W środowe ranki mam więcej swobody. Przeznaczam je na nagle wypadki (specjalne sprzątanie u pań przed partyjką brydża, przyjęcie z okazji narodzin dziecka) albo wykonuję zamówienia specjalne, na przykład pomoc w sprzątaniu strychów. W tę środę od dawna byłam umówiona z Alvą York na wiosenne porządki. Alva przestrzega tego rytuału, mimo że wraz z mężem T. L., byłym listonoszem, przenieśli się z domu do jednego z mieszkań w bloku Pardona Albee po przejściu T. L. na emeryturę.
Dwa lata wcześniej pomogłam Alvie porządnie wysprzątać dom z trzema sypialniami. Zaczęła jeszcze przed moim przyjściem i wcale nie miała zamiaru kończyć w południe, kiedy wychodziłam. Ale od czasu przeprowadzki bardzo podupadła na zdrowiu i rzeczywiście w tym roku sama może nie poradzić sobie z trzema pokojami.
Yorkowie mieszkają na parterze obok Marie Hofstettler, a ich drzwi wejściowe wychodzą wprost na apartament, który Pardon Albee zachował dla siebie. Nie mogłam się powstrzymać i pukając do Yorków, rzuciłam na nie okiem. Drzwi oklejała policyjna taśma. Zdziwiłam się, że wygląda dokładnie tak samo jak w telewizji. Kto chciałby się dostać do jego apartamentu? Kto oprócz niego mógł mieć klucz? Domyślałam się, że miał w mieście krewnych, o których nie wiedziałam. Każdy mieszkaniec Shakespeare jest bliżej lub dalej spokrewniony przynajmniej z kilkoma innymi. Od tej reguły istnieją bardzo nieliczne wyjątki.
Poza tym jak zginął? Na głowie miał ślady krwi, ale nie przyjrzałam mu się bliżej. Wtedy w parku byłam zbyt przerażona, poza tym ogarnął mnie wstręt.
Spojrzałam na tarczę swojego dużego męskiego zegarka. Punktualnie ósma. Jedną z cnót podstawowych, które najbardziej ceni sobie Alva, jest punktualność.
Gdy otworzyła mi drzwi, wyglądała okropnie.
– Nic pani nie jest? – wyrwało mi się mimo woli.
Siwe włosy kobiety sterczały na wszystkie strony, najwyraźniej nie uczesała ich ani nie zakręciła, a spodnie i bluzkę dobrała na chybił trafił.
– Nie. Wszystko w porządku – westchnęła ciężko. – Wejdź. T. L. i ja właśnie kończymy śniadanie.
Yorkowie zwykle wstają o wpół do szóstej, a przed wpół do dziewiątej kończą śniadanie, ubierają się i wychodzą na spacer.
– Kiedy wróciła pani do domu? – zapytałam. Nie miałam w zwyczaju wtykać nosa w nie swoje sprawy, lecz chciałam zająć Alvę rozmową. Zwykle po wyjeździe za miasto nie może się doczekać, żeby pochwalić się wnukami i córką, a nawet od czasu do czasu postacią drugoplanową, na przykład ojcem wnuków i mężem tejże córki. Dzisiaj w milczeniu podreptała przede mną do salonu.
T. L., siedząc w małym kąciku jadalnym, bardziej przypominał siebie. Zaliczał się do osób, z którymi rozmowa w trzech czwartych składała się z oklepanych zwrotów.
– Dzień dobry, Lily! Jesteś śliczna jak zawsze. Zapowiada się piękny dzień.
Ale i on sprawiał wrażenie przygnębionego. Mówił głuchym głosem, a gdy wstał zza stolika, zauważyłam, że porusza się mniej sprężyście. Dzisiaj rano naprawdę podpierał się laską z fantazyjną srebrną główką, którą córka dała mu w prezencie pod choinkę.
– Tylko się ogolę, moje panie – mruknął dzielnie – a potem schodzę wam z drogi.
Złożył gazetę obok swojego miejsca przy stole i wyszedł. T. L. jest wysokim, bystrym, siwowłosym mężczyzną. Ostatnio trochę przytył, ale mimo ciężkiej pracy fizycznej, jaką wykonywał przez całe życie, zachował sporo sił. Patrzyłam, jak dał nura do sypialni. W jego zachowaniu zauważyłam jeszcze jedną różnicę. Po chwili rozjaśniło mi się w głowie: Dzisiaj rano milczał, choć zwykle pogwizduje pod nosem, najczęściej piosenki country and western lub hymny religijne.
– Może jednak powinnam przyjść kiedy indziej?
Alva sprawiała wrażenie zaskoczonej pytaniem.
– Nie, Lily. Jesteś kochana, że tak o mnie dbasz. Ale im wcześniej zacznę porządki, tym lepiej.
Moim skromnym zdaniem, lepiej byłoby, gdyby wróciła do łóżka. Mimo to zaczęłam znosić do kuchni naczynia po śniadaniu, czego nigdy wcześniej nie musiałam robić u Yorków. Z tego rodzaju rzeczami Alva zwykle doskonale sobie dotąd radziła.
Zmyłam naczynia, wytarłam i odłożyłam na miejsce. Alva nie odezwała się ani słowem. Siedziała, tuląc w dłoniach filiżankę z kawą. Wpatrywała się w ciemny płyn, jakby z jego fusów chciała wywróżyć przyszłość. Ogolony T. L. wynurzył się z sypialni. Na zewnątrz sprawiał wrażenie wesołego, ale nadal nie gwizdał.
– Wybieram się do fryzjera, kochanie – oznajmił żonie. – Tylko mi się z Lily nie przepracujcie.
Pocałował ją i wyszedł.
Nie miałam racji, podejrzewając, że Alva ożywi się po wyjściu męża. Nadal w zadumie sączyła kawę. Poczułam, jak ciarki przebiegają mi po plecach. Wiele razy pracowałam z nią ramię w ramię od samego rana, lecz teraz ta siedząca przy stole kobieta wydawała się kimś zupełnie obcym.
Alvie dokucza rwa kulszowa. Ma coraz większe trudności z poruszaniem się, ale zwykle jest praktyczną, dobroduszną kobietą, która wie dokładnie, co chce zrobić, w jakiej kolejności, i potrafi to zwięźle przekazać. Zdaję sobie sprawę, że niektórzy czują się dotknięci jej prostolinijnością – zresztą miałam okazję się o tym przekonać na własne oczy – ale osobiście nigdy nie miałam nic przeciwko temu. W jej głowie nie kołacze się zbyt wiele niewypowiedzianych myśli, nie zalicza się też do osób przesadnie taktownych, ale jest dobra, uczciwa i serdeczna.
Chwilę później zobaczyłam zakupy, które przyniosłam Yorkom w poniedziałek po południu. Leżały dokładnie tam, gdzie je zostawiłam. Nikt nie tknął kostki masła ani sałaty w lodówce. Jedno z nich musiało jednak rozpakować ręczniki kuchenne – zauważyłam nową rolę na wieszaku – a chleb schować do chlebaka.
Do tego, co już powiedziałam, nie mogłam dodać nic więcej. Pani domu nie poinstruowała mnie, od czego mam zacząć, więc starłam kuchnię na mokro.
Lubi porządkować mieszkanie w określonej kolejności. Przypomniałam sobie, od czego zwykle zaczyna – od zasłon. Rzeczywiście, zdążyła je zdjąć z okien pokoju wychodzącego na ulicę. A więc do niedawna funkcjonowała zupełnie normalnie. Zabrałam się do czyszczenia żaluzji od strony mieszkania. Były zakurzone. Domyśliłam się, że w tym miejscu przerwała pracę.
– Czy coś jest nie tak? – zapytałam niepewnie.
Alva długo milczała. Zaczęłam mieć nadzieję, że nie powie mi, o co chodzi, jednak wreszcie się odezwała.
– Nie mówiliśmy o tym nikomu – powiedziała zbolałym głosem. – Ten facet z Creek County, Harley Don Murrell, skazany za gwałt… ten drań… to on zgwałcił naszą wnuczkę Sarę.
Czułam, jak cała krew odpływa mi z twarzy.
– Co się stało? – zapytałam, siadając naprzeciwko.
– Dzięki Bogu, że nie podają nazwiska ofiary w gazecie ani w wiadomościach – powiedziała. – Już wyszła ze szpitala, ale T. L. uważa, że powinna trafić do innego. Do psychiatrycznego. Ma dopiero siedemnaście lat. Co gorsza, nie może liczyć na męża. Jest wściekły, że właśnie jej coś takiego się przytrafiło. Powiedział, że gdyby nie nosiła obcisłego trykotu i legginsów, ten drań zostawiłby ją w spokoju.
Westchnęła, nadal wpatrzona w filiżankę do kawy. Gdyby spojrzała w górę, zobaczyłaby zupełnie inną kobietę, ale miałam nadzieję, że tego nie zrobi. Bardzo szeroko otworzyłam oczy, żeby powstrzymać cisnące się do nich łzy.
