Zebrałam się w sobie. Bosymi stopami zaparłam się na drewnianej podłodze i gotowa do ataku napięłam mięśnie ud. Zrobiłam wykrok lewą nogą i obracając się, uniosłam prawą nogę zgiętą w kolanie. Gwałtownie wystrzeliłam stopę do przodu i natychmiast cofnęłam. Czarny worek treningowy marki Everlast zakołysał się na łańcuchu.
Stanęłam na prawej nodze. Lekko obróciłam się na niej, tym razem mając worek przed sobą. Lewą nogą wykonałam dłuższe, silniejsze kopnięcie, zwane mae geri. Kopałam na przemian to lewą, to prawą nogą, z przodu i z boku, wykonywałam obroty, ćwicząc słabsze uderzenia piętą. Oddychałam coraz głębiej, lecz ani na chwilę nie wypadłam z rytmu: kopnięcie – wydech, powrót – wdech.
Worek zatańczył na łańcuchu, huśtając się tam i z powrotem, co wymagało ode mnie coraz większego skupienia, by kolejny cios trafił równie precyzyjnie. Zaczęłam czuć zmęczenie.
Na koniec silniejszą prawą nogą wyprowadziłam potężne kopnięcie, uchyliłam się przed powracającym workiem i wykonałam seiken. Wyprostowaną ręką trafiłam w cel.
Skończyłam ćwiczenie. Automatycznie się ukłoniłam, zupełnie jakbym miała żywego sparringpartnera, i pokręciłam głową, zdegustowana własną głupotą. Sięgnęłam po ręcznik wiszący na specjalnym haczyku przy klamce do drzwi. Poklepując się po policzkach, zastanawiałam się, czy trening wystarczająco mnie zmęczył. Ciekawe, czy gdybym teraz wzięła prysznic i wskoczyła do łóżka, zasnęłabym od razu? Nie dowiem się, dopóki nie spróbuję.
Umyłam włosy, namydliłam i spłukałam całe ciało. Po pięciu minutach byłam gotowa. Wytarłam się, a potem wmasowałam we włosy piankę. Stanęłam przed lustrem i za pomocą palców oraz szczotki trochę nastroszyłam fryzurę. Owinęłam się ręcznikiem, żeby nie patrzeć na siebie w lustrze.
Teraz noszę krótkie jasnoblond włosy. Jedna z nielicznych ekstrawagancji, na jakie sobie pozwalam, to farbowanie, ondulacja i strzyżenie w Terra Ann, najmodniejszym salonie fryzjerskim w Shakespeare. Niektórzy z moich pracodawców też się tam czeszą – zdarza im się zapomnieć języka w gębie, gdy mnie widzą.
Większość ludzi korzystających z siłowni uważa, że nie może się obejść bez głębokiej opalenizny, ale ja jestem blada. Dzięki temu blizny nie są aż tak widoczne. Ale nie lubię nadmiaru włosów – wyrywam każdą nierówną brew, nogi i pachy golę na gładko.
Kiedyś, wiele lat temu, wydawało mi się, że jestem ładna. Jak to zwykle bywa, rywalizowałam pod tym względem z moją siostrą Vareną i pamiętam, że stwierdziłam, iż moje oczy są większe, w odcieniu jaśniejszego błękitu niż jej, nos prostszy i cieńszy, a usta pełniejsze. Z kolei jej podbródek wypadał lepiej – był bardziej kształtny i zdeterminowany. Mój jest zaokrąglony. Nie widziałam jej od trzech lat. Chyba jednak jest ładniejsza ode mnie. Chociaż twarz mi się nie zmieniła, zmienił się mój umysł. Stan umysłu odbija się na twarzy i zmienia ją.
Czasami bywają takie poranki – przychodzą po naprawdę złych nocach – zaglądam w lustro i nie poznaję kobiety, którą w nim widzę.
Tym razem zanosiło się na jedną z naprawdę złych nocy (chociaż nie miałam pojęcia, jak bardzo złych). Ale czułam, że nie ma sensu się kłaść. Wprost paliłam się do wyjścia.
Wrzuciłam przepocony strój treningowy do kosza na brudną bieliznę i ubrałam się. Wciągnęłam dżinsy i T-shirt, który wsunęłam do spodni, a przez szlufki przeciągnęłam pasek. Włosy miałam jeszcze trochę wilgotne, więc potraktowałam je suszarką. Na wierzch narzuciłam ciemną wiatrówkę.
Drzwi frontowe, tylne, a może kuchenne? Są takie wieczory, że tracę dość dużo czasu, żeby się zdecydować.
Tylne. Chociaż wszystkim drzwiom smaruję zawiasy, żeby zamykały się i otwierały prawie bezszelestnie, tylne działają najciszej.
Mój dom jest otwarty na przestrzał, co oznacza, że tylne wejście znajduje się dokładnie naprzeciwko drzwi frontowych. Wystarczy, że spojrzę na drugą stronę korytarza i salonu, który zajmuje całą szerokość domu, i od razu wiem, czy zamknęłam zasuwę.
Oczywiście, że zamknęłam – nigdy nie zaniedbuję środków bezpieczeństwa. Wyszłam tylnymi drzwiami i w ich zamku też przekręciłam klucz. Wepchnęłam go na samo dno przedniej kieszeni spodni, skąd raczej nie powinien wypaść. Przez minutę stałam na maleńkim ganku, wdychając delikatny zapach młodych listków pnącej róży. Roślina wspięła się już do połowy drabinki, którą zrobiłam, żeby przydać uroku mojemu gankowi.
Oczywiście uniemożliwiała mi zauważenie osób, które chciałyby zakraść się do mojego domku, lecz gdy mniej więcej za miesiąc pojawią się pierwsze kwiaty, nie pożałuję tego. Od dziecka uwielbiam róże. Ich krzaki gęsto porastały duże podwórko mojego rodzinnego domu w małym miasteczku.
Ogród, jaki pamiętam z dzieciństwa, był przynajmniej pięć razy większy od mojego, który po sześciu metrach od ściany domu kończy się nagle w stromiźnie nasypu kolejowego. Pochyłość porastają chwasty, lecz co jakiś czas pojawiają się tu wynajęci kosiarze i starają się je likwidować. Gdy stoję twarzą ku torom, po lewej stronie mam wysokie drewniane ogrodzenie otaczające niewielki blok mieszkalny, noszący dumną nazwę Apartamentów Ogrodowych Shakespeare. Leży nieznacznie wyżej niż mój dom. Po prawej, nieco poniżej, widzę równie małe podwórko ostatniej posesji przy mojej ulicy. Jest prawie dokładną kopią mojego domku i należy do księgowego nazwiskiem Cariton Cockroft.
W oknach u Carltona panowała ciemność, co – ze względu na późną porę – wcale mnie nie zdziwiło. W bloku dostrzegłam światło tylko w mieszkaniu Deedry Dean. Lecz gdy uniosłam głowę, natychmiast zgasło.
Pierwsza po północy.
Cicho zeszłam z ganku. W sportowych butach stąpałam po trawie prawie bezszelestnie. Niewidziana przez nikogo ruszyłam ulicami Shakespeare. Noc była cicha i ciemna. Powietrze stało nieruchome, a na zimnym nieboskłonie wisiał samotny półksiężyc. Nawet gdybym chciała, nie mogłam dostrzec sama siebie. I tak było mi najlepiej.
Półtorej godziny później poczułam się wystarczająco zmęczona, by wreszcie położyć się spać.
Zawróciłam do domu i już nie próbowałam się ukrywać. Można nawet powiedzieć, że zachowywałam się nieostrożnie. Ruszyłam chodnikiem wzdłuż arboretum (taką fantazyjną nazwą obdarzono zaniedbany mały park z tabliczkami poprzyczepianymi do kilku drzew i krzewów). Estes Arboretum zajmuje cały kwartał zdecydowanie najpodlejszej dzielnicy Shakespeare. Każda z czterech ulic okalających park nazywa się inaczej. Moja ulica, Track, po wschodniej stronie parku, ma długość zaledwie jednego kwartału. Niewiele aut nią przejeżdża. Co rano, kiedy wstaję i wyglądam przez okno, zamiast cudzych garaży widzę drzewa po drugiej stronie ulicy.
Szłam od ulicy Latham biegnącej wzdłuż południowej strony parku. Znajdowałam się właśnie naprzeciw skrawka zarośli, do którego nikt nie rościł sobie pretensji, tuż na południe od domu Carltona Cockrofta. Nie byłam nieostrożna i nie przystanęłam pod rzucającą mizerną poświatę latarnią uliczną, jedną z czterech postawionych na każdym rogu arboretum. Miasteczka Shakespeare nie stać na instalowanie latarni w środku kwartału, zwłaszcza w takiej części miasta.
Przez całą noc nie widziałam żywej duszy, lecz nagle odniosłam wrażenie, że nie jestem sama. W ciemności po drugiej stronie ulicy ktoś się poruszył.
Instynktownie ukryłam się za pniem dębu amerykańskiego rosnącego na skraju parku. Jego długie gałęzie zwisały nad chodnikiem. Miałam nadzieję, że ich cień ukrył mnie przed wzrokiem tajemniczej postaci wynurzającej się z mroku. Serce waliło mi nieprzyjemnie szybko. Co z ciebie za twardziel! – zadrwiłam z siebie. Co pomyślałby Marshall, gdyby cię teraz zobaczył? Lecz gdy po sekundzie uspokoiłam się, stwierdziłam, że na pewno pochwaliłby mnie za to, że nie straciłam głowy.
Ostrożnie wyjrzałam zza pnia. W środku kwartału, gdzie znajdował się ten ktoś, panowała prawie zupełna ciemność. Nie wiedziałam nawet, czy patrzę na mężczyznę, czy na kobietę. Powróciło nieprzyjemne wspomnienie mojej prababki, wypowiadającej porzekadło: „Czarniejszy niż Murzyn z zamkniętymi ustami w kopalni węgla”, czym zupełnie nieświadomie wywoływała zakłopotanie całej rodziny. Chociaż może nie, może to delikatne skinienie zadowolenia nie dotyczyło zgrabnego wyrażenia, lecz umęczonych spojrzeń, jakie wymieniali między sobą moi rodzice.
Prababka wyszłaby pewnym krokiem na środek ulicy i zapytałaby, z kim ma do czynienia, przekonana, że nic jej nie grozi.
Ale ja wiem lepiej.
Okryta mrokiem postać pchała coś przed sobą. A to coś miało kółka.
Wbijając wzrok w ciemności, próbowałam sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek wcześniej podczas bezsennych nocy, gdy snułam się po miasteczku, ktoś jeszcze pojawił się na mojej ulicy. Owszem, widywałam czasem jakiś samochód, mieszkańców bloku lub ich gości, lecz nie sądzę, bym w ciągu ostatnich czterech lat spotkała kogokolwiek idącego piechotą – przynajmniej w tej części miasta.
W złe noce, kiedy zdarza mi się dojść do samego centrum, to co innego.
Ale tu i teraz zaniepokoiłam się nie na żarty. Tajemnicza postać starała się, by jej nie zauważono. Ten drugi mieszkaniec nocy popychał coś, w czym teraz rozpoznałam dwukołowy wózek. Miał specjalny uchwyt i podpórkę, więc gdy się go stawiało pionowo, nie przewracał się. Mieściły się na nim dwa studwudziestolitrowe pojemniki na śmieci.
Instynktownie zacisnęłam dłonie w pięści. Nawet w ciemnościach poznałam znajomy kształt. Wózek należał do mnie. Kupiłam go na wyprzedaży od ludzi, którzy wyprowadzali się z miasta. Pan domu zrobił go własnoręcznie.
Teraz wózek był załadowany czymś zawiniętym w ciemny plastik, być może matą do nakrywania rabat, żeby nie rosły na nich chwasty. Na gładkiej powierzchni widziałam blade refleksy światła.
Poczułam wściekłość, jakiej dawno nie doświadczałam. Działo się coś złego, a złodziej wózka chciał mnie w to wmieszać. Spokój, którego osiągnięcie tak wiele mnie kosztowało, miał zostać zniszczony, i to zupełnie nie z mojej winy. Sama nie mogłam zaczepić złodzieja. Nie miałoby to sensu – mógł być uzbrojony i oczywiście bardzo chciał coś ukryć przed światem.
Zacisnęłam zęby, patrzyłam i czekałam.
Przez nierówną nawierzchnię zaniedbanej uliczki Track tajemnicza postać wiozła jakiś ciężar na wózku na śmieci. Poznałam, że musi to być coś ciężkiego, gdyż złodziej przemieszczał się powoli, przygarbiony.
Coś niesamowitego. Zadrżałam. Zebrałam poły wiatrówki i z cichym świstem zasunęłam zamek. Z kieszeni wyjęłam cienką ciemną apaszkę i obwiązałam nią jasne włosy. Ani na chwilę nie spuszczałam oczu z mozolnych postępów złodzieja. Kierował się w stronę parku. Poczułam, jak kąciki ust wędrują mi ku górze w uśmiechu, gdy patrzyłam, jak mozoli się z wciągnięciem wózka z ulicy na chodnik. Najwyraźniej ułatwienia dla inwalidów nie zaliczały się do priorytetów, gdy przed wielu laty te chodniki wykonywano.
Wreszcie wózek wskoczył na chodnik. Złodziej musiał przyśpieszyć kroku, żeby go dogonić. W ciemności, podążając jedną z wąskich brukowanych alejek arboretum, toczył swój ładunek. Zaczęłam liczyć sekundy. Za trzy minuty wrócił, nadal popychając mój wózek.
Tym razem wózek był pusty.
Gniew ustąpił miejsca zaciekawieniu, chociaż tylko na krótką chwilę.
Patrzyłam, jak tajemnicza postać popycha wózek po moim podjeździe, ledwo mieszcząc się w wąskiej przestrzeni między samochodem a ścianą garażu. Złodziej pojawił się na tyłach mojego domu. Szedł szybkim krokiem. Zanim dotarł do południowego podjazdu bloku mieszkalnego, musiał obejść ogrodzenie. Okrążył budynek. On lub ona najwyraźniej miał zamiar wejść do niego od tylu. Drzwi frontowe za bardzo skrzypiały. Zawsze zapamiętuję takie szczegóły.
Dość często wchodzę i wychodzę z tego budynku.
Tak jak się spodziewałam, złodziej nie pojawił się ponownie po drugiej stronie bloku. Więc musiał to być jeden z jego mieszkańców, a może gość, który zatrzymał się tam na noc. Ponieważ mieszkają tam jedna niezamężna kobieta i czterej kawalerowie, coś takiego zdarza się dość często.
Jeszcze przez kilka sekund trzymałam się w cieniu drzewa. Czekałam, czy gdzieś nie zapali się światło. Ze swojego punktu obserwacyjnego widziałam okna po południowej stronie budynku, a także okna frontowe. Jednak ktokolwiek to był, zachowywał się bardzo ostrożnie. Budynek tonął w ciemnościach.
Wiedziałam, że ja też muszę być bardzo ostrożna. Odczekałam pięć minut według elektronicznego zegarka i dopiero wtedy odważyłam się poruszyć. Po chwili znalazłam się w arboretum. Nie podążałam za niczyimi śladami, poruszałam się w ciemności tak cicho, jak to tylko było możliwe. Oceniłam, w którym miejscu mniej więcej dotrę do ścieżki. Układ alejek w parku znałam równie dobrze jak rozkład mojego własnego domu. Są pewne plusy wielogodzinnych wędrówek po różnych zakamarkach Shakespeare.
Złodziej owinął swój łup czarnym workiem, nie byłam więc pewna, czy uda mi się go znaleźć ze względu na panujące wszędzie egipskie ciemności. Gdybym nie musnęła nogawką dżinsów o plastik, który wydał z siebie charakterystyczny szelest, mogłabym po omacku wędrować po alejce przez następną godzinę.
Gdy tylko usłyszałam odgłos, przykucnęłam. Po chwili to, co początkowo uznałam za matę z tworzywa sztucznego, okazało się dwoma ogromnymi workami na śmieci. Jeden założony od góry, a drugi od dołu, nachodziły na siebie w połowie, okrywając coś dużego i miękkiego. Dotknęłam pakunku i pod czymś miękkim wyczułam coś twardego i nierównego. Coś, co trochę za bardzo przypominało ludzkie żebra.
Przygryzłam dolną wargę, żeby przypadkiem nie krzyknąć.
W milczeniu walczyłam z wszechogarniającym pragnieniem, by zerwać się na równe nogi i uciec. Po kilku głębokich oddechach wygrałam. Przygotowałam się na to, co musiałam zrobić, lecz nie odważyłabym się działać w ciemności.
Sięgnęłam do kieszeni wiatrówki i wyciągnęłam lekką, małą, lecz silnie świecącą latarkę, która kiedyś spodobała mi się w Wal-Marcie. Nie wstając, przesunęłam się tak, by moje ciało znalazło się między blokiem mieszkalnym a tym, co było na ziemi. Pstryknęłam przyciskiem.
Znów rozgniewałam się na siebie, gdy zobaczyłam, jak bardzo trzęsą mi się ręce. Rozsunęłam worki na jakieś dziesięć centymetrów. Zobaczyłam podartą, spraną koszulę męską w zielonopomarańczową szkocką kratę. Kieszeń klatki piersiowej musiała o coś zaczepić – była częściowo odpruta wzdłuż szwu i brakowało fragmentu materiału.
Poznałam tę koszulę. Kiedy widziałam ją po raz ostatni, nie była podarta.
Wsunęłam rękę do worka trochę z boku i znalazłam dłoń. Chwyciłam nadgarstek w miejscu, w którym powinnam wyczuć tętno.
W środku chłodnej nocy w Shakespeare kucałam wśród drzew, trzymając za rękę martwego mężczyznę.
A teraz na plastikowych workach bezmyślnie zostawiłam odciski palców.
Mniej więcej czterdzieści minut później siedziałam w swojej sypialni. Wreszcie padałam na nos ze zmęczenia.
Wyjęłam ciało z worków.
Potwierdziłam tożsamość trupa i jego stan. Nie oddychał, nie mogłam też wyczuć tętna.
Wyszłam z arboretum, wiedząc, że zostawiłam za sobą ślady. Nie mogłam tego uniknąć. Wpadłam na pomysł, że przynajmniej wyjdę tą samą drogą, którą przyszłam, żeby chociaż trochę je zatrzeć. Wynurzyłam się z krzaków na ulicę Latham i przeszłam na drugą stronę daleko poza zasięgiem wzroku mieszkańców bloku. Skradając się, okrążyłam dom Carltona Cockrofta, cicho przechodząc przez jego podwórko, by na koniec dotrzeć do własnego domu.
Zauważyłam, że złodziej odstawił wózek. Na pierwszy rzut oka pojemniki na śmieci znajdowały się na swoich miejscach, lecz po chwili stwierdziłam, że odwrócił ich kolejność. Niebieski pojemnik zawsze stał po prawej, a brązowy po lewej stronie. Otworzyłam tylne drzwi i weszłam do środka, nie zapalając światła. Znalazłam właściwą szufladę kuchennej szafki i wyjęłam dwie zapinki. Użyłam ich do zamknięcia worków na śmieci, które wcześniej znajdowały się w pojemnikach. Potem włożyłam do środka nowe worki – te, w które wcześniej zapakowano ciało – i zamknęłam pierwszy komplet worków w drugim. Pomyślałam sobie, że nie powinnam oglądać wózka w środku nocy, a wciąganie go do domu spowodowałoby za dużo hałasu. Będzie musiał poczekać do rana.
Zrobiłam wszystko, co mogłam, by zatrzeć mimowolny współudział w wydarzeniach, które rozegrały się tej nocy.
Powinnam już się położyć, lecz nie opuszczało mnie przeczucie, że o czymś zapomniałam. W ten sposób przypominało o sobie wychowanie dziewczynki typowe dla klasy średniej, zresztą jak zawsze w najmniej spodziewanej i odpowiedniej porze. Doczesne szczątki znanej mi osoby leżały samotnie w ciemnościach. Tak nie powinno być.
Nie mogłam zatelefonować na posterunek policji, bo prawdopodobnie połączenia przychodzące nagrywano lub inaczej notowano, nawet w tak malej mieścinie jak Shakespeare. A może powinnam po prostu o wszystkim zapomnieć? I tak ktoś znajdzie go rano. A jeżeli będą to małe dzieci, mieszkające przy ulicy Latham… Nagle przyszedł mi do głowy pomysł, do kogo powinnam zatelefonować. Zawahałam się, kręcąc młynka palcami. Podświadomość mówiła, że to niezbyt rozsądna decyzja. Weź się do roboty i skończ wreszcie z tym wszystkim – powiedziałam sobie.
Wyjęłam latarkę. Posiłkując się jej słabnącym blaskiem, w maleńkiej książce telefonicznej odczytałam numer. Wystukałam właściwe cyfry, wysłuchałam trzech sygnałów, po których odezwał się zaspany męski głos:
– Claude Friedrich.
– Posłuchaj – powiedziałam, zdziwiona, jak szorstko i chrapliwie zabrzmiały moje słowa. Odczekałam chwilę.
– Okej – w głosie mojego rozmówcy zabrzmiała nutka czujności.
– W parku po drugiej stronie ulicy jest trup – powiedziałam i odłożyłam słuchawkę.
Dyskretnie wśliznęłam się do pokoju treningowego. Przez okno dostrzegłam, że na pierwszym piętrze w mieszkaniu Claude'a Friedricha tuż obok Deedry Dean zapaliło się światło.
Zrobiłam wszystko, co mogłam.
Z miłym poczuciem dobrze spełnionego obowiązku przebrałam się w nocną koszulę. Z ulicy dobiegł mnie odgłos samochodu, więc na palcach weszłam do ciemnego salonu, żeby wyjrzeć na zewnątrz. Friedrich potraktował mój telefon bardzo poważnie. W pośpiesznie narzuconym na siebie ubraniu rozmawiał z jednym z policjantów z nocnego patrolu, Tomem Davidem Meicklejohnem. Jak się spodziewałam, ruszyli do parku tą samą alejką, którą wybrał złodziej wózka. Obaj mieli w dłoniach potężne latarki „czaszkołupy”.
Sprawa zamknięta – pomyślałam, wracając do sypialni i wpełzając do dwuosobowego łóżka. Okryłam się kołdrą przebraną w świeżą poszewkę, przyłożyłam głowę do poduszki i natychmiast – wreszcie – zapadłam w sen.