opuszczałam. Podniosłam dwudziestki piątki sześć razy, zaciskając zęby w niesamowitym wysiłku.

– Jeszcze raz – chwytałam powietrze, czując, jak od zdradzieckiego zmęczenia mdleją mi ramiona.

Tak bardzo skupiłam się na podnoszeniu ciężarów, że nie zauważyłam pewnej zmiany. Palce, które mi pomagały, były koloru kości słoniowej, nie czarne.

Trzymałam ręce w górze aż do chwili, gdy poczułam, że dłużej nie mogę.

– Uwaga, puszczam! – zawołałam ostrzegawczo.

Marshall cofnął się za ławkę i hantle opadły na podłogę, na szczęście z niezbyt dużej wysokości. Kontrolowałam ich lot zgiętymi w ramionach rękami. Gdy uderzyły w gumową matę, nie potoczyły się.

Wstałam i usiadłam okrakiem na ławce, tak zadowolona z nowego osiągnięcia, że widok Marshalla po pełnym zwierzeń wieczorze nie wzbudził we mnie niepokoju. Miał na sobie to, co zawsze uważałam za jego strój roboczy – bezrękawnik i obcisłe spodnie zdobione egzotycznym wzorkiem z linii ubrań sportowych do ćwiczeń na siłowni, które klienci mogli zamawiać za pośrednictwem Body Time.

– Gdzie się podział Derrick? – spytałam i sięgnęłam po torbę, by wyciągnąć z niej różowy ręcznik.

– Szukałem cię po całym mieście.

– Coś się stało?

– Byłaś tutaj przez cały wieczór?

– Nie. Przyjechałam… jakieś trzydzieści, czterdzieści minut temu.

– Gdzie byłaś wcześniej?

– W domu – odpowiedziałam z nutką zniecierpliwienia w głosie.

Jeżeli zapytałby mnie o to ktokolwiek inny, odmówiłabym odpowiedzi. W sali panowała dziwna cisza. Dopiero teraz zauważyłam, że jesteśmy sami.

– Gdzie Derrick? – spytałam znowu.

– Wysłałem go do domu, kiedy kończyłaś dwudziestki piątki. Byłaś sama w domu?

Nie spuszczałam z niego wzroku, wycierając twarz i klatkę piersiową.

– O co ci chodzi?

– Lily, jakieś półtorej godziny temu ktoś wszedł kuchennymi drzwiami do domu Thei, gdy była w salonie, i podrzucił na stole zdechłego szczura.

– Fuj! – wykrzyknęłam ze wstrętem. – Kto i po co miałby coś takiego zrobić?

Nagle zorientowałam się, do czego zmierza.

– Myślisz, że… – byłam tak oburzona, że trudno mi było znaleźć właściwe słowa, a ręce instynktownie zacisnęłam w pięści.

Marshall usiadł okrakiem po drugiej stronie ławki. Wyciągnął rękę i położył mi palec na ustach.

– Skądże znowu – powiedział gorączkowo. – Nigdy, przenigdy coś takiego nie przyszłoby mi do głowy.

– Więc czemu pytasz?

– Thea… ona ma…

Nigdy nie słyszałam, żeby Marshall nie wiedział, co powiedzieć. Był bardzo speszony.

– Thea uważa, że to ja zrobiłam?

Spojrzał na żaluzje zasłaniające duże okno od ulicy.

– Tak właśnie myśli – przyznał.

– Ale dlaczego? – Nie mogłam wyjść ze zdumienia. – Po co miałabym coś takiego robić?

Na policzkach Marshalla pojawił się rumieniec.

– Wbiła sobie do głowy, że to przez ciebie się rozstaliśmy.

– Zupełnie zwariowała.

– Czasami Thea ma… to znaczy, rzeczywiście trochę jej odbija.

– Ale dlaczego?

Nie odpowiedział.

– Możesz wrócić i powiedzieć Thei – albo nie, sama to zrobię z największą przyjemnością – że odwiedził mnie w domu nieproszony gość – komendant policji we własnej osobie. Poszedł sobie tuż przed moim wyjściem na siłownię. A więc mam coś, co można nazwać niepodważalnym alibi.

Marshall odetchnął z ulgą.

– Dzięki Bogu. Teraz może wreszcie da mi spokój.

– W takim razie wytłumacz mi jedno. Dlaczego uważa, że zostawiasz ją z mojego powodu?

– Może za często wspominałem o tobie, kiedy mówiłem o kursie karate albo o ludziach, którzy tu ćwiczą?

Nasze spojrzenia spotkały się. Przełknęłam ślinę. Nagle zdałam sobie sprawę, że jesteśmy sami. Nie pamiętałam, żebym kiedyś była z nim naprawdę sam na sam w pustym budynku. Sięgnął ręką do wyłącznika i zgasił światło. Panujący w sali mrok rozpraszała tylko poświata wpadająca z zewnątrz przez szpary w żaluzjach. Jego twarz i resztę ciała pokrywały na przemian jasne i ciemne pasy.

Nadal siedzieliśmy okrakiem na ławce zwróceni twarzami do siebie. Powoli, dając mi dużo czasu na oswojenie się z myślą o tym, co może się stać, pochylił się do przodu. Gdy jego usta dotknęły moich, spięłam się z obawy przed falą paniki, która w ciągu kilku ostatnich lat pojawiała się podczas wszystkich prób nawiązania bliższych kontaktów z mężczyznami.

Tym razem panika nie przyszła.

Odwzajemniłam pocałunek Marshalla. Przysunął się bliżej, wsuwając nogi pode mnie. Objęłam go nogami w pasie, a stopy oparłam na ławce za nim. Gdy zarzuciłam mu ręce na szyję, przycisnął mnie do siebie.

Może dlatego, że zupełnie się tego nie spodziewałam, może z powodu sprzyjających okoliczności albo wcześniejszej przyjaźni z Marshallem, nagle coś, co dotąd było takie trudne, stało się łatwe i naglące.

Ściągnął mi T-shirt przez głowę. Widział już blizny, nie musiałam się więc obawiać jego reakcji. Drżącymi rękami zdjęłam mu bezrękawnik. Jego język poruszał się w moich ustach. Po raz pierwszy dotknęłam jego nagiego torsu. Podciągnął mój sportowy biustonosz, zza którego wyskoczyły piersi. Jego język znalazł nowy cel pieszczot. Jęknęłam cicho, gdy część mnie, którą dotąd uważałam za martwą, nagle zbudziła się do życia. Niecierpliwie pieściłam go, potem wstałam, nadal okrakiem nad ławką, chcąc zdjąć szorty. Całował mój brzuch, a potem jego usta ześliznęły się niżej. Podparłam się kolanem na ławce i odwróciłam, żeby zdjąć szorty. W ciemności usłyszałam szelest materiału. Po chwili zobaczyłam umięśnione, nagie ciało Marshalla pocięte pasmami światła. Położyłam się na ławce, a Marshall ukląkł i wypełnił mnie. Słowa, które szeptał, sprawiły, że poczułam się bardzo szczęśliwa. Było nam cudownie.

Загрузка...