7. Anna


Wład otworzył oczy i zobaczył Gran-Grema. Urodzony z nieprawego łoża troll siedział na obudowie komputera, jego białe szmaciane zęby zwisały niepewnie i jakby smutno. Wład wyciągnął do niego drżącą rękę – ale zrozumiał, że troll znajduje się w pewnej odległości, po drugiej stronie pokoju, a pozorna jego dostępność – jest rezultatem zmieniającego się Władowego postrzegania świata.

Wszystko wokoło wydało się odbiciem na powierzchni tęczowego, jasnego, ale bardzo chwiejnego już pęcherza. Pokój... zielonkawe ściany... lustro... firanki...

Odwrócił wzrok. Dla pewności obmacał jeszcze ręką pustą przestrzeń przed sobą: zmięte prześcieradło...

Drapnęła pod sercem kocia łapa. Drapnęła jeszcze raz. Dała spokój.

Nie wiedział, kim jest Angela, skąd się wzięła, czy jest mężatką... Prawdę powiedziawszy, nie musiał tego wiedzieć. Angela była mądra i taktowna. A poza tym, więcej się już pewnie nie zobaczą.

Radości nie było. Smutku także. Pustka – tak, jak powinno być. Nie jest już małym chłopcem i wie, że za takie euforyczne wybryki płaci się uczuciem jeszcze większej próżni w sercu.

Zapłaci. Nie pierwszy już raz.

Wład ledwo się podniósł. Dowlókł się do trolla, wskazującym palcem pogładził po zielonej główce. Chwilę postał, czując pod bosymi stopami twarde włosie hotelowego dywanu, wyczuwając drżącymi nozdrzami zapach wczorajszego dymu tytoniowego, nawet nie walcząc z pustką, pozwalając jej rozpuścić siebie, prawie całego zjeść...

Nic, nic...

Nie było zdobyczy, nie będzie straty. Dzisiejszy dzień trzeba przełknąć jak lekarstwo. A jutro – jutro wszystko będzie inaczej. Chwała Bogu, że Wład ma doświadczenie. Potrafi zapominać o kobietach, które nawet kiedyś kochał...

Struga wody z kranu trafiła go w kark, jakby ktoś strzelił z pistoletu. Wład patrzył w dół, na białą emalię małej wanny, na rozchodzące się po niej wiosenne stróżki.


* * *


W restauracji przywidziała mu się Anna.

Kobieta siedziała przy najdalszym stoliku, Wład widział jej plecy, ucho, kawałek jej policzka. I poznał ją – momentalnie. Pierwszym bodźcem było uciekać stąd bez wahania, ale jednak został, nieuważnie przeglądając przyniesione przez kelnera menu.

Jej towarzyszem był młody mężczyzna w niemodnym, nie za bardzo pasującym do niego garniturze. Mężczyzna śmiał się głośno. Anna uśmiechała się i coś mówiła, potem odwróciła głowę i Wład zobaczył jej profil.

A jednak?!

Odłożył menu, wstał i przeszedł przez całą salę – po włochatym chodniczku, obok żujących, gadających, wzdychających, przełykających alkohol ludzi. Nie zbliżając się na odległość trzech metrów, zwolnił kroku. Mężczyzna w niemodnym garniturze pytająco spojrzał w jego stronę. Kobieta, idąc za wzrokiem towarzysza, odwróciła się.

– Proszę mi wybaczyć – powiedział Wład i wrócił na swoje miejsce.

Mimo wszystko była bardzo podobna do Anny. Z daleka.

Chociaż Anna powinna mieć teraz trzydzieści sześć lat, a ta kobieta ma chyba najwyżej – trzydzieści. W tym całe nieszczęście – Wład nie miał pojęcia, jak teraz wygląda Anna. Dymek pozostał w jego pamięci siedemnastoletnim... Anna – dwudziestodwuletnią.

Ale Anna w przeciwieństwie do Dymka, żyje...

Zjadł pieczoną kurę bez żadnej przyjemności. Wstał i poszedł zebrać rzeczy.


* * *


Bardzo krótko ostrzyżone czarne włosy, mocno zarysowane kości policzkowe, chude ramiona pod cienkim swetrem. Taką Wład po raz pierwszy zobaczył Annę. Miała dziewiętnaście lat, zatrzymała się na środku dużego, półokrągłego audytorium, rzuciła okiem na drewniane rzędy, warstwami podnoszące się pod sam sufit, rozejrzała się po pustej jeszcze katedrze, obejrzała studentów, którzy zjawili się tu wcześniej i zajęli co lepsze miejsca, uprzejmie dygnęła, pozdrawiając wszystkich jednocześnie – potem odwróciła się do drzwi i zawołała kogoś, kto został na korytarzu:

„To tutaj! Chodź!”

Wtedy Wład po raz pierwszy usłyszał jej głos.

Zaczekała na koleżankę – i usiadła razem z nią przy oknie, w pierwszym rzędzie.

Od tego czasu było to jej stałe miejsce.

Młodzieniec, gnieżdżący się w drugim końcu audytorium, w ostatnim i najwyższym rzędzie, widział tylko czarną główkę, różowe ucho i kawałek policzka.

Młodzieńca bardzo szybko zaczęto uważać za trochę pomylonego. Z nikim się nie witał, nikomu nie patrzył w oczy i już od dawna z nikim nie rozmawiał. Często opuszczał zajęcia, niekiedy znikał na cały tydzień. Siedział zawsze w najdalszym kącie, zasłaniając twarz dłonią, na przerwach jadł jabłko albo kanapkę (w stołówce studenckiej ani razu go nie widziano!). Wychodził ostatni, zawsze czekał, aż audytorium opustoszeje i dopiero wtedy wyłaził ze swojej twierdzy, spuszczał się na dół, jak gryf w poszukiwaniu padliny.

Oczywiście, nie był lubiany i niektórzy się go nawet bali. Do samej sesji nikt nie wiedział, jak ma na imię, a w rozmowach – szeptem – przezywano go „głupkiem”. Sesję zdał ledwo-ledwo, ale zdał, przy niemałym zaskoczeniu niektórych studentów pierwszego roku.

(To był czwarty z kolei uniwersytet, na którym studiował. W żadnej szkole nie zatrzymywał się dłużej niż na rok – półtora. Sprawa jego przyszłej specjalności była wielką niewiadomą. Status studenta chronił go od wojska, a tak w ogóle, to podobało mu się na studiach. Byłby na pewno prymusem, gdyby nie wieczny strach, że zaczepi kogoś swoimi niewidzialnymi czułkami. Bał się i ukrywał przed wszystkimi. Żył nieprzyjemnym życiem ćmy, wywleczonej na południowe słońce).

Anna, nie mająca w sobie ani trochę zadatków do kłótni, trzymała się od dziwnego chłopaka tak daleko, jak tylko pozwalało ogromne audytorium. Wład siedział w ostatnim rzędzie przy ścianie, a Anna – w pierwszym przy oknie. Oddzielały ich od siebie stoły i krzesła, pochylone głowy, skrzypienie i szeptanie pomiędzy sobą. Długie spojrzenie przeszywało audytorium z jednego końca w drugi, po przekątnej, spojrzenie przez palce, przez nikogo nie zauważalne, napięte jak cięciwa.

Chyba kiedyś uczęszczała na zajęcia z tańca. A może nie. Wład lubił przyglądać się, jak idzie od drzwi do swojego miejsca. W każdym jej ruchu łączyły się ze sobą – dziewczęca niedbałość i baletowa ostrość. Była panią swojego ciała i w tym spokojnym posiadaniu Wład widział coś na podobieństwo z gracją poruszającego się zwierzątka. Nieraz obserwował, jak wskakuje na stopień tramwaju niczym wiewiórka. Albo przeciska się przez tłum ludzi w środku jak jaszczurka. Ale to było potem, po upływie kilku miesięcy, kiedy nabrał złego przyzwyczajenia i zaczął chodzić za nią, na odległość odprowadzając ją do domu, prawie każdego wieczoru... A na początku zwyczajnie patrzył, jak się porusza, rozgląda.

Kiedy pochylała się nad zeszytem, Wład widział tylko kark i ucho. Za to, kiedy podnosiła wzrok na wykładowcę – ukazywał się profil, Wład widział go kiedyś w dzieciństwie, na starej monecie, która potem gdzieś się zapodziała...


* * *


Zając przebiegł przez drogę. Prawdziwy zając. Wład wcisnął hamulec, samochodem rzuciło na śliskiej drodze, w ostatniej chwili zdążył nad nim zapanować, nie stanąwszy w poprzek drogi, nie dachując ani nie wjechawszy do rowu...

Samochód stał na poboczu, ślad po zającu zniknął, ale cały czas jasny obraz katastrofy nie zamierzał ustąpić z Władowej wyobraźni: benzynowe ognisko... sadza na białym śniegu...

„Jeszcze tego mi brakowało – ponuro pomyślał Wład. – Chorej wyobraźni”.


* * *


Lubił sobie wyobrażać, jak podchodzi do Anny, zatrzymuje się przed nią, patrzy jej w oczy... Mówi coś nieistotnego. Na przykład, o pogodzie. O grafiku na przyszły tydzień. O książkach.

Nawet na to nie mógł sobie pozwolić! Nawet podejść i zatrzymać się obok. Siedział, jak puszczyk w swojej twierdzy i stąd obserwował, jak ona rozmawia z wykładowcą – i jak w oczach jej rozmówcy, młodo wyglądającego modnisia, topnieją dwa kawałeczki masła śmietankowego.

Modniś wykładał filozofię, jego zajęcia odbywały się dwa razy w tygodniu, na palcu serdecznym jego prawej ręki widniała gruba obrączka, tym niemniej zawsze wybierał sobie wzrokiem co ładniejsze studentki – a przecież Anna była nie tylko ładna. Była... nie, nie najpiękniejsza na roku. Niektóre dziewczyny bardziej rzucały się w oczy. Anna na dodatek nie używała żadnych kosmetyków... Była – profilem na monecie, srebrem wśród miedzi i stali nierdzewnej, wyróżniałaby się nawet pomiędzy złotem, leniwym, banalnym i żółtym. Śmiała się cicho, ale Wład słyszał jej śmiech – nawet przez embrionalny chichot koleżanek z roku. Na zajęciach rzadko zadawała pytania, ale jeżeli już pytała – to trafiała strzałą w „dziesiątkę”. Wykładowcy w odpowiedzi, z reguły zaskoczeni, kiwali tylko głowami: „Tak, dobrze, że pani o to zapytała, właśnie chciałem o tym powiedzieć...”

Miała pożądliwe, jasne spojrzenie. Wład marzył, żeby kiedyś na niego spojrzała. Z takim ognikiem na dnie przeszywających oczu. Pewnego razu wieczorem siedziała w czytelni, aż do samego zamknięcia biblioteki. I Wład siedział – całkiem blisko, ale niewidoczny dla Anny za regałem z jakimiś czasopismami. Za pięć ósma bibliotekarka zaczęła chodzić po sali i wyganiać studentów do domu. Anna odłączyła się od grupki dziewcząt, wlokła się do szatni, opuściwszy głowę, w ręku miała szalik, jego koniec ciągnął się po podłodze, Wład szedł z tyłu, w odległości dwudziestu kroków. Dotarli do szatni – na każdym osobnym haczyku wisiał blaszany numerek i wszystkie potrafiły pięknie dzwonić, wystarczyło tylko poruszyć wieszakiem. Anna założyła płaszcz – Wład nie podbiegł jej pomóc, czekał przy wyjściu, aż ubierze się i wyjdzie...

I wtedy wypadł jej z kieszeni metalowy żeton na metro. Wypadł i potoczył się po podłodze, po ciemnym woskowanym parkiecie, po betonowej płycie, prosto pod Władowe nogi. Uderzył w jego prawy but – i, pokręciwszy się jeszcze trochę, przewrócił się na bok.

Wład mimowolnie skłonił się i podniósł żeton.

Koledzy i koleżanki z roku dawno nauczyli się go nie zauważać – jakby był takim wieszakiem z dzwoniącym numerkiem. A Anna patrzyła tak, jakby pierwszy raz widziała tego niewysokiego piegowatego chłopca z wytartą torbą na plecach.

Ale patrzyła. Prosto na niego. I w czarnych pożądliwych oczach kryło się przyjemne zdziwienie.

Wład zrobił krok do przodu i położył żeton na ladzie szatni.

– Dziękuję – powiedziała Anna.

– Proszę – odpowiedział, odwrócił się i wyszedł.

Szła ciemną ulicą, a on kroczył za nią, nie tracąc jej z oczu. Wsiadła do tramwaju – on zdołał wejść do niego tak, żeby go nie zauważyła. Wysiadła – za nią Wład. Weszła we frontowe drzwi, on w ślad za nią – niedostrzegalnie. Na trzecim piętrze otworzyły się drzwi, damski głos zapytał, dlaczego tak późno i drzwi się zamknęły...

Następnego ranka Wład kupił na poczcie dziesięć kopert bez znaczków i cienki zeszyt szkolny. Po dwóch dniach, znowu odprowadziwszy Annę do samego domu, zostawił kopertę w skrzynce pocztowej mieszkania numer osiem.

Cześć.

Zajmowałaś się choreografią? Jesteś tancerką, tak?

Dziewczyno – filozof gapi się na Ciebie, jak na tort czekoladowy, a Ty nic nie widzisz. Ale tak, Ty nie musisz tego widzieć. Niech się gapi, nie?

Zrozum, proszę. Jeśli będziesz czegoś potrzebowała obok zawsze jest człowiek, który może Ci pomóc i obronić w razie potrzeby.

Zawsze.

No co udało mi się Ciebie zaintrygować?

Kwiecień Rano uważnie wpatrywała się w twarze kolegów i koleżanek z roku. Policzki miała bardziej różowe, niż zwykle. Przeklęty filozof nosem wyczuł jej romantyczny nastrój, poprosił, żeby została po zajęciach i długo coś tłumaczył, czule wodząc palcem po strofach Aninego referatu...

To bydlę na pewno doczepi się do Ciebie przed egzaminem. Jeśli tylko zacznie perfidnie ci się narzucać – przyczep do swetra jakąś broszkę albo nawet agrafkę...

Kwiecień


* * *


Otworzył bramę dużym, nierdzewnym kluczem. Zaprowadził samochód do garażu – koła co chwilę zapadały się w śnieg. Skrzynka pocztowa była przepełniona, ze szczeliny dla listów i gazet, różowym językiem sterczała jakaś ulotka reklamowa. Próg, równo przysypany śniegiem, przypominał stół nakryty krochmalonym obrusem. Ciężkie buty Włada przygniotły tę wspaniałość, obwieściwszy tym samym ciekawskiemu listonoszowi, że ten „pomyleniec” w końcu wrócił do domu.

Listonosz kiedyś zadzwonił nawet na policję. Był przekonany, że Wład jest jakimś podejrzanym typem, bo zwyczajni ludzie tak nie żyją. Wład podarował dzielnicowemu książkę ze swoimi bajkami „dla najmłodszych” i na tym incydent miał się skończyć, ale listonosz od tej pory jeszcze bardziej zniechęcił się do niego i rozpowiadał po okolicy najbardziej niestworzone i bzdurne historie. To prawda, Wład zupełnie się tym nie przejmował, znajomych i sąsiadów nie miał w okolicy, wybrał ten dom właśnie ze względu na odosobnienie...

Pewnego razu, w przeddzień konsultacji z filozofii, Anna weszła do audytorium z żelazną broszką na swetrze. Wyglądała na przygnębioną, po rumieńcach nie zostało ani śladu, a kiedy któraś z przyjaciółek ironicznie rzuciła, że to z powodu taniej ozdoby, Anna chciała zdjąć broszkę – ale w końcu ją zostawiła.

Wieczorem, jeszcze tego samego dnia, Wład poszedł do filozofa do domu. Drzwi otworzyła żona – tęga kobieta w pasiastym podwójnym szlafroku. Wład wcisnął jej w rękę żółtą, jak kurczak, różę i z uśmiechem oznajmił, że przyszedł do pana takiego, a takiego.

W mieszkaniu słychać było dziecięce głosy. Przyszedł filozof, na jego twarzy widać było dziwny uśmieszek. Nawet w domu, zaskoczony, wyglądał jak elegant: na welwetowej koszuli nie miał żadnej fałdki, domowe spodnie nie były wypchane na kolanach, klatka schodowa wypełniła się zapachem wody kolońskiej. Wład przez ułamek sekundy zobaczył się z boku – marnie ubrany, nie ogolony chłopak z pożądliwym ognikiem w oczach. Samotnik, pomyleniec, student-trójarz. Komu uwierzą, jeśli zaczną badać całą sprawę? To oczywiste, komu uwierzą, a kogo wydalą ze względów dyscyplinarnych.

Zaczął rozmowę, patrząc w przymrużone błękitne oczy filozofa. Z każdym jego słowem te oczy zwężały się coraz bardziej. W końcu jego rozmówca spróbował odejść, nie mówiąc ani słowa. Wład dwoma rękami chwycił za kołnierz czystej welwetowej koszuli, jednym szarpnięciem przyciągnął filozofa do siebie, spojrzał w jego szczelinki-oczy i powiedział, że właśnie tę mordę, którą ma przed sobą, zamieni w krwistego blina na oczach wszystkich studentów, pośrodku audytorium...

Filozof nie wysłuchał wszystkiego do końca, szarpnął się, z trzaskiem obrywając kołnierzyk i krzyknął żonie, żeby wezwała policję. Wład wsunął nogę, nie pozwalając zatrzasnąć się drzwiom. Z odległego pokoju wyjrzały dwie dziewczynki, mające gdzieś po osiem, dziesięć lat i przestraszone wtuliły się w siebie.

– Niech pan zostawi ją w spokoju – powiedział Wład do filozofa. – Albo będzie z panem źle.

W korytarzu znowu pojawiła się tęga kobieta w podwójnym szlafroku. Zatrzymała się, uważnie patrząc na Włada. Zwróciła się do ciężko dyszącego, w porwanej koszuli męża:

– To wezwać policję?

W jej ponurym spojrzeniu i nijakim głosie było coś, co sprawiło, że filozof zupełnie stracił panowanie nad sobą, zaczął jej wymyślać, krzyczeć, wydzierać się. Dopiero wtedy Wład sobie poszedł.

Tak, poszedł sobie. Na egzaminie filozof nawet nie patrzył w jego stronę. Wstawił mu troję. Anna, najlepsza studentka i prymuska, dostała „cztery”. Tam gdzie były dwa kawałeczki masła, w oczach filozofa pływał teraz lód. Żeby zatrzeć ślady, nie postawił tym razem żadnej piątki, czym spowodował ogólne zgorszenie i małą burzę w dziekanacie.

Te „cztery”, to mimo wszystko nie „pięć”, z wyrzutem odezwał się we Władowej pamięci bardzo znajomy głos.

Anna ledwo powstrzymała się od płaczu z powodu krzywdy i niesprawiedliwości. Filozof stał się ofiarą ogólnego milczącego ostracyzmu. Wład spróbował zobaczyć się z nim jeszcze raz – na placu przed wejściem, ale przebiegły elegant był bardzo ostrożny i nie dał się złapać.

Nie obawiaj się. Jeżeli ktoś Cię skrzywdzi zajmę się tym i więcej nic Ci nie zrobi.

I nie próbuj mnie wyłączać z gry. I tak nic Ci z tego nie przyjdzie. Grajmy w tę grę – jakby mnie nie było. Jakbym był – wszędzie.


* * *


Obudził się o siódmej rano dlatego, że znowu miał wrażenie, iż znajduje się w pociągu. Jakby spał w przedziale dla konduktorów, a ktoś z pasażerów stuka do drzwi i głośno narzeka, że w wagonie jest chłodno.

Cały rok przejeździł jako konduktor na różnych trasach, z różnymi kompanami, niekiedy nawet sam. Pociąg – to zawsze ludzie i zawsze nowi, tylko z kompanami nieraz były problemy, a przecież pociąg – jest jeszcze do tego ciasny...

W ciągu tego roku jego wewnętrzny licznik zreperował się prawie do końca. Wład dokładnie wyczuwał, ile dotknięć, ile rozmów przy butelce wódki, ile czasu milczącej obecności potrzebuje do tego, żeby ten albo inny człowiek poczuł dyskomfort, rozstając się z nim. I zawsze zmieniał kompanów wcześniej, niż im udawało się do niego zwyczajnie przywiązać. To prawda, nie lubili go, uważali za zarozumialca i zdrajcę, ale z drugiej strony zawsze jeździł na mało prestiżowych trasach i w takich obskurnych pociągach, gdzie przyzwoitego konduktora ze świeczką szukać...

W pokoju było rzeczywiście chłodno. Oczywiście, nie jak w zimnym wagonie, gdzie kończył się węgiel, ale mimo wszystko Wład przemarzł.

Włączył ogrzewanie. Nałożył sweter na piżamę. Poszedł do kuchni, zrobił sobie kawy, najwyższy czas było się rozgrzać – ale ziąb nie przechodził.

Przeziębienie? Czy zmęczenie po podróży, niewyspanie?

Włączył telewizor, posadził Gran-Grema na lewo od klawiatury i zaczął przeglądać to, co napisał wczoraj wieczorem.

Kłamiesz – powiedziała Deja. – Nie wierzę tobie. Czy można wierzyć trollowi?

Ale ja jestem tylko w połowie trollem – szczerze odpowiedział Gran-Grem. – Mówią, że mój ojciec był człowiekiem. Czy nawet elfem. Spójrz na moje ręce, nawet pięty mam w pełni ludzkie...

Nie widzę twojej duszy – powiedziała Deja. Pięty i dusza – to przecież nie to samo...

Wład westchnął. Poprawił „odpowiedział” na „przyznał się”, a potem przywrócił wszystko tak, jak było. Czuł, jakby w głowę wbił mu ktoś kołek. Prawdopodobnie podróż i wszystkie związane z nią wydarzenia nie wyszły na dobre jego pisarskim zdolnościom. A może tylko zachorował? To żaden problem... Marzy o tym, żeby położyć się na łóżku i tak poleżeć do wieczora, nie podnosząc głowy...

Rozliczyć się. Po radosnym podnieceniu zawsze przychodzi depresja. Przetrzymamy. Przeżyjemy.

...powiedziała Deja. – Pięty i dusza to przecież nie to samo...

W pokoju, zdawało się, nie było czym oddychać. Wład otworzył lufcik – od razu zrobiło się chłodno. Ubrał się, założył kaptur, wyszedł na taras. Jeżeli robota nie idzie – najwyższy czas odgarnąć śnieg sprzed domu.

Słońca nie było. Niskie niebo, wydawało się, że lada chwila przylepi się do uszu. Operując fornirową łopatą, Wład przypominał sobie, jak Anna próbowała odgadnąć autora listów. Jak dyżurowała na korytarzu, pragnąc ujrzeć „listonosza”. Jak zerkała na kolegów z roku, jak zadawała nic nie znaczące na pozór pytania – i chciwie czekała na reakcję. Jak prosiła o konspekty to jednego, to drugiego – żeby zobaczyć charakter pisma. Pewnego razu przyłapała Włada na schodach i, stojąc całkiem blisko, poprosiła o konspekt także jego, przy czym motywacja jej ciekawości wyglądała już całkiem głupio.

Mógłby pokazać swój zeszyt. Pismo miał charakterystyczne, wątpliwe, czy Anna dałaby się oszukać.

Mógł ją po prostu objąć. I powiedzieć: tak, zgadłaś. To ja.

Mógł chociaż tajemniczo uśmiechnąć się.

Po to, żeby Anna zawsze należała do niego, żeby została jego żoną, żeby nigdy nie mógł jej stracić – wystarczyło wyciągnąć rękę. Zrobić maleńki kroczek.


* * *


Przez cały dzień miał dreszcze. Całą noc przewracał się z boku na bok, słuchał, jak śnieg uderza w okno. O czwartej rano wstał i włączył komputer.

Ktoś za wami idzie powiedziało sękate drzewo z żywymi ludzkimi oczami. Lepiej jak nie będziecie wiedzieć, kto to. Idźcie prosto i w żadnym wypadku nie zatrzymujcie się. Prowadź ich, trollu, a ja postaram się zatrzymać tego, który idzie za wami, tyle że drzewo szybko się pali... na długo mnie nie wystarczy!

Wład popatrzył na własne dłonie. Posiedział chwilę, kiwając się wte i nazad. Gwałtownie wyciągnął szufladę spod stołu. Wszystko tu jest. Umowy, wizytówki, fotografie z kongresu – Wład rozdaje autografy, Wład wśród wydawców, Wład na tle ogromnego plakatu z zielonym Gran-Gremem. A to, świeża gazeta z długim artykułem – i znowu z fotografią. Oto dokumentalne świadectwa sukcesu.

Dlaczego czuje się godnym pożałowania nieudacznikiem?! Dlaczego tak bardzo go to boli? Dlaczego chce zdechnąć, w najlepszym wypadku – natychmiast zasnąć?

Może to z powodu Anny. Może dlatego, że będąc romantycznym durniem, nie wyciągnął wtedy ręki i nie wziął tego, co należało mu się zgodnie z prawem.

Poczuł przypływ sił i zszedł po schodach na dół. Tego dnia na zajęciach nie pojawił się, włóczył się po mieście, myślał o Dymku, mamie...

Nie mógł sobie wyobrazić Anny, wlokącej się za nim, jak długi szal w opuszczonej ręce. Szalik wlecze się po podłodze... Nie mógł sobie wyobrazić Anny, ze łzami błagającej o spotkanie. Wład, wiem, że tam jesteś... Otwórz! No otwórz! Proszę! A-a-a!

Coś z dzieciństwa. Z okresu dojrzewania. Iza. Na szczęście przeżyła, pewnie jakoś sobie ułożyła życie... ciekawe, jak?

I w końcu on, sobiepan, uzdolniony pisarz, ledwo nie wyje z tęsknoty. Dlaczego? Przypomniał sobie Annę? Anna ma dwóch synów, jeden ma już dwanaście, drugi – dziesięć lat...

Przyjacielu! Coś się ze mną dzieje niedobrego. Na wszelki wypadek – uważaj, jeśli przyjadę do ciebie, jeśli spróbuję się z Tobą zobaczyć – nie poddawaj się! Wiesz, do czego to może... Mogę powiedzieć, że jedno-dwa spotkania nic nie zmienią. Ale trzeźwo patrząc – lepiej, żebyśmy nie spotykali się w ogóle, przecież i tak przeżyliśmy razem tyle lat... prawda, byłem zawsze za Twoimi plecami i nigdy nie rozmawialiśmy... ale lepiej nie ryzykować...

Wład przedarł papier. Złożył oba kawałki i znowu przedarł. I jeszcze raz. Wyrzucił strzępki do kosza na śmieci. Znowu usiadł przy komputerze. – Poniosę ciebie – powiedział Grem. Chyba pamiętasz, że nie możemy się zatrzymywać. Idą za nami. Nie możemy się nawet oglądać do tyłu...

Za oknem przejechał samochód, trąbiąc. Wład drgnął.

Jego dom stał na odludziu. Rzadko tylko, zabłądziwszy, pojawiali się tutaj obcy. Jeżeli samochód – to znaczy, że kierowca na pewno skręcił nie tam, gdzie trzeba i teraz niepokoi zwykłych ludzi, żeby zapytać o drogę. I wszystko to z powodu nie czytania uważnie znaków drogowych.

Wład sam przestraszył się siły swojego zdenerwowania. To była prawdziwa złość, po prostu nienawiść do głupiego kierowcy. Trąbienie powtórzyło się. Wład wstał, nie wiadomo po co zdjął ze ściany strzelbę. Może po to, żeby przestraszyć zmartwionego kierowcę swoim widokiem.

– O co chodzi?

Wyszedł na taras, nogą popychając drzwi. Prawdziwy samotnik, nieogolony, zasępiony i do tego jeszcze ze strzelbą.

Przed bramą stała taksówka. Tego jeszcze nie...

Otworzyły się drzwi. Z samochodu wysunął się najpierw kozaczek na ostrym jak pika i takim też długim obcasie, potem rude futro, wreszcie cała kobieta.

– Co do diabła? – mruknął Wład.

I prosto w domowych papciach puścił się po zaśnieżonej ścieżce – do bramy.

– Przepraszam – powiedziała Angela, uśmiechając się. – Proszę mi wybaczyć.

Bezradnie rozłożyła ręce. Ten gest okazał się tak wzruszająco piękny, że Wład uświadomił sobie nieoczekiwanie – iż sprawiło mu to przyjemność. I jest zwyczajnie uradowany.

Poklepał się po kieszeniach, przypomniał sobie, że klucze od bramy zostawił w domu. Nie od razu pojął, że bramy nie trzeba otwierać, bo taksówka nie wprasza się w gości, zaś kobieta w rudym futrze z łatwością przeciśnie się przez furtkę.

– Znalazłam się w pobliżu – wyjaśniła Angela, kiedy wyjmował z bagażnika jej walizkę. – Ja... okradziono mnie, prawdę mówiąc, zabrali mi prawie wszystkie pieniądze... Proszę mi wybaczyć, ale nie mam tutaj innych znajomych...

Mówiła i mówiła, plotła trzy po trzy. Wład doskonale wiedział, że albo kłamie, albo coś kręci, albo nie chce wszystkiego powiedzieć, ale nie wiedzieć czemu jej nieszczerość nie przeszkadzała mu. Uczucie było takie, jakby zdjął w końcu ciasne pantofle albo zrzucił z pleców worek z cementem, krótko mówiąc, takie samo, o którym mówią – zwalić górę z pleców. „A jeżeli tęskniłem za nią? – ze zdziwieniem pomyślał Wład. – Przecież nie myślałem o niej ani razu przez te... dwa? Trzy? Ile dni minęło? Przebudzenie, zmięta pościel... Przecież myślałem o Annie?!”

Rozpalił w kominku. Angela wyciągała ręce do ognia, chociaż jej palce i tak były ciepłe. Wład przekonał się o tym, mimochodem dotknąwszy jej dłoni...

A kiedy kroił szynkę w kuchni, szukał chleba i zaparzał herbatę, przypomniał sobie o tym przelotnym dotyku – i zdał sobie sprawę, że wewnętrzny licznik, zawsze uwzględniający takie momenty, zbił się z tropu i milczy.

Wład wrócił do pokoju. Na jej twarzy igrały odblaski ognia. Szerokie kasztanowe brwi wydawały się miodowe, oczy – złote.

– A jak pani... jak zdobyłaś mój adres?

– W biurze meldunkowym – odezwała się zdziwiona.

– Pożyczyć ci pieniądze?

– Milczała.

– Chodzi o to, że jeśli cię okradli, to pewnie chciałaś pożyczyć ode mnie pieniądze? Tak?

Milczała. Teraz jej milczenie było ciężkie i twarde, jak beton.

– Nie obraź się – powiedział Wład. – Ale pożyczę ci pieniądze i zamówię taksówkę na dworzec. Zaraz. Natychmiast.


* * *


Siedziała przy filiżance stygnącej herbaty, żuła bułkę z serem, patrzyła przed siebie. Wład czuł się tak, jakby dopiero co zbił małe dziecko. Złościł się na siebie – i nic nie mógł zrobić z rozdmuchanym, jak ciasto drożdżowe, poczuciem winy.

Czy Angela mogła pojawić się tutaj nie z własnej woli? Z woli wiązów, które przywiązały ją do Włada? Czy mogła...

Wład ledwo nie udławił się szynką. Tak, w jego życiu były kobiety. Niektóre z nich od razu wyczuwały, że ten związek, jak motyl, nie dotrwa do następnego wieczora, a inne, możliwe, łudziły się... Ale Wład nigdy nie dopuszczał do powtórnego spotkania z kobietą, która dzieliła z nim łóżko. Rano – rozstanie na zawsze, raz było łatwe i zwyczajne, niekiedy trudne, niekiedy trzeba było kłamać...

I prawie zawsze udawało się znaleźć słowa, zdolne powstrzymać kobietę od prób nowego spotkania.

Ale Angela odeszła sama, pierwsza! Milcząco uznając reguły gry, zgodnie z którymi przelotna znajomość nie ma prawa na ciąg dalszy. Na co liczyła, wypytując się o jego adres?

Niedobrze. Jeżeli dowiedziała się, gdzie mieszka – możliwe, że ktoś drugi się dowie, wielbiciele, na przykład... I wtedy trzeba będzie zerwać z takim uporządkowanym życiem, ileż trudu w nie włożył! I wyprowadzić się...

Nie, pomyślał Wład ponuro. Jeżeli już trzeba będzie sprzedać dom – kupię w zamian furgonetkę ze wszystkimi wygodami. I ostatecznie przejdę na życie na kółkach. Niczego nie będę się bał, przestanę stronić od ludzi, będę uprzejmy, towarzyski, przyjacielski... I nigdzie nie będę zatrzymywał się dłużej niż na trzy dni.

Znowu spojrzał na Angelę. Kasztanowe kosmyki opadły, zakrywając jej smutną twarz, prawie zanurzając się w herbacie.

Ciekawe, czy więzy zdążyłyby się pojawić w tak krótkim czasie. Nawet uwzględniając tę zwariowaną noc... Nawet to, że ją podwoził i wszystkie ich przypadkowe spotkania, rozmowy, przelotne dotknięcia...

Ale jeżeli więzy mimo wszystko pojawiły się – trzeba z zimną krwią ją przegonić. Żeby krzywda przerosła rodzące się przywiązanie.

– Po co przyjechałaś, Angela? – spytał chłodno.

– Po nic – odezwała się obojętnie. – To nie ma znaczenia.

– Więcej nigdy tego nie rób. Dobrze? Nie przyjeżdżaj tu więcej.

Podniosła wzrok na niego. Wstał. Nie można przeciągać pożegnań. Chorego zęba nie usuwa się w ciągu trzech wizyt...

– Taksówka będzie za pięć minut. Jesteś gotowa?

Angela byle jak wzruszyła ramionami.

Władowi znowu nie w porę przypomniała się Iza. Właśnie ona, biedna dziewczyna, zdążyła przywiązać się do Włada najmocniej. Bez żadnej wspólnie spędzonej nocy – tak po prostu, rozmawiając, grając w szachy...

Wład nie dopił swojej herbaty. Wyszedł na taras – taksówki wciąż jeszcze nie było. Poszedł do gabinetu, wyciągnął z sekretarzyka pieniądze, odliczył pięć banknotów o wysokim nominale, wrócił do jadalni:

– Proszę.

– Nie mogę tego przyjąć – powiedziała powoli. – Nie potrzebuję jałmużny.

– Potem przyślesz mi pocztą.

– Idź do diabła – powiedziała Angela, a on mimo woli skrzywił się. Nie od słów – od intonacji. Tak, na pewno nie wychowywała się w prywatnej szkole dla grzecznych dziewcząt. Tym łatwiej zniesie krzywdzący prztyczek w nos...

Zachciało mu się powiedzieć jej coś miłego. Przeprosić. Wyjaśnić.

Wstrzymał się. Spił trochę ze swojej filiżanki. Herbata okazała się całkiem mocna.

Angela szybko spojrzała na niego – i znowu się odwróciła. Wypił herbatę do końca, z trudem przełykając, nie wiedząc, co jeszcze powiedzieć – ale w tym momencie z podjazdu zatrąbił samochód.

– No, jest taksówka – chwycił za długą rączkę jej kratkowaną walizkę na kółkach. – Idziemy.

Szła w ślad za nim. Minęli korytarz... Przed samymi drzwiami, ostatni raz stąpnąwszy, miękko opuścił się na podłogę.


* * *


– Co...

– Uderzyłeś się w głowę – powiedziała kobieta.

– Co?!

– Niefortunnie potknąłeś się, przewróciłeś i uderzyłeś w głowę... Nie bój się. Jak tylko dojdziesz do siebie, pójdę sobie.

– Co się stało?... Cholera...

Leżał na kanapie, pod kocem, w ustach miał sucho, przed oczami migały mu szare gwiazdki i, nawet gdy mrużył oczy, nie chciały zniknąć.

– Straciłeś przytomność. Dlatego, wybacz, nie pojechałam od razu, uważałam za konieczne poczekać, aż się ockniesz...

– Ile... który?!

– Dobę byłeś nieprzytomny.

– Ile?!

– Dobę. Chciałam wezwać pogotowie, ale coś z telefonem...

– Co z telefonem?!

– Nie ma sygnału – Angela wzruszyła plecami. – Chciałam biec po sąsiadów... Ale tutaj nikt nie mieszka. Ja... no, krótko mówiąc, jestem pielęgniarką z zawodu. Wiem, że potrzebującego pomocy nie można zostawiać bez opieki. Może, na przykład, udławić się własnym językiem albo zachłysnąć wymiocinami...

Wład skrzywił się – podobne przypuszczenia były, oczywiście, jej małą zemstą. Podniósł rękę – pokój zachwiał się przed oczami. Podrapał się w kark. Bolał go.

– Musisz leżeć – powiedziała Angela. – Mogłeś doznać wstrząśnienia mózgu.

– Nie przypominam sobie, żebym uderzył o coś głową – powiedział Wład.

– Rzadko kto pamięta. Jak się przewracałeś, pamiętasz?

Wład zmarszczył brwi. Przewracanie się w jego pamięci uniezależniło się – nawet nie przewracanie, a wywołujące mdłości ześlizgiwanie się w dół czarnej bezdennej trąby.

– Podaj mi proszę coś do picia – poprosił, dostając dreszczy od tego wspomnienia.

Angela podała mu ciężką filiżankę z podobizną narciarza alpejskiego. Wład pił, uderzając zębami o porcelanowy skraj.

– Dziękuję...

Z trudem usiadł. Odrzucił koc. Przeczekał zawrót głowy, opuścił nogi na podłogę.

Nogi miał gołe. Miał na sobie trykotową bluzę z kapturem – i spodenki. To wszystko.

– Lepiej się połóż – troskliwie zaproponowała Angela.

– Telefon...

– Możesz sam sprawdzić.

I podała mu słuchawkę. Impuls „rozmowa” przemknął mu przez myśl lekko, bezdźwięcznie, bez życia. Nie było sygnału.

Wład położył słuchawkę na taborecie obok kanapy. Oblizał wysuszone wargi. Podniósł wzrok na Angelę.

Miała na sobie domowy szlafrok. Na nogach papcie z futrzanym obszyciem. Włosy równo zaczesane do tyłu, twarz prawie nie umalowana – cała była uosobieniem domowego ogniska, wygód, zwyczajności. Oto ona, ekstrawagancka gospodyni rudego futra!

– Gdzie byłaś... cały ten czas? – spytał delikatnie.

– Tutaj – odezwała się krótko. – Wydawało mi się, że człowiekowi, który stracił przytomność, trzeba mimo wszystko pomóc. Nie mam racji?

– Byłaś w tym pokoju? – sprecyzował.

Uśmiechnęła się – trochę pogardliwie, jak mu się zdawało:

– Jestem pielęgniarką. Kiedyś byłam sanitariuszką. Wiem, jak zachowuje się ludzki organizm, nie boję się żadnej pracy, nawet brudnej... Tak, byłam w tym pokoju. Kiedy pojawiła się konieczność.

Wład zagryzł wargi. Dwadzieścia cztery godziny... Jeżeli wcześniej więzy się tylko zarysowały – teraz gwałtownie się umocniły. To nie ulega wątpliwości, emocjonalny plusk, była obok, dotykała go, zmieniała mu bieliznę, niech ją szlak trafi...

Do diabła, do stu tysięcy diabłów! Poczuła się mamusią przy chłopcu, wżyła się w tę rolę, teraz jej się rzeczywiście wydaje, że powinna być obok. Że jest mu potrzebna – i w końcu doczeka się wdzięczności...

– Jak się czujesz? – zapytała troskliwie.

Wład spróbował wstać. Stracił równowagę. Angela chwyciła go za łokieć. Przypomniał mu się ośnieżony las... A on, pijany, szczęśliwy, wpada w zaspę...

– I co, mogłem dostać wstrząśnienia mózgu?

– Najprawdopodobniej.

– To co, trzeba zadzwonić po lekarza?

– Jak najbardziej.

– A telefon nie działa?

– Rozumiem, trudno ci się skupić – powiedziała współczująco.

– Masz komórkę – powiedział powoli.

– Rozładowała się – Angela z poczuciem winy wzruszyła ramionami. – Karta się skończyła... Zapomniałam kupić nową... Nie działa.

– Mój jest dobry – powiedział Wład. – W kieszeni kurtki.

– Do diabła, nie wiedziałam! – zdenerwowała się Angela. – Daj, zadzwonię po lekarza... Czy może sam zadzwonisz... Mówisz, że gdzie jest? Gdzie jest komórka?

– Nie szukaj – uwolnił się. – Nie trzeba... Ja sam.

I poszedł, trzymając się ściany. Pokuśtykał do łazienki, popatrzył na siebie w lustrze... Ziemistego koloru człowiek ze spękanymi, jak na pustyni, wargami. Oczy mętne, chłonące.

Umył się. Oczy w lustrze zrobiły się jaśniejsze. Zawroty głowy ustąpiły. Na trykotowym swetrze – na samym ramieniu – Wład zobaczył przyczepiony kasztanowy włos.

Usiadłszy na skraju wanny, ściągnął sweter przez głowę. Zbliżył do twarzy.

Zapach. Jej zapach, przypominający jeszcze „Trzy Strumienie”.

Sweter na wskroś przesiąknął drogimi damskimi perfumami.


* * *


– Kabel się przerwał – powiedział monter.

– A dlaczego się przerwał?

– Monter wzruszył ramionami:

– Bóg wie dlaczego... Proszę sprawdzić, teraz powinien działać.

Działał. Kiedy Wład rozliczał się z monterem, przyjechał lekarz. Nieznajomy. Korzystając z pomocy medyków (nie tak znowu często, tfu-tfu), nigdy nie wybierał tego samego doktora.

– Gdzie pan się uderzył? Jest siniak?

Wład obmacał głowę, ale guza nie znalazł.

– Niech pan zrozumie, nie pamiętam, jak się przewracałem. Była ze mną pewna kobieta, pielęgniarka z zawodu...

– Nie wypił pan za dużo? – delikatnie zainteresował się lekarz. – Przed tym, jak się pan przewrócił?

– Piłem tylko herbatę – powiedział Wład chłodno.

Lekarz obejrzał go. Zmierzył ciśnienie, sprawdził puls.

– Mimo wszystko nie pił pan tylko herbaty – oznajmił, zaczerpnąwszy tchu. – Musi pan zwracać uwagę na swoje zdrowie, nie jest pan już małym chłopcem... Jeżeli pan chce, możemy pojechać do szpitala.

Wład nie zgodził się.

Kiedy lekarz wyjechał, była już ósma wieczorem.

Angelę wygonił wcześniej, dokładnie o szóstej. Przecież jutrzejszego dnia będzie ją szarpała złość i poczucie doznanej krzywdy, ale pojutrze odstąpi od nich... a po dwóch dniach przyleci tutaj, do domu na odludziu, nieoczekiwanie przypominając sobie, że zostawiła wsuwkę pod kanapą...

Jak długo leżeli razem objęci? Może spali tak całą noc? Skąd ta cholerna sentymentalność, na dobrą sprawę, nie ma już piętnastu lat?

Zresztą, ile ma lat – pozostało tajemnicą.

Patrząc, jak ścinają się rozbite na gorącej patelni ostatnie dwa jajka, Wład myślał, że życie, z takim trudem doprowadzone do porządku, trzeba będzie znowu zmienić. Dlatego, że na człowieka, spętanego więzami, umowy nie działają. Angela wyśledziła go, za kilka dni pewnie wróci i jeśli Wład nie chce nieprzyjemności – powinien zniknąć. Na długo.

Lodówka była pusta. Wład umył talerz i widelec, starannie zebrał okruchy ze stołu. Zdążył przywiązać się do tego domu, chociaż wiedział, że wcześniej czy później trzeba będzie go opuścić...

Nie, furgonetka i jeszcze raz furgonetka, nie pozostaje nic innego. Trochę bardziej komfortowa wersja wagonu, który toczy się, nigdzie się nie zatrzymując, chociażby nawet w kółko, żeby tylko nie przywiązywać nikogo do siebie i wobec nikogo nie być zobowiązanym. I kawałkami lecą ścinki już nie spętanych więzów...

Wład potrząsnął głową dlatego, że zobaczył ten obraz na własne oczy – jak się za nim ciągną, lecą na wietrze szare nici porwanych bandaży. Spróbował pomyśleć o czymś innym: sprzedaż domu – urwanie głowy. Za kilka miesięcy, jeżeli wszystkie plany wydawcy odnośnie Gran-Grema zostaną zrealizowane, można będzie zmienić samochód na bardziej pojemny...

Jak by nie było, jutro, w najgorszym wypadku pojutrze, trzeba będzie wyjechać. I tak całe życie: jutro, w najgorszym wypadku pojutrze. Znikać i ukrywać się. Za drzwiami zostawić rodzące się więzy...

Poszedł do gabinetu, pstryknął w nos Gran-Grema i włączył komputer. Miał przed sobą noc, żeby popracować i dzień, żeby się wyspać. Jutro wieczorem wyjedzie. Nocna podróż przez śnieg podobna do lotu w gwiazdach.


* * *


Chodził za Anną jak piesek. Przez długie miesiące śledzenia tak się wytrenował, że upiększyłby swoją szpiegowską obecnością dowolny wywiad. To prawda, niejednokrotnie bywał na przegranej pozycji i za każdym razem okazywało się: koniec. Jeżeli to się wyda, Anna wszystko zrozumie...

Zapewne, był fenomenalnie ukryty. Albo nie ukryty. Niezauważalny w tłumie. Zwyczajny, nie rzucający się w oczy, bezosobowy. Pewnego razu przeszła dwa kroki obok niego, po prostu nie zauważywszy go. Raz go zobaczyła i poznała – ale wzięła to za przypadek. Było to przecież w pobliżu uniwersytetu...

Wład cieszył się i smucił zarazem. Był dumny ze swojej nieuchwytności i jednocześnie ciążyła mu ona. Szczególnie trudno było dać się nie zauważyć, kiedy Anna rozmawiała z kimś na ulicy. Za każdym razem, kiedy Wład był świadkiem takiej rozmowy, humor psuł mu się na parę dni.

Zastanawiał się, gdzie ona ma oczy. Zawierała znajomości, to z jakimś chłopakiem stojącym pod bramą, to z jakimiś podejrzanymi typami, mającymi po około czterdzieści lat, czy z dobrze ubranym chłopakiem, na którego twarzy było wypisane, że jest panem samego siebie, ukochanego i dla nikogo innego nie będzie żył. Zamiast tego, żeby od razu wszystkich cofnąć, Anna zaczynała się tłumaczyć, coś wyjaśniać, prawie że usprawiedliwiać się, że nie biegnie na spotkanie z pierwszym zobaczonym. W takich chwilach Wład miał ochotę wyjść z ukrycia, podbiec i złamać zuchwalcowi szczękę. Wydawało mu się, że nikczemność tych ulicznych zaczepek widać na wiorstę. Ale kiedy Anna rozmawiała ze starszymi studentami, złościł się jeszcze bardziej.

Jeden chłopak nabrał złego przyzwyczajenia odprowadzać codziennie Annę pod sam dom. W tramwaju tłum przycisnął ich do siebie. Wład, wchodzący zwykle do drugiego wagonika tego samego tramwaju, widział, że prawie w pustym wnętrzu Aniny zalotnik sztucznie nagania tłum, jak robią to nieraz kieszonkowcy. Złodziejaszków interesują portfele – Anny zalotnik wykorzystał niedozwolony sposób, żeby przypadkowo objąć nic nie podejrzewającą dziewczynę, i Anna rzeczywiście nic nie zauważyła – zwykle mądra i bystra, stawała się ślepa i naiwna, jak tylko sprawa zahaczyła o elementarne życiowe kwestie. Wład przecież doskonale wiedział, że nie doznaje od „tramwajowych objęć” nic, oprócz skrępowania, ale nie ma zamiaru się sprzeciwiać dlatego, że przecież wagon jest przepełniony...

Wład znienawidził nachalnego studenta i pewnego razu, kiedy ten dokładał szczególnych starań w tramwaju – nie wytrzymał.

Poczekał do czasu, aż odprowadziwszy Annę do drzwi, zalotnik wyjdzie na ulicę. Zuchwalec był w znakomitym nastroju, a latarnie wokół domu nie paliły się. Wład poszedł w ślad za pogwizdującym chłopakiem i szedł coraz szybciej, dopóki go nie dogonił.

Pogwizdywanie ustało.

Na mgnienie Wład poczuł, jak robi mu się zimno w brzuchu i miękną kolana. Jeszcze można było przejść obok, chłopak nawet nie poznałby w półmroku jakiegoś tam studencika, widywanego od czasu do czasu na uniwersytecie. Ale Wład przypomniał sobie, jak mizdrzyła się ta nachalna gęba, przylegając do Anny w zatłoczonym tramwajowym wagonie. Przypomniał to sobie – i, nie dając sobie czasu do namysłu, zajechał chłopakowi pięścią w twarz.

Za sobą miał tułaczkę, życie na nie wykończonej daczy, miejsce w wagonie i pewne doświadczenie w bójkach. Ale przeciwnik nawet nie próbował się bronić – zapiszczał jak kobieta i ze wszystkich sił rzucił się do ucieczki.

Wład łatwo go dopadł: dogoniony, zalotnik z rywala, zamienił się w zdobycz. Wład dał się ponieść uniesieniu. Przewróciwszy studenta na ziemię, kilka razy przyłożył mu pięścią pod żebra i zagroził, że jeżeli jeszcze raz zobaczy swoją ofiarę razem z Anną – rozwali nikczemnikowi czaszkę i rozmaże mózg po asfalcie...

Przypominając sobie ten epizod, Wład za każdym razem krzywił się, czując nieokreślony, ale wcale nie mniej palący wstyd. Na drugi dzień rywal nie pojawił się w polu widzenia, a potem w ogóle zniknął i Anna, jak zauważył Wład, była bardziej zadowolona tym faktem, niż zmartwiona...

Od tego czasu Wład, nigdy nie powiedziawszy do niej ani słowa, oprócz „proszę”, a i to nieczęsto – od tego czasu Wład poczuł, że Anna – jest jego.

Nie, nigdy nie przydarzy się jej to, co stało się kiedyś z głupią Izą. Przywiązawszy do siebie, Wład nigdy nie zostawi jej samej. Będą od zawsze razem – i problem rozwiązany. Nigdy, przenigdy Wład nie będzie nadużywał swojej władzy nad człowiekiem spętanym więzami. Miliony ludzi marzą, żeby być zawsze razem – a Wład ma realną szansę zrealizować to marzenie. Trzeba tylko dopędzić pewnego razu Annę na wieczornej ulicy, a wcześniej zawołać, żeby się nie przestraszyła...

Tak, albo podobnie rozmyślał i mimo wszystko nie mógł się zdecydować. Przecież przywiązać do siebie człowieka, którego widuje się codziennie i na w pełni prawnych podstawach przywiązać do siebie takiego człowieka jest łatwo i naturalnie, ale odwiązać – już niemożliwe... To jak skok ze spadochronem, jeden krok – i już lecisz, lot jest piękny, ale cofnąć się o ten jeden, jedyny krok – nie możesz.

Jutro, myślał Wład. Tak czy owak, będzie jego.

Przeniknąłem cię.

Przeniknąłem... Jak rzekę – ważki, Jak lato – dziecko w piasku, Jak order – wielką bitwę, Jak puszek topoli – miasto...

Nie bój się. Jestem tylko powietrzem, którym oddychasz.

Witaj.

Jak myślisz, jeśli dwie osoby nie mogą żyć bez siebie... I to nie jest „piękne słówko”, tylko najprawdziwsza prawda... Jeśli są całe życie razem, nie rozstając się ani na chwilę – czy to dobrze? Nie przeraża cię to?

Przecież można uważać ich za wolnych, prawda?

I co to znaczy tak zwana „wieczna miłość”? I jak ona się ma do wolności?

Mówię poważnie. Nawet Twoja Helka, która wiecznie zdmuchuje Ci konspekty, wierzy w wieczną miłość... Co nie przeszkodzi jej wyjść za mąż za tego jej Eryka, który w zeszłą sobotę woził Was samochodem...

Ja nie mam samochodu. W ogóle nic nie mam. Ciekaw jestem, czy to cię przeraża?

Kwiecień


* * *


Wład przewrócił się z boku na bok. Nie wiadomo dlaczego, hotelowe łóżko było tym razem niewygodne i skrzypiące. Nie wiadomo dlaczego, zwyczajny stan bycia w drodze, podróży, nie tylko nie sprawiał mu przyjemności – ale go przygniatał.

Tak na przykład, przypomniał sobie, jak pewnego upalnego wiosennego dnia, w przeddzień sesji, Anna przyszła na zajęcia w cienkiej białej sukience z paskiem. Sukienka ledwo przykrywała kolana. Koleżanki zachwyciły się, Anna się roześmiała, podniosła rękę, jakby chciała tańczyć, ale rozmyśliła się i wróciła na swoje miejsce. W pamięci Włada ten moment zapisał się jak czarno-biała fotografia: dziewczyna stoi na palcach, podniósłszy ręce, opada na nią promień słoneczny, a białe refleksy od białej sukienki oświetlają wiecznie mroczne audytorium.

Wiele lat nie wspominał Anny tak, jak wspomina ją dzisiejszej nocy. Dlaczego? Co się stało?

Wstał, włączył światło, dopił wodę mineralną ze stojącej na taborecie plastikowej butelki. Zszedł na dół. Wszyscy śpią... Dyżurujący portier pociąga nosem... W tej dziurze nie ma nawet przyzwoitego hotelu...

Wyjął komputer, włączył – i czekając, aż się naładuje, wyciągnął z teczki kartkę papieru i długopis.

Najdroższa! Pamiętasz, jak wydawało Ci się, że jestem tym czarnym chłopakiem z piątego roku? Pamiętasz, jak podeszłaś do niego i spytałaś, czy rzeczywiście nie ma samochodu, a on się obraził?

Chyba wiesz, że kiedy człowiek ma samochód, nie jest przez to szczęśliwszy. Zresztą, nie piszę tego teraz do Ciebie – piszę do siebie, jakim byłem wcześniej. Przecież byłem na granicy, na samiuteńkiej granicy, jeszcze trochę – i zrobiłbym jakieś Nieodwracalne Głupstwo...

Kiedy pojawił się Sławek, prawie je zrobiłem. Pamiętasz? Podszedłem do Ciebie i wziąłem cię za rękę...


* * *


Podszedł do niej na korytarzu, na pięć minut przed pierwszym dzwonkiem i wziął za rękę.

Popatrzyła przestraszona. Niedowierzając, jakby po raz pierwszy zobaczywszy tego dziwnego „durnia”, nigdy z nikim nie rozmawiającego, który pewnego razu w szatni podniósł żeton na metro i podał jej, kiedy zakładała rękawiczki.

Wład wiedział, że za miesiąc będzie szukać go wzrokiem. Pytać o niego, tęsknić za nim – cieszyć się z jego widoku, jak z przyjścia wiosny. Ta niedostępna dziewczyna, Anna...

– Cześć – powiedział z uśmiechem.

Należało dodać: „Nie mam samochodu, ale moim ulubionym miesiącem – jest kwiecień.” Już otworzył usta:

– Nie mam...

Patrzyła. Pierwszy raz w życiu widział jej oczy tak blisko. Ciemno-czarne, z szerokimi źrenicami. Po raz pierwszy widział tak blisko jej usta. Zmusiła się do uśmiechu. Nawet dla ponurego „durnia”, który nigdy z nikim nie rozmawia, próbowała być uprzejma!

Wład zamilkł. Wypuścił jej rękę.

Zobaczył więzy. Niewidoczne dla oczu włókienka, atakujące Annę w chwili, gdy ją dotykał i zaczynał z nią rozmowę. Póki co, są jeszcze takie cieniutkie... ale już po tygodniu wzmocnią się... zacisną i ściągną, owijając ją, jak mumię, i nie pozostanie jej nic innego, jak pójść za nim...

Odwrócił się i zbiegł po schodach w dół, do holu. Spóźnieni studenci usuwali mu się z drogi. Wład biegł, jak biegł niedawno zaskoczony pod bramą Anny zalotnik, tylko nikt nie był w stanie go dogonić, przewrócić na asfalt i wsadzić mu pięść w żebra.

I tak włóczyłem się po mieście, chodziłem, wspominałem Mamępo raz pierwszy od wielu dni. Wcześniej było mi ciężko o niej myśleć, odpędzałem się od tych myśli jak mogłem, oczywiście, nie zawsze się udawało... A teraz specjalnie roznieciłem w sobie tę winę.

Jestem – podrzutkiem, przygarnęła mnie nadzwyczajna osobamoja Mama... A ja za to ją zgubiłem. Dlatego, że gdyby Mama usynowiła wtedy nie mnie, a kogoś innego... niańczyłaby teraz wnuków. Jeślibym nie był tym, kim teraz jestem, Mama żyłaby jeszcze długo, jej serce... nie byłoby tych dwóch zawałów, jednego po drugim... Rozumiesz?

Myślałem o Dymku. Kiedy ten umierał na oddziale intensywnej terapii, wiedziałem przecież, że jest z nim źle. I, wiedząc o tym, uczyłem się wierszy, spacerowałem po stolicy, zbierałem topolowy puch. On umierał, a ja wyobrażałem sobie, że jestem wielkim aktorem...

A teraz chciałem zgubić jeszcze Ciebie. Zamknąć, jak pąk motyla. Zdusić swoimi więzami. Zrobić niewolnicą na zawsze. Przykuć do siebie.

Szedłem, poruszałem ustami, pewnie wszyscy usuwali mi się z drogi... A doszedłem do siebie w windzie, palił się guzik dwudziestego czwartego piętra i zapytałem sam siebie, dokąd teraz jadę i co zamierzam zrobić...

A potem okazało się, że na dachu była kawiarnia. Kawiarnia „Niebo”. Wziąłem sok i ciastka...

I zupełnie spokojnie pomyślałem, że może taki cudak, jak ja, nie powinien chodzić po świecie i że może najprościej byłoby puścić się z tego dachu w dół. I od razu znikną wszystkie problemy.

Podszedłem do barierki. Tam na dole była taka siatka, coś w rodzaju gzymsu, wąska, zardzewiała. Przeskoczyć ją – tfu... Na siatce leżał zgnieciony plastikowy kubeczek. A w dole na samym dole – była fontanna, na pewno pamiętasz, niedaleko centrum handlowego... Płytki prostokątny basen, a w nim wystające rury, z których płynie woda. I pomyślałem sobie, co by było, gdybym runął w tę wodę, jakiego nabrałaby koloru... a jeśli nabiłbym się jeszcze na wystający żelazny pręt... Krótko mówiąc, dopiłem swój sok i zjechałem windą na dół. Usiadłem na murku przy basenie i zacząłem karmić gołębie ciastkami. Wtedy pierwszy raz w życiu zobaczyłem, że gołębie są naprawdę piękne. Wcześniej myślałem, że jedzą tylko pomyje, jak szczury...


* * *


Rano zadzwonił do wydawcy.

– Wład? Gdzie ty się podziewałeś? W przyszłym tygodniu – ósmego, dziewiątego i dziesiątego – masz spotkania z czytelnikami w trzech księgarniach. Jesteś gotowy? Jutro dostaniesz pierwsze pieniądze, jak się umawialiśmy... Czekać na ciebie? Przyjedziesz samochodem czy pociągiem? Zarezerwować hotel?

Wład powiedział, że jest gotowy, pieniądze w samą porę, że czekać na niego nie trzeba, przyjedzie samochodem i hotel sam sobie załatwi, a siódmego wieczorem na pewno zadzwoni, żeby omówić szczegóły.

Humor mu się nieco poprawił. Usiadł do komputera i zaczął trzecią część – tam, gdzie Grema, Deję i Filozofa biorą w niewolę Zjadacze Strachu.

Co oni z nami zrobią?

Grem nic nie odpowiedział.

Jeśli dobrze rozumiem – lekko kaszlnąwszy, przemówił Filozof – nie interesuje ich ani mięso, ani niewolnicy. Chcą naszego strachu.

W przenośnym znaczeniu?

Filozof popatrzył na Grema.

W prawdziwym – przyznał ten niechętnie. – Zaczną nas straszyć, będziemy wydzielać strach, nasycą się, ale nastraszony stanie się odważniejszy i trzeba będzie go znowu straszyć – jeszcze bardziej... Okrutnie mówiąc, jeżeli od początku wnikną w was, jak żywe szczury – to pod koniec jedzenia trzeba będzie... hm...

Proszę powiedzieć – cicho powiedziała Deja.

– Jednym słowem, ten, kto uszedł z życiem od Zjadaczy Strachu, prawie przestaje bać się czegokolwiek.

A wielu uszło z życiem?

Grem wzruszył ramionami.

Wład doskonale wiedział, co będzie dalej, co kto powie i co kto odpowie, i jak zakończy się ta wpadka ze Zjadaczami Strachu – ale nagle odeszła mu ochota na pisanie. W ogóle odechciało mu się cokolwiek robić.

Zapłacił za nocleg, wrzucił walizkę do bagażnika – i, jak tylko się ściemniło, wyjechał na drogę.

Gdzie oczy poniosą.

Загрузка...