14. Prawda


– Mam coś nowego dla pana – powiedział Zachar Bogorad. – Niestety, nic przyjemnego. Proszę mi wybaczyć.

Prywatny detektyw wyglądał podobnie do wiadomości, które przynosił – kiepsko. Szara skóra, worki pod oczami, zapadnięte policzki. Władowi przyszło do głowy, że ktoś, kto otrzymuje za swoją pracę tak ogromne sumy pieniędzy, nie ma prawa źle wyglądać. Bogaty zawsze powinien czuć się dobrze – niezależnie od tego, jakie wiadomości przynosi klientowi.

– Słucham pana – powiedział Wład.

Siedzieli pod pstrokatym dachem tej samej kawiarni. Od momentu ich pierwszego – i ostatniego – spotkania minął prawie miesiąc. Wład z Angelą mieszkali w czwartym z kolei hotelu. Wład kupił używany samochód. Jeśli nie musiałby opłacać ciężkiej pracy detektywa – kupiłby nowy. Na szczęście książki sprzedawały się jak ciepłe bułeczki, a pieniądze z wydawnictwa docierały na czas.

– Tak więc, słucham pana – powtórzył Wład, ponieważ nie zanosiło się na to, że Bogorad zacznie cokolwiek mówić. Posępniał tylko, podkręcał wąsy i widać było, że nie wie, od czego zacząć, żeby nie spowodować zbyt wcześnie jakiegoś wstrząsu u Włada.

– Proszę mi powiedzieć – i rzeczywiście, Bogorad zaczął chodzić w kółko, prawie jak rekin wokół tonącego żeglarza – proszę mi powiedzieć, panie Palacz... Dlaczego pan zdecydował się zwrócić z tym do mnie? Miał pan jakieś podstawy... żeby nie wierzyć tej kobiecie?

– Tak – powiedział Wład, nie wdając się w wyjaśnienia.

– Rozumiem – Bogorad westchnął. – Widzi pan, panie Palacz, mam podstawy przypuszczać, że chodzi pan po ostrzu brzytwy... Jest pan w niebezpieczeństwie. Zdaje pan sobie z tego sprawę?

Wład przytaknął:

– Konkretnie, co pan ma na myśli?

Bogorad przez chwilę mu się przyglądał. Wydaje się, że opanowanie Włada dziwiło go. Ale z drugiej strony, wzbudzało szacunek.

– Konkretnie... Ona, rzeczywiście, urodziła się w Opilni, rzeczywiście, wcześnie została sierotą i, rzeczywiście, pracowała jakiś czas w tartaku... Nawiasem mówiąc, właściciel tartaku nagle i niespodziewanie dla wszystkich zmarł. Prawda, to było już po tym, jak pani Angela Stach opuściła swoją rodzinną wieś... Rzeczywiście, w szkole medycznej numer dwadzieścia trzy uczyła się – była zapisana na pierwszy rok – ta sama Stach... Ale nie zaliczyła nawet roku. A cała ta historia z grupą rockową, powołaną przez producenta Daria Diję – jest wymyślona. Taki producent, rzeczywiście, istniał i został zamordowany – ale młoda pani Stach nawet go nie znała. Zmarły Dija ani razu nie „rozkręcał” śpiewających dziewczyn – wszystkie jego „projekty” były raczej młodymi istotami rodzaju męskiego.

– To znaczy, że to kłamstwo? – spytał Wład, mimowolnie podciągając palce u nóg w butach.

Detektyw przytaknął:

– Tak, fantazja... Twórcze myślenie. Ale to najbardziej niewinna informacja, jaką chciałem panu... Tak. Zna pan takie nazwisko, jak – Oskar Śnieg.

– Znam – powoli powiedział Wład.

– Możliwe, że pan widział jego nazwisko na opakowaniach po witaminach, cukierkach od bólu gardła, zbawiennie wpływających na potencję miksturach czy innych lekarstwach. Oskar Śnieg to, bez wątpienia, farmaceutyczny król. Był bardzo bogatym wdowcem. Miał córkę i dwoje dorosłych wnuków. Wszyscy oni nie byli zachwyceni, kiedy ojciec-dziadek ożenił się ponownie, przy czym, tym razem z młodą, samotną, zdecydowaną kobietą... krótko mówiąc, z naszą Angelą Stach. To było cztery lata temu...