– Właśnie że by jej nie zostawił – stwierdziłam.
Pochłonięta własnym nieszczęściem Alva odpowiedziała:
– Ja to wiem, jej matka to wie i ty to wiesz. Ale mężczyźni zawsze się dziwią i niektóre kobiety też. Szkoda, że nie widziałaś tej zdziry, żony Murrella, jak siedziała tam w sądzie. Powinna była siedzieć w domu i kulić się ze wstydu. Zachowywała się tak, jakby nie miała pojęcia, co wyprawia jej mąż. Mówiła dziennikarzom, że Sara to… zła dziewczyna, że wszyscy w hrabstwie Creek wiedzieli, jak go podpuszczała…
Rozpłakała się.
– Na szczęście drań poszedł siedzieć – pocieszyłam ją.
– Tak – przyznała. – Płakał, krzyczał, że Bóg mu świadkiem. Na nic mu się to zdało, dostał to, na co zasłużył. Ale kiedyś wyjdzie, chyba że ktoś go zabije w więzieniu. O to się modlę, chociaż kto wie, czy Pan Bóg mnie kiedyś za to nie potępi. Mówią, że więźniowie nie lubią gwałcicieli ani tych, co molestują małe dzieci. Może ktoś go tam zatłucze w nocy?
Znałam ten ton i te słowa. Na chwilę ogarnęła mnie fala paniki. Dobrze, że Alva, pogrążona we własnych myślach, nie zwracała na mnie uwagi. Podświadomie uniosłam rękę do piersi, dotknęłam jasnożółtego T-shirtu i wyczułam pod nim ślady blizn.
– Alva, mogę tylko posprzątać – wykrztusiłam wreszcie.
– W takim razie bierzmy się do roboty – powiedziała drżącym głosem. – Może nam to dobrze zrobi?
Przez trzy godziny sprzątałyśmy nieduże mieszkanie, odkurzając rzeczy, które nigdy nie były zakurzone, i porządkując te, które nigdy nie były w nieładzie. Alva żyje skromnie. Zawsze myślałam, że świetnie by sobie radziła na łodzi. Wszystko, co zbyteczne, bezwzględnie wyrzuca, a resztę rzeczy układa logicznie w taki sposób, by zajmowało jak najmniej miejsca. Podziwiam ją. Mam podobne skłonności, chociaż pocieszam się, że ich objawy przebiegają łagodniej. Gdy ścierałam szafki w łazience, przyszło mi do głowy, że Alva ma dość ograniczone zainteresowania, a więc sprzątanie to jedna z nielicznych możliwości wyrażenia własnego ja. Co prawda, kiedyś widziałam, jak haftuje jakieś proste wzory, ale nie czyta ani nie szyje. Nieszczególnie interesuje ją też gotowanie czy telewizja. Zamiast tego sprząta.
To poważne ostrzeżenie przed tym, co może mnie czekać w przyszłości.
– A co z przyczepą? – zapytałam, kiedy uznałam porządki w mieszkaniu za zakończone.
– Z czym? – zapytała.
– Zwykle sprzątamy też w przyczepie – przypomniałam jej.
Yorkowie mają przyczepę mieszkalną i pikapa. Kiedy odwiedzają córkę, parkują na podjeździe i tam mieszkają. Często mi tłumaczyli, że mogą sobie rano zaparzyć kawę albo położyć się spać, kiedy mają ochotę, i nikomu to nie przeszkadza. Bardzo często opowiadali mi też o Sarze, najmłodszym dziecku ich córki. Trzeba przyznać, że była rozpuszczona. W zeszłym roku ni stąd, ni zowąd postanowiła wyjść za chłopaka równie młodego jak ona. Małżeństwo okazało się nieudane. Mimo to Yorkowie zawsze mieli bzika na jej punkcie.
– Pamiętasz, jak Pardon dawał nam popalić za tę przyczepę? – spytała niespodziewanie.
Pamiętałam. Po obu stronach garażu dla mieszkańców między ścianą i ogrodzeniem znajduje się wolna przestrzeń, mniej więcej szerokości samochodu. Yorkowie poprosili o pozwolenie na zaparkowanie przyczepy na miejscu od północy. Pardon najpierw wyraził zgodę, ale później rozmyślił się i stwierdził, że wystaje zbyt daleko i utrudnia parkowanie innym mieszkańcom.
Nie była to moja sprawa, więc nie zwróciłam na to uwagi. Ale wspominali o tym Yorkowie, widziałam też, jak po parkingu chodził Pardon z taśmą mierniczą. Kręcił głową z niezadowoleniem, zupełnie jakby chciał zbesztać przyczepę za to, że weszła mu w szkodę. Pardon Albee często robił wiele hałasu o nic. Rzadko zdarzało się, że coś sobie lub komuś odpuszczał.
Specjalista od wywoływania wilków z lasu.
Alva znów się rozpłakała.
– Lepiej już idź, Lily – powiedziała. – Przez to wszystko sama nie wiem, jak się nazywam. Kilka ostatnich dni na procesie to było prawdziwe piekło. Ale w przyszłym tygodniu na pewno mi przejdzie.
– No pewnie – zgodziłam się. – Proszę zadzwonić, kiedy będzie pani chciała rozwiesić zasłony albo posprzątać w przyczepie.
– Na pewno zadzwonię – obiecała.
Nie przypomniałam jej o tym, że mi nie zapłaciła. Po tym też mogłam się zorientować w stanie jej umysłu, bo zawsze skrupulatnie pamięta o regulowaniu należności.
Przecież mogę wpaść jutro – pomyślałam. Może wtedy chociaż trochę wróci do siebie po procesie Murrella?
Co innego Sara. Wiedziałam, że będzie cierpiała przez całe tygodnie, miesiące, a nawet lata…
Gdy miałam wychodzić z budynku, we frontowych drzwiach pojawiła się Deedra Dean. Jak pech, to pech.
Nie znoszę Deedry, zwłaszcza od czasu naszej rozmowy w ubiegłym tygodniu. Stałyśmy przy drzwiach jej mieszkania na piętrze. Wpadła do domu na szybki lunch i przygotowywała się do wyjścia do ratusza, gdzie prawie zarabiała na siebie jako urzędniczka.
– Cześć, gosposiu! – zawołała, najwyraźniej w szampańskim humorze. – Posłuchaj, miałam ci o tym powiedzieć… W zeszłym tygodniu po pracy zapomniałaś zamknąć drzwi na klucz.
– Niemożliwe – odparłam zdecydowanie. W mojej pracy bardzo ważna jest niezawodność, może nawet ważniejsza niż wzorowe utrzymywanie porządku. – Nigdy nie zapominam o takich sprawach. Może ty nie zamknęłaś, ale ja na pewno.
– Ale w zeszły piątek, kiedy wróciłam do domu, były otwarte – upierała się Deedra.
– Zamknęłam je na klucz, kiedy wychodziłam – nie dawałam za wygraną. – Chociaż – dodałam, nagle sobie o czymś przypominając – kiedy schodziłam na dół, spotkałam Pardona, a on ma przecież uniwersalny klucz do wszystkich mieszkań.
– Tylko po co miałby do mnie wchodzić? – spytała, ale w jej głosie wyczułam, że pomysł ten wcale nie wydał jej się aż tak niedorzeczny.
Zauważyłam, że im dłużej się nad tym zastanawia, tym wyraźniej na jej twarzy maluje się… no cóż, jakaś dziwna mieszanina gniewu i niepokoju. Zaintrygowały mnie wizualne efekty procesów myślowych odbijających się echem w pustej głowie mojej rozmówczyni.
Deedra Dean. Deedra o lśniących blond włosach, zmysłowej figurze i twarzy oszpeconej brakiem podbródka. Zawsze nosi jasny makijaż i zachowuje się z przesadnym ożywieniem, żeby odwrócić uwagę od tego poważnego defektu urody. Wprowadziła się do bloku trzy lata temu i spała ze wszystkimi mężczyznami, którzy kiedykolwiek tam mieszkali oprócz (zapewne) Pardona Albee i (prawie na pewno) T. L. Yorka. Matka Deedry – urocza, dobrze sytuowana wdowa, która ostatnio ponownie wyszła za mąż – bardzo pomaga jej finansowo. Lacey Dean Knopp najwyraźniej odnosi wrażenie, że córka znajduje się na etapie poszukiwań swojego księcia z bajki. Tymczasem dla Deedry każdy mężczyzna to książę z bajki, w każdym razie na noc lub dwie.
Powtarzam sobie, że to nie mój interes, i dziwię się, dlaczego postępowanie tej kobiety doprowadza mnie do białej gorączki. Stopniowo dochodzę do wniosku, że oburza mnie jej całkowity brak szacunku dla samej siebie, przeraża mnie jej skłonność do ryzyka, a jej aktywność seksualna wzbudza we mnie zazdrość.
Ale dopóki jej matka płaci mi na czas, upominam się co dziesięć minut, że Deedra jest dorosłą osobą, przynajmniej metrykalnie, która może sobie układać życie, jak zechce.
– A więc żeby mi się to więcej nie powtórzyło – pouczyła mnie w zeszłym tygodniu, bezskutecznie siląc się na surowość. Resztki szarych komórek Deedry zarejestrowały wreszcie moje oburzenie. – Ach, muszę lecieć! Wróciłam po dowód opłaty ubezpieczenia. W czasie przerwy na lunch muszę zawieźć auto do przeglądu i nadać na poczcie wniosek o przedłużenie rejestracji.
Chciałam coś powiedzieć na temat jej stylu życia – coś, co poszłoby jej w pięty. Niestety, prawdopodobieństwo, że cokolwiek do niej dotrze, było znikome. Na dodatek to rzeczywiście nie był mój interes. Przez okno patrzyłam, jak biegnie i wsiada do czerwonego sportowego samochodu, pozostawionego na podjeździe z włączonym silnikiem. Zadatek na ten niezbyt solidny, ale szpanerski pojazd wpłaciła Lacey. Deedra powiedziała mi o tym, jakby to była najzwyklejsza rzecz pod słońcem.
– I co? Wiesz już, czy Pardon myszkował po twoim mieszkaniu? – zapytałam ją dzisiaj.
W korytarzu na parterze nie było nikogo, a ja specjalnie mówiłam cicho. Tak bardzo skupiłam się na własnych myślach, że zapomniałam, iż Deedra może myśleć o czymś zupełnie innym. Obrzuciła mnie takim spojrzeniem, jakbym przed chwilą spadła z księżyca.
– Nie – powiedziała wściekle.
Uniosłam brwi i czekałam.
– I lepiej nie wypaplaj policji, że ze mną o tym rozmawiałaś!
– Co?
– Jeżeli piśniesz choć słowo, nigdy więcej nie dostaniesz żadnej pracy w Shakespeare – zagroziła. – Nie chcę być zamieszana w zabójstwo tego starego piernika.
– Czy naprawę myślisz – odparłam, uśmiechając się ironicznie półgębkiem – że ktokolwiek w tym mieście zrezygnuje z usług tak wspaniałej i godnej zaufania sprzątaczki jak ja tylko po to, żeby ratować ci skórę?
Zdumiona wybałuszyła niebieskie oczy. W tej samej chwili otworzyły się drzwi na piętrze. Po chwili na schodach pojawił się Marcus Jefferson – przystojny mężczyzna pod trzydziestkę, jedyny czarnoskóry mieszkaniec Apartamentów Ogrodowych. Obrzucił nas pełnym zaskoczenia spojrzeniem, wymamrotał coś na powitanie i przecisnął się do drzwi frontowych, które ciężko zaskrzypiały, z wolna zamykając się za nim.
Odniosłam wrażenie, że dzisiaj blok Pardona zaludniali ludzie zachowujący się co najmniej dziwnie. Gdy znów spojrzałam na Deedrę, twarz jej poczerwieniała. Czekała, aż drzwi zupełnie się zamkną.
Aha. Już wiedziałam, co mogło zmobilizować Pardona Albee do podjęcia działań „w sprawie” Deedry.
– W tym tygodniu tak jak zwykle? – spytałam.
Zatliła się we mnie iskierka nadziei, że ta kobieta nie zechce już więcej korzystać z moich usług. Sprzątam u niej w piątki rano, a to najlepsza pora, bo wszyscy chcą mieć w domu porządek na weekend.
– No… no pewnie. Posłuchaj, zapomnijmy o tym nieporozumieniu z drzwiami. To ja zapomniałam je zamknąć, okej? Dopiero później sobie o tym przypomniałam. Przepraszam, że cię o to podejrzewałam. Jesteś bardzo solidna… – Deedra zamilkła, a na jej twarzy wykwitł fałszywy uśmiech. Gdzie, jak gdzie, ale tu był na swoim miejscu.
W drodze do domu zastanawiałam się, czy tydzień temu Pardon rzeczywiście wszedł do mieszkania Deedry. Jeżeli tak, to po co? Czego tam szukał?
Gdyby interesowały go kompromitujące informacje na temat jej prywatnego życia, znalazłby ich sporo. W górnej szufladzie komody trzyma kilka pornograficznych zdjęć, które zrobił jej jakiś ukochany. Na niektórych występuje w skąpej bieliźnie, a na innych bez. Nie bardzo miałam ochotę zaznajamiać się z tymi szczegółami (ej życia, ale do moich obowiązków należy nastawianie prania i odkładanie suchych ciuchów na miejsce, kiedy sprzątam jej mieszkanie. W tej właśnie szufladzie trzyma bieliznę. Chowa też pod łóżkiem (gdzie odkurzam) różne erotyczne gadżety i kilka okropnych magazynów, do tego zawsze zostawia rozbebeszone łóżko. Kto wie, pewnie znalazłoby się również trochę innych „obciążających” materiałów, które mogłyby zainteresować jej matkę.
Czy Albee ośmieliłby się zatelefonować do matki Deedry, porządnej i przyzwoitej Lacey Dean Knopp?
Takie zagranie było jak najbardziej w jego stylu.
Ledwo zdążyłam wrócić do siebie, zadzwonił dzwonek do drzwi. Wyjrzałam przez judasza i otworzyłam.
Tyleż niespodziewanym, co niegroźnym gościem okazał się rzadko widywany sąsiad Cariton Cockroft. Odkąd kupiłam dom, rozmawiałam z nim może trzy, cztery razy do roku.
Od zawsze kojarzy mi się z czymś do jedzenia. W zimie przypomina gorącą czekoladę i karmelki, a w lecie kokosowy zapach płynu do opalania i aromat grilla. Podobne jak ja jest po trzydziestce. Ma czarne włosy, ciemnobrązowe oczy, podbródek z dołkiem i gęste wygięte w łuk brwi. Ładnie pachnie. Jest o jakieś dziesięć centymetrów wyższy ode mnie, a ma niecały metr osiemdziesiąt wzrostu. Mój sąsiad jest uprzejmy, zajęty i heteroseksualny – to wszystko, co o nim wiem.
– Cześć, Lily – zaczął miłym, lecz niewesołym głosem.
– Cześć, Cariton. – Skinęłam mu głową na powitanie, a potem otworzyłam szerzej drzwi, żeby mógł wejść.
Na jego twarzy odmalowało się zdumienie, a ja zorientowałam się, że nigdy wcześniej nie zaprosiłam go do środka. Szybkim spojrzeniem obrzucił pokój i w przeciwieństwie do mojego pewnego siebie wczorajszego gościa nie bardzo wiedział, co z sobą zrobić.
– Siadaj – powiedziałam, zajmując miejsce w uszaku.
– Lily, przejdę od razu do rzeczy – zaczął, gdy tylko usadowił się na kanapce. Pochylił się naprzód, kładąc łokcie na kolanach. Miał koszulę w granatowo-białą kratę, dżinsy z zaszewkami i sportowe reeboki. Roztaczał wokół siebie aurę swobody, zamożności i komfortu.
Czekałam więc, aż przejdzie do rzeczy. Większość ludzi spodziewa się, że zareagujecie, kiedy wam mówią, iż mają zamiar coś zrobić. Moim zdaniem znacznie ciekawiej jest poczekać i przekonać się, czy rzeczywiście to zrobią.
Przez chwilę wpatrywał się we mnie, jakby na coś czekał.
Gestem pokazałam mu, żeby powiedział, co go do mnie sprowadza.
– Widziałem, jak wychodziłaś tej nocy, kiedy popełniono morderstwo. – Odczekał chwilę, czekając na mój okrzyk przerażenia. – Wstałem, żeby zażyć pigułki na zatoki, i wyjrzałem przez okno.
– I co z tego? – Wzruszyłam ramionami.
– Lily, z tego mogą być problemy. Nie powiedziałem Friedrichowi ani słowa, ale wypytywał o ciebie. Jeżeli jeszcze ktoś inny cię widział, może zacząć podejrzewać, że masz jakiś związek ze śmiercią Pardona.
Trzymając ręce na kolanach, zastanowiłam się przez chwilę.
– Więc po to tu przyszedłeś? – zapytałam.
– Chciałem cię tylko ostrzec – wyjaśnił, porzucając poprzednią pełną skupienia, lecz jednocześnie odprężoną pozę. – Zawsze trochę się o ciebie niepokoiłem.
Uniosłam brwi ze zdumienia.
– Tak, tak, wiem – powiedział z lekkim uśmiechem. – Nie mój interes. Ale jesteś moją sąsiadką, jesteś bardzo ładna, a skoro mieszkam obok, czuję się trochę odpowiedzialny… Na pewno nie chcę, żeby przytrafiło ci się coś złego.
Przez chwilę miałam zamiar podciągnąć bluzkę i kazać mu się dobrze przyjrzeć, powstrzymałam się jednak. Wszystko, co złe, wszystko, co najgorsze, już mi się przytrafiło. Ale wiedziałam, że próbował mnie chronić. Nie chciał, żeby mi się coś stało. Wiedziałam, że Cariton uznał, iż właśnie tak powinien zachować się mężczyzna. A ja pomyślałam – co zresztą dość często zdarza mi się podczas kontaktów z mężczyznami – że przysparzają więcej kłopotów, niż są warci.
– Cariton, jesteś moim sąsiadem, a ponieważ jesteś przystojnym facetem i mieszkasz sam, czuję się za ciebie odpowiedzialna – odpowiedziałam.
Poczerwieniał. Zaczął wstawać, ale się opanował.
– Pewnie zasłużyłem sobie na to. Zanim się odezwałem, powinienem był najpierw powtórzyć sobie wszystko kilka razy w myślach, żeby się przekonać, jak to zabrzmi. Ale do cholery, Lily, nie mam nic złego na myśli.
– Widzę, ale dlaczego uważasz, że moje kłopoty z policją to twoja sprawa? Skąd wiesz, że nie zabiłam Pardona?
Mój przystojny sąsiad spojrzał na mnie, jakby nagle zobaczył syczącą złowrogo głowę hydry. Trafiłam w czuły punkt, odtrącając jego rycerskie zapędy.
– W takim razie… – zaczął chłodno – w takim razie zmarnowałem trochę czasu. Twojego zresztą też.
Rzuciłam okiem na swoją prawą rękę. Na paznokciu serdecznego palca kątem oka dostrzegłam podejrzaną zadrę. Będę musiała ją spiłować pilnikiem, zanim zrobi się większa.
– Chciałem tylko być dla ciebie miły – powiedział z niedowierzaniem w głosie.
Spojrzałam na niego, zastanawiając się, czy coś odpowiedzieć.
– Posłuchaj, umawiałeś się ze zbyt wieloma kobietami, którym wydawało się, że jesteś właśnie tym, kogo szukają – powiedziałam.
Przez cztery lata obserwowałam paradę kobiet wchodzących i wychodzących z jego małego domku. Przystojny facet bez żadnych wyraźnych wad ze stałym dochodem. Najlepsza partia we wsi.
– Ale dzięki, że nie powiedziałeś policji o tym, że mnie widziałeś. Tak się składa, że nie mam pojęcia, kto zabił Pardona, i wolałabym nie tracić czasu na przekonywanie o tym władzy.
Uznałam, iż zachowałam się wystarczająco uprzejmie. Jednak Cariton rzucił tylko: „Cześć, Lily”, i wyszedł naburmuszony. W ostatniej chwili opanował się i nie trzasnął drzwiami.
Szukając pilnika do paznokci, kręciłam głową. Gdzieś pod kilkoma warstwami zaskorupiałego nawozu krył się równy gość. Zastanawiałam się, jak wyobrażał sobie przebieg swojej wizyty.
– Lily, jestem przystojnym mężczyzną z sąsiedztwa. Trzymając gębę na kłódkę, okazuję ci, jak bardzo jestem rycerski i jak bardzo można na mnie polegać. Powinnaś się we mnie zadurzyć.
– Dzięki, przystojniaku, który nigdy wcześniej nie zwracałeś na mnie uwagi. Późno w nocy wyszłam załatwić tajemniczą, ale niewinną sprawę. Naprawdę nie jestem dziwaczką, jaką czasami się wydaję, i jestem ci dozgonnie wdzięczna, że ochroniłeś mnie przed brutalnym przesłuchaniem na komisariacie. Jestem absolutnie niewinna, ale mam nieprzepartą ochotę pójść z tobą do łóżka oraz/lub poprosić cię o wypełnienie zeznania podatkowego.
Trochę się pośmiałam sama do siebie. Potrzebowałam tego przed pójściem do następnej pracy.
Kilka dni wcześniej zatelefonował do mnie sekretarz Zjednoczonego Kościoła w Shakespeare, prosząc, żebym podała przekąski i posprzątała po zebraniu zarządu przedszkola, więc za pięć piąta spacerowym krokiem wyszłam z domu. Minęłam blok i znalazłam się na dużym parkingu na końcu mojej ulicy. Przedszkole, w którym co tydzień odbywają się też zajęcia szkółki niedzielnej, mieści się w długim piętrowym budynku za parkingiem. Zadaszone przejście w kształcie litery L łączy je z kościołem, który stoi przy Jamaica Street. Świątynię z białą iglicą zbudowano z tradycyjnej czerwonej cegły, ale o tej części kompleksu wiem niewiele. Biura pastora i jego sekretarza znajdują się na pierwszym piętrze budynku szkółki niedzielnej.
Jeżeli kiedykolwiek znów zacznę chodzić do kościoła, raczej nie zdecyduję się na Zjednoczony Kościół Shakespeare – lub ZKS, jak nazywają go miejscowi. Powstał w wyniku fuzji wielu konserwatywnych odłamów protestanckich, które postanowiły połączyć swoje dochody, zatrudnić pastora i zbudować obiekt, który posłużyłby wszystkim.
Znaleźli i zatrudnili wielebnego Joela McCorkindale'a i dotąd składali pieniądze, aż wystarczyło na budowę kościoła, a potem szkółki niedzielnej. Wielebny McCorkindale ma prawdziwy talent do zbierania funduszy. Kiedyś widziałam go w akcji. Pamięta wszystkich z imienia i nazwiska. Orientuje się w rodzinnych koneksjach, pyta o dolegliwości, wyraża kondolencje z powodu zgonów, gratuluje sukcesów. Jeżeli kiedykolwiek czegoś nie wie, przyznaje się z pokorą. Ma wspaniałą schludną żonę oraz dwóch zębatych schludnych chłopców i chociaż wierzę, że Joel McCorkindale naprawdę kocha swoją pracę, na samą myśl o nim przechodzą mnie dreszcze.
Nauczyłam się nie lekceważyć tych dreszczy.
O ile wiem, nigdy nie złamał prawa. Prawdopodobnie nigdy go nie naruszy. Czuję jednak, że pod łagodną powierzchownością kotłuje się coś naprawdę strasznego. Przez wiele lat żyłam na granicy zupełnego pomieszania zmysłów. Dlatego teraz szybko i precyzyjnie wykrywam u innych skłonności psychopatyczne.
Dotychczas jedynym przejawem tych skłonności u pastora okazała się decyzja o zatrudnieniu kościelnego. Pewnego ranka w drzwiach plebanii pojawił się pijany jak szewc Norvel Whitbread. Joel McCorkindale wpuścił go do środka, nakarmił i napoił strawą duchową (zamiast alkoholu), a na koniec zatrudnił w charakterze konserwatora. Podobnie jak jego pracodawca, Norvel sprawia na zewnątrz dobre wrażenie. Na pozór przestał pić, ma prawdziwy dryg do naprawiania różnych rzeczy, uśmiecha się też do osób chodzących do kościoła. Nie krępuje się wyrażać wdzięczności pastorowi i zgromadzeniu, co wszystkich chwyta za serce.
Chociaż Joel McCorkindale prawdopodobnie ukrywa w swoim mrocznym wnętrzu potwora, monstrum to być może nigdy nie da o sobie znać. Jak dotąd radził sobie doskonale, utrzymując je w ryzach. Natomiast Norvel jest zepsuty do szpiku kości. Wszystko robi na pokaz i nie zdziwiłabym się, gdyby po kryjomu popijał. Nie znam bardziej obłudnej osoby w naszym miasteczku.
Kościół pokrywa Norvelowi czynsz za mieszkanie w Apartamentach Ogrodowych, płaci mu pensję, a jego członkowie regularnie zapraszają go do swoich domów na posiłki. W zamian za to Norvel sprząta budynki kościelne, dwa razy do roku myje okna, codziennie opróżnia kosze i utrzymuje w porządku parking. Do jego obowiązków należą też drobne naprawy. Oprócz tego najął się u Pardona jako dozorca. Ale nie robi niczego, co ma jakikolwiek związek z pracami domowymi, na przykład nie ładuje ogromnej kościelnej zmywarki, nie parzy też ani nie podaje kawy. Te dodatkowe obowiązki przypadają mnie, jeżeli akurat żadna z parafianek nie może ich wykonać bezpłatnie.
W kwartalnym zebraniu rady zarządzającej przedszkolem uczestniczą osoby wybrane na różne kadencje. Podczas tych spotkań panuje ożywiona atmosfera, a mnie prawie zawsze zlecają podawanie kawy i herbatników, bo parafianki podsłuchujące obrady (zależnie od indywidualnego usposobienia) umarłyby ze śmiechu lub wściekłe wypadłyby z sali.
Gdy weszłam, Norvel Whitbread obijał się w kościelnej kuchni, znajdującej się w najdalej od kościoła położonej części budynku przedszkola. O blat opierały się wielka miotła i szufelka, na wszelki wypadek zapewniając mu wiarygodne alibi.
– Jak leci [Jagleci], siostro Lily? – wycedził, popijając z puszki jakiś gazowany napój.
– Nie jestem twoją pieprzoną siostrą, Norvel.
– Jak chcesz tu jeszcze pracować, lepiej uważaj, co mówisz, kobieto.
– Jak chcesz tu jeszcze pracować, lepiej przestań dolewać prądu do coli.
Nawet z tej odległości czułam charakterystyczną woń burbona. Na zdominowanej przez nos chudej i niedożywionej twarzy Norvela pojawiło się osłupienie. Najwyraźniej od dawna nikt szczerze nie rozmawiał z pupilkiem neofitą. Miał na sobie ubranie podarowane przez jednego z członków zgromadzenia – brązowe luźne spodnie i luźną koszulę w pasy. Sam nigdy nie dokonałby takiego wyboru.
Gdy wyjmowałam dzbanek do kawy na dwadzieścia filiżanek, Norvel ruszył do kontrataku.
– Należę do Kościoła, a ty nie – wysyczał cichym, pełnym nienawiści głosem. – Jak myślisz, komu uwierzą na słowo?
– Coś ci powiem, Norvel. Idź i powiedz im, co chcesz. A oni albo ci uwierzą – a wtedy zwolnią mnie – co oznacza, że następna kobieta, którą tu przyjmą, z największą satysfakcją opowie im o twoim nałogu – albo wyrzucą ciebie, a przynajmniej zaczną ci się baczniej przyglądać. Moim zdaniem, tak czy inaczej tylko na tym stracisz.
Zawsze starałam się unikać albo ignorować Norvela, ale dzisiaj byłam zdecydowana na konfrontację. Być może moje powściągliwe zachowanie wobec Carltona wyczerpało zasoby uprzejmości na cały dzień, a może zaliczyłam o jedno spotkanie z żywym człowiekiem za dużo. Nieczęsto zdarzają się tygodnie, podczas których odzywam się do tak wielu ludzi jak dzisiaj.
W głowie Norvela kotłowały się jakieś myśli, ja tymczasem przygotowałam i nastawiłam ekspres do kawy, który po chwili zaczął obiecująco bulgotać. Wyjęłam tacę, na którą przełożyłam mieszankę herbatników z pozostawionych na ladzie białych pudełek.
– Czekaj, zaraz ci pokażę, suko – warknął Norvel. Pod bezlitosnym światłem jarzeniówek jego zapadłe policzki sprawiały wrażenie jeszcze bardziej wklęsłych.
– Coś mi mówi, że chyba nie – odpowiedziałam z absolutną pewnością siebie.
Pod wpływem alkoholu, diabelskiego podszeptu lub jednego i drugiego postanowił działać. Obiema rękami chwycił miotłę i próbował mnie nią dźgnąć. Chwyciłam fragment kija między jego dłońmi, zanurkowałam mu pod ręką i gwałtownie skręciłam. Na koniec schyliłam się, naciągając mu rękę. Bardzo bolesny chwyt. Wiem, bo sama to przeżyłam, gdy uczył mnie go Marshall. Norvel pisnął cienko, niczym nietoperz.
Jak było do przewidzenia, właśnie w tej chwili pojawił się w kuchni wielebny Joel McCorkindale. Wiedziałam, że to on wchodzi, jeszcze zanim go zobaczyłam. Poznałam jego płyn po goleniu, bo lubił słodkie zapachy. Wsunęłam prawą stopę za nogę Norvela, uniosłam ją lekko i kopnęłam go od tylu w staw kolanowy. Zwijając się z bólu, wylądował na czystej kuchennej podłodze.
Założyłam dłonie na piersiach i odwróciłam się twarzą do pastora.
Mam wrażenie, że w tych rzadkich chwilach, gdy widzę go z zamkniętymi ustami, Joel McCorkindale wygląda nieswojo. Teraz z wyraźną niechęcią i z zaciśniętymi wargami patrzył to na leżącego na podłodze Norvela, to znów na mnie. Miałam wrażenie, że gdy za młodych lat spojrzał w lustro i zobaczył w nim bardzo przeciętnego mężczyznę, poprzysiągł sobie, że zacznie wpływać na innych siłą osobowości i niesamowitym głosem, przezwyciężając niedostatki fizyczne – przeciętny wzrost i nienadzwyczajną cerę. Sylwetkę też ma przeciętną – nie za wiele mięśni i nie za wiele tłuszczu. Za to gdy otwiera usta, potrafi zniewolić człowieka, wypełnić przestrzeń radością, spokojem lub pewnością siebie.
Teraz wypełnił ją irytacją.
– Co się tutaj dzieje? – zapytał zniewalającym głosem, jakiego zapewne użył Bóg, gdy przemawiał z gorejącego krzaka.
Miałam jednak nadzieję, że Bóg potrafił powściągnąć irytację.
Norvel jęknął i chwycił się za rękę. Wiedziałam, że nie ośmieli się mnie oskarżyć przed swoim chlebodawcą. Odwróciłam się do zlewu i umyłam ręce, żebym dokończyć układanie herbatników.
– Panno Bard! – zadudnił tubalny głos.
Westchnęłam i odwróciłam się z powrotem. Dlaczego zawsze, dosłownie zawsze, kiedy mam chwilę dobrej zabawy, muszę za nią zapłacić?
Ludzie nigdy nie potrafią skorzystać z okazji i siedzieć cicho.
– Co tu się stało? – dopytywał się stanowczo McCorkindale.
– Norvel trochę się zapędził, więc go uspokoiłam. – Miałam wrażenie, że taka odpowiedź będzie wymagać najmniej wyjaśnień.
Pastor natychmiast mi uwierzył, co też przewidziałam. Raz lub dwa obrzucił mnie uważnym spojrzeniem. Odniosłam wrażenie, że przyjął moje wytłumaczenie za dobrą monetę.
– Norvel, czy to prawda?
Norvel ujrzał zapowiedź nieszczęścia (że się tak wyrażę) i skinął głową. Zastanawiałam się, czy bystrość umysłu przezwycięży jego gniew.
– Bracie Norvel, po spotkaniu porozmawiamy w moim gabinecie.
Norvel znów skinął głową.
– Teraz pomogę ci wstać, a siostra Lily niech wróci do swoich obowiązków – zarządził McCorkindale hipnotyzującym głosem.
Po minucie miałam ogromną kuchnię dla siebie.
Szukając serwetek, stwierdziłam, że skłonność Norvela do alkoholu nie mogła umknąć uwadze nazbyt spostrzegawczego Pardona Albee, bo spotykał Norvela zarówno w bloku, jak i w kościele. Zastanowiłam się, czy przypadkiem nie zagroził mu zdemaskowaniem, podobnie jak ja. Norvel miał więc motyw, by zamordować Pardona. Jako dozorca z pewnością widział mój wózek na śmieci stojący we wtorki przy ulicy. Pewnie zapamiętał go, na wypadek gdyby kiedyś potrzebował przewieźć coś ciężkiego.
Takie wyjaśnienie coraz bardziej mi się podobało, niestety, wcale nie przydawało mu to wiarygodności. Brzydzę się Norvelem i bardzo bym się ucieszyła, gdyby zniknął z bloku w pobliżu mojego domu. Ale naprawdę nie przypuszczałam, by potrafił zaplanować pozbycie się ciała Pardona w taki sposób. Chociaż z drugiej strony może desperacja zaostrzyła mu intelekt?
Na tacy położyłam miseczkę ze słodzikiem i cukiernicę. Wyjęłam dwa termosy i nalałam do nich kawę. Zanim wszyscy członkowie zarządu zebrali się w niewielkiej salce zebrań tuż obok większej sali przyjęć, na stole znalazły się filiżanki, spodki, talerzyki, serwetki, termosy z kawą i tace z herbatnikami. Teraz pozostawało mi tylko czekać na zakończenie spotkania, co zwykle następowało po półtorej godziny. Uprzątnę zastawę, a potem będę mogła pójść na zajęcia ze sztuk walki.
Przez jakieś piętnaście minut doprowadzałam kuchnię do porządku. Czasami dla reklamy dobrze zrobić coś więcej, poza tym dzięki temu się nie nudziłam. Wróciłam do sali przyjęć. Mierzy około dwanaście metrów na sześć. Pod ścianami znajdują się stoliki ze składanymi krzesłami wsuniętymi pod blaty. Przez cały tydzień korzystają z nich przedszkolaki, więc zostaje po nich nieporządek i krzesła stoją nierówno, chociaż nauczyciele starają się wpoić dzieciom, że należy po sobie sprzątać. Uporządkowałam wszystko tak, jak lubię, i jeżeli podeszłam pod drzwi sali, w której odbywało się spotkanie, to tylko dlatego, że nudziłam się jak mops. Powtarzałam sobie, że cokolwiek tu usłyszę, nigdy nie wyjdzie na zewnątrz, tak samo jak różne szczegóły z życia moich pracodawców, które poznaję podczas sprzątania.
Drzwi do sali zebrań były uchylone, co zapewniało dostęp powietrza. O tej porze roku w salce bez okien szybko robi się duszno. Skoro nie wzięłam ze sobą książki, rozerwę się tym, dopóki nie nadejdzie czas na sprzątanie.
Po chwili zorientowałam się, że sprawa dotyczy jednej z przedszkolanek, która podczas Tygodnia Dinozaurów wspomniała dzieciom o ewolucji. Bardzo starałam się wyobrazić sobie, co w tym takiego istotnego, ale po prostu nie mogłam. Jednak członkowie zarządu najwyraźniej uznali to za bardzo poważne przewinienie. Zaczęłam się zastanawiać, które przedsiębiorcze dziecko doniosło na nauczycielkę i jak ona zareaguje, gdy wyrzucą ją z pracy. Brat McCorkindale, jak wszyscy się do niego zwracali, opowiadał się za wezwaniem nauczycielki na rozmowę (jego określenie). Dalsze postępowanie miało zależeć od tego, co powie na swoją obronę. Był zdania, że kobieta, którą opisał jako „bogobojną i oddaną dzieciom”, powinna otrzymać szansę wyjaśnienia sprawy i wyrażenia skruchy.
Członek zarządu Lacey Dean Knopp – matka Deedry – była podobnego zdania, chociaż stwierdziła ze smutkiem, że samo wspomnienie o ewolucji było poważnym wykroczeniem ze strony nauczycielki. Sześcioro pozostałych członków obecnych na zebraniu opowiadało się za natychmiastowym zwolnieniem.
– Jeżeli tak zachowują się ludzie, których zatrudniamy, powinniśmy ich staranniej selekcjonować – odezwał się nosowy kobiecy głos.
Poznałam go – należał do Jenny O'Hagen, żony Toma O'Hagena, wraz z którym prowadziła miejscową restaurację należącą do krajowej sieci Bippy. Jak przystało na prawdziwych japiszonów, Jenny i Tomowi udało się wcisnąć w pracowite życie tak wiele umówionych spotkań, funkcji kościelnych i kontaktów telefonicznych związanych z najróżniejszymi organizacjami społecznymi (a należą do każdej, która ich przyjmie), że zupełnie nie mają czasu dla siebie. Doskonały sposób na uniknięcie niechcianych rozmów w rodzinnym gronie. Oboje mieszkają w Apartamentach Ogrodowych na parterze, na prawo od mieszkania Pardona Albee. Naturalnie nie mają ani chwili czasu na sprzątanie, więc oni również należą do grona moich stałych klientów. Wolę, gdy nie ma ich w domu, kiedy pracuję. Niestety, gdy zaczynam, najczęściej właśnie wstaje jedno z nich – to, które było na nocnej zmianie.
Nie wiedziałam, że O'Hagenowie należą do Zjednoczonego Kościoła, a już zupełnie nie miałam pojęcia, że Jenny wybrano do rady. Z drugiej strony mogłam się tego domyślić. To typowy przejaw filozofii życiowej O'Hagenów: bezdzietna Jenny wkręciła się do rady przedszkola, bo to najważniejsza instytucja w Shakespeare, a lista oczekujących jest długa. Prawdopodobnie umówiła się z Tomem, że 15 października tego roku poczną dziecko, i uczestniczyła w pracach rady, by zapewnić potomkowi miejsce w przedszkolu.
Skoro okazało się, że w sprawę zaangażowali się moi klienci, zaczęłam z większą uwagą słuchać pełnych emocji słów wypowiadanych w sali obrad. Wszyscy byli tak rozgorączkowani, że zastanawiałam się, czy nie powinnam była zaparzyć im kawy bezkofeinowej zamiast zwykłej.
Rada postanowiła zwrócić uwagę młodej kobiecie na niestosowność jej postępowania, lecz jej nie zwalniać. Straciłam zainteresowanie, gdy na porządku dziennym pojawiły się nudniejsze rzeczy, takie jak budżet szkoły i formularze medyczne do wypełnienia przez rodziców… Ziewnęłam. Dobrze, że nie odeszłam, żeby jeszcze trochę posprzątać, bo po jakimś czasie usłyszałam następne znajome imię.
– Teraz pragnę poruszyć kolejną, równie poważną sprawę. Chcę ją poprzedzić prośbą do was wszystkich, żebyście dzisiaj wieczorem w modlitwach pamiętali o naszej siostrze Thei, która przeżywa w domu bardzo trudne chwile.
W sali obrad zaległa cisza. Członkowie rady (nie wspominając o mnie) czekali bez tchu, by dowiedzieć się, co też takiego wydarzyło się w rodzinie Sedaków. Poczułam dziwny ból, że coś ważnego stało się u Marshalla, a ja dowiaduję się o tym z trzeciej ręki.
Brat McCorkindale z pewnością potrafił stopniować napięcie, przerywając opowieść w najciekawszym miejscu.
– Thea rozstała się z mężem. Mówię wam o tak bardzo osobistej sprawie, bo chcę, żebyście z odpowiedniej perspektywy potraktowali wydarzenie, o którym zaraz wam opowiem. Otóż jedna z matek zarzuca Thei, że dala klapsa jej córce.
Przeanalizowałam całe zdanie jeszcze raz, żeby zrozumieć, o co właściwie chodzi. Zmarszczyłam brwi. Bicie dzieci było surowo zakazane w tym przedszkolu – miałam zresztą nadzieję, że podobnie jak we wszystkich innych.
Wyraźnie usłyszałam zbiorowy okrzyk oburzenia.
– To coś znacznie poważniejszego niż ewolucja – orzekła ze smutkiem Lacey Dean Knopp. – Nie możemy tego puścić płazem, Joel.
– Oczywiście, że nie. Dobro dzieci oddawanych nam pod opiekę musi być najważniejsze – powiedział wielebny McCorkindale. Chociaż jego słowa sprawiały wrażenie, jakby wyuczył się ich na pamięć ze szkolnego podręcznika, odniosłam wrażenie, że naprawdę tak myśli. – Ale muszę wam powiedzieć, bracia i siostry w Chrystusie, iż Thea głęboko żałuje całego zajścia.
– To znaczy, że zaprzecza? – Jenny O'Hagen znów wykazała się refleksem.
– Thea mówi, że tego ranka dziecko odezwało się do niej niegrzecznie nie po raz pierwszy, ale siódmy łub ósmy. Oczywiście dobrze wie, iż jej praca polega na korygowaniu zachowania dzieci, lecz ponieważ przeżywa bardzo poważny stres, straciła panowanie nad sobą i zwracając dziewczynce uwagę, lekko dotknęła ją w policzek. O tak.
Znajdowałam się w dużej sali, więc nie mogłam docenić zdolności aktorskich wielebnego McCorkindale'a.
– Czy są jacyś świadkowie? – spytała Jenny.
Stwierdziłam, że doskonale sprawdziłaby się jako policjantka przesłuchująca zatrzymanych.
– Niestety nie. Thea była wtedy sama w sali z dziewczynką. Zatrzymała ją na przerwę, żeby uświadomić jej niewłaściwość zachowania.
Zapanowało milczenie. Pewnie członkowie zarządu zastanawiali się nad tym, co zaszło.
– Myślę, że musimy ją wezwać na dywanik – zagrzmiał głos jednego ze starszych członków rady. – Wobec dzieci z naszego przedszkola kary cielesne mogą stosować rodzice, ale nie wychowawcy.
Skinęłam głową na zgodę.
– Więc nie chcecie jej zwalniać? – zapytał znacząco Joel McCorkindale. – Musimy podjąć decyzję. Thea czeka na nią w napięciu. Przypominam, iż regularnie chodzi do kościoła i znalazła się w bardzo stresującej sytuacji. Rodzice dziewczynki zapowiedzieli już, że zaakceptują każdą naszą decyzję.
Zebrani praktycznie błagali McCorkindale'a, by pojechał prosto do Thei i zakomunikował jej, iż wybaczono jej występek – pod warunkiem że nigdy więcej się to nie powtórzy.
Pastor nie miał żadnych więcej sensacji, którymi mógłby się podzielić z zebranymi, i spotkanie wyraźnie zaczęło zmierzać ku końcowi. Stwierdziłam, że będzie lepiej, gdy zniknę, i wróciłam do kuchni, zanim pierwsi członkowie rady pojawili się w drzwiach sali. Przyszło mi do głowy, że Joel McCorkindale może wpaść do kuchni i zażądać więcej informacji na temat mojej konfrontacji z Norvelem, ale po wyjściu zebranych usłyszałam jego kroki na schodach wiodących do gabinetu na piętrze.
Umyłam naczynia, a pozostałe herbatniki zapakowałam do szczelnie zamykanych foliowych woreczków. Zaczęłam żałować, że nie zostałam w kuchni przez całe spotkanie. Za kilkanaście minut miałam się spotkać z Marshallem Sedaką. Fakt, iż wiem coś o jego życiu prywatnym, o czym sam mi nie powiedział, sprawił mi przykrość. Rzuciłam okiem na duży wodoszczelny zegarek, pośpiesznie wyżęłam myjkę i rozłożyłam do wyschnięcia na przegrodzie między komorami zlewozmywaka. Dochodziła za dwadzieścia siódma.
Na przebranie się w karategę zostało mi tylko kilka minut, więc nieszczególnie się ucieszyłam, gdy ujrzałam Claude'a Friedricha wspartego o służbowy samochód. Najwyraźniej czekał na mnie. Zaparkował tuż przed moim domem. Myślał, że wytrąci mnie tym z równowagi?
– Dzień dobry, panno Bard – przywitał mnie swoim tubalnym głosem.
Ręce trzymał swobodnie skrzyżowane na piersi. Nie miał na sobie munduru, lecz koszulę w zielono-brązowe paski i spodnie koloru khaki.
– Naprawdę bardzo się teraz śpieszę – powiedziałam, starając się, by nie zabrzmiało to opryskliwie. Mógłby odnieść wrażenie, że straciłam panowanie nas sobą.
– Czy do głównych zalet mieszkania w małej miejscowości nie zalicza się przypadkiem wolniejsze tempo życia? – zapytał niespiesznie.
Zatrzymałam się jak wryta. Wyczułam w powietrzu coś bardzo niepokojącego.
– Shakespeare to spokojniejsze miasto niż na przykład Memphis – dodał.
Poczułam nagły, ostry ból głowy. Chociaż wiedziałam, iż wywołały go emocje, przypominał atak migreny. Nagle poczułam falę wściekłości tak silnej, że się wyprostowałam.
– Ani słowa więcej – powiedziałam tak dobitnie, że nie poznałam własnego głosu. – Wara panu od tego.
Ruszyłam do domu, nie patrząc na niego. Wiedziałam, że jeżeli zapuka, będzie mnie musiał aresztować, bo postaram się zrobić mu krzywdę. Oparłam się o drzwi, a serce zaczęło mi walić w piersi jak młot. Usłyszałam, że odjeżdża. Kilka razy musiałam umyć spocone dłonie, zanim zdjęłam robocze ciuchy i wskoczyłam w nieskazitelnie białe spodnie od kimona. Góra i pas były już zwinięte w małej torbie. Do Body Time pojadę ubrana tylko w biały podkoszulek, a potem włożę kaftan karategi. Wsadziłam rękę do sportowej torby i pogładziłam zielony pas, który tak wiele dla mnie znaczył. Potem spojrzałam na zegar i kuchennymi drzwiami wyszłam pod wiatę.
Na parking Body Time dotarłam dopiero o wpół do ósmej. Po raz pierwszy chyba się spóźnię. Pchnęłam szklane drzwi i pośpieszyłam przez główną salę – salę do ćwiczeń z ciężarami. O tak późnej godzinie tylko kilku entuzjastów jeszcze ćwiczyło z hantlami lub na maszynach. Znałam ich z widzenia, więc kiwnęłam głową na powitanie.
Szybko przeszłam na przeciwną stronę sali i znalazłam się w korytarzu, który prowadził kolejno do biura, natrysków, pokoju masażu, solarium i magazynku. Na końcu znajdowały się podwójne drzwi. Poczułam ukłucie niezadowolenia. Jeżeli były zamknięte, znaczyło to, że zajęcia już się rozpoczęły.
Delikatnie obróciłam gałkę, starając się zachowywać cicho. Na progu ukłoniłam się, przyciskając torbę pod pachą. Gdy się wyprostowałam, zobaczyłam, że wszyscy ćwiczący stali już w pozycji shiko-dachi – nogi w rozkroku, na twarzach spokój, ręce skrzyżowane na klatkach piersiowych. Kilka par oczu zwróciło się w moim kierunku. Podeszłam do jednego z krzeseł stojących pod ścianą. Zdjęłam buty, skarpetki i odwrócona do ściany włożyłam karategę. Owinęłam obi wokół pasa i w rekordowym czasie zawiązałam węzeł, a potem cicho pobiegłam na swoje miejsce w drugim rzędzie. Raphael Roundtree i Janet Shook dyskretnie rozsunęli się na boki, robiąc mi miejsce. Byłam im za to wdzięczna.
Ukłoniłam się krótko Marshallowi, nie patrząc mu w oczy, a potem przyjęłam pozycję. Po kilku sekundach na uspokojenie oddechu zerknęłam na niego. Lekko uniósł ciemne brwi. Zawsze sprawia wrażenie opanowanego, wykorzystując do maksimum swoje ćwierć – orientalne pochodzenie. Trójkątna twarz o karnacji gdzieś między różem rasy białej a azjatycką kością słoniową emanowała spokojem. Lecz układ brwi przypominający ptasie skrzydła wiele mi powiedział – zaskoczenie, rozczarowanie, dezaprobata.
Shiko-dachi to postawa przypominająca siedzenie w powietrzu. Jest trudna i sprawia ból nawet po długich ćwiczeniach. Najlepiej skoncentrować się na czymś innym, przynajmniej ja staram się tak ją przetrwać. Ale byłam zbyt rozkojarzona i nie mogłam zacząć medytacji. Zamiast tego postanowiłam przyjrzeć się odbiciu szeregu współcierpiących w lustrze zajmującym całą długość przeciwległej ściany.
Nowi zawsze znajdują się na końcu szeregu. Mężczyzna, który musiał dziś do nas dołączyć, miał pochyloną głowę i drżały mu nogi – czyli prawdopodobnie wszyscy znajdowali się w tej postawie od półtorej minuty, może dwóch. Czyli niewiele straciłam.
Po kilku sekundach zaczęłam się odprężać. Ból domagał się uwagi, więc niepokój wywołany spotkaniem z policjantem zaczął zanikać. Zaczęłam myśleć o kata, które mieliśmy ćwiczyć później. Starając się zbagatelizować ból mięśnia czworoglowego, zaczęłam sobie wyobrażać kolejne ruchy, które składają się na geiki sei ni bon. Przypomniałam sobie błędy, które zwykle popełniam, i nie mogłam się doczekać, kiedy wreszcie przejdziemy do pełnych wdzięku i siły kata – serii uderzeń, bloków i kopnięć, które połączone razem tworzą coś, co przypomina taniec.
– Trzy minuty – powiedział stojący w pierwszym rzędzie ogromny Murzyn Raphael Roundtree. Pasek od zegarka zapiął na obi.
– Jeszcze minuta – postanowił Marshall. Wyczułam niezadowolenie ćwiczących, chociaż nikt nawet nie pisnął. – Pamiętajcie, że uda trzymamy równolegle do podłogi.
Szereg zafalował, gdy uczniowie skorygowali postawę. Stałam twardo jak skała. W moim shiko-dachi trudno cokolwiek poprawić. Trzymałam stopy we właściwej odległości, rozstawione na zewnątrz pod właściwym kątem, a plecy wyprostowane.
Na chwilę ocknęłam się z zamyślenia, by spojrzeć w lustro na ćwiczących. Ostatni uczeń w szeregu miał poważne kłopoty. Chociaż był ubrany w szorty i podkoszulek, pot płynął mu strumieniami po twarzy. Nie mógł opanować drżenia nóg. Z pewnym zdumieniem rozpoznałam mojego sąsiada Carltona Cockrofta, który z dobrego serca powiedział mi, że wie o mojej nocnej wyprawie.
Zamknęłam oczy i znów spróbowałam skupić się na kata, ale byłam zbyt zaskoczona, a w głowie kłębiło mi się mnóstwo domysłów.
Gdy Raphael zawołał: „Cztery minuty!”, odczułam taką samą ulgę jak reszta grupy.
Wszyscy zaczęliśmy przestępować z nogi na nogę, by pozbyć się uczucia bólu.
– Lily! Rozgrzewka! – powiedział Marshall, ledwo zaszczycając mnie spojrzeniem, którym omiótł szereg. Stanął w kącie sali, skąd obserwował wszystkich, wychwytując nawet najdrobniejsze oznaki nieprzykładania się do ćwiczeń.
Skłoniłam się i wybiegłam przed grupę. Tego wieczoru było nas tylko ośmioro. Janet i ja byłyśmy jedynymi kobietami. Miałam wrażenie, że jestem od niej o rok starsza. Przedział wiekowy mężczyzn zaczynał się od dwudziestu lat, a kończył na jakichś pięćdziesięciu pięciu.
– Ki-o tsuke! – powiedziałam ostro, by zwrócić ich uwagę. – Rei – poinstruowałam, kłaniając się im.
Odpowiedzieli mi ukłonem, Cariton o mgnienie oka spóźniony. Przyglądał się stojącemu obok niego mężczyźnie, którego ruchy naśladował. Znów zadałam sobie pytanie, po co tu przyszedł. Ale grupa czekała na moje instrukcje, więc wyprostowałam prawą nogę, balansując na lewej.
– Duży palec do góry… i na dół… – powiedziałam.
Kilka minut później zakończyłam naprzemiennymi wypadami na boki z rękami wyciągniętymi przed siebie dla równowagi.
Ukłoniłam się Marshallowi i biegiem wróciłam na miejsce.
– Lizuska – rzucił Raphael półgębkiem. – Kto to widział tak się spóźniać?
Rozgrzewkę najczęściej prowadzimy na zmianę Raphael i ja. Uczy matematyki w liceum, więc myślę, że karate daje mu sposobność wyżycia się.
– Pierwszy raz – szepnęłam na swoją obronę i ujrzałam błysk zębów w szerokim uśmiechu.
Marshall zarządził krótką przerwę. Zaczerpnęłam łyk wody z dystrybutora w siłowni i podeszłam do Carltona. Teraz dla odmiany sprawiał wrażenie przegotowanego. Zupełnie nie nadawał się do zjedzenia. Twarz mu poczerwieniała, włosy zlepił pot. Nigdy wcześniej nie widziałam go nieuczesanego, a tym bardziej rozczochranego.
Raphael zaszedł mnie od tyłu, zanim mogłam zagadnąć sąsiada, więc przedstawiłam ich sobie. Traktuję Raphaela jak kolegę, chociaż nie widujemy się poza treningami. Teraz będę mogła w ten sam sposób poznać Carltona. Widocznie coś sobie przemyślał po naszej niezbyt przyjemnej rozmowie.
– Co cię tu sprowadza, Cariton? – zapytał Raphael z nieukrywaną ciekawością. Od razu było widać, że nowo przybyły nie należał do entuzjastów treningów.
– Prowadzę Marshallowi księgowość – wyjaśnił Cariton. Nie miałam o tym pojęcia. – Odkąd kupiłem dom w pobliżu, widzę, jak Lily chodzi na zajęcia. Zawsze wraca zadowolona. Więc zatelefonowałem dziś do Marshalla, a on zaproponował, żebym spróbował. Wiecie, co będzie dalej? Ledwo żyję po tym shigga-cośtam.
– Teraz – powiedział Raphael z jawnie sadystycznym uśmiechem – teraz dopiero się zacznie.
– O nie! – Cariton wyglądał na przerażonego. Spojrzałam na Raphaela i jednocześnie wybuchnęliśmy śmiechem.
Gdy wychodził ostatni z ćwiczących, ja jeszcze sznurowałam buty. Guzdrałam się celowo, żeby porozmawiać z Marshallem, nie umawiając się z nim specjalnie, gdyż to zakłóciłoby delikatną równowagę w naszych wzajemnych relacjach.
– Spóźniłaś się dziś – skomentował Marshall, składając starannie kaftan karategi i wkładając go do sportowej torby.
Biały T-shirt eksponował skórę w ciepłym odcieniu kości słoniowej. Pewnego wieczora słyszałam, jak opowiadał Raphaelowi, że jego babka była Chinką, a dziadek Amerykaninem. Oprócz karnacji, prostych czarnych włosów i ciemnych oczu nic na to nie wskazywało. Jest trochę starszy ode mnie – ma mniej więcej trzydzieści pięć lat – i jakieś siedem centymetrów wyższy. Ale jest silniejszy i bardziej niebezpieczny niż wszyscy inni, których znam.
– Policja – mruknęłam zamiast wyjaśnienia.
– Chodziło im o Pardona? – zainteresował się.
Wzruszyłam ramionami.
– Coś cię dzisiaj dręczy – zauważył.
Nigdy nie powiedział mi nic bardziej osobistego niż „dobre kopnięcie” albo „dłoń, nadgarstek i ramię w linii prostej”, jeżeli nie wspomnieć o „naprawdę popracowałaś nad tymi bicepsami”. Ze względu na naszą długą znajomość czułam jednak, że nie powinnam go zbywać.
– Parę spraw – powiedziałam powoli. Siedzieliśmy na podłodze, oddaleni o niecały metr od siebie. Marshall zdążył włożyć jeden but i rozluźniał sznurówki w drugim. Wciągnął go i zawiązał, a ja zdążyłam naciągnąć drugą skarpetkę.
Skrzyżował nogi, złożył je razem w pozycję kwiatu lotosu, podparł się rękami i na chwilę zawisł tak nad podłogą. Nie zmieniając pozycji, „podszedł” do mnie. Spróbowałam się uśmiechnąć, ale ze względu na nową sytuację poczułam się nieswojo. Nigdy nie rozmawialiśmy o sprawach osobistych.
– No to mów – zagadnął.
Celebrowałam sznurowanie butów tak długo, jak mogłam, zastanawiając się, co mu powiedzieć. Podniosłam wzrok, gdy jego uwagę przyciągnął cichy dzwonek telefonu z biura. Umilkł po drugim razie. Widocznie jeden z pracowników podniósł słuchawkę.
Twarz Marshalla ma zdecydowanie trójkątny kształt, z wąskimi wargami i nosem, który wiele razy spłaszczono. Marshall wyglądem bardzo przypomina kota, lecz nie ma w sobie nic z jego delikatności. Budową ciała bardziej przywodzi na myśl buldoga.
A więc powinnam mu powiedzieć, o co chodzi, albo że nic mu nie powiem – pomyślałam. Czekał bez żadnych oznak zniecierpliwienia.
– Czy Pardon Albee był twoim wspólnikiem? – zapytałam wreszcie.
– Tak.
– I co teraz?
– Mieliśmy umowę. Na wypadek śmierci jednego z nas drugi miał przejąć cały interes. Pardon nie miał rodziny. Ja miałem Theę, ale Pardon nie chciał się z nią dogadywać. Więc wykupił dla mnie polisę ubezpieczeniową na życie na dość wysoką kwotę. Thea dostałaby te pieniądze zamiast udziału w interesie, gdyby to mnie się coś przytrafiło.
– Więc… teraz jesteś właścicielem całego Body Time.
Skinął głową, nie przestając wpatrywać się we mnie. Dotąd to ja przewiercałam innych wzrokiem, więc usiedzenie na miejscu dużo mnie kosztowało. Poza tym Marshall znajdował się o wiele bliżej mnie, niż ośmielali się dotąd podejść inni ludzie.
– To świetnie – powiedziałam z wysiłkiem.
Znów skinął głową.
– Czy składałeś już zeznania w sprawie Pardona? – zapytałam.
– Jutro wybieram się na komisariat do Dolpha Stafforda. Nie chciałem, żeby tu przychodzili.
– Pewnie.
Pomyślałam, że nie powinnam poruszać sprawy Thei. O tym, że uderzyła dziecko w przedszkolu, nie powinnam wiedzieć, chociaż znając operatywność poczty pantoflowej w Shakespeare, wszyscy w mieście z pewnością poznali już taką czy inną wersję incydentu. Poza tym nie mogłam tak po prostu wyskoczyć z pytaniem, dlaczego postanowił się z nią rozstać.
Atmosfera zaczynała gęstnieć, a ja czułam się coraz bardziej nieswojo.
– A… inne sprawy? – zapytał spokojnie.
Obrzuciłam go spojrzeniem pełnym niedowierzania, a potem znów spuściłam wzrok, bo zaplątały mi się przeklęte sznurowadła.
– Nic ważnego – powiedziałam niedbale.
– Odszedłem od Thei.
– Oo!
Jeszcze przez chwilę wpatrywaliśmy się w siebie nawzajem, a potem poczułam, jak wzbiera mi w gardle histeryczny śmiech.
– Nie chcesz wiedzieć dlaczego?
– Co? Dlaczego co?
Wiedziałam, że głupio to zabrzmiało, ale nie mogłam się skupić. Samo siedzenie bez ruchu wymagało ode mnie bardzo dużego wysiłku. Rozmowa na delikatne tematy, bliskość fizyczna i sprawy osobiste zawsze wyprowadzają mnie z równowagi.
Marshall pokręcił głową.
– Nic takiego, Lily. A teraz ja chciałbym cię o coś zapytać. Mogę?
Niepewnie skinęłam głową. Zastanawiałam się, czy przypadkiem nie wyglądamy jak dwa drewniane ptaszki na huśtawce, na przemian kiwające się do siebie.
– Skąd masz te blizny? – zapytał łagodnie.