1. Chłopaki


Wład nie zamierzał kłócić się z Kukułką.

Przyjaźnić się z nim również nie zamierzał. Jego ideałem było nie mieć nic wspólnego z Kukułką, ale ideał ten był na razie nieosiągalny. Wspólna była przestrzeń, nauczyciele i przerwy – zwłaszcza przerwy, z jednej strony potrzebne i pożądane, ale z drugiej, zatrute obecnością Kukułki. Kiedyś, dawno temu, chyba w drugiej klasie, pobili się. To była całkiem dziecinna bójka, ze łzami, zasmarkanymi nosami, kuksańcami i podstawianiem sobie nóg. Teraz Władowi wydawało się to śmieszne, ta pamiętna bójka. Ale właśnie po niej, Kukułka przestał mówić do Włada tym słowem, które tak zatruło mu pierwszy rok w szkole. Mówiąc po ludzku, było to krótkie, przykre słowo, które oznaczało: ”niepotrzebny syn wystającej pod latarniami kobiety, podrzucony pod obce drzwi”.

I jeszcze jedno, po tej bójce, Wład wyzbył się nienawiści do Kukułki i nie zamierzał się z nim przyjaźnić. Cenił swoją niezależność i nie miał zamiaru ryzykować jej utraty, doskonale wiedząc, że teraz przyjdzie mu walczyć zupełnie z kim innym. A tak naprawdę, to żadnej bójki pewnie w ogóle już nie będzie, ale będzie za to życie, życie, jako codzienne piekło, tak jak u Żdana...

A właściwie, to z powodu Żdana wszystko się wydarzyło. Z powodu jego urodzin.

Zastraszeni i lekceważeni też miewają urodziny. I najbardziej naiwni z nich, mają niekiedy nadzieję, że nagle odmieni się ich życie, właśnie tego dnia. Żdan pojawił się w szkole w białej i czystej, dziwna sprawa, koszuli i w nienowym, ale zupełnie przyzwoitym ubraniu. Przyniósł torebkę z czekoladowymi cukierkami i gitarę; zarówno jedno, jak i drugie, z jakąś uroczystą tajemniczością schował za wieszakiem. Kukułka obserwował to z uśmiechem na twarzy. Dzień zaczął się jak zwykle – Gasnący Gleb, przysiadłszy się do Żdana z własnej woli, zaraz na początku lekcji podniósł rękę:

– Chciałbym się przesiąść, można?

Kukułka przyglądał się ironicznie. Dziewczyny chichotały. Gleb wymamrotał przepraszającym tonem:

– Nie mogę już, naprawdę, od tego chłopaka znowu tak nie przyjemnie pachnie..

– Wiecznie to samo – w gniewie rzucił matematyk. Gleb jednak przesiadł się – siedział teraz razem z Władem. Żdan jakoś to wytrzymał. Przecież nie takie rzeczy w życiu znosił; możliwe, że cieszył się wtedy myślą, że było to po raz ostatni. Wcale nie był słabeuszem, a już na pewno nie był durniem. Jeżeli był temu winien, to tylko trochę. Po prostu nie zdążył zaprzyjaźnić się na czas z Kukułką i zapłacił za to cenę najwyższą z możliwych – miał jedną nieszczęsną przypadłość: nieprzyjemnie pachniał. Jego pot miał chyba jakiś specyficzny skład. Pewnie musiał się też częściej myć. Im był starszy, tym bardziej wyczuwalny stawał się zapach, który roztaczał wokół siebie i tym bardziej żartowali i śmiali się z niego przyjaciele Kukułki, tym bardziej demonstracyjnie krzywiły się dziewczyny.

Ale dzisiaj Żdan miał urodziny i możliwe, że dzień wcześniej, całe dwie godziny przesiedział w stygnącej stawnicy z rozmiękczonym mydłem w rękach (Wład wiedział, że w dzielnicy, gdzie mieszkała rodzina Żdana, gorąca woda bywa tylko w stawnicach i tylko wtedy, gdy ją przedtem zagrzejesz w kotle, a węgla w tych domach strzegą jak oka w głowie). Tak czy owak, Żdan dzisiaj prawie nie wydzielał nieprzyjemnego zapachu i wystąpienie Gleba na pierwszej lekcji było w sumie tylko popisem dla przypodobania się Kukułce, jak zawsze zresztą...

Na dużej przerwie Żdan chodził po klasie i rozdawał cukierki. Wszyscy dostali po dwa, tylko Kukułce, o dziwo, położył cztery. Potem, uderzając w struny nienaturalnie wykrzywioną ręką, zaczął coś śpiewać – szło mu nawet nieźle. Kukułka słuchał, żując. Patrząc na niego, nie można było nic wyczytać z jego oczu – dziwna obojętność malowała się na twarzy dwunastoletniego chłopca...

Zresztą, swoją drogą, Kukułka miał wtedy ukończone już prawie trzynaście lat.

Reszta klasy także żuła i słuchała, starannie napędzając sobie przy tym na twarz wyraz ogólnego znudzenia. Nie przychodziło im to łatwo, z powodu wymuszanej obojętności, pojawiał się na ich twarzy także nawykowy uśmieszek. Lenka Rybołów, najbliższa przyjaciółka Kukułki, coś szeptała mu z tyłu na ucho. Kukułka kiwał się na krześle. Kiedy Żdan skończył śpiewać, Kukułka wyciągnął z ust białą, przeżutą kulkę, ale palnął nią nie w Żdana, jak większość oczekiwała, a w tablicę na ścianie.

Do przylepionej kulki od razu dołączyło jeszcze z pięć czy sześć innych – tablica zaczęła przypominać gwiaździste niebo, a Żdan od razu rozpromienił się, gest Kukułki oznaczał dla niego amnestię...

W każdym razie, tak mu się zdawało.

Przed samym dzwonkiem dyżurni szybko wytarli tablicę i pozbierali walające się w przejściu śmieci. Pozostałe trzy lekcje upłynęły już bez żadnego echa, może nie licząc tego, że Żdan zabłysnął na geografii, dostając piątkę. Po lekcjach Gasnący Gleb podszedł do Żdana jakby nigdy nic, żeby się z nim pożegnać. I żegnał się długo i gorliwie, tak, że solenizant w końcu zmieszał się. Kiedy Gleb już odchodził, ostatni raz poklepawszy jeszcze Żdana po ramieniu, na plecach tegoż pojawiła się przyklejona taśmą kartka papieru.