– Rozumiem – powiedział Wład.

– Powiem od razu, że wszelkie obawy córki i wnuków potwierdziły się z nawiązką. Ta kobieta wyszła za Śniega tylko dla pieniędzy. I mówiła o tym bez żadnego skrępowania, prawie że w twarz mężowi i jego krewnym. Za grosz nie darzyła go uczuciem, dosłownie, wycierała sobie nogi o niego... Rozmawiałem z paroma osobami, wszystkich dziwiło zachowanie starego magnata, który nigdy wcześniej w życiu nie był tak sentymentalny, małoduszny i niezdecydowany... I ta kobieta owinęła go sobie wokół palca! Odchodziła i wracała, a on był zupełnie rozstrojony i wszystko jej wybaczał. Koszmar – bo wszyscy świadkowie, z którymi rozmawiałem, jednoznacznie określili ten związek jako koszmar – ciągnął się trzy i pół roku. Potem Śnieg ni z tego ni z owego, zmienił testament na korzyść żony. Córka i wnuki wpadli w rozpacz... a po kilku dniach staruszek umarł! Przewrócił się podczas porannego biegania. Nagłe zatrzymanie pracy serca. Miał już ponad siedemdziesiąt lat, ale wyglądał zdrowo, uprawiał sport... Świadkowie w sądzie. Najpierw córka Śniega obstawała przy tym, że młoda, chciwa żona w jakiś sposób zabiła męża. Ale nie udało jej się tego dowieść. Potem poddawano w wątpliwość testament. Krewni zmarłego mieli wielką szansę wywalczyć z powrotem swój spadek, nieraz zdarzały się takie precedensy... Jednak w najważniejszym momencie, kiedy sprawa była już praktycznie wygrana – krewni odstąpili od roszczeń. Wie pan, dlaczego?

Bogorad zrobił efektowną przerwę. Wład cierpliwie czekał.

– Dlatego, że pani Stach im zagroziła – cicho powiedział detektyw. – Na szczęście dom Śniegowie mają duży, kręci się w nim wielu interesujących... służących. Tak więc, mogłem dowiedzieć się, o czym rozmawiali krewni zmarłego magnata z wdową po nim, na dzień przed tym, jak sprawa o ponowne rozpatrzenie testamentu została zawieszona. Ona im zagroziła. Powiedziała podobno tak: jeżeli nie zejdziecie mi z drogi, zrobię z wami to samo, co zrobiłam z Oskarem. Będziecie na kolanach za mną chodzić, tak jak tylko zechcę. A kiedy mi się znudzicie, zdechniecie... Takich słów użyła.

– A oni uwierzyli – nie wytrzymał Wład. – Dorośli ludzie, znieważeni, ograbieni... uwierzyli w to wszystko?

– Uwierzyli – powiedział Bogorad, a jego szare oczy wkręciły się w twarz Włada dwoma pożądliwymi świderkami. – Musieli uwierzyć... Bali się jej. Od dawna. Byli przekonani, że jest wiedźmą.

Wład roześmiał się.

W tym śmiechu kryło się napięcie ostatnich miesięcy, ciężarówka z pomarańczową kabiną, świadomość poniżającego uzależnienia w całym, przyszłym życiu. Władowi było naprawdę wesoło. Śmiał się szczerze i niewinnie, jak dziecko w cyrku.

Bogorad patrzył na niego z dziwnym wyrazem twarzy. Trochę z zaniepokojeniem.

– Przepraszam – powiedział Wład, wycierając łzy. – Ale to naprawdę bardzo śmieszne. To znaczy, że ona jest wiedźmą?

– To jeszcze nie wszystko – grobowym głosem przyznał Bogorad. – Tak, to prawda, dziwne, że ci, jak pan sam zauważył, dorośli, przecież wcale nie małoduszni ludzie, przestraszyli się takiej dziecinnej, jak się nam wydaje, groźby. Tym niemniej, boją się pani Stach. Tak bardzo się boją, że zdolni są nawet zrezygnować z całego majątku!

– Niemożliwe – przyznał Wład, bez jakiegoś większego zdziwienia w głosie.

Bogorad spochmurniał:

– To dopiero początek... Zacząłem drążyć dalej. Do momentu wyjścia za mąż za Oskara Śniega, nasza figurantka przez jakiś czas była prawną żoną Jegora Elistaja... Przypomina pan sobie, był taki prezenter telewizyjny? Bardzo popularny jakieś sześć lat temu?

– O ile dobrze pamiętam, popełnił samobójstwo? – spytał Wład, znowu kurcząc palce w butach. – Tak mówiono...

Bogorad przytaknął:

– To prawda. Wyskoczył z piętnastego piętra po tym, jak kilka dni wcześniej pokłócił się ostatni raz ze swoją kobietą... z panią Angelą Stach.

Wład zakrył oczy.

Przypomniał mu się fragment reportażu telewizyjnego sprzed pięciu lat. Rzadko oglądał telewizję, ale sobotniego programu z Jegorem Elistajem starał się nie opuszczać. To był energiczny, młodo wyglądający mężczyzna, bardzo ujmujący, ostry w języku, zuchwały, jak wszyscy dziennikarze jego pokroju, zdolny do wszystkiego, nawet do utraty kontroli nad własnym zachowaniem. Jasnowłosy. Ze szczoteczką wąsów nad górną wargą.

Późno w nocy, w programie informacyjnym, pokazali tylko ciało leżące na asfalcie – przykryte prześcieradłem – i chudą, bez obrączek i sygnetów, białą rękę, pokazującą na rozrysowanej kredą dziecięcej grze w klasy, cyfrę trzy...

– Źle się pan czuje – szybko spytał Bogorad. Widocznie przyzwyczaił się już uważać swojego rozmówcę za opanowanego i odważnego, więc teraz, niespodziewana bladość na twarzy Włada trochę go zdziwiła.

– Szkoda go – głucho powiedział Wład. – Kto jeszcze?

– Pan się już domyślił? – szybko spytał Bogorad. – To znaczy, pan, rzeczywiście, przypuszczał...

– Nie – uczciwie przyznał się Wład. – W takim stopniu nie przypuszczałem.

Do ich stolika podeszła kelnerka. Uprzejmie spytała, czy goście nie pragną czegoś jeszcze. Wład zamówił dwieście gram koniaku. Bogorad popatrzył na niego – i zamówił lody.

Czekając na zamówienie, oboje milczeli. Bogorad gotowy był mówić dalej. Wład patrzył na samochody, przemykające za bukszpanowym żywopłotem i myślał o ciężarówce z brudną, pomarańczową kabiną.

W końcu przyniesiono koniak i lody. Bogorad opuścił łyżeczkę w czekoladowo-różową masę, nabrał trochę, podniósł do ust i ze smakiem oblizał:

– Do czasu, jak poznała się z Jegorem Elistajem, Angela Stach była żoną młodego, znanego bankiera... Donaj, mówi panu coś to nazwisko? Syn Gleba – Jaryk. Jaryk Donaj. Młodszy od niej o osiem lat. Jeszcze się uczył, kiedy się poznali. Przeżył z nią w związku małżeńskim dziewięć i pół miesiąca... Po czym rozstali się i Jaryk trafił do szpitala psychiatrycznego. Jest tam do tej pory. To znaczy, bywa tam od czasu do czasu. Jak mi powiedziano, ogólnie czuje się już dobrze i dlatego często go wypisują do domu. Ale obowiązkowo, raz w roku, wiosną, wpada w ciężką depresję... Właśnie mu się pogorszyło i nie mogłem się z nim zobaczyć. Oczywiście ojciec robi wszystko, żeby nikt nie dowiedział się o tym, co dzieje się z jego synem. Obowiązują wszelkie tajemnice, zakazy i tak dalej... Natomiast w dzieciństwie i młodości, jak zapewniają świadkowie, był to miły, zupełnie normalny i cieszący się życiem chłopiec. To prawda, ojciec za bardzo go rozpieszczał, na osobistym koncie Jaryk miał astronomiczną sumę... Rozumie pan?

Wład wziął duży łyk koniaku. Zdążył poczuć intensywny zapach winogron. Upił jeszcze trochę:

– Dobrze, dalej...

– Do momentu, jak zaprzyjaźniła się z bogatym uczniem – monotonnym głosem kontynuował Bogorad – pani Angela Stach była kochanką pewnego artysty. Widocznie ciągnęło ją również do miejscowej bohemy... Imię artysty pewnie nic panu nie powie – Samson Wiadryk... chociaż teraz, jak zapewniają specjaliści, jego prace rosną w cenie. Wie pan, jak to bywa: żyje się w biedzie, a dopiero po śmierci zostaje się bogatym i docenionym...

– Po śmierci – powiedział Wład.

Bogorad przytaknął:

– Podciął sobie żyły dokładnie siedem lat temu. Między jego śmiercią, a związkiem Angeli Stach z synem bankiera jest jeszcze półtora roku, którego nie wyśledziłem. Gdzie była? Co robiła? Nie wiadomo. Artystę darzyła wielką miłością przez całe półtora roku. Potem umarł.

– Artyści to często psychopaci – powiedział Wład.

– Zgadza się – westchnął Bogorad.

I zaczął pochłaniać swoje lody, a Wład patrzył, jak je. Jak delikatne, różowe, z czekoladowymi żyłkami, grudki, przenoszą się z miseczki na łyżkę, a potem znikają w ustach prywatnego detektywa. Dziwne, że lubi lody, tępo myślał Wład.

I o niczym więcej nie myślał.

– A co działo się z Angelą Stach od czasu jej wydalenia ze szkoły medycznej, do czasu spotkania niezrównoważonego artysty, Samsona Wiadryka – powiedział Bogorad, oblizując usta – nie udało się ustalić... Panie Palacz, byłoby bardzo szkoda, gdyby musiał pan umrzeć. Moje dzieci uwielbiają przygody Gran-Grema... Oprócz tego, jest pan mi winny jeszcze połowę sumy, zgodnie z tym, jak się umawialiśmy. Jeżeli pan umrze już jutro – od kogo będę mógł ściągnąć pieniądze? Od Angeli Stach?

Wład był wdzięczny Bogoradowi za ten niezręczny żart. Z punktu widzenia Bogorada, Wład był o krok od śmierci. Był człowiekiem, który zamarł na gzymsie wysokiego domu, a detektyw – jak mu się samemu wydawało – wybawcą, podpełzającym do niego na brzuchu i ze wszystkich sił utrzymującym na twarzy wyraz błogosławionego spokoju, a nawet próbującym żartować...

Bogorad nie mógł nie widzieć, że Wład jest roztrzęsiony i przygnębiony. Ale nie wiedział do końca, co tak naprawdę przeraziło jego klienta. A już na pewno, nie mógł domyślić się, że jemu samemu – detektywowi Bogoradowi – grozi niebezpieczeństwo, podobne do tego, jakie zgubiło wszystkich pozostałych mężczyzn Angeli.

– To znaczy – powiedział Wład – że... wszystko, o czym pan mi tu opowiedział, można dokumentalnie poświadczyć?

– Ależ oczywiście... Jestem gotowy dostarczyć panu te dokumenty. Tylko proszę pamiętać, że nie wszystkie mogą zostać wykorzystane w sądzie. Niektóre z nich zostały zdobyte, hm, niezupełnie legalnie.

– Nie zamierzam się z nikim sądzić – powiedział Wład.

– Bogorad skończył swoje lody i odsunął miseczkę:

– Panie Palacz, zadowolony jest pan z mojej pracy?

– Tak, oczywiście – powoli powiedział Wład. – Nawet bardzo. Przeleję pozostałą sumę na pana konto...

Bogorad niecierpliwie machnął ręką, dając do zrozumienia, że kwestia finansowa w danej chwili go nie obchodzi.

– Tak, tak... Panie Palacz, mogę jeszcze o coś zapytać?

– O co chodzi?

– Widzi pan – Bogorad podrapał się w koniuszek nosa. – Jestem prywatnym detektywem, nieraz widziałem ludzi w nieszczęściu... Ale to, co stało się z panem – to, naprawdę, wyjątkowy przypadek.

– Jak na razie nic mi się jeszcze nie stało – powiedział Wład.

Bogorad pokiwał głową:

– Stało się. Poznał pan tę kobietę. Utrzymuje pan z nią kontakt już od kilku miesięcy, jak mi się wydaje... I coś pan podejrzewa. Mam rację? W przeciwnym wypadku po co miałby pan zwracać się do mnie?

Wład popatrzył na dno swojego kieliszka. Dwieście gram koniaku zniknęło, pozostawiając po sobie ciężar zamiast ulgi i smutną trzeźwość zamiast euforii.

– Nie mam teraz ochoty o tym rozmawiać – przyznał się Wład. – A poza tym, płacę panu za zebrane informacje, a nie przyjacielskie rady.

Bogorad cofnął się na oparcie krzesła. Przygryzł wargę, nie spuszczając z Włada przenikliwych, szarych oczu.

– Nie chciałem być niemiły – powiedział Wład, podnosząc głowę.

– Biorąc pod uwagę sumę, jaką przelał pan na moje konto i jaką pan jeszcze przeleje, może pan być nie tylko niemiły – poważnie oznajmił Bogorad. – Może pan być ordynarny, histeryczny, nie wiadomo co myślący o sobie. Osobiście, każdy z moich klientów pozwala sobie na wielce ryzykowne rzeczy. Wliczam to w koszty – to wszystko.


* * *


– Jestem zajęta – powiedziała Angela.

Nie słuchając jej, Wład wszedł do pokoju. Angela siedziała przed lustrem, włosy miała schowane pod ceratowym czepkiem, a twarz pokryta była zielono-beżową, schnącą masą.

– Mówiłam, że jestem zajęta – monotonnie powtórzyła Angela bez żadnego zmieszania. Zobaczyła twarz Włada w lustrze i szybko się odwróciła:

– O co chodzi? Co się stało?

Wład, nic nie mówiąc, opadł na krzesło.

– Co się stało? – Angela podniosła głos.

Wład milczał.

– Albo powiesz mi, o co chodzi, albo idź sobie i pozwól mi skończyć – powiedziała Angela trochę łagodniej, ale nadal jeszcze bardzo nerwowo. – No?

– Chcę pogadać.

– Coś się stało?

– Możliwe.

– Nie podoba mi się, jak ze mną rozmawiasz – Angela sposępniała na twarzy, maseczka pokryła się pęknięciami.

– To nie ma znaczenia – powiedział Wład. – Najpierw czeka nas długie, bardzo długie życie razem... Będziemy starali się przemienić je w pełnowartościowe piekło dla siebie. Prawda?

Przez jakiś czas Angela patrzyła na niego, jakby chciała plunąć mu w twarz. Wład nie odwracał wzroku. Angela nagle uspokoiła się i opuściła ramiona:

– Poczekaj, tylko się umyję...

Ześlizgnęła się z taboretu i zniknęła w łazience. Wład siedział, palce miał złączone w zamek, słuchał szumu wody i czekał.

Właściwie, to czego on oczekuje od tej kobiety? Skruchy? Teraz, kiedy posiada już informacje, które tak dokładnie ukrywała przed nim... Zdemaskować można ją teraz w bardzo piękny, pouczający sposób. Nawet urządzić przedstawienie. Wywołać w niej, kolejno, zdziwienie, strach, wstyd, rozpacz...

Wład skrzywił się. Popatrzył na siebie w lustro – zobaczył zmęczonego, o szarej twarzy, człowieka, z dziwnie błyszczącymi, chorymi oczami. Angela się nie pomyliła, od razu wyczuła, że coś jest nie tak...

Wróciła. Teraz wyglądała na mniej lat, niż miała w rzeczywistości: wilgotne policzki zaróżowiły się, włosy rozsypały się niedbale po ramionach, mokre rzęsy trzęsły się częściej niż zwykle. Usiadła plecami do lustra, założyła nogę na nogę, wyciągnęła z kieszeni paczkę papierosów, zapaliła:

– To o czym chciałeś pogadać?

Wład milczał.

– No? – Angela nawet przysunęła się trochę na krześle obrotowym. – Co się tak patrzysz? Mów...

Wład wyciągnął z torby stertę papieru w przezroczystej, polietylenowej teczce. Milcząc, podsunął Angeli.

Angela wzięła ją, wzruszając ramionami. Spojrzała na teczkę z ukosa, jak wrona na błyszczącą broszkę...

Dobrze, że zmyła maseczką. Niespodziewana bladość, momentalnie pozbawiająca jej policzki niewinnego dziecięcego rumieńca, była teraz szczególnie widoczna. Na samym wierzchu sterty papierów znajdowała się duża fotografia, wycięta ze starej gazety. Młodo wyglądający, ujmujący mężczyzna, patrzył przez przezroczystą teczkę, a Angela patrzyła na niego, jak patrzy się na przywidzenie. I w tym momencie, fantastyczne prawdopodobieństwo, że może Bogorad kłamał, całkowicie zostało spisane na straty.

Angela szybko spojrzała Władowi w oczy. Powoli odłożyła teczkę, upuściła ją na uszkodzoną, hotelową podłogę:

– No i?

– Wynająłem człowieka, który zdobył dla mnie to wszystko – powiedział Wład. Spośród tego, co zamierzał powiedzieć Angeli, to zdanie było najtrudniejsze. Najbardziej śliskie i nieprzyjemne dla języka.

– No i?... – powtórzyła Angela. Spojrzała na papierosa w swojej ręce, strzepnęła popiół na podłogę.

– No i nic – powiedział Wład. – Musiałem dowiedzieć się, z kim jestem związany do samej śmierci... Z kim przyjdzie mi spędzić długie lata. Dlatego, że chciałbym żyć jak najdłużej.

– Wszyscy chcieliby długo żyć – powiedziała Angela. – Ale nie wszystkim jest to pisane.

– Tak – zgodził się Wład. – Tym ludziom – wskazał na teczkę przy nogach Angeli – nie było pisane.

Angela schyliła się. Dotknęła teczki koniuszkami palców. Skrzywiła się, jakby włożyła rękę do nocnika. Odchyliła przezroczystą klapę, wyjęła papiery. Od razu przeleciała wzrokiem wzdłuż twarzy Jegora Elistaja. Zajrzała do środka, przerzuciła parę stron. Wyciągi z archiwów, z księgi stanu cywilnego (ślub, rozwód, znowu ślub, śmierć), artykuły z gazet, odbitki amatorskich zdjęć, wyciągi z kont bankowych...

– I ty za to zapłaciłeś? – cicho spytała Angela.

– Tak – powiedział Wład.

– Ty nędzniku – powiedziała Angela zdziwiona. – Ty gadzie, potworze, łajdaku, durniu...

Wład już chciał zapytać: „A ty?”, ale powstrzymał się i zamilkł.

– Żeby tak jakiś dobry czarownik – powiedziała Angela przez zęby – wybawił mnie od konieczności patrzenia na twoją zarozumiałą gębę. Teraz rozumiem, to kara... być przykutym do takiej szumowiny, jak ty.

– Taki już nasz los – powiedział Wład.

– Niestety – przez zęby zgodziła się Angela. – A teraz wynocha. I nie pokazuj mi się na oczy, póki cię nie zawołam.


* * *


Samolot był gotowy do lotu. Wład odstawił niedopitą kawę i stanął na końcu niewielkiej grupy ludzi, oczekującej na dowiezienie do samolotu. Podjechał długi autobus. Podwozie miał tak nisko osadzone, że wydawało się, iż lada chwila dotknie brzuchem ciepłego betonu.

Pojechali.

Była jasna, przedpołudniowa godzina. Z prawej i lewej strony majaczyły skrzydlate sylwetki, mieniły się emblematy na ukośnych ogonach. Wład stał, trzymając się zwisającej z poręczy rzemiennej pętli i patrzył na słońce – wysoka, przyciemniona szyba, plus bardzo ciemne okulary Włada, pozwalały patrzeć na nie, prawie nie mrużąc oczu.

Dziwne, ale był szczęśliwy. Dzisiaj okazał się absolutnym panem każdej swojej minuty. Czekały go dwa długie, wypełnione wydarzeniami dni.

Przyzwyczaił się do tego, że jest panem swojego życia. Gospodarzem, a nie gościem. Teraz zanosiło się na to, że może nastąpić koniec takiego życia – z przyczyn od Włada niezależnych. Że inni ludzie będą teraz decydować, czy ma żyć, czy umrzeć. Ich nienawiść skierowana jest przeciwko Angeli, chociaż pojęcia nie mają, że dziecięcy pisarz Wład Palacz może przeżyć tę awanturnicę zaledwie o tydzień.

Nawet, jeśliby wiedzieli o tym – mało prawdopodobne, żeby taka drobnostka zmusiła ich do zmiany planów. Możliwe, że Wład, będąc na ich miejscu, postąpiłby dokładnie tak samo.

Pogodzić się z tym nie było łatwo. Kiedy klucze od twojego domu znajdują się w obcych, brudnych rękach, a ty jesteś pozbawiony możliwości wymiany zamka, kiedy ucieczka jest niemożliwa – jedynym ratunkiem pozostaje wyjście, time out, iluzja, do której na jakiś czas się przenosisz. Dwa dni wolności.

Trzy godziny temu Wład pożegnał się z Bogoradem. Znowu siedzieli w kawiarni, tym razem w hotelu i prywatny detektyw znowu jadł lody, truskawkowe.

– Grozi jej niebezpieczeństwo – powiedział Wład.

– Przede wszystkim panu grozi niebezpieczeństwo – delikatnie poprawił go Bogorad. – Wszyscy jej mężczyźni umierają.

Wład westchnął:

– Bardzo zależy mi na tym, żeby jej nie zabili. A krewni tego... starego farmaceuty, Oskara Śniega, naprawdę mogli wynająć płatnego mordercę, żeby odzyskać utracony spadek.

– Hm – wymamrotał Bogorad. – Historia z ciężarówką jest rzeczywiście niejasna... Widzi pan, panie Palacz, ta kobieta zostawiła po sobie w supermarkecie taki ślad, proszę mi wybaczyć, ale jakby tam słoń przeszedł. Odłamki, trupy. Wyobraża pan sobie, ile osób skrzywdziła? Ojciec małego Jaryka Donaja, wszechpotężny pan Gleb, publicznie ogłosił, że udusi ją własnymi rękami. Córka i wnuki Oskara Śniega nienawidzą jej. Krewni Jegora Elistaja, jego wpływowi przyjaciele i, w końcu, jego żona... Ma samych wrogów! I wszyscy na dodatek są bogaci i wpływowi.

– Kiepsko – powiedział Wład.

Bogorad przysunął się:

– Panie Palacz, nie chodzi o nią, ale o pana. Przez wszystkie te miesiące chodzi pan po linie nad przepaścią.

– Pan także myśli, że ona jest wiedźmą? – gorzko spytał Wład.

Bogorad zachowywał powagę:

– Wszyscy, którzy mieli z nią do czynienia, źle kończyli. Czy jest wiedźmą, maniaczką czy z innej planety – to nie gra żadnej roli. Wierzę w to, co widzę na własne oczy... Jest morderczynią.

Wład milczał, patrząc w stół.

Wszystkie te rozważania trzeba zostawić na później. Nie jest sędzią, tylko zwykłym dziecięcym pisarzem, który zamierza długo żyć... i któremu bardzo chcą w tym przeszkodzić.

– Panie Bogorad – powiedział, zbierając myśli. – Muszę wyjechać na dwa dni. Chciałbym, jeżeli mogę o to prosić, żeby, po pierwsze, Angela Stach przeżyła te dwa dni cała i bezpieczna. A po drugie, żeby pan spróbował znaleźć tego człowieka albo te osoby, które jej grożą. Czy rzeczywiście są to krewni zmarłego farmaceuty?

Bogorad wyglądał na zdziwionego:

– Zrujnuję pana, panie Palacz...

– Jeżeli ona umrze, pieniądze nie będą mi potrzebne – z westchnieniem przyznał Wład.

I Bogorad dziwnie na niego popatrzył.

Samolot oderwał się od ziemi. Unosząc się w powietrze, nieznacznie podniósł jedno skrzydło i opuścił drugie. Władowi zawsze żal robiło się ludzi, którzy w trakcie startowania czytali gazety. Jeżeli człowiek, startując, patrzy w zapełnioną drukowanymi literami stronę – to znaczy, że w jego życiu zostało już chyba niewiele radości.

Dzisiaj był wyjątkowo piękny dzień do podróży po niebie. Ziemia wyraźnie się odbijała, żadna chmurka nie mąciła widoku, nawet niebieski jasiek pod głową nie był zbyt twardy. W promieniach słońca mieniły się jeziora – jakby odłamki szkła. Wład patrzył w dół, przyciskając głowę do okienka.

Dzisiaj był czwