ROZDZIAŁ 8

Prawie zapomniałam o udziale mojego mało wysportowanego sąsiada w środowym treningu. Miałam wrażenie, że karate niezbyt mu się spodobało, więc gdy weszłam na salę i ukłoniłam się, ze zdziwieniem zobaczyłam Carltona w trakcie rozgrzewki. Starał się dotknąć palców u nóg. Po grymasie malującym się na jego ustach domyśliłam się, że ten wyczyn przysparzał mu bólu.

– Wszystko cię boli po treningu, co? – zagadnęłam go, siadając na podłodze, by zdjąć buty.

– Nawet włosy – wystękał przez zaciśnięte zęby.

Z ogromnym wysiłkiem ledwo udało mu się dotknąć palcami grzbietów stóp.

– Drugi dzień jest zawsze najgorszy – powiedziałam.

– I to ma mnie podnieść na duchu?

– Pomyślałam, że lepiej się poczujesz ze świadomością, że odtąd będzie już tylko lepiej.

Starannie zwinęłam skarpetki i wsunęłam do prawego buta. Wstałam, powoli pokręciłam głową, a potem zgięłam się wpół i położyłam ręce płasko na podłodze. Rozciągając grzbiet, westchnęłam z radości. Czułam, jak spływa ze mnie napięcie całego dnia.

– Popisujesz się – rzucił gorzko Cariton.

Wyprostowałam się i spojrzałam na niego. Miał na sobie krótkie spodenki i T-shirt. Dla niewprawnego oka wyglądał nieźle, ale ja zauważyłam wiotkość mięśni jego ramion i ud. Nie miał nadwagi, ale kondycją też nie powalał.

Do sali wszedł Marshall i zdążył mi posłać porozumiewawczy uśmiech, zanim podszedł do niego jeden z uczniów z jakimś pytaniem. Przez chwilę patrzyłam na niego, a potem wróciłam do Carltona, który siedział na podłodze z rozłożonymi nogami, próbując dotknąć klatką piersiową na przemian prawego uda, a potem lewego. Rozgrzewka sprawiała, że jego gęste czarne włosy, zwykle pokryte żelem i zaczesane za uszy, stawały się coraz bardziej rozczochrane. Ze sportowej torby wyciągnęłam górę od karategi, szybko ją włożyłam, a potem zabrałam się do wiązania pasa.

– No, Cariton, zaczynamy. Pamiętasz ten chwyt obezwładniający, który ostatnio ćwiczyliśmy? – zapytałam.

Wstał z trudem.

– Nno… nie za bardzo. Byłem na treningu po raz pierwszy i trochę się w tym wszystkim pogubiłem.

Marshall śmiał się wraz z grupą młodszych mężczyzn uczestniczących w zajęciach.

– Okej. Chwyć mnie prawą ręką za karategę… Właśnie tak. Teraz trzymaj mocno.

Najwyraźniej obawiając się, że stracę równowagę, ledwo chwycił luźny materiał.

– Nie tak. Musisz trzymać naprawdę mocno, w przeciwnym razie pomyślisz, że mi się udało, bo trzymałeś mnie za lekko.

Cariton co prawda chwycił mnie mocniej, lecz był wyraźnie zaniepokojony.

– Gdzieżbym śmiał! – zaprotestował.

– Teraz pamiętasz? Prawą ręką chwytam cię tak… Wciskam kciuk w zagłębienie między twoim kciukiem i palcem wskazującym, żeby trafić w czuły punkt…

– Już wiem, pamiętam.

– …a potem wykręcam ci rękę tak, żeby mały palec był skierowany ku sufitowi… Oczywiście ty wtedy musisz obrócić całą rękę, prawda?

Rzeczywiście zaczynał sobie przypominać.

– Teraz przyciskam twoje kłykcie do mojej klatki piersiowej, żebyś nie mógł wyswobodzić ręki. Palcami chwytam twoją dłoń… Naciskam kciukiem, a teraz…

– Nieee! – jęknął Cariton, padając na kolana, gdy lewą ręką założyłam mu dźwignię na ramię, a potem się pochyliłam.

– Pamiętasz, co masz zrobić, kiedy się chcesz poddać? – spytałam. – Marshall ostatnio ci pokazywał.

Skoncentrowany na swoim bólu Cariton potrząsnął przecząco głową.

– Klepnij się w udo wolną ręką.

Nie czekał ani chwili, a ja natychmiast go puściłam.

Z podłogi rzucił mi błagalne spojrzenie spaniela, które, jak podejrzewam, sprawiało, że inne kobiety nie mogły mu się oprzeć.

– To naprawdę bolało – powiedział po znaczącej pauzie.

– Tu się nie przepraszamy – powiedziałam uprzejmie. – Nauczyłam cię czegoś. Wszyscy dostajemy po tyłku.

Wstał i otrząsnął się. Przez jakiś czas zmagał się z dumą, lecz wygrała rozsądna strona jego charakteru.

– Przecież się uczę – powiedział ze smutkiem. – Teraz pewnie mam ci pokazać, że wszystko zapamiętałem. Mam zrobić to samo?

Chwyciłam go za T-shirt.

Musiałam po kolei wyjaśniać mu wszystkie kroki, bo nie wykonywał chwytu z należytą siłą. Żeby się liczyło, musiało mnie naprawdę zaboleć.

– Pamiętaj, że wcale nie muszę się schylić… Wykręć mi rękę trochę mocniej… Teraz powoli. Naprawdę nie musisz mi jej łamać. Poczekaj na prawdziwą walkę… Raphael, co Cariton źle robi?

– Stoi za daleko – stwierdził zapytany.

– Okej, Cariton. Cofasz się za bardzo, a to znaczy, że mogę się uwolnić albo przynajmniej cię kopnąć i odepchnąć…

By mu zademonstrować, o co chodzi, nagle wyprowadziłam kopnięcie, ale zatrzymałam stopę na tyle, by lekko dotknęła pachwiny Carltona.

Puścił mnie z westchnieniem.

– Poćwiczymy później – stwierdziłam. – Lepiej powtórz wszystkie ruchy z Raphaelem albo z którymś z pozostałych chłopaków, bo z kobietą będziesz miał takie same kłopoty. Za bardzo się boisz zrobić mi krzywdę.

– Czy to ci przeszkadza? – zapytał.

– Kiedyś przeszkadzało. Ale teraz myślę, że dzięki temu miałabym przewagę. Poza tym kobiety mają słabsze mięśnie grzbietu niż mężczyźni, więc chętnie tę przewagę wykorzystam. – Przyjrzałam się Carltonowi z zaciekawieniem. – Powiedz mi tak naprawdę, dlaczego zacząłeś chodzić na treningi?

– Chciałem zobaczyć, na co się tak napaliłaś. Trzy wieczory w tygodniu od tylu lat… Nie opuściłaś ani jednego treningu, zawsze punktualnie. Pomyślałem, że to fantastyczna zabawa.

– Bo jest – odparłam, zaskoczona, że ktoś może myśleć inaczej.

– Jak na razie tego nie zauważyłem – dodał. Nie wiedziałam, że stać go na taki sarkazm.

– Ale zauważysz. Musisz tylko trochę popracować. Wtedy wszystko ci się poukłada.

Marshall miał właśnie zacząć trening, więc wróciłam na swoje miejsce w szeregu. Nie podejrzewałam Carltona o nadmierne zainteresowanie moją skromną osobą. Nie chciało mi się wierzyć, że postanowił mnie naśladować, zwłaszcza po niezbyt miłej wymianie zdań w moim domu na początku tygodnia.

Ki-o tsuke! – krzyknął Marshall i wszyscy stanęli na baczność.

Podczas przerwy na uzupełnienie płynów po rozgrzewce Marshall niby przypadkiem podszedł do mnie. Widziałam, że zmierza w moją stronę, byłam świadoma każdej minuty, wszystkiego, co robił, gdy po drodze zamieniał po kilka słów z jednym lub drugim uczniem. Podniecała mnie jego bliskość, ale nie miałam najmniejszego pojęcia, co mu powiedzieć.

– Czy wiesz coś więcej o tej sprawie ze szczurem? – zapytałam, gdy dyskretnie skinęliśmy sobie głowami na powitanie.

– Nie. Policja powiedziała, że zdjęcie odcisków palców z drzwi nie wniosło do sprawy nic nowego. Sąsiedzi też nic nie widzieli. Podwórko za domem jest zarośnięte, więc wcale mnie to nie dziwi. Wygląda na to, że szczur złapał się w pułapkę. Nikt go nie męczył ani nic w tym rodzaju.

– Bardzo była roztrzęsiona?

Twarz Marshalla przybrała dziwny wyraz.

– Thea bardzo przeżywa pewne rzeczy – powiedział.

Zastanawiałam się, czy błagała go, żeby do niej wrócił, bo nie czuje się bezpieczna. Na myśl o tym poczułam niesmak. Nie chciałam rozbijać ich małżeństwa. Jeżeli uprawiasz seks z żonatym mężczyzną – powiedziałam sobie w duchu, krzywiąc się – raczej nie wpływa to korzystnie na jego dotychczasowy związek.

Gdy ćwiczyłam buntai z Janet Shook, jedyną kobietą oprócz mnie regularnie uczęszczającą na treningi, przyszło mi do głowy, że ten obrzydliwy żart u Drinkwaterów mógł mieć związek z równie ohydnym wybrykiem, który przytrafił się Thei. Czy była jeszcze inna kobieta tak zakochana w Marshallu, że straszyła te, które uważała za swoje rywalki?

Na myśl o tym ciarki przebiegły mi po plecach, ale było to jedyne sensowne wytłumaczenie dość dziwnych incydentów.

– Lily! – zawołał Marshall.

Przerwałyśmy z Janet ćwiczenie uderzeń i bloków. Ukłoniłam się jej krótko, a potem pobiegłam do niego. Stal obok Carltona i wyglądał na trochę poirytowanego.

– Jesteś dobrą nauczycielką. Cariton i ja nie bardzo sobie radzimy z ćwiczeniami na wytrzymałość, a ja muszę pomóc Davisowi z jego kata. Mogłabyś…

– Pewnie – odparłam.

Marshall poklepał mnie po plecach i poszedł do Davisa, wątłego mężczyzny w wieku dwudziestu kilku lat, handlującego ubezpieczeniami.

– Przykro mi, że musisz się ze mną męczyć – powiedział Cariton, chociaż nie wyglądał na szczególnie zmartwionego.

– Z jaką częścią układu masz kłopot?

– Z całym.

Westchnęłam niezbyt dyskretnie.

– Mam największe kłopoty z zapamiętaniem kolejności ruchów.

– W porządku, wróćmy do shiko-dachi… Nie, stopy na zewnątrz… Teraz jeszcze trochę przykucnij.

Cariton jęknął.

Stanęłam przed nim i przyjęłam postawę do ćwiczenia.

– Odwróć się w tę stronę – powiedziałam mu, wskazując na prawo – a ja odwrócę się w drugą… Nie ruszaj biodrami, pracuje tylko pas barkowy…

– Wytłumacz mi jeszcze raz, po co się tak tłuczemy po rękach – poprosił żałośnie.

– Żeby się uodpornić. Żebyśmy nie czuli tak bardzo bólu w czasie walki.

– Teraz dajemy sobie popalić, żebyśmy później nic nie czuli?

– Właśnie… Dobra, teraz przedramiona w górę, w dół… I zmiana stron! Przedramiona w dół, w górę, zmiana stron!

– Wiesz co? – wydyszał po kolejnych kilku sekundach. – Co być zrobiła, gdybym się teraz pochylił i pocałował cię w kark?

– Stoisz w pozycji z odsłoniętymi genitaliami, więc pewnie zaczęłabym od seiken, czyli silnego kopnięcia w pachwinę, a kiedy się pochylisz, dołożę ci łokciem w kark. Jak już będziesz na podłodze, zacznę cię kopać.

– W takim razie lepiej nie.

– Lepiej nie.

– Chciałem się tylko dowiedzieć.

– A ja chcę się od ciebie dowiedzieć czegoś innego.

– Mów.

– Kto dziedziczy blok i wszystkie inne nieruchomości Pardona, jeżeli jakieś mu jeszcze zostały?

Jęknął, gdy przypadkowo szturchnęłam go łokciem.

– Jego siostrzenica, bo siostra nie żyje. Wczoraj telefonowała do jego prawnika, który skontaktował się ze mną, bo pojutrze wybiera się do miasta, żeby załatwić sprawy związane z pogrzebem. Au, Lily! Nie tak ostro! Chce też przejrzeć ze mną jego księgi. Dziewczyna mieszka w Austin w Teksasie. Jestem pewny, że ją polubisz. Jest instruktorką taekwondo. Pardon wspominał mi kiedyś o niej.

– Czy to właśnie dlatego zacząłeś tu przychodzić? Tak naprawdę nie interesuje cię mój rozkład dnia, prawda?

– Powiedziałbym, że pół na pół.

– Chyba powinnam cię ostrzec. Karate goju bardzo się różni od taekwondo. Pod względem filozofii, techniki walki i postaw.

Zamknęłam się i przyśpieszyłam tempo ćwiczeń, dopóki mój partner nie doszedł do kresu sił. Zauważyłam sygnały (drżące nogi, strumienie potu, zaciśnięte zęby), lecz bezlitośnie nie zwracałam na nie uwagi.

– Mam już dość! – zawołał.

Zawstydziłam się, że tak go przeczołgałam.

– Pamiętaj, żebyś go nie spłoszyła – rzucił Marshall za moimi plecami.

– Tak jest, mistrzu. – Starałam się przybrać skruszony wyraz twarzy.

– W szeregu zbiórka! – zawołał Marshall, bo dotąd wszyscy ćwiczyliśmy w parach. Popędziliśmy (a niektórzy z nas pokuśtykali) z powrotem na swoje miejsca.

– Ki-o tsuke!

Stanęliśmy na baczność.

Rei!

Ukłoniliśmy się.

– Koniec treningu!

– Moje ulubione słowa – mruknął Cariton do Janet, która się roześmiała.

Trochę zbyt skwapliwie jak na kiepski żart – pomyślałam.

Marshall podszedł do mnie i powiedział bardzo cicho:

– Przyjadę po ciebie. Czekaj w domu.

Tymi słowami odpowiedział na wszystkie moje pytania.

Usiadłam na podłodze, chcąc włożyć buty. Po zawiązaniu sznurowadeł wstanie bez podparcia się rękami wymagało wiele wysiłku, lecz była to do pewnego stopnia sprawa honoru. Cariton siedział z przekrzywioną głową na jednym ze składanych krzeseł stojących wzdłuż ściany. Przyglądał mi się badawczo, jak podejrzanej studolarówce.

– Dobranoc – rzuciłam krótko.

– Dobranoc – odpowiedział i pochylił się, żeby zawiązać swoje sportowe buty.

Z jego przystojnej twarzy nie schodziła nachmurzona mina.

Wzruszyłam ramionami i wyszłam z sali. Mijając gabinet Marshalla, pomachałam mu na pożegnanie. Przeglądał właśnie karty kontrolne pracowników. Główna sala była pusta, jeżeli nie liczyć Stephanie Miller, jednej z pracownic Body Time, która prowadzi zajęcia aerobiku. Dużym przemysłowym odkurzaczem czyściła spłowiała zieloną wykładzinę. Skinęłam jej, nie zwalniając kroku. Wyszłam głównymi drzwiami i podeszłam do swojego buicka, jednego z czterech samochodów stojących na parkingu. Moją uwagę zwrócił jakiś przedmiot leżący na masce.

Podeszłam, żeby lepiej zobaczyć. Lalka? Skąd się tu wzięła?

Po chwili stałam już przy samochodzie. Upuściłam torbę z ciuchami. To rzeczywiście była lalka – Ken, partner Barbie.

Jedno oko szpeciła plama zrobiona czerwonym lakierem do paznokci. Był świeży. Charakterystyczny zapach czułam z miejsca, na którym stałam. Ktoś za jego pomocą namalował krople krwi na twarzy zabawki. Ktoś sprawił, że wyglądała tak, jakby ktoś postrzelił ją w lewe oko – oko, w które trafiłam, gdy zastrzeliłam Napa.

Pamiętałam dokładnie, jak wyglądał, odgłos, jaki usłyszałam, gdy upadł na ziemię. Wyglądał też trochę inaczej niż Ken…

– Jakieś kłopoty? – zapytał Cariton. – Nie chce zapalić?

Ucieszyłam się, że ktoś odwołał mnie znad krawędzi koszmaru. Cofnęłam się, żeby mógł zobaczyć.

– Gdzie to znalazłaś?

– Tutaj. Zamknęłam drzwiczki, więc ktoś położył to na masce.

Na myśl o osobie, która zostawiła mi taki prezent, ciarki przebiegły mi po plecach.

– Co się stało? – spytał Marshall.

Właśnie zamknął na klucz drzwi frontowe do Body Time. Po przeciwnej stronie parkingu do swojego samochodu wsiadła Stephanie i ruszyła do domu.

Wskazałam lalkę. Nie mogłam się zdobyć na to, by jej dotknąć.

– Przykro mi, Lily – powiedział po chwili.

– Mam wrażenie, że dzieje się tutaj coś, o czym nie mam pojęcia – wtrącił Cariton.

Wzięłam głęboki oddech. Byłam bardzo zmęczona.

– Chyba powinnam pokazać to komuś na komisariacie – stwierdziłam.

– Nie możesz z tym poczekać do jutra? – zapytał Marshall. – Lepiej jedź teraz do domu. Za chwilę do ciebie wpadnę.

– Nie. Chcę się tego jak najprędzej pozbyć. Zadzwonię do ciebie, kiedy wrócę.

– Chcesz, żebym z tobą pojechał? – zaofiarował się Cariton.

Prawie o nim zapomniałam. Zauważyłam u siebie nieznane dotąd uczucie wdzięczności wobec mojego sąsiada.

– To bardzo miło z twojej strony – odparłam sztywno, daremnie siląc się na większą uprzejmość w głosie. – Sama to załatwię. Ale dzięki za propozycję.

– Okej. Zadzwoń, gdybyś mnie potrzebowała.

Utykając, Cariton wsiadł do swojego audi i ruszył do domu, niewątpliwie ciesząc się na myśl o gorącej kąpieli i ciepłym łóżku.

Odprowadzałam go wzrokiem, bo nie chciałam napotkać spojrzenia Marshalla.

– Zastanawiam się – zaczęłam, nadal zapatrzona w mrok – czy przypadkiem nie masz jakiejś tajemniczej wielbicielki. Kogoś, kto dowiedział się czegoś o mnie, i podrzuca mi teraz te upominki, kogoś, kto zabił szczura i zostawił go u Thei na stole.

– Widzę, że się boisz. Uważasz, że powinniśmy przestać się widywać?

Widziałam, że zadrżał, gdy wypowiadał te słowa. Sprawiał wrażenie przygnębionego i wściekłego zarazem.

Mruknęłam do siebie pod nosem, że ja też nie jestem najszczęśliwszą osobą pod słońcem.

– Nie. Niczego takiego nie powiedziałam.

– W takim razie może nie chcesz, żebyśmy się spotkali dzisiaj wieczorem?

– Sama nie wiem. Nie, nie o to mi chodzi. Tak samo nie mogłam się tego doczekać jak ty. – Uniosłam ręce w geście frustracji. – Ale tu zaczyna się coś dziać, nie widzisz? Mam wrażenie, że ktoś mnie śledzi. Zakrada się i podrzuca te wszystkie rzeczy. – Machnęłam ręką ku lalce. – Zastanawiam się, na co go jeszcze stać.

– Pozwolisz komuś takiemu odebrać sobie nawet tę odrobinę radości, jaka ci w życiu została?

Odwróciłam się gwałtownie, żeby spojrzeć mu w twarz. Marshall instynktownie się uchylił. W mojej głowie kotłowało się tak wiele myśli, że nie wiedziałam, od której zacząć.

– Było, minęło – syknęłam. Gotowałam się z wściekłości i zamierzałam dopiec mu do żywego. – Jeżeli chcesz wiedzieć, miałam dużą ochotę bzyknąć się z tobą dzisiaj wieczorem, ale jeżeli sobie odpuścimy, jakoś to przeżyję.

– Ja też na to liczyłem – warknął Marshall, teraz tak samo wściekły jak ja. – Ale chciałem też trochę z tobą pobyć i pogadać. Spokojnie porozmawiać, ale widzę, że to niemożliwe.

Zamachnęłam się, celując w jego przeponę. Później wyrzucałam sobie, że postąpiłam bezmyślnie – zupełnie jakby znudziły mi się zęby. Szybciej, niż mogłam zareagować, Marshall zablokował cios w chwili, gdy moja pięść znalazła się bardzo blisko jego brzucha, jednocześnie wyprowadzając cios otwartą dłonią, celując w moją szyję. Przez długą chwilę patrzyliśmy na siebie nawzajem szeroko otwartymi, pełnymi gniewu oczyma, zanim się opamiętaliśmy. Opuścił dłoń i delikatnie przyłożył mi palce po obu stronach gardła, wyczuwając mój gwałtownie bijący puls. Opuściłam ręce.

– O mało cię nie trafiłam – powiedziałam, zakłopotana drżeniem własnego głosu.

– Mało brakowało – przyznał. – Ale ty dostałabyś pierwsza.

– Nie – spierałam się. – Po uderzeniu w przeponę pochyliłbyś się, więc nie trafiłbyś mnie w szyję.

– Ale gdzieś bym cię trafił – argumentował – a siła uderzenia odrzuciłaby cię do tyłu. Chociaż gdyby twój cios doszedł… – głos mu zamarł.

Spojrzeliśmy na siebie z zakłopotaniem.

– Być może – powiedziałam – nie jestem jedyną osobą, która nie potrafi „spokojnie” porozmawiać?

– Masz rację. Nie wiem, co mnie napadło.

Objęliśmy się bardzo ostrożnie, jakby nasze ciała porastały ciernie.

– Odpręż się – szepnął mi do ucha Marshall. – Masz mięśnie napięte jak struny.

Z wahaniem oparłam głowę na jego ramieniu i wtuliłam usta w jego szyję.

– Zrobię tak – powiedziałam łagodnie. – Zabiorę lalkę na policję, powiem im, gdzie ją znalazłam, i pojadę do domu. Kiedy będę na miejscu, zadzwonię do ciebie, a ty po mnie przyjedziesz. Zjemy coś u ciebie, a potem zajmiemy się bardzo przyjemnymi rzeczami.

Rozmasował mi szyję.

– Nie przekonam cię do zmiany kolejności?

– Do zobaczenia za chwilę – obiecałam, a potem wyślizgnęłam się z jego objęć i wsiadłam do samochodu.

Lalkę-potworka owinęłam papierowym ręcznikiem z moich przyborów do sprzątania i posadziłam na miejscu obok. Pojechałam na komisariat policji, który mieści się w budynku byłej drogerii kilka ulic od centrum miasta. Na parkingu zauważyłam tylko jeden granatowy radiowóz z wielką trójką wymalowaną na drzwiach.

W środku zastałam Toma Davida Meicklejohna z nogami na biurku. W jednej ręce trzymał puszkę z colą, a w drugiej papierosa. Znam go z widzenia. W pewnych kręgach uchodzi za przystojniaka. Ma krótkie kręcone włosy, jasne, okrutne oczy, ostro zakończony nos i wąskie usta. W dni wolne od pracy nosi się po kowbojsku. Około Bożego Narodzenia sypiał z Deedrą. Wiem o tym, bo przez miesiąc lub dwa bywał regularnym gościem w Apartamentach Ogrodowych.

Tom David był wtedy żonaty z kobietą tak samo nieustępliwą jak on sam, przynajmniej tak wywnioskowałam z rozmowy dwóch pracowników biura podróży. Nie zwracali na mnie uwagi, gdy tam sprzątałam. Kilka miesięcy później przeczytałam w miejscowej gazecie informację o rozwodzie Meicklejohnów.

Teraz Tom David, którego wiele razy widywałam na patrolach podczas moich nocnych wędrówek, powoli mierzył mnie wzrokiem, niedwuznacznie dając do zrozumienia, że zastanawia się, dlaczego jestem ubrana na biało.

– Wybiera się pani na piżamową imprezę? – zapytał.

I to by było na tyle, jeżeli chodzi o uprzejmość stróżów prawa wobec przedstawicieli społeczeństwa, o którego bezpieczeństwo mają dbać. Spodziewałam się tego. Nie każdy policjant mógł się równać z Claude'em Friedrichem. Komendant popełniał błędy, ale przynajmniej się ich nie wypierał.

– Na masce mojego samochodu pod Body Time ktoś zostawił coś takiego – oznajmiłam krótko, rozpakowałam zawiniątko i położyłam lalkę na biurku.

Tom David prostował się powoli. Odłożył colę i zgasił papierosa, nie spuszczając oka z Kena.

– Ktoś postąpił bardzo nieładnie – stwierdził. – Naprawdę bardzo nieładnie. Czy zauważyła pani kogoś, kto kręcił się koło pani samochodu?

– Nie. Przez ponad godzinę byłam na treningu. Każdy mógł wjechać na parking, podłożyć lalkę i wyjechać niezauważony. Dzisiaj wieczorem nie było tam zbyt dużo ludzi, zresztą jak zwykle w piątki wieczorem.

– Była pani na zajęciach ze sztuk walki, które prowadzi Marshall Sedaka?

Zwróciłam uwagę na sposób, w jaki wypowiadał jego nazwisko… Wyczułam nie tylko wstręt, lecz także osobistą antypatię. Od razu wiedziałam, że muszę mieć się na baczności.

– Tak.

– Uważa się za twardziela – skomentował. W jego wrednych jasnych oczach zapaliło się zimne światło. – Azjatom wydaje się, że mogą robić z kobietami, co im się żywnie podoba. Traktować je jak, nie przymierzając, zwierzęta.

Uniosłam brwi. Jeżeli ktokolwiek uważał kobiety za części zamienne, był to Tom David Meicklejohn.

– Widział to? – zapytał.

– Tak – odparłam znowu.

– Miał okazję, żeby to podrzucić? Czy łączą was jakieś stosunki?

– Nie miał. Kiedy przyjechałam na trening, był już w Body Time, a wyjechał tuż po mnie.

– Niech pani posłucha, jestem tu teraz sam. Kiedy Lottie przyniesie swoje mcnuggety, muszę wyjechać na patrol. Przyjdzie pani jutro złożyć zeznanie?

– Okej.

– Spróbuję zdjąć z lalki odciski palców. Zobaczymy, czy to nam coś powie.

Pożegnałam się i odwróciłam się do wyjścia. Gdy dotknęłam klamki, Tom David rzucił nagle:

– Przydadzą się pani zajęcia z samoobrony.

Poczułam, że cala krew odpływa mi z twarzy. Opanowałam się jednak i przez szklane drzwi wyjrzałam w mrok.

– Każdej kobiecie przydadzą się zajęcia z samoobrony – powiedziałam i wyszłam.

Wracałam do domu zesztywniała ze strachu i wściekłości. Nie mogłam przestać myśleć o lalce z zakrwawionym okiem i o Tomie Davidzie Meicklejohnie plotkującym z kolegami przy piwie o tym, co mi się przytrafiło. Byłam przekonana, że znalazłam źródło przecieku w komendzie.

Zaparkowałam samochód pod wiatą, otworzyłam tylne drzwi i zostawiłam w domu wszystko oprócz kluczy i prawa jazdy, które wsunęłam do kieszonki T-shirta. Nad moją piersią pojawiło się dziwne wybrzuszenie. Musiałam się przejść. Teraz tylko to mogło mi pomóc się uspokoić.

Dochodziła dziewiąta. Ulice zupełnie opustoszały. Noc była o wiele cieplejsza, niż gdy ostatnio wychodziłam. Duża wilgotność powietrza zapowiadała parne letnie wieczory. Szlam ostrożnie ku arboretum, cicho stawiając kroki. Dom Marshalla na ulicy Farradaya był niedaleko. Nie znałam numeru, ale wiedziałam, że poznam jego samochód.

Spacer pod osłoną nocy zawsze mnie odprężał. Poczułam się bardziej jak Lily, która wiodła stabilną egzystencję przed śmiercią Pardona Albee. Wtedy moim jedynym problemem były bezsenne noce, które zdarzały się może dwa razy w tygodniu, poza tym panowałam nad wszystkimi innymi aspektami swojego życia.

Stałam ukryta w zaroślach i czekałam, aż Jamaica Street przejedzie samochód, a potem przeszłam na drugą stronę.

Nie zaplanowałam wcześniej trasy wędrówki. Zwykła ciekawość sprawiła, że znalazłam się w pobliżu domu, w którym do niedawna mieszkał Marshall z żoną. Na Celia Street nie bardzo jest się gdzie ukryć. Po obu stronach ulicy stoją skromne, lecz wypielęgnowane białe domki z zadbanymi ogródkami. Wyszłam na spacer wcześniej niż zwykle, więc miałam liczniejsze towarzystwo, co w Shakespeare i tak oznacza niezbyt wiele osób. Co jakiś czas ulicą przejeżdżał samochód albo ktoś otwierał drzwi, wychodził, zabierał coś z pikapa lub z jeepa i pośpiesznie wracał do domu.

Latem dzieci bawiłyby się na zewnątrz do późna, lecz tego wiosennego wieczoru miałam wrażenie, że wszystkie siedzą w domach.

Szłam przed siebie, starając się z jednej strony zachować dyskrecję, a z drugiej nie wzbudzać niczyich podejrzeń, skoro jeszcze nie wszyscy położyli się spać. Zadanie okazało się trudne do wykonania. Wolałabym, żeby mnie widziano, niż żeby ktoś doniósł o mnie na policję, więc szlam równym krokiem, zamiast przemykać od jednej kryjówki do drugiej. Byłam ubrana na biało, a jak wiadomo, ten kolor rzadko bywa wykorzystywany w sztuce kamuflażu. Mimo to chyba nikt mnie nie zauważył. Zasłony w oknach wszystkich domów przy krótkiej uliczce były zaciągnięte, jakby mieszkańcy chcieli uchronić się przed ciemnością.

Radiowóz zauważyłam dopiero wtedy, gdy znalazłam się naprzeciwko dawnego domu Marshalla. Zasłaniał go żywopłot rosnący w granicy między posesjami od ulicy po same tyły. Parkował tuż za ciemnoczerwonym lub brązowym samochodem – koloru nie mogłam dokładnie określić w słabym świetle ulicznej latarni. Domyśliłam się, że należy do Thei. Nie sądziłam, by kierowca radiowozu numer trzy składał jej oficjalną wizytę. Tom David Meicklejohn znajdował się w środku i plotkował z udręczoną panią Sedaką w godzinach pracy – miał za zadanie patrolować ulice Shakespeare i dbać o bezpieczeństwo wdów i sierot.

Odniosłam wrażenie, że policjant zgłosił się na stanowisko osobistego ochroniarza pewnej pani, która wkrótce miała się rozwieść.

Ogarnęło mnie przelotne pragnienie wykonania jeszcze jednego anonimowego telefonu do Claude'a Friedricha, lecz stwierdziłam, że postąpiłabym haniebnie i małostkowo. Kontakty osobiste między Theą i Tomem Davidem nie powinny mnie interesować.

Znów ruszyłam cicho jak duch ciemną, spokojną ulicą, zastanawiając się nad wydarzeniami ostatnich dni.

W pięć minut dotarłam do ulicy Farradaya. Na wyżwirowanym podjeździe na rogu ulicy zauważyłam samochód Marshalla. Mały domek stał dokładnie na środku zaniedbanego ogródka. Zdecydowanie nie dorównywał rezydencji państwa Sedaków przy Celia Street.

Zastanawiałam się, co przeżywał Marshall, wyprowadzając się od Thei.

Na ganku paliło się jasnożółte światło, lecz nie zatrzymałam się. Obeszłam dom i stanęłam przed tylnymi drzwiami. Na szczęście moje oczy szybko przystosowały się do ciemności. Zastukałam głośno trzy razy i usłyszałam szybkie kroki Marshalla.

– Kto tam? – zapytał.

On też nie należy do ludzi, którzy lubią niespodzianki.

– Lily.

Otworzył szeroko drzwi. Pokonałam stopień i weszłam do domu. Mimo tego, co mówił na temat wieczornej rozmowy, gdy tylko zamknęły się drzwi, objął mnie i ustami poszukał moich warg Moje ręce wślizgnęły się pod jego T-shirt, pragnąc znów dotykać muskularnego ciała.

Nie miałam czasu na radość, że znów mogę się kochać bez obaw, ani na zastanowienie, czy postępuję rozsądnie. Miałam dość własnych problemów, a i życie Marshalla ostatnio bardzo się skomplikowało, Tym razem się zabezpieczyliśmy. Miałam nadzieję, że nie zapłacimy za naszą wcześniejszą chwilę zapomnienia.

Gdy skończyliśmy się kochać, trudno mi było zaakceptować ograniczenia własnego ciała i wcisnąć się w psychologiczny pancerz, który przygotowałam sobie przed przyjazdem do Shakespeare. Po raz pierwszy od lat przestał dawać mi bezpieczeństwo, a zaczął uwierać.

Mimo to gdy rozejrzałam się po spartańskiej sypialni Marshalla – podwójny materac na stelażu bez wezgłowia, komoda sprawiająca wrażenie przyniesionej ze strychu, nocna szafka kupiona na wyprzedaży – poczułam niepokój, że nie jestem we własnym domu. Od wielu miesięcy odwiedzałam tylko miejsca, w których sprzątałam.

Leżeliśmy obok siebie w milczeniu. Marshall mnie obejmował. Co jakiś czas całował w szyję lub gładził po brzuchu. Nasza bliskość jednocześnie mnie podniecała i zagrażała mi.

– Wiesz, że Thea spotyka się z kimś innym? – zapytałam spokojnie.

Jeżeli chciał się rozwieść, musiał o tym wiedzieć. Jeżeli chciał się pogodzić z Theą, też musiał o tym wiedzieć.

– Tak myślałem – odparł po długiej chwili. – Wiesz, kto to jest?

– Co zrobisz, jeżeli ci powiem?

Odwróciłam się do niego, automatycznie sięgając po kołdrę, żeby zasłonić blizny. Zanim odpowiedział, odsunął kołdrę i pocałował mnie.

– Nie ukrywaj ich przede mną, Lily – szepnął.

Znów chciałam się zasłonić, lecz tym razem udało mi się powstrzymać. Ręce zadrżały mi z wysiłku. Marshall przysunął się jeszcze bliżej, zakrywając blizny swoim ciałem. Stopniowo się odprężyłam.

– Czy myślisz, że będę go śledził, a w końcu dopadnę i pobiję w obronie czci Thei? – zapytał po chwili na tyle długiej, bym się zorientowała, że nie uważa romansu Thei za sprawę osobistą.

– Nie znam cię aż tak dobrze i nie wiem, co zrobisz.

– Thea jest ulubienicą całego miasta, bo jest śliczna, tu się urodziła i wychowała. Wie, kiedy udawać uroczą i pogodną. Lubią ją dzieci. Lecz tak się dziwnie składa, że najgorsze zdanie o niej mają mężczyźni, z którymi chodziła na tyle długo i których poznała na tyle dobrze, że poszła z nimi do łóżka.

Odsunęłam głowę, by spojrzeć na Marshalla. Skrzywił się, jakby miał coś gorzkiego w ustach.

– Zanim przyjechałem do miasta, Thea zdążyła już zaliczyć kilku miejscowych chłopaków, których uznała za godnych siebie. Pewnie zorientowała się, że ludzie zaczynają plotkować za jej plecami i zastanawiać się, dlaczego śliczna słodkooka dziewczyna nie potrafi dłużej utrzymać przy sobie mężczyzny, więc po kilku randkach szybko zgodziła się na ślub. Wcześniej nie byłem z nią w łóżku. Mówiła, że chce zaczekać. Uszanowałem to, ale mniej więcej po miesiącu dowiedziałem się, że po prostu nie chciała, żebym się wycofał, jak inni.

– Nie lubi seksu? – spytałam niezdecydowanie, bo byłam chyba ostatnią osobą, która miała prawo krytykować kobietę mającą kłopoty z mężczyznami.

Marshall roześmiał się cierpko.

– Pewnie, że lubi. Ale nie tak jak my – pogładził mnie ręką po plecach i po biodrze. – Lubi robić… zboczone rzeczy, zadawać ból. Kochałem ją, więc próbowałem się dostosować, ale po jakimś czasie miałem tego dość. Byłem przygnębiony.

Poniżony – pomyślałam.

– Wtedy stwierdziła, że chce mieć dziecko. Myślałem, że to może uratować nasz związek, więc się zgodziłem. Ale wtedy już zdążyłem stracić zainteresowanie nią i… po prostu nie mogłem. – To wyznanie musiało Marshalla sporo kosztować. – Więc wymyślała mi i naigrawała się ze mnie, ale tylko wtedy, gdy byliśmy we dwoje, gdy nikt inny nie słyszał. Nie dlatego, że jej na mnie zależało. Po prostu nie chciała, żeby ktoś inny wiedział, do czego jest zdolna. Wracałem do domu jak do piekła. Nie mogłem tego dłużej wytrzymać. Od pół roku nie kochałem się z kobietą, ale wcale nie to jest najgorsze. Mieszkam tutaj, w tym śmietniku, i zastanawiam się, jak uzasadnić pozew o rozwód, żeby Thea nie zabrała mi Body Time.

Nie mogłam od ręki rozwiązać jego problemów finansowych. Mam bardzo mało gotówki, którą mogę swobodnie dysponować, bo oszczędzam jak szalona. Kiedyś będę musiała kupić nowy samochód, uszczelnić dach albo przyjdą ogromne nieprzewidziane wydatki, które zwykle rujnują budżet jednoosobowego gospodarstwa domowego. Na szczęście stan moich finansów – dobry czy zły – zależy ode mnie, i tylko ode mnie. Nie potrafię sobie wyobrazić, jak bym się czulą, gdybym musiała oddać połowę mojej firmy komuś, komu sprawia przyjemność poniżanie i upokarzanie mnie.

– Tom David Meicklejohn.

Marshall patrzył w ciemność daleko za moimi plecami. Po chwili spojrzał na mnie ciemnymi oczami.

– Ten gliniarz.

Lekko skinęłam głową.

– Założę się, że poleciała na jego kajdanki – powiedział.

Starałam się nie zadrżeć na myśli o skutej kobiecie, lecz przy okazji cicho jęknęłam. Marshall natychmiast zajął się mną.

– Nie myśl o tym, Lily – powiedział spokojnie. – Nie myśl o tym, ale o tym.

Delikatnie wsunął mi dłoń między nogi, ustami odnalazł pierś i rzeczywiście zaczęłam myśleć o innych rzeczach.

– Marshall – oznajmiłam później – na wypadek, gdybyś nie zauważył, chciałam ci powiedzieć, że nie mam absolutnie żadnych zastrzeżeń co do twojej męskości.

Roześmiał się krótkim, urywanym śmiechem i na chwilę zasnęliśmy razem.

Wkrótce obudziłam się, niespokojna i nieswoja. Poruszając się tak cicho i spokojnie, jak tylko mogłam, wstałam i zaczęłam się ubierać. Marshall oddychał głęboko i równo. Przesunął się na łóżku. Teraz, gdy mnie w nim nie było, miał dla siebie więcej miejsca. Pochyliłam się nad nim, chcąc pogłaskać go po ramieniu, lecz zmieniłam zdanie. Nie powinnam go budzić. Czułam, że muszę już iść.

Wyśliznęłam się przez tylne wejście, naciskając przycisk na gałce, żeby zamek się zatrzasnął.

Gdy Marshall po raz pierwszy wspomniał o martwym szczurze, którego ktoś podrzucił na stole kuchennym w schludnym białym domu przy Celia Street, zaniepokoiłam się. Teraz, kiedy się obudziłam, wybryk ten niepokoił mnie coraz bardziej.

Ken, dziecinne kajdanki, martwy szczur. Pierwsze dwie rzeczy odnosiły się do mojej przeszłości. Ale martwe zwierzę wydawało się z zupełnie innej bajki. Myśl ta ciągle nie dawała mi spokoju: może Thea w dzieciństwie torturowała zwierzęta? Czy szczur symbolizował jakieś wydarzenia z jej przeszłości? Skrzywiłam się, idąc w ciemności. Nie znosiłam okrucieństwa wobec bezbronnych.

O tej porze nocy ulice były zupełnie puste. Miasto zapadło w głęboki sen. Przestałam mieć się na baczności, jak zazwyczaj. Jedynymi ludźmi, którzy mogliby mnie zobaczyć o tej porze, byli dwaj policjanci patrolujący miasto. Wiedziałam, gdzie był jeden z nich, bo sprawdziłam to w drodze do domu. Tom David nadal był u Thei. Pewnie skończył służbę, w przeciwnym razie dyspozytorka z pewnością próbowałaby go wywołać.

Wchodząc na podjazd, ziewnęłam szeroko. Wyciągnęłam z kieszeni klucze i miałam właśnie podejść do drzwi, gdy rozpoczął się atak. Mimo że byłam zmęczona i zdekoncentrowana, przygotowywałam się na tę chwilę przez trzy lata.

Gdy tylko usłyszałam za sobą kroki, odwróciłam się, by stanąć twarzą w twarz z napastnikiem. W zaciśniętej dłoni trzymałam klucze, by wzmocnić silę uderzenia. Lecz człowiek w kominiarce miał kij – pewnie od mopa albo od miotły – i mimo że się zasłoniłam, trafił mnie w żebra. Z najwyższym wysiłkiem utrzymałam się na nogach, a kiedy znów spróbował mnie dosięgnąć, upuściłam klucze, chwyciłam kij oburącz, uniosłam nogę i mocno kopnęłam go w klatkę piersiową. Cios nie był zbyt skuteczny, ale w tych okolicznościach najlepszy, na jaki było mnie stać. Dobrze, że puścił kij, ale nagły brak oporu sprawił, że się zatoczyłam i świeżo zdobyta broń wyśliznęła mi się z rąk, a to mnie trochę zaniepokoiło.

Kopnięcie sprawiło jednak, że intruz też się zatoczył. Dzięki temu miałam czas odzyskać równowagę, zanim rzucił się na mnie, warcząc jak wściekły pies, który zerwał się ze smyczy.

Mnie też niewiele brakowało. Kiedy zobaczyłam, że zbliża się ku mnie twarz ubrana w kominiarkę, lecz oprócz tego niczym nieosłonięta, odetchnęłam głęboko, a potem uderzyłam w nią pięścią tak silnie, jak potrafiłam, robiąc wydech i automatycznie się zasłaniając. Mężczyzna krzyknął i zatoczył się. Chciał zasłonić nos dłońmi, lecz zdążyłam go jeszcze trafić kolanem w podbródek.

I było po wszystkim.

Stałam w półmroku, w pozycji gotowości do walki, a mężczyzna wił się i jęczał z bólu na trawniku przed moim domem. W bloku rozbłysły światła – napastnik krzyczał naprawdę głośno, choć krótko – i Claude Friedrich, mężczyzna przyzwyczajony do radzenia sobie z nagłymi wypadkami, obiegł dzielące nasze posesje ogrodzenie z podziwu godną szybkością jak na jego wiek. W ręku miał broń. Spojrzałam na niego, a potem wróciłam do pilnowania leżącego mężczyzny.

Friedrich stanął jak wryty.

– Co pani do cholery wyprawia? – zapytał, ciężko dysząc.

Znów mu się przyjrzałam, tym razem na tyle długo, by zauważyć, że ma na sobie tylko spodnie koloru khaki. Nie powiem, wyglądał niczego sobie.

– Zostałam napadnięta – wyjaśniłam, zadowolona, że głos nie drży mi ani trochę.

– Pomyślałbym, że było odwrotnie, gdyby ten ktoś nie miał na sobie maski i nie był w pani ogródku.

Puściłam jego uwagę mimo uszu, wpatrzona w wijącą się, jęczącą sylwetkę.

– Myślę, że ma już dość – stwierdził Friedrich, a ja odniosłam wrażenie, że w jego słowach pobrzmiewała nutka sarkazmu. – Proszę teraz pójść do domu, zatelefonować na komisariat i powiedzieć, że przydałby mi się ktoś do pomocy.

Miałam ochotę skoczyć na faceta, który mnie napadł, i dołożyć mu jeszcze trochę, bo adrenalina nadal kipiała mi w żyłach. Facet naprawdę mnie zaskoczył. Ale policjant miał rację. Nie było sensu, żebym na własne życzenie pakowała się w kłopoty. Wyprostowałam się, opuściłam ręce i wzięłam głęboki oddech, żeby się odprężyć. Zrobiłam krok ku domowi i poczułam nagłe ukłucie bólu na tyle ostrego, że musiałam się zatrzymać.

– Wszystko w porządku? – spytał zaniepokojony komendant.

Zorientowałam się, że doskwiera mi coś więcej niż tylko chęć ukarania napastnika. Musiałam przyznać, że pierwszy cios dość dobrze mu wyszedł, a na dodatek udało mu się podrapać mi twarz, chociaż nie mogłam sobie przypomnieć jak ani kiedy. Stopniowo miejsce wściekłości zaczął zajmować ból.

– Dam sobie radę – odpowiedziałam ponuro i pochyliłam się, żeby podnieść klucze z trawnika.

Z niezadowoleniem zauważyłam, że kółko breloka pękło i klucze się rozsypały. Udało mi się znaleźć tylko jeden, ale na szczęście do drzwi wejściowych. Utykając, weszłam do domu i poszłam do sypialni. Najpierw zatelefonowałam na komisariat. Gdy się rozłączyłam, nie wypuściłam słuchawki z ręki. Nie miałam pojęcia, co powiedziałam dyspozytorce, niewidzialnej Lottie. Dochodziło wpół do drugiej w nocy.

Obiecałam Marshallowi, że zatelefonuję, jeżeli będę miała kłopoty.

Sprawdziłam kartkę papieru, na której nabazgrał swój nowy numer telefonu, i wystukałam go na klawiaturze.

– Tak? – zapytał półprzytomny, ale świadomy.

– Jestem w domu – powiedziałam.

– Zauważyłem, że wyszłaś – stwierdził lakonicznie.

– Zostałam napadnięta.

– Nic ci się nie stało?

– Prawie. Ale z nim jest gorzej.

– Zaraz przyjeżdżam.

Chciałam coś odpowiedzieć, ale w słuchawce odezwał się sygnał.

Bardziej niż czegokolwiek innego chciałam się położyć, wiedziałam jednak, że nie mogę. Przemogłam się i wstałam. Powoli wróciłam do miejsca, w którym Claude Friedrich trzymał na muszce jęczącego człowieka. Mężczyzna obiema dłońmi zakrywał zakrwawioną kominiarkę.

Nadal nie znaliśmy tożsamości napastnika.

– Myślę, że powinna mu pani ściągnąć maskę – powiedział Friedrich. – Sam sobie raczej nie poradzi.

Mimo że bolący bok doskwierał mi coraz bardziej, nachyliłam się i powiedziałam: „Zabierz te cholerne łapska!” Natychmiast mnie posłuchał. Prawą ręką chwyciłam za skraj kominiarki i pociągnęłam ku górze. Nie udało mi się jej zdjąć zupełnie, bo przyciskał ją głową do ziemi, ale odsłoniłam wystarczający fragment twarzy, by móc rozpoznać, kto się pod nią kryje.

Z nosa Norvela Whitbreada płynęła krew.

– Złamałaś mi nos, ty suko – warknął chrapliwie, a ja uniosłam dłoń, gotowa do zadania ciosu.

Norvel się skulił.

– Dosyć! – warknął komendant.

Tym razem nic nie łagodziło oficjalnego tonu jego głosu. Z dużym wysiłkiem pozbierałam się i wstałam.

– Już stąd zionie od niego whisky – powiedział z odrazą. – Co pani tu robiła, kiedy zaatakował?

– Wracałam do domu i zajmowałam się swoimi sprawami – odparłam ostro.

– Och. Tak po prostu?

– Tak po prostu – powtórzyłam.

– Norvel, jesteś najgłupszym sukinsynem, jaki się kiedykolwiek urodził – zauważył swobodnym tonem komendant policji.

Napastnik jęknął z bólu i zwymiotował.

– Ludzkie pojęcie przechodzi! – zawołał Friedrich, a potem spojrzał na mnie. – Wie pani, dlaczego to zrobił?

– Kiedyś, gdy pracowałam w kościele, zaczepiał mnie, więc go uderzyłam – odpowiedziałam zdecydowanie. – Chyba wpadł na pomysł, żeby się zemścić.

Planując atak, Norvel najwyraźniej nie rozstawał się ze swoimi narzędziami pracy. Założyłabym się, że kij pochodził z tej samej miotły, którą próbował mnie uderzyć w kościele, tylko wcześniej odpiłował szczotkę.

Za rogiem przystanął radiowóz. Światła koguta się obracały, na szczęście syrena nie była włączona.

Wpadłam na pomysł i przykucnęłam niedaleko Norvela, od którego teraz śmierdziało wieloma nieprzyjemnymi rzeczami.

– Słuchaj, Norvel, czy to ty podrzuciłeś wieczorem lalkę na moim samochodzie? – spytałam.

W odpowiedzi Norvel Whitbread bluzgnął stekiem wyzwisk i przekleństw. Zrozumiałam z tego, że nie wie, o czym mówię.

– O co mu znowu chodzi? – zapytał policjant.

– Okej, spróbujemy jeszcze raz – stwierdziłam, wiedziona nagłym natchnieniem. Gestem dałam Friedrichowi znać, żeby chwilę poczekał. – Po co Tom O'Hagen poszedł do ciebie na górę tego dnia, kiedy ktoś zabił Pardona?

– Bo nie mógł utrzymać kutasa w gaciach – warknął Norvel, któremu najwyraźniej przeszła ochota na ochronę potencjalnie intratnych sekretów innych osób. – Kopsnął mi sześć pierdolonych dych, żebym nie beknął jego żonie, że bzyka Deedrę.

Claude Friedrich, który niepostrzeżenie podszedł bliżej, usłyszał moje pytanie. Teraz zmierzył Norvela lodowatym spojrzeniem.

– Mały drobiazg, o którym zapomniałeś mi wspomnieć, co? – spytał z wściekłością. – Kiedy wybierzemy się do celi po krótkim przystanku w szpitalu, będziemy musieli poważnie porozmawiać.

Skinął głową na policjanta, który właśnie przybiegł z radiowozu. Był to młody mężczyzna, którego w myślach zaliczyłam do chłopców.

Gdy zakuwał w kajdanki Norvela i wpychał go do samochodu, Claude Friedrich stał przy mnie i zaczął mi się przyglądać. Nadal kucałam, bo wiedziałam, że gdy spróbuję wstać, bok znów mnie rozboli. Chowając broń za pas, komendant wyciągnął do mnie rękę. Po chwili wahania chwyciłam ją, a on mocno pociągnął. Wstałam, z trudem łapiąc dech.

– Nie ma sensu pytać, gdzie pani była. Chyba nawet nie będę musiał – powiedział, przypatrując się samochodowi Marshalla, który właśnie zaparkował za radiowozem.

Dopiero wtedy puścił moją dłoń.

Marshall błyskawicznie wyskoczył z samochodu. Nie chwycił mnie za rękę ani nie objął, tylko przyjrzał mi się uważnie, jak meblowi na wyprzedaży, w poszukiwaniu zadrapań i rys.

– Lepiej wejdźmy do środka – mruknął. – Tutaj nic nie widać.

Claude Friedrich odchrząknął.

– Dobry wieczór, panie Sedaka – przywitał się.

Dopiero wtedy Marshall zwrócił na niego uwagę.

– Dobry wieczór – odpowiedział, kiwnął głową, a potem wrócił do zadrapań na mojej twarzy. – Krwawi – poinformował Friedricha. – Zabiorę ją do domu i zdezynfekuję rany, żeby zobaczyć, czy nie trzeba założyć szwów.

Poczułam, że zaraz parsknę śmiechem. Nikt mnie nie badał tak dokładnie, odkąd mama dostała ze szkoły list z ostrzeżeniem o wszawicy.

– Norvel Whitbread napadł na Lily – poinformował komendant, któremu najwyraźniej zaczął się dawać we znaki chłód nocnego powietrza, sądząc po gęsiej skórce, jaka się pojawiła na jego nagiej klatce piersiowej.

Miałam wrażenie, że czeka, kiedy Marshall zacznie się wobec mnie zachowywać jak mój chłopak – pewnie uważał, że powinien mnie pocieszyć po tym, co przeszłam, albo zagrozić Norvelowi nagłą śmiercią.

– Jak widzę, dałaś mu popalić – powiedział Marshall.

– Tak, sensei – wyjaśniłam.

Nie mogłam już dłużej stłumić chichotu.

Gdy obaj mężczyźni spojrzeli na mnie z bezbrzeżnym zdumieniem, zachichotałam jeszcze głośniej, a potem roześmiałam się na całe gardło.

– Może powinna pojechać do szpitala razem z Norvelem?

– O, to facet musi iść do szpitala? – Marshall był ze mnie tak dumny, jak trener, którego wychowanek junior poradził sobie na ringu z dorosłym przeciwnikiem.

– Złamałam mu nos – potwierdziłam między coraz rzadszymi wybuchami, które oznaczały zbliżający się koniec ataku.

– Był uzbrojony?

– Chyba w kij od miotły – powiedziałam. – Jest tam.

Przedmiot, o którym mowa, wylądował w krzakach pod gankiem.

Friedrich poszedł po niego. Materiał dowodowy – domyśliłam się.

– Lily – zagrzmiał, trzymając go ostrożnie za jeden koniec – będzie pani musiała przyjść jutro na komisariat i złożyć zeznanie. Teraz jest już późno i musi pani zadbać o siebie. Jeżeli pani chce, mogę panią zawieźć do szpitala.

– Nie, dziękuję – odparłam trzeźwo. Wesołość zupełnie mi przeszła. – Naprawdę chcę już iść do domu.

W tej chwili najbardziej potrzebowałam prysznica. Miałam za sobą zwykły dzień pracy, potem zajęcia karate, dwa długie spacery, seks i walkę. Czułam się nieświeżo, mówiąc oględnie.

– W takim razie zostawiam państwa – powiedział cicho Friedrich. – Cieszę się, że nic się pani nie stało. Domyślam się, że kiedy przyjdę na komisariat, dowiem się czegoś o lalce pozostawionej na pani samochodzie.

Nie mogłam się powstrzymać i znacząco spojrzałam na Marshalla. Dobrze, że zdrowy rozsądek kazał mi pójść na komisariat tego samego wieczoru. Zmarszczył brwi.

Uśmiechnęłam się w odpowiedzi.

– Tak, panie inspektorze – powiedziałam, próbując nie sprawiać wrażenia zbytnio zadowolonej z siebie. – Zameldowałam o tym Tomowi Davidowi Meicklejohnowi. On też zaprosił mnie na jutro.

– Pracuje pani w sobotę rano?

– Tak, ale wpadnę około południa.

– W takim razie do zobaczenia. Dobranoc państwu – z tymi słowami policjant odszedł z kijem od miotły w ręku.

Wyczerpanie dopadło mnie ze zdwojoną siłą.

– Wejdźmy do domu – powiedziałam.

W ogródku oświetlonym słabym światłem ulicznej latarni na rogu arboretum zaczęłam szukać kluczy, które się rozsypały, gdy kółko od breloka pękło. Na szczęście był to mój prywatny komplet. Miałam w nim klucze do domu, samochodu i od skrytki bankowej. Zauważyłam błysk metalu w trawie i znalazłam kluczyki do samochodu. Niewiele myśląc, pochyliłam się, by go podnieść, poczułam ukłucie bólu w boku, który przyjął impet pierwszego uderzenia. Syknęłam, więc Marshall, który przyglądał się odchodzącemu przedstawicielowi prawa, pomógł mi wstać.

Klucz od skrytki bankowej dostrzegłam w drodze na ganek. Marshall podniósł go i pomógł mi wspiąć się po schodach do domu. Dopóki nie zauważyłam, jak się rozgląda, zapomniałam, że nigdy wcześniej u mnie nie był.

– Gdzie masz łazienkę? – zaczął i puścił mnie przodem.

Rozebrał mnie, jak to ująć… po lekarsku. Najpierw zdezynfekował mi zadrapania na twarzy, posmarował maścią z antybiotykiem, a potem zajął się moimi żebrami. Delikatnie, lecz zdecydowanie dotykał każdego po kolei, zadając mi pytania, jednocześnie oceniając ciężkość urazów.

– Zażyj dwie aspiryny i zadzwoń do mnie rano – powiedział w końcu. – Myślę, że niczego ci nie złamał. Jesteś tylko nieźle posiniaczona i przez jakiś czas będzie cię bolało. Zakleję ci siniak plastrem. Dobrze, że Norvel jako alkoholik prowadzi siedzący tryb życia, w przeciwnym razie wylądowałabyś w szpitalu. Kiedy się zorientowałaś?

– Za późno – przyznałam. – Czekał na mnie pod wiatą w masce i ciemnym ubraniu. Mimo to… – mój głos zamarł.

Zorientowałam się, że nie mogę sklecić jednego spójnego zdania. Marshall wyjął z bieliźniarki podręczną apteczkę i opatrzył mi rany.

– Muszę pod prysznic – powiedziałam. – Wyjdź.

– Pamiętaj, żeby nie zmoczyć plastra. Odwróć się.

– Tak, sensei.

– Dzisiaj będę spał na twojej sofie w pokoju gościnnym.

– Jest za mała. Będzie ci ciasno.

– W takim razie w śpiworze?

– Nie. Nie przepadam za kempingami.

– Na podłodze?

– Możesz spać ze mną. Mam dwuosobowe łóżko.

Wyczułam, że chce mnie zapytać, dlaczego wymknęłam się od niego w środku nocy. Na szczęście miał na tyle taktu, że nie zadręczał mnie o to w chwili, gdy padałam na nos z wyczerpania. Pomógł mi się wydostać z reszty ubrania, a potem wyszedł bez słowa. Poczułam ogromną wdzięczność i ulgę. Odkręciłam prysznic i gdy tylko woda zrobiła się dość ciepła, weszłam do brodzika, zaciągnęłam zasłonę i po prostu pozwoliłam wodzie spływać po sobie. Po kilku sekundach wzięłam mydło, szampon i umyłam się na tyle gruntownie, na ile pozwalały wskazówki Marshalla. Nawet wygoliłam się pod pachami. Niestety, zajęcie się nogami okazało się zbyt trudne.

Gdy wyszłam spod prysznica do zaparowanej łazienki i zaczęłam myć zęby, poczułam się o wiele lepiej. Koszula nocna wisiała na haczyku na drzwiach. Wciągnęłam ją przez głowę, gdy skończyłam wieczorny rytuał pielęgnacyjny, używając dezodorantu, kremu i płynu do zmiękczania skórek. O Marshallu przypomniałam sobie dopiero po wejściu do sypialni. Przeżyłam szok, gdy na poduszce obok mojej zobaczyłam czarne włosy. Był na tyle miły, że zajął część łóżka od ściany i zostawił mi stronę zewnętrzną przy nocnej szafce. Nie wyłączył lampki. Twardo spał na lewym boku, odwrócony do mnie plecami.

Poruszając się bardzo cicho, jak zwykle przed snem, sprawdziłam, czy zamknęłam drzwi frontowe, tylne i wszystkie okna, a potem zgasiłam światło. Ostrożnie wśliznęłam się do łóżka, obróciłam na prawy, nieopatrzony bok, plecami do Marshalla, i mimo dziwnego uczucia towarzyszącego obecności obcej osoby w moim domu i w łóżku, natychmiast zapadłam w głęboki sen.

O ósmej nagle otworzyłam oczy. Zegar cyfrowy na nocnej szafce stał tuż przed moimi oczami. Zastanawiałam się przez chwilę, dlaczego coś mi nie pasuje… Wtedy przypomniałam sobie wydarzenia z poprzedniego wieczoru i nocy. Na plecach czułam ciepło. Nic dziwnego, wtuliłam się w Marshalla. Potem poczułam, jak obrócił się za mną i objął mnie ramieniem. Rękami dotknął moich piersi. Przez cienką koszulę nocną czułam, jak się do mnie tuli.

– Jak się masz? – zapytał spokojnie.

– Jeszcze się nie ruszałam – mruknęłam w odpowiedzi.

– A chcesz się trochę poruszać?

– Masz coś konkretnego na myśli? – zapytałam, gdy poczułam, że jego ciało reaguje na zetknięcie z moim.

– Tylko jeżeli nie będzie cię bolało…

Wygięłam się w łuk i wtuliłam w niego głębiej, a on objął mnie zachłannie.

– Będziemy musieli sami się o tym przekonać – szepnęłam.

– Jesteś pewna?

Odwróciłam się twarzą do niego.

– Tak – odparłam.

Jest bardzo silny, więc nie przygniótł mnie, a w jego oczach nie dojrzałam niczego poza przyjemnością. Pamiętał o mojej podrapanej twarzy i posiniaczonym boku, czym mnie wzruszył i zdumiał. Zrozumiałam, że już przeszłam do porządku dziennego nad tym, że zaakceptował moje blizny. Dlatego zaniepokoiłam się podwójnie, gdy skończyliśmy się kochać i leżeliśmy obok siebie, trzymając się za ręce, a on powiedział:

– Lily, chciałbym z tobą o czymś porozmawiać. – Jego głos brzmiał poważnie, zbyt poważnie.

Poczułam gwałtowny skurcz serca.

– O czym? – spytałam, próbując nie okazywać zaniepokojenia.

Przykryłam się.

– Chodzi o twoje czwórki, Lily.

– O moje… mięśnie czworogłowe? – zapytałam z niedowierzaniem.

– Naprawdę musisz nad nimi popracować – powiedział.

Odwróciłam się, żeby spojrzeć na niego.

– Mam pocięty brzuch, podrapaną twarz, potworne siniaki na żebrach, a ciebie obchodzi tylko tyle, że powinnam popracować nad moimi czwórkami?

– Oprócz tego jesteś doskonalą.

– Ty… draniu!

Rozdarta między rozbawieniem i niedowierzaniem wyrwałam sobie poduszkę spod głowy i walnęłam go. Ból natychmiast o sobie przypomniał. Nie mogłam się powstrzymać i krzyknęłam, przyciskając dłonie do boku.

– Wyprostuj się – podpowiadał mi Marshall. Usiadł, żeby mi pomóc. – Przechyl się do tyłu, powoli… O tak. A teraz podnieś głowę.

Wsunął mi poduszkę pod głowę.

– Lily – powiedział, kiedy stwierdził, że najgorsze minęło. – Tylko się z tobą przekomarzałem.

– Aha. – Nagle dotarło do mnie, jak głupio się zachowałam. – Z tego wszystkiego pewnie stałam się socjopatką – powiedziałam po chwili.

– Dlaczego wczoraj wieczorem wyszłaś bez pożegnania?

– Czułam jakiś dziwny niepokój. Nie umiem dzielić się z nikim czasem ani przestrzenią. Do nikogo nie chodzę w odwiedziny. Ty jesteś jeszcze żonaty. Wiesz, jak to jest mieć kogoś innego przy sobie. Ty i Thea dostawaliście zaproszenia od różnych ludzi, prawda? Mnie nikt nie zaprasza. Nie umawiam się na randki. Żyję jakby… – zawahałam się, niepewna, jak podsumować kilka ostatnich lat mojego życia.

– Na autopilocie?

Zastanowiłam się przez chwilę.

– Po prostu egzystuję – powiedziałam. – Staram się bezpiecznie przeżyć dzień za dniem. Robię to, co do mnie należy, płacę rachunki na czas i nie zwracam niczyjej uwagi. Sama ze sobą.

– Nie czujesz się samotna?

– Nieczęsto – przyznałam. – Nie ma zbyt wielu ludzi, których lubię i szanuję, więc nic dziwnego, że nie mam ochoty na towarzystwo.

Marshall spoglądał na mnie wsparty na łokciu. Rozkoszowałam się widokiem jego umięśnionej klatki piersiowej. Pomyślałam o tej chwili właśnie w taki sposób – jako o chwili przyjemności, rzadko osiąganej, która mogła więcej się nie powtórzyć.

– Powiedz mi, kogo lubisz – poprosił.

Zastanowiłam się przez chwilę.

– Lubię panią Hofstettler. Mimo wszystko lubię Claude'a Friedricha. I ciebie. Lubię też większość ludzi, którzy chodzą na treningi, chociaż niekoniecznie Janet Shook. Lubię nową lekarkę. Ale nikogo z nich nie znam bliżej.

– Masz znajomych, których nie poznałaś w pracy ani na treningach? Kogoś w twoim wieku, z kim mogłabyś… pojechać na zakupy albo do restauracji w Little Rock?

– Nie – odpowiedziałam beznamiętnie, starając się powstrzymać rozdrażnienie.

– Okej, okej. – Uniósł rękę, chcąc mnie uspokoić. – Tylko pytam. Chcę sprawdzić, jak bardzo będziemy mieli pod górkę.

– Obawiam się, że bardzo. – Odprężyłam się z wysiłkiem.

Znów spojrzałam na budzik.

– Nie chce mi się ruszać z łóżka, ale obowiązki wzywają.

– Znudziło ci się moje towarzystwo czy naprawdę musisz dziś iść do pracy?

– Naprawdę muszę. Rano sprzątam w gabinecie lekarskim, potem idę do pani Hofstettler, na policję, a po południu muszę zrobić zakupy.

Oszczędzam na wydatkach w ten sposób, że starannie przygotowuję listę zakupów i przestrzegam jej co do joty podczas jednej wyprawy do sklepu spożywczego na tydzień.

– Z poobijanymi żebrami?

– Nie mam innego wyjścia – usłyszałam swój głos z pewnym zaskoczeniem. – To moja praca. Kiedy nie pracuję, nie dostaję pieniędzy. A kiedy nie dostaję pieniędzy, zaczynają się kłopoty.

– A ja muszę otworzyć siłownię – dodał niechętnie. – W soboty zaczynam później, ale dzisiaj do pierwszej jestem sam, więc muszę się zameldować na miejscu.

– W takim razie zbierajmy się – powiedziałam, lecz nagle zapragnęłam zostać w ciepłym łóżku przesiąkniętym zapachem Marshalla i seksu.

– Czy dasz się dzisiaj wieczorem zaprosić na kolację?

Znów pojawiło się to dziwne uczucie osaczenia i prawie mu odmówiłam. Ale powiedziałam sobie z przyganą, że w ten sposób działałabym na własną szkodę. Marshall rzucał mi linę ratunkową, a ja nie chciałam jej chwycić.

– Pewnie – powiedziałam, wiedząc, że mój głos brzmi nienaturalnie.

Marshall przyglądał mi się uważnie.

– Ty wybierasz miejsce – zasugerował. – Co lubisz?

Nie mogłam sobie przypomnieć, kiedy ostatnio byłam w restauracji. Gdy nie mam ochoty pichcić, wybieram gotowe potrawy i przywożę do domu. Nie zdarza się to często, bo lubię krzątać się po kuchni, poza tym wypada taniej niż stołowanie się poza domem.

– Hm – powiedziałam, sięgając do dawnego wspomnienia. – Lubię kuchnię meksykańską.

– Świetnie, ja też. W takim razie pojedziemy do El Paso Grande w Montrose.

Montrose było najbliższym dużym miastem. Właśnie tam mieszkańcy Shakespeare robili większość zakupów, gdy nie mieli ochoty na półtoragodzinną podróż do Little Rock.

– Okej.

Podniosłam się ostrożnie i postawiłam nogi na podłodze. Przygryzłam wargę i czekałam, aż przyjdzie mi ochota wstać i umyć zęby. Zapragnęłam, żeby Marshall przestał zwracać uwagę na moje kłopoty. Jakimś cudem tak właśnie zrobił, pozwalając mi się nie spieszyć i wstać samodzielnie. Sztywno poszłam do łazienki, szybko obmyłam się gąbką, umyłam zęby i wyszczotkowałam włosy. Starannie nałożyłam makijaż, mając nadzieję, że zadrapania będą mniej widoczne. Przejrzałam się w lustrze i zauważyłam pewną poprawę.

Mimo to nadal wyglądałam jak kobieta po przejściach.

Sztywnym krokiem wyszłam z łazienki, dając Marshallowi znać, że teraz kolej na niego.

Wziął prysznic i umył zęby szczoteczką, którą zostawiłam mu na umywalce w plastikowym opakowaniu (dostaję nową od dentysty przy każdej wizycie kontrolnej, ale tej marki nie lubię), tymczasem mnie udało się włożyć tanie ciuchy, które noszę do pracy, luźne dżinsy i starą ciemnoczerwoną bluzę od dresu z nadrukiem uczelni i obciętymi rękawami. Nie mogłam sobie poradzić z naciągnięciem skarpet, więc tym razem zdecydowałam się na mokasyny.

Marshall zaczął coś mówić, lecz przerwał. Po chwili zapytał tylko:

– Wpaść po ciebie o szóstej?

Ucieszyłam się, że opuścił cały rytuał: „Jesteś pewna, że sobie poradzisz? Zadzwoń do nich i powiedz, że jesteś chora. Pomogę ci”. A tego obawiałam się najbardziej.

– Pewnie – odparłam, okazując wdzięczność uśmiechem.

– W takim razie do zobaczenia – pożegnał się i wyszedł do samochodu, który poprzedniego wieczora zaparkował krzywo przed domem.

Ruszając się powoli, ale nie robiąc przerw, zebrałam przybory, które miały być mi potrzebne tamtego dnia, i pojechałam do gabinetu. Jak zwykle podjechałam na wybrukowany parking za budynkiem, przeznaczony do użytku lekarza i personelu. Zauważyłam samochód doktor Thrush. Jest nowa w mieście. Zaczęłam u niej sprzątać dopiero trzy tygodnie temu.

Użyłam swojego klucza i z wysiłkiem pokonałam dość wysoki próg. Carrie Thrush wyjrzała z gabinetu. Ściągnęła brwi z niepokoju.

– Chwała Bogu, że to pani, Lily! – wykrzyknęła. – Na śmierć zapomniałam, że to już dziś.

Gdy zaczęłam iść korytarzem, uśmiech ulgi ustąpił miejsca zatroskaniu.

– Dobry Boże! Co się pani stało?

– Wczoraj wieczorem wdałam się w bójkę – odparłam.

– W barze? – Młoda pani doktor spoglądała na mnie ze zdumieniem.

Ciemnobrązowe brwi powędrowały wysoko nad oczy – tak samo ciemnobrązowe.

– Nie, jakiś facet napadł mnie przed domem – powiedziałam krótko, wyjaśniając tylko dlatego, że zapytała z takim zainteresowaniem.

Tamtego dnia nie miałam zbyt dużych zapasów energii, więc musiałam skupić się na obowiązkach. Otworzyłam drzwi prowadzące z korytarza do łazienki dla pacjentów. To najgorsze miejsce, dlatego zawsze od niego zaczynam. Miałam nieodparte wrażenie, że przed rozpoczęciem pracy każdego ranka doktor Thrush robiła tu porządek. W przeciwnym razie w łazience byłoby jeszcze brudniej. Włożyłam rękawiczki ochronne i zaczęłam sprzątać.

Wyczyściłam małe pomieszczenie z podwójnymi drzwiami, w którym pacjenci oddają próbki moczu, a potem wytarłam gałkę drzwi do laboratorium. Położyłam świeży papierowy ręcznik dla następnego pacjenta. Nie sprawdziłam wcześniej, czy mam szczelne rękawice, i zanotowałam w pamięci, że muszę to zrobić, kiedy wrócę do domu. Ostatnia rzecz, jakiej potrzebowałam, to złapać tu jakieś świństwo.

Po chwili zorientowałam się, że w drzwiach do łazienki stoi pani doktor i przygląda mi się uważnie.

– Nie może pani pracować w takim stanie! – zawołała.

Ma zdecydowany głos, z którego moim zdaniem korzysta wtedy, gdy uważa, że powinna przypomnieć pacjentom, iż naprawdę jest lekarzem. Carrie Thrush jest niższa ode mnie i pulchna jak pączek w maśle. Ma okrągłą twarz ze zdecydowanie zarysowaną szczęką, gęste brwi i blizny po trądziku. Czarne włosy do ramion z przedziałkiem zaczesuje za uszy. Ma okrągłe i wesołe ciemnobrązowe oczy – tylko one ratują panią doktor od pospolitości. Domyślam się, że może być w moim wieku, czyli tuż po trzydziestce.

– Mogę. Nic mi nie będzie – odparłam, skoro czekała na odpowiedź.

Nie byłam w nastroju do sporów. Posypałam umywalkę proszkiem do czyszczenia i zwilżyłam gąbkę. Zacisnęłam usta, co – miałam nadzieję – moja pracodawczyni uzna za wyraz determinacji.

– Tylko popatrzę na żebra, dobrze? Tu panią boli, prawda? Ma pani przecież lekarza pod ręką.

Szorowałam dalej, ale w końcu zdrowy rozsądek wygrał z dumą. Odłożyłam gąbkę, zdjęłam rękawiczki i podciągnęłam górę od dresu.

– Aha, widzę, że ktoś już panią opatrzył. Dobrze, tylko zdejmę to…

Po raz kolejny musiałam wytrzymać bolesne badanie, by usłyszeć, jak mocą swojego autorytetu lekarz powtarza mi to samo, co wcześniej powiedział Marshall – że żadne z moich żeber nie zostało złamane, ale że siniaki i ból utrzymają się przez jakiś czas. Oczywiście doktor Thrush przy okazji zauważyła blizny i zmarszczyła brwi, ale nie zadawała żadnych pytań.

– Nie powinna pani pracować – powtórzyła. – Ale widzę, że cokolwiek bym powiedziała, nic pani nie powstrzyma.

Mrugnęłam z niedowierzaniem. Co za miła odmiana. Carrie Thrush zaczynała mi się coraz bardziej podobać.

Sprzątanie przychodni było bardzo męczące z powodu papierów. Biurokracja to przekleństwo lekarzy. Formularze w trzech egzemplarzach, rachunki, historie chorób pacjentów, wyniki badań laboratoryjnych, formularze ubezpieczeniowe firm Medicare i Medicaid – ich stosy zalegały wszędzie. Musiałam traktować każdy z nich jak osobny byt – podnieść, odkurzyć i odłożyć na to samo miejsce, więc gabinet, który dzieliły recepcjonistka i pielęgniarka, zdecydowanie zasługiwał na miano koszmaru. W porównaniu z nim poczekalnia i pokoje zabiegowe to był pryszcz.

Po raz pierwszy uderzyło mnie, że tam również ktoś musiał sprzątać częściej niż raz w tygodniu. Ale kto? Nita Tyree – recepcjonistka? Nie podejrzewałam, by zgodziła się na coś takiego w ramach swoich obowiązków. Ledwo ją znam, ale wiem, że ma czworo dzieci, z których dwoje jest w takim wieku, że mogą chodzić do przykościelnego przedszkola. Nita wychodzi z pracy po wyjściu ostatniego pacjenta, bez względu na to, ile papierków zostało jej jeszcze na biurku.

Gennette Jinks była poza wszelkimi podejrzeniami. Niecały tydzień wcześniej stałam w kolejce za tą dobiegającą pięćdziesiątki pielęgniarką w delikatesach Superette i usłyszałam (podobnie jak wszyscy inni w promieniu półtora metra dookoła), że bardzo ciężko pracuje, że młoda doktor Thrush nie korzysta z mądrych rad, których udziela jej ona (Gennette) w oparciu o wieloletnie doświadczenie. W tej samej chwili wyłączyłam się i zaczęłam czytać nagłówki brukowców, bo zapowiadały się znacznie ciekawiej.

Jedyną osobą, która ukradkiem sprzątała przychodnię w tygodniu, musiała być pani doktor. Odłożyłam rachunki na miejsce. Zupełnie przypadkiem dowiedziałam się o wysokości rat kredytu, jaki spłaca za studia medyczne. Miałam wrażenie, że bywały takie tygodnie, gdy ledwo wiązała koniec z końcem. Z trudem wystarczało jej na opłacenie mnie, a co dopiero Gennetty i Nity.

Zastanawiałam się nad tym, ścierając, odkurzając i zmywając wokół pani doktor siedzącej za biurkiem wśród wszechobecnych stosów papierów zajmujących każdy wolny centymetr powierzchni.

Kiedy wszystko już błyszczało i pachniało – jeżeli nie czystością, to przynajmniej odświeżaczem powietrza – wetknęłam głowę w drzwi gabinetu lekarskiego i powiedziałam:

– Do widzenia.

– Zaraz wypiszę czek – powiedziała doktor Thrush.

– Nie trzeba.

– Słucham? – Carrie Thrush zrobiła przerwę, a jej długopis zastygł nad książeczką czekową.

– Zbadała mnie pani. Nazwijmy to wymianą usług.

Podejrzewam, że taka propozycja łamie jakieś reguły obowiązujące w medycynie, lecz jednocześnie byłam pewna, iż spodoba się mojej pracodawczyni. I miałam rację. Carrie Thrush uśmiechnęła się szeroko, a potem powiedziała:

– Dzięki Bogu! Żadnych papierków do wypełniania.

– Dzięki Bogu, żadnych problemów z ubezpieczeniem – odpowiedziałam i wyszłam, czując, że Carrie Thrush i mnie – lekarkę i sprzątaczkę – coś zaczyna łączyć. Jeżeli nie przyjaźń, to przynajmniej zaczątek wzajemnej sympatii.

Загрузка...