Lenka Rybołów schowała się za szafę, zakryła usta rękami i zaniosła się stłumionym, spazmatycznym śmiechem. Pozostali odwracali wzrok. Ktoś zachichotał i od razu zmieszał się pod spojrzeniem Kukułki. Żdan nie czuł się najlepiej, ale od razu zrozumiał, co się święci. Urodzinowy nastrój jeszcze nie prysł, jeszcze wierzył, głupi, że uda mu się przekupić Kukułkę czterema czekoladowymi cukierkami...

Ci, którzy nie chcieli brać udziału w zabawie, z reguły były to dziewczyny, szybko ulotnili się. Pozostali grzebali w torbach, czekając, aż wyjdzie Żdan, żeby pójść jego śladem.

Wład zauważył kartkę na plecach Żdana, kiedy ten był już w drzwiach. Krótkie, brzydkie słowo, oznaczające kogoś, kto pożera pisklęta, zilustrowane było drobnym atramentowym rysunkiem.

Który to już rok Wład chodził z Kukułką do jednej klasy. Potrafił przez to mówić nie tylko zwyczajnie, po ludzku, ale dobrze radził sobie także w zjadliwym języku Kukułki. Jednak teraz prawie zwymiotował. Poznał kreskę Lenki Rybołów – ta nieraz otrzymywała już nagrody na różnych konkursach młodych artystów...

Żdan wlókł się przez długi szkolny korytarz. Wład nagle strasznie zapragnął, żeby Żdan na swojej drodze spotkał któregoś z nauczycieli, aby ten zauważył białą kartkę na czarnej, szkolnej kurtce Żdana i zerwał ją z przygarbionych pleców solenizanta.

A potem będzie nudna godzina wychowawcza, nagany i wyjaśnienia, i Żdan, jak zwykle, znowu będzie w centrum ogólnego, drwiącego zainteresowania, będzie siedział schowawszy głowę w ramionach (stara się przecież nie płakać przy ludziach!) A Gasnący Gleb znów będzie się musiał tłumaczyć, że od tego chłopaka tak nieprzyjemnie pachnie, a Lenka Rybołów, piękna przecież dziewczyna z prawie już ukształtowaną figurą, będzie przepraszająco mrugać długimi rzęsami, tłumacząc się i usprawiedliwiając, a reszta klasy będzie kładła się pod ławkami ze śmiechu.

Nie, w życiu. Niech lepiej Żdan wróci do domu (idąc przez trzy długie ulice) i kiedy będzie zdejmował kurtkę w przedpokoju, sam zauważy na swoich plecach artystyczną robotę. Nikt wtedy nie zobaczy jego twarzy, jeżeli oczywiście w pobliżu nie będzie matki czy sióstr. Potem zejdą się goście – znajomi rodziców Żdana, jak zwykle będą głośno wznosić toasty za jego zdrowie, a Żdan znowu zamknie się w swoim pokoju...

Wład teraz dobrze zrozumiał, że na miejscu Żdana, w takiej sytuacji, dawno już padłby i umarł. Zdechłby ze wstydu i poniżenia – przy odgłosie toastów pijanych gości, dochodzącym zza cienkiej ściany...

Szkolny korytarz był pusty. Młodsi uczniowie dawno już poszli do domów, starsi mieli teraz siódmą lekcję. W odległości około dwudziestu kroków od Żdana, za nim, kroczyła banda Kukułki, co chwilę wybuchając gromkim śmiechem. Żdan pchnął drzwi wejściowe.

Wład nie zamierzał kłócić się z Kukułką. Może, gdyby przyszedł dzisiaj do szkoły Dymek Szydło – oboje by coś wymyślili... Ale niestety, Dymka zabrali dzisiaj do lekarza i miało go nie być. Wład nie chciał się sam w nic głupiego mieszać...

Długie sznurowadła Żdana walały się po ziemi. Władowi nic nie stało na przeszkodzie nadepnąć na jedno z nich tak, by przy następnym kroku Żdana, z niedokładnie zawiązanej kokardy, zrobiły się dwa, luzem puszczone sznurki.

– But ci się rozwiązał – rzucił Wład obojętnie.

I kiedy Żdan pochylił się, żeby poprawić sobie sznurowadło, Wład wyciągnął rękę i odlepił kartkę z jego pleców. Zgniótł szybko i schował do kieszeni.

– A ty co? – zląkł się Żdan, złapawszy coś kątem oka.

– Nic – odparł Wład.

Żdan zmierzył go podejrzliwie, a potem zrobił coś, czego nie robił nigdy w życiu – podszedł do potrójnego lustra, które znajdowało się przy wejściu i obejrzał w nim dokładnie swoje plecy...

Nic jednak nie znalazł. Wzruszył więc tylko ramionami i poszedł do domu. Świętować swoje urodziny.


* * *


– Zerwałeś ją durniu, widziałem! Najpierw rysujesz, a potem zrywasz, zasrańcu jeden, tak? Rzygać mi się chce, jak na ciebie patrzę, całej klasie popsułeś zabawę!

Gasnący Gleb pienił się i złowieszczo mrużył oczy, ale Wład doskonale wiedział, że potrzebny mu jest teraz nie Gleb, a jedynym ratunkiem, jeżeli w ogóle można to nazwać ratunkiem, jest ktoś, kto stoi za plecami Gleba, jakieś pięć kroków od niego i musi dostać się do niego natychmiast. Jutro może być już za późno... Jutro tylko tchórz i leń nie przylepi do jego torby przeżutej kartki, nie splunie do szklanki z sokiem jabłkowym, nie podchwyci tak radośnie tego samego słowa, które tak zatruło Żdanowi pierwszy rok w szkole i teraz zostało przypomniane i wydobyte – zuch Kukułka, o niczym nie zapomina! – z jakichś nie znanych zakamarków, z odłożonymi na później przykrościami...

Wład nie zamierzał kłócić się z Kukułką.

Władowi nie było potrzebne to przedstawienie. Żdan nie pierwszy już rok pełnił rolę ofiary. To przecież Wład poszedłby wieszać się z powodu jakiegoś tam głupiego papierka, Żdan – trzymał się...

Z kultury fizycznej Wład miał czwórkę. Nieźle biegał i dobrze grał w piłkę, ale za to podciągał się słabo i w ogóle, siłowych ćwiczeń nie lubił. Gdyby tak obok miał Dymka Szydłę... Że też akurat dzisiaj musiały wmieszać się w to przeklęte Dymkowe migdały...

Pozostawała złudna nadzieja, że jakoś to będzie i jutro nic się nie zmieni. Zapomną, nie będą wypytywali się o nic więcej, wybaczą i trzeba będzie tylko zachować odpowiedni grymas na twarzy, jak najmniej pogardliwy, obejść Gleba – on już nie wydziera się, tylko coś tam jeszcze mruczy pod nosem – i iść sobie spokojnie do domu...

A Kukułka, stojący za plecami Gleba, był wyraźnie zadowolony. Postawa Włada od dawna mu się nie podobała i cieszył się z takiego obrotu rzeczy...

Nie spuszczając oczu z nadal coś gadającego Gleba, Wład przycisnął podbródek do piersi.

Jakie okropne, puste i nie do zniesienia jest życie. Jak uginają się kolana. Jak tu zwyczajnie przejść... przeskoczyć nad podłożoną nogą Gleba...

Nieopodal stali Supczyk i Klaun, oboje o głowę wyżsi od Włada, nawet o głowę wyżsi od Kukułki. Wyrostki. Wład chciał się rozzłościć, ale jak na przekór, złości nie było w nim ani trochę. Tylko strach i obrzydzenie, strach był nawet silniejszy. No, ale co teraz sobie przypomnieć, co? Jak Kukułka pakuje zdechłego kota do torby Marty Czystej? Jak Kukułka, przywiązawszy sznurek do nogi żywego wróbla, zaczyna nim kręcić nad głową w takt rechotu swoich adoratorów? Jak Kukułka rozpłaszcza przeżutą kulkę papieru na głowie pokornego Żdana?

Myśląc o tym wszystkim, przypomniał sobie jedno krótkie słowo: „niepotrzebny syn wystającej pod latarniami kobiety, podrzu...”

Cios Supczyka udało mu się sparować, ale ręka od razu odmówiła mu posłuszeństwa. Cios Klauna dosięgnął ucha – Władowi pociemniało w oczach, zabrzęczało w uszach, ale nie tak, jak brzęczy przelatujący nad głową komar, ale tak, jak buczy niekiedy nie wyłączony w nocy telewizor, pokazujący tablicę kontrolną.

„Niepotrzebny syn wystającej pod latarniami kobiety...”

Supczyk trzymając się w pół, skrzywił się. Z nosa Klauna wyciekała jakaś bezbarwna ciecz, a nos Włada już dawno zamienił się w jakąś nieforemną grudę bólu. Kukułka miał delikatne, bardzo krótko przystrzyżone włosy, uszy zaś duże i obszerne, i kiedy...

Mrok zgęstniał przed oczami.

– Przyłóż mu! Przyłóż mu jeszcze! – wydzierała się gdzieś obok Lenka Rybołów.

...i ani kropli strachu.


* * *


Wład stał nad jasnobrązową kałużą w kształcie serca. W kałuży odbijały się ogromne nogi, wyżej majaczyły w rdzawym niebie wąskie ramiona, a nad nimi całkiem już nieduża głowa. Odbicie drgało od wiatru i od spadających, kap-kap, ciężkich kropel z rozbitego nosa.

Niedaleko, u podnóża dziecięcej, żelaznej górki, szwendały się czyjeś kury. Patrząc w bok, po skosie, widać było jakieś domy, kryte czerwoną dachówką, wiosenne błoto na rozmiękłej drodze, a na poboczu leżał stary bucior, bez zębów, na kleju, szeroko ziewając...

W głębi duszy Wład miał nadzieję, że wszystko to będzie bardziej poważne. Że w jednej, przepięknej chwili po prostu straci przytomność, a potem pochylą się nad nim, jak w filmie, zatroskani lekarze i nastąpi „szybka pomoc”, będzie szum i rozmowy, wielkie zebranie w szkole, a bohatera, walczącego samotnie przeciwko wszystkim, będzie się stawiało na nogi długo i z lękiem o jego zdrowie. Wszyscy zaczną go szanować i po czterech tygodniach, kiedy w końcu, blady i wychudzony, zjawi się w swojej klasie, tam już nie będzie ani Kukułki, ani połowy jego bandy, a ci, którzy pozostali – na przykład tchórzliwy Gasnący Gleb – staną na baczność i nie będą śmieli więcej żadnego słowa powiedzieć bez pozwolenia...

Ale teraz był trochę rozczarowany. Po pierwsze, strasznie bolał go nos, po drugie, kurtka była podarta w wielu miejscach, a kolano nie zginało się... i nic bohaterskiego w tym nie było. Przyjdzie samemu pokuśtykać do domu, tłumaczyć mamie, co się stało i obserwować, jak opuszczają się kąciki jej ust i jak opadają ramiona. A jutro – no, może nie jutro, ale pojutrze na pewno... trzeba będzie iść do szkoły, nie jako zwycięzca, ale jako przegrany, nadstawiać głowy dla przeżutych kartek, nadstawiać po kryjomu tyłek dla poniżających kopniaków, z chichotaniem, z żartami... Oglądać wszystkie napisy na ścianach w toalecie, a jak ich nie oglądać, jeśli są półtorametrowe...

I to przeklęte słowo!

Przestąpił z nogi na nogę, po kałuży rozeszły się kręgami maleńkie fale. Kury, które w tym czasie podeszły całkiem blisko, momentalnie odskoczyły.

...Trzeba będzie się bić, bić i jeszcze raz bić! Za każdy uśmieszek, w mordę, a ilu ich będzie? Wład mimowolnie pociągnął nosem, dotknął go i oderwał rękę – cholera, jak boli!

I Dymkowi się dostanie – z jego powodu...

Ale co powie mama?!

Trzeba będzie rzucić pisanie, szachy i zapisać się na jakiś boks... albo, bójka bez zasad... Marzyć o rewanżu... I całe życie zamienić w taką bezsensowną walkę: w imię czego?! Z czyjego powodu?! Czy to nie poniżające, że jakiś tam Kukułka będzie za niego decydował, o czym ma marzyć i czym się zajmować...

Wład podniósł z ziemi brudną torbę. Stracił połowę zeszytów. Przyjdzie jeszcze usprawiedliwiać się przed nauczycielami... Może by tak wybrać jakiś nóż kuchenny, ten, którego stal jest najlepsza i naostrzyć go na Kukułkę? Ale wtedy do drzwi domu poprawczego zastuka on, Wład, a Kukułka przeciwnie...

Nie przemyślawszy tego do końca, zarzucił torbę na plecy – skrzywił się od bólu – i pobiegł na oślep przed siebie, nie wybierając drogi, mijając ziewającego buta, kury, żelazną górkę, mijając jakieś rozprute zwierzę, nieprzyjemnie podobne do prawdziwej padliny, pobiegł, kuśtykając, pociągając nosem, sam nie wiedząc po co i dokąd.

Nogi doprowadziły go nie do domu, ale do Dymka. Wład zadzwonił. Dwie długie minuty czekał: jeśli odezwie się mama Dymka – będzie krótko milczał, a potem...

– Kto tam? – zapytał mroczny głos Dymka.

– Ja – szybko odparł Wład.

Drzwi otworzyły się. Dymek rozdziawił usta, zamierzając coś powiedzieć – i tak już zamarł, jakby przełykał piłkę tenisową. Zatkało go.

– Muszę się umyć – powiedział Wład. – I... daj jakąś koszulę. Matka przestraszy się na śmierć, jak mnie zobaczy.

Dymek o nic nie pytał. Wszystko i tak było jasne.


* * *


– Tak myślałem – powiedział lekarz. – Teraz już wszystko jasne, gardło pełne anginy, proszę samej spojrzeć... – I znowu poświęcił latarką w nieszczęsne Władowe wnętrze.

Mama ciężko westchnęła, lekarz współczująco mlasnął językiem.

– Nic strasznego... Gardło trzeba płukać, nos wyleczy się sam, siniaki zejdą... Chociaż ja, na twoim miejscu, mimo wszystko poszedłbym do szkoły.

Mama drgnęła, Wład nic nie powiedział – po pierwsze, z mówieniem miał trudności, a po drugie, po co miał cokolwiek mówić.

– Pierwszy raz się coś takiego stało – drżącym głosem odezwała się mama.

Lekarz ze zrozumieniem pokiwał głową i wypisał receptę. Na czubku pióra dyndał jedwabny pomponik – pióro było pamiątkowe, zapewne przez któregoś z krewnych przywiezione z zagranicy i teraz chowane w kieszeni na piersi, chronione, wiele „mówiące”.

– Zwolnienie na razie na tydzień – powiedział lekarz – a potem zobaczymy. Gardło płukać co dwie godziny, brać witaminy, pić ciepłą herbatę...

Wład przewrócił się na twardą, na stojąco ułożoną poduszkę. Na tydzień ma szkołę z głowy. Siedem dni... I wszystko od początku. Kukułka niczego nie zapomina, co tam dla niego jakiś tydzień?!

Odprowadziwszy do drzwi lekarza, mama wróciła z powrotem. Zatrzymała się pośrodku pokoju, chciała coś powiedzieć – ale zrezygnowała. Znowu westchnęła i poszła do kuchni. Po chwili zagwizdał czajnik...

Wład spłaszczył sobie poduszkę i położył się, zamykając oczy. Trzeba poszukać argumentów i wyjaśnić mamie, dlaczego nie powinna iść do szkoły...

Ale argumentów wcale nie trzeba było szukać. Bezładnie rozlazły się, jak zwalone na wielką kupę stare obuwie.


* * *


Wszyscy chłopcy, których wychowują mamy, wyrastają na podobnych do dziewczynek. Tę głęboką myśl Wład słyszał już chyba z tysiąc razy – w przedszkolu, szkole, na podwórku. Miał nawet przez jakiś czas dużo starszego od siebie znajomego, studenta, technika, który zupełnie poważnie twierdził, że po to, aby „wyrwać się spod maminych skrzydeł”, Wład powinien codziennie dokładać specjalnych starań, a mianowicie: chodzić po dachach, zwiewać z lekcji, strzelać z procy do latarń. Mówiąc krótko, zachowywać się jak „normalny chłopak”. Nie jak „maminsynek”.

Student był wygadany i bardzo przekonany do swoich racji. Tak, że Wład do końca nie mógł zrozumieć, do czego była mu potrzebna ta kampania agitacyjna przeciwko „siedzeniu pod spódnicą mamy”, prawdopodobnie rzecz miała związek z jakimiś osobistymi, studenckimi problemami. Student miał niebieskie, wypukłe, bardzo wyraziste oczy. Patrząc prosto w te oczy, Wład powiedział kiedyś, że nie podoba mu się łażenie po strychach, bo ma ważniejsze sprawy na głowie. A co zrobi, jeśli będzie musiał wybrać – zmartwić mamę albo wyprzeć się „mężczyzny” w sobie. Hm, on, Wład, z łatwością złoży w ofierze „mężczyznę”. Po kiego diabła taki „mężczyzna” komu?

Miał jedenaście lat.

Student skrzywił się, jakby podsunął mu ktoś pod nos coś zepsutego i na zawsze zerwał znajomość z „synalkiem” i z „oczkiem w głowie mamusi”. Ale Wład wcale nie żałował utraconej znajomości. Po prostu, studentowi na pewno nie ułożyły się stosunki z własnymi rodzicami...

Dopiero teraz, leżąc w pościeli, Wład zauważył, poczuł całym sobą, że mama jest zakłopotana i zmartwiona. I chce pójść do szkoły – ale nie po to, żeby poskarżyć się dyrektorowi, nie po to, żeby osobiście włączyć się do bójki i złoić skórę wszystkim szkolnym „kukułkom”, nie biorąc pod uwagę, kto ma rację, a kto jest winny.

I jak chce wypytać Włada, ale powstrzymuje się. Milczy.

– Mamo – odezwał się Wład. Podeszła. Milcząc, usiadła na skraju łóżka.


* * *


Minęło pięć dni. Na dworze czuło się, że jest coraz cieplej. Siniaki kolejny już raz zmieniały swój kolor, gardło uspokoiło się i prawie nie bolało, ale co najbardziej nieprzyjemne, spadła temperatura – słupek rtęci zatrzymał się na wysokości trzydziestu sześciu i pięciu. Zaklinanie termometru, jak to mają w zwyczaju leniwi uczniowie, Wład uważał za poniżej swojej godności.

Wstawać mu się nie chciało. Przykre określenie – „reżim pościelowy”, zamieniło się tym razem w schronienie, w coś przyjemnego, chomikową norę pod tonami śniegu i Wład leżał w tej norze, z przyciągniętymi do brzucha kolanami i z ukrytą głową. Kiedy myślał o szkole, chwytała go za serce jakaś tęsknota, widziana w szarobrunatnych kolorach, podobna do starej, spalonej fotografii.

Mama, jak dawniej, o nic nie pytała. Czekała, aż Wład sam zacznie mówić. Ale tym razem nie było to takie proste i Wład wahał się. Nie chciał przerzucać swoich problemów na barki mamy. Przecież ona nie pójdzie za niego bić się z Kukułką, to oczywiste...

Dymek dzwonił codziennie, ale Wład prosił go, aby na razie nie przychodził. Dymkowi nie trzeba było dwa razy czegoś powtarzać, znał takt i więcej nie nalegał.

Lekarz także był dobrze wychowany, ale od jego wizyty wykręcić się nie udało.

– Jak się czujesz – spytał?

Wład wzruszył ramionami.

– Dobrze, mogę dać ci jeszcze trzy dni zwolnienia – powiedział lekarz półgłosem, kiedy mama wyszła po coś do kuchni. – Ale ani dnia więcej, rozumiesz? Z problemami trzeba sobie, tak czy owak, jakoś samemu radzić...

Wład kiwnął głową. Lekarz wstał, w przedpokoju pożegnał się jeszcze z mamą i wyszedł.

– Może zadzwonisz do kogoś i odpiszesz lekcje? – spytała mama.

– Dobrze – odparł Wład.

W tym momencie zadźwięczał telefon.

– Do ciebie – powiedziała mama.

– Dymek?

– Nie, jakaś dziewczyna...

Z jakimś nieprzyjemnym przeczuciem Wład wziął z jej ręki ciężką, nie nagrzaną jeszcze słuchawkę.

– Cześć – odezwał się znajomy, ale jakby napięty głos. – Mówi Marta Czysta... Co tam u ciebie, jak się czujesz?

– Dobrze – powiedział Wład. – Mam anginę.

– Aha – głos nie wiadomo czemu, posmutniał. – A kiedy przyjdziesz do szkoły?

– Nie wiem, chyba nieprędko – skłamał Wład.

– Rozumiem – głos po drugiej stronie wprost zadrżał od napięcia.

Wład wyobraził sobie, jak zupełnie czysta, bez winy, Marta, siedzi przywiązana do stołu i z przyłożoną lufą pistoletu do głowy, zadaje mu głupie pytania.

– Naprawdę jesteś ciężko chory, powiedz?

– Mówię ci, mam anginę...

– To może przynieść ci zeszyty?

Władowi wydało się to śmieszne. Zakochała się, czy co? Czysta?!

– Nie trzeba – powiedział sztywno. – Sorry, nie mogę dłużej rozmawiać.

I odłożył słuchawkę.


* * *


Telefon od Marty nie dawał mu spokoju chyba z półtorej godziny – do samego zmroku. Chociaż, z drugiej strony, humor mu się poprawił – wyobraził sobie, że jego sława mimo wszystko istnieje, że rozeszła się po klasie i szkole, że każdego ranka dziewczyny czekają na niego przy wejściu i wzdychają – a może wreszcie przyjdzie?! A w oczach pierwszoklasistów wygląda nie jak pobity szczeniak, a jak człowiek, który stanął przeciwko Kukułce, śmiałek, który wcale nie boi się stawić czoła całej tej zgrai...

O ósmej wieczorem znowu odezwał się telefon. Druga koleżanka z klasy, Danka Stasow, pytała się o jego zdrowie.

„Umówiły się, czy co?”, prawie z radością pomyślał Wład, powtarzając prawie słowo w słowo to, co powiedział Marcie Czystej.

Mama przestała się krzątać i usiadła pograć z Władem w szachy. Dziwne, ale oprócz przyzwyczajenia, nie odczuwał żadnej przyjemności z gry – cały czas o czymś myślał, nie mógł opędzić się od myślenia, która z dziewczyn jest ładniejsza... Marta, czy Danka, która ma większe oczy, no i w ogóle...

– Twój ruch – kolejny już raz napomknęła mama. – Grasz czy nie, co z tobą?

W tym momencie telefon znowu zadzwonił.

– Wład, to ty? Jak się czujesz?

Już prawie się nie zdziwił.

Dzwoniły jedna za drugą – dziewczyny z jego klasy, zarówno te, z którymi się przyjaźnił, jak i te, z którymi nie zamieniał ani słowa, te, które potajemnie wzdychały do niego i te, które nie przegapiały żadnej okazji, żeby zmieszać go z błotem. Dzwoniły i pytały, jak się czuje. Prawie wszystkie – Wład zwrócił na to uwagę – miały wystraszone, niekiedy, jak mu się wydawało, na granicy płaczu głosy.

W końcu zdenerwował się. Kpią sobie, czy co? Pewnie podjudzone przez Kukułkę. Ale przecież połowa z nich nigdy nie usługiwała Kukułce...

Potem zadzwonił Żdan. Długo tłumaczył się ze swojego zdenerwowania. Chciał biegać za lekarstwami, przynieść zeszyty, czy coś jeszcze. Miód na przykład – mówił – jest dobry na...

A jednak sława, uznanie?!

Wład podziękował uprzejmie Żdanowi za troskę i, narzekając na ból gardła, czym prędzej przerwał rozmowę. Coś w głosie Żdana... coś pokornego, tkliwego... przeszkadzało mu cieszyć się jak należy swoim triumfem.

Ledwo pożegnał się ze Żdanem, a już przekręcił do Dymka:

– Cześć stary, słuchaj no, gadaj, co tam w szkole?

– Eee, nic ciekawego – odezwał się trochę zdziwiony Dymek. Ale to zdziwienie Dymka wydało się Władowi też podejrzane...

Wład chwilę wahał się, mówić mu o telefonach od dziewczyn czy nie mówić?

– Ile można siedzieć przy telefonie? – odezwała się mama.

– Sorry – szybko powiedział Wład. – Odganiają mnie od telefonu... No to na razie, cześć!

I odłożył słuchawkę.

Mama tymczasem poszła do kuchni, a o szachach jakoś oboje zapomnieli. Wład położył się z książką, ale dosłownie po paru minutach telefon znowu zawarczał.

– Witaj mój kochanieńki, czy to od ciebie wszyscy nauczyli się całować, powiedz?

Głos Lenki Rybołów był bardzo wesoły, jakiś taki celuloidowo – radosny, jak u gadającej lalki.

– Dajcie mi wszystkie święty spokój! – wybuchnął Wład i odłożył słuchawkę.

– A ty co? – oburzyła się mama, kiedy wróciła do pokoju. – Do dziewczyny, takim tonem?!

– To Lenka Rybołów – wycedził przez zęby Wład.

I w tym momencie po raz kolejny zadzwonił telefon. Władem wstrząsnęło.

– Odbierz! – poprosił mamę i ukrył głowę pod poduszką.

– Tak – dziwiła się mama, stojąc za cienkimi ścianami jego legowiska. – Nie, jeszcze kilka dni będzie w domu... A kto pyta? Lina? Ach, Lina...

Wład zatkał uszy.

Wszystko to jest ukartowane. To głupie przedstawienie przygotowane przez Kukułkę. Nawet w domu go dopadli, nie mogli trzy dni poczekać... I Żdan razem z nimi! Chociaż, nie ma czemu się dziwić... Ale – Marta? Z Kukułką?! Brednie, wyssane z palca.

I nawet Dymek! Nie, Dymek nie odważyłby się mu skłamać. I nie mógł niczego nie zauważyć, przecież nie jest ślepy...

O wpół do dziesiątej znowu trzeba było odebrać telefon.

– Co ty się tak dziwisz? – ze zdziwieniem pytała mama. – W moich czasach było normalne, żeby uczniowie z jednej klasy pytali się o swoje zdrowie... Bywało, że dzwonili wiele razy w ciągu dnia...

– Wszyscy? – sarkastycznie rzucił Wład.

– Może nie wszyscy – spokojnie odpowiedziała mama. – Ale przecież i do ciebie nie wszyscy dzwonili, prawda?

Wład zamyślił się. Zadzwoniły do niego prawie wszystkie dziewczyny z klasy... Z chłopaków tylko Żdan, jeśli nie liczyć Dymka.

– Widzę, że masz powodzenie u dziewczyn – dalej ciągnęła mama. – Według mnie, to bardzo dobrze, cieszę się, przecież zwykle młode dziewczyny wolą starszych chłopaków...

– Ale mamo, oni sobie kpią ze mnie – nie zgodził się Wład.

– Wcale tak nie myślę – po krótkiej przerwie dodała mama. – I nie jestem, chyba aż taka głupia, prawda? Ta dziewczyna, której ty tak nie lubisz, Lina, zdaje się, tak?... Ona się nie wyśmiewała. Była raczej zmieszana... Było jej niezręcznie, udawała wesołą, chociaż słychać było, że nie jest jej do śmiechu... Nie wygłupiała się. W każdym bądź razie, tak mi się zdawało.

Wład wiedział, że normalna dziewczyna, nawet bardzo zadurzona, nigdy by do niego nie zadzwoniła po tym jego „Dajcie mi wszystkie święty spokój!” A Lina, czemu do niego zadzwoniła, hm?

„Przyłóż mu, przyłóż mu jeszcze!”

Nie podobało mu się to nagłe, ogólne zainteresowanie jego osobą. Postanowił jak najszybciej zasnąć.


* * *


Następnego dnia rano mama poszła do pracy, a Wład został sam w domu. Pod nieobecność mamy nie myślał, żeby leżeć w łóżku, tym bardziej, że z choroby, prawdę mówiąc, dawno już się wyleczył. Siadając przy biurku, wyjął z górnej szuflady gruby zeszyt w żółtej, ceratowej okładce, przekartkował pierwszych kilka stron, zapisanych drobnym, nierównym pismem, przeczytał ostatnie linijki:... chłopcy pobiegli do domu, żeby zdążyć na czas. Nagle, cyferblat na ręce Jurki zapłonął czerwonym światłem i znajomy głos odezwał się: Mamy awarię, jesteśmy na dachu! Potrzebujemy waszej pomocy! Koniec trzeciej części.

Wład uśmiechnął się, czując jak podnosi się w nim przyjemna, przeszywająca go dreszczem, fala. Od jakiegoś czasu pisanie historii było dla niego nie mniej interesujące, jak ich czytanie. A może nawet bardziej...

Nerwowo zacierając dłonie i zagryzając wargi, zapisał na środku następującą treść:

Część czwarta.

Na ostatnim półpiętrze, przed samym wyjściem na dach, stał człowiek w skórzanym płaszczu. Chłopcy odskoczyli, ale było już za późno. Mężczyzna odwrócił głowę oczy błyszczały czerwonym...

I wyobraziwszy sobie ten widok, Wład już gotów był zatrząść się od rozkosznego strachu – kiedy w przedpokoju rozległ się dzwonek do drzwi.

Wład przestraszył się. Przy mamie dzwonek dźwięczał zupełnie inaczej, łagodnie, jak ciche stukanie do drzwi, ale teraz, kiedy jej nie było – był to mrożący krew w żyłach skowyt, podobny do dudnienia podkuwanych butów i walenia pudowych pięści w skórzanych rękawicach.

Mężczyzna odwrócił głowę – oczy błyszczały czerwonym... Wład wstał od stołu. Z niespokojnie bijącym sercem podszedł do okna i delikatnie – żeby tylko nikt nie zauważył – wyjrzał na zewnątrz przez firankę.

Nie spodziewał się, że zobaczy kogoś interesującego, mógł to być spóźniony ślusarz, listonosz z telegramem, dzielnicowy, ale nic z tych rzeczy. Pod drzwiami stał Dymek Szydło, we własnej osobie! A przecież lekcje dopiero co się zaczęły.

Wład aż podskoczył z zachwytu i szybko zbiegł na dół, dając susy co drugi schodek. Otworzył drzwi:

– Wchodź, dalej! Co jest, zwiałeś z lekcji?

Dymek zmieszał się i uśmiechnął.

Wład nie próbował nawet ukrywać, jak się cieszy. A cieszył się strasznie, bardzo tęsknił za Dymkiem. Ile było do opowiadania...

Dymek uścisnął wyciągniętą rękę Włada, wyjął torebkę z dwoma poobijanymi jabłkami, cofnął się i kręcąc głową powiedział:

– Nie, tylko na fizę nie poszedłem. Muszę jeszcze wrócić na botanikę. Ja tylko tak, na chwilę... Jabłka ci przyniosłem. Masz, jedz, kuruj się.

– Już mi lepiej – Wład potarł palcem o czubek nosa i nie wiadomo dlaczego zaczerwienił się.

– To co, można już teraz do ciebie przychodzić? – rzeczowo dorzucił Dymek.

– No pewnie!

– To w takim razie, do zobaczenia, trzymaj się!

I Dymek zmył się, nie wypiwszy herbaty, a Wład jeszcze przez długi czas był w podniosłym, uroczystym nastroju: patrzcie no, czego ludzie nie robią dla przyjaźni! Z fizyki uciekają!

Umył jabłka i w zamyśleniu zjadł jedno za drugim. Zapisał trzy stroniczki w zeszycie – o tym, jak chłopcy ni z tego, ni z owego, stali się więźniami owego mężczyzny (w istocie – robota!) w skórzanym płaszczu i z czerwonymi oczami. Po chwili przestał jednak pisać. Próbował zebrać myśli, skoczył na kanapę, oparł się łokciami o parapet i zaczął patrzeć na ulicę. W niewielkim sklepiku naprzeciwko sprzedawano owoce, przetoczył się do połowy pusty autobus, przejechał listonosz na motorowerze...

Do drzwi sklepiku podeszły dwie dziewczyny, chyba koleżanki z jego klasy. Były nałogowymi wagarowiczkami, nic im nie stało na przeszkodzie urwać się z lekcji, znaleźć jakieś ustronne miejsce, żeby zakurzyć na przykład albo zwyczajnie poplotkować...

Ale dlaczego to ustronne miejsce znalazły akurat naprzeciwko okien jego mieszkania? Dlaczego w środku dnia nagle była im potrzebna cebula i buraki, a nie przeżuta kartka czy lody, jak to zwykle bywało?

Dziewczyny weszły do środka. Przez matową szybę Wład widział, jak stoją przy ladzie i coś kupują (marchewkę?), potem odwracają się, żeby wyjść...

Teraz obie stały przed drzwiami sklepiku i patrzyły prosto w okna Włada. Zobaczyły go tam, uśmiechnęły się i zamachały rękami. Przechodzący obok mężczyzna przyglądał się im ze zdumieniem. Wład zrobił minę i zaciągnął firankę.

Dosłownie po kilku sekundach rozległ się dzwonek. Wład wyjrzał – obie ślicznotki stały pod drzwiami. Przypomniał sobie opowieść któregoś z chłopców o tym, jak nieproszonych gości polewali przez dziurkę od klucza, wykorzystując do tego gumową pompkę.

Gdzie mama trzymała taką pompkę? A tak w ogóle, to ma swój honor, nie jest już dzieckiem. Same odejdą, trzeba tylko chwilę poczekać, nie zwracać uwagi.

Dzwonek przeszywał uszy. Wytrzymawszy jeszcze trzy minuty, Wład zszedł na dół. Dziwne, ale dziewczyn nie odepchnął jego wygląd. A nawet przeciwnie, nie wiadomo czemu, rozweseliły się:

– Chcesz marchewki?

– Nie, dzięki.

– Weź, na anginę bardzo pomaga marchewka...

– A na bezczelność co pomaga?

– Dobra już, uspokój się, tak w ogóle, to nie szłyśmy do ciebie – powiedziały jednym głosem. Spojrzały na siebie i znowu, jak na zawołanie, przemówiły:

– Idziemy do sklepu...

– No to cześć – Wład trzasnął drzwiami, postał jeszcze chwilę w przedpokoju, czekając na dzwonek, ale dziewczyny widocznie zmyły się. Ulotniły, jak dym.


* * *


O wpół do drugiej, kiedy skończyły się lekcje, goście zwalali się jeden za drugim. Powtórzyła się wczorajsza historia, tyle, że z dzwonkami – jeżeli słuchawkę można odłożyć w dowolnym momencie, to dzwonka do drzwi tak łatwo się nie wyłączy.

Po piątej z kolei wizycie (Ignaca Sikory, w klasie siedzącego za plecami Włada i zawsze fałszującego prace kontrolne), Wład wykręcił korek w elektrycznym liczniku. Przestała chodzić lodówka, zgasła podręczna lampka. Wład szczelnie zaciągnął zasłony, ułożył się na kanapie i przez dziury w materiale (wcześniej były tam trzy, ale czwartą trzeba było zrobić dla lepszego widoku) dalej zaczął obserwować, co się dzieje na zewnątrz, za oknem.

W sklepiku z warzywami kupowały coś trzy jego koleżanki z klasy i jeden kolega. Dwie inne dziewczyny sprawiały wrażenie, że czekają na przystanku na autobus. Wład zauważył, jak nieprzyjemną niespodzianką dla każdego z „detektywów” było spotkanie z konkurentami. Jak najpierw odwracali się i chowali, a zaraz potem sprawiali wrażenie, że trafili tu przez przypadek...

Zapadł zmierzch. Pod oknem zebrało się około piętnastu osób. Byli tu: Supczyk i Klaun, Gasnący Gleb i przyjaciele Kukułki, i Lenka Rybołów, i Żdan, i Marta Czysta, i Danka... Połowa klasy. I wszyscy stali i patrzyli w okna. W pewnym momencie Wład pomyślał ze strachem: a co mama na to powie?! Kiedy przyjdzie z pracy, zobaczy, że w domu ciemno, tłum na dole... co może sobie wtedy pomyśleć?!

Zapaliły się latarnie. Wład nie słyszał, o czym rozmawiali jego koledzy i koleżanki z klasy, nie widział też, że są posępni i niezadowoleni. Doszło do bójki między Supczykiem, a Klaunem, Lenka odpowiedziała na zaczepkę Gleba, a ten nie miał odwagi się zrewanżować. Co oni ode mnie chcą, myślał Wład, o co im tak naprawdę chodzi, co ja im zrobiłem...

Był już bliski temu, żeby otworzyć lufcik i zrzucić na gości donicę z aloesem, kiedy na scenę wkroczył nowy bohater. Nauczyciel matematyki i fizyki, ten sam, z którego lekcji zwiał dzisiaj Dymek Szydło.

Matematyk szedł chodnikiem, patrzył na numery domów i porównywał je z tymi, zapisanymi w notesie. Wład na zawsze zapamiętał, jaki miał przy tym wyraz twarzy – nauczyciel był bardzo skupiony, wyglądał jak chirurg przed operacją i nie było mu z tym do twarzy. (Matematyk podobny był do pluszowego gnoma, miękki, z okrągłym nosem i okrągłymi policzkami. Temu z uczniów, który pozwalał sobie na wprowadzenie w błąd tej karmelkowej fizjonomii, niełatwo potem było wyciągnąć się, choćby na czwórkę. Nauczyciel, z zasady był kłótliwy i pamiętliwy, a uczniów swoich kochał tak, jak ogień kocha wióry).

Kiedy matematyk zobaczył swoich wychowanków przed drzwiami domu Włada, z jego twarzy zniknęło zatroskanie i na sekundę pojawiło się osłupienie. Na szczęście szybko się opanował. Wład, obserwując go z okna przez dziurę w firance przypuszczał, że nauczyciel chwali teraz wszystkich znajomych Kukułki za okazywanie koledze takiego zainteresowania i cieszy się, że tak dużo znajomych przyszło do niego w odwiedziny. Dziwne tylko, że chory nie otwiera, nie daje żadnych znaków życia, jakby nie było go w domu...

Matematyk odważnie wszedł na próg, pod drzwi i zdecydowanie nacisnął martwy guzik dzwonka.

Żadnego dźwięku, nic, cisza. A nawet przeciwnie, cisza jakby naumyślnie się jeszcze spotęgowała.

Wład opuścił nogi z kanapy.

Matematyka nie była jego mocną stroną. Do tej pory tylko ich wzajemny szacunek wobec siebie, jego i nauczyciela, pozwalał mu nie spaść do poziomu miernej trójki.

Kiedy drzwi w końcu otworzyły się, nauczyciel mimowolnie odskoczył. Jego małe oczy powiększyły się. Ale już po chwili pośpiesznie ruszył do przodu, jakby lękając się, że Wład zatrzaśnie drzwi tuż przed jego nosem.

A za plecami nauczyciela tłoczyli się uczniowie. Stali ściśnięci, jak w autobusie w godzinach szczytu, chociaż miejsca na chodniku i pod domem było sporo, starczyłoby dla wszystkich. Kilka razy nawet potrącili matematyka, ale on jakby tego nie zauważył.

– U nas nie ma światła – odpowiedział Wład na wszystkie te chciwe, pytające i zdziwione spojrzenia. – Światło nam wyłączyli.

Matematyk rozpromienił się. Te słowa, widać było, wyraźnie sprawiły mu ulgę, jakby ktoś mu zdjął kamień z serca.

– Koledzy i koleżanki przyszli do ciebie w odwiedziny... A u ciebie, okazuje się, że nie ma światła!

– Jestem sam w domu, mamy nie ma, jest w pracy – powiedział Wład.

Matematyk zmieszał się.

Niewątpliwie dotarło teraz to do niego, zobaczył całą tę sytuację z drugiej strony: wieczór, chore dziecko, samo w domu, brak światła i tłum kolegów i koleżanek z nauczycielem na czele, wszyscy, prawie dobijający się do drzwi...

– Przyszliśmy pewnie nie w porę – powiedział matematyk. Ulgę na jego twarzy zastąpił udawany niepokój. – Ale telefon był cały czas zajęty, więc sam rozumiesz. Powiedz Władziu, jak się czujesz?

Wład stał w drzwiach w trykotowym, sportowym ubraniu. Wiosenny wiatr wcale nie był ciepły.

– Jeszcze nie najlepiej – odparł Wład.

Widział, jak jego najbardziej zuchwali koledzy i koleżanki, ci sami, którzy wcześniej, stojąc z przodu, ledwo co nie przewrócili nauczyciela, teraz porozchodzili się na boki, cofnęli się, ustępując miejsca innym ciekawskim. Widział też, z jakim niedowierzaniem patrzy na niego Lenka Rybołów – jakby dopiero teraz rozpoznając świeże piegi na jego nosie czy słabo zarysowane brwi, jak często przebiera rzęsami Marta Czysta – jakby od podmuchów silnego wiatru.

– No dobrze, to zmykaj już teraz do łóżka i odpoczywaj – powiedział matematyk. – Ale zaraz, chwilę, jeżeli nie ma światła... a mama jest w pracy... może w takim razie możemy jakoś ci pomóc?

– Nie, to nic takiego, korek się przepalił – odparł Wład.

– A, to drobnostka – nauczyciel ożywił się. – Dzieci, gdzie tu jest w pobliżu jakiś sklep? Chyba jeszcze nie będzie zamknięte, trzeba kupić bezpiecznik.

– Nie, dziękuję, naprawdę, mama na pewno przyniesie – szybko rzucił Wład.

Obok nauczyciela stali już teraz tylko Żdan, Gleb i dwie dziewczyny. Większość gości przeniosła się na pobliski przystanek autobusowy. Supczyk i Klaun, nie kryjąc się, zapalili...

– No to wracaj szybko do zdrowia – rzekł na odchodnym nauczyciel.

A Żdan nieoczekiwanie wyciągnął rękę i żegnając się, dotknął wypłowiałego, Władowego rękawa.


* * *


– Tak, to dziwne i piękne zarazem – powiedział Dymek. – Wiesz, myślę, że to z powodu Kukułki. Żeby aż takie zainteresowanie, w pale się nie mieści. Mówi się, że go prawie w ścianę wgniotłeś. Sam widziałem, jakie ma limo pod okiem...

– Nikogo nie wgniotłem – z żalem w głosie odparł Wład. – Tylko raz go dotknąłem... może dwa. A dalej to już nie wiem, jak to się stało, naprawdę... A tak w ogóle, to biły się tam chyba ze dwie czy trzy osoby i jeszcze około dziesięciu dopingowało. Lenka Rybołów na przykład...

– A właśnie, nie wiem, czy wiesz, Lenka będzie prawdopodobnie chodziła do innej szkoły – powiedział Dymek. – Rodzice ją przenieśli.

– Tak? – ucieszył się Wład.

I zaraz zawstydził się tej swojej radości. No popatrzcie...

Wszyscy nauczyciele, nawet ci, którzy wcześniej byli zupełnie obojętni wobec Włada, nie wiadomo czemu, cieszyli się z jego powrotu. Ledwo przestąpiwszy próg szkoły, przyjrzawszy się klasie i zobaczywszy Włada na swoim miejscu, w ławce, nie mogli powstrzymać się od uśmiechu na twarzy:

– Władziu, no nareszcie jesteś! Powiedz, jak się dzisiaj czujesz?

Wład wiedział, że życzliwości nauczycieli lepiej nie lekceważyć i za każdym razem odpowiadał pokornie:

– Dziękuję, coraz lepiej... Nie mam już temperatury...

Po tym, co stało się z Kukułką, niczemu się już nie dziwił.


* * *


Wład czekał na to spotkanie. Był do niego przygotowany i zarazem nie był. Bał się. Trzęsąc się jak zając, czekał na pierwsze mętne spojrzenie, na pierwszą przeżutą kulkę papieru na swojej teczce, pierwszy uśmieszek, pierwsze szturchnięcie...

Wszedł do klasy – i od razu nadział się na Kukułkę. Ten, grzebał w torbie, czegoś szukając... Usłyszawszy kroki Włada, wyprostował się, obrócił...

I uśmiechnął się.

Nikt wcześniej chyba nie widział, jak uśmiecha się Kukułka. To znaczy, radość z powodu podłożenia komuś nogi, owszem, zdarzała się, ale tym razem była to inna radość. Teraz Kukułka naprawdę się uśmiechnął i od razu stał się jakby o trzy lata młodszy, jego twarz na moment rozjaśniła się, wydała się sympatyczna, ludzka...

I, jakby przestraszywszy się tego, Kukułka znów zgarbił się, zaczął grzebać w torbie i czegoś tam szukać, chociaż wiadomo było, że szukać nie ma czego.

Wład doszedł spokojnie do swojej ławki i usiadł...

Miał dwanaście lat. Oczywiście, nie zrozumiał wtedy, co się stało.

Co więcej – on, taki pomyleniec, bez piątej klepki, nawet był zadowolony z takiego obrotu rzeczy.

Загрузка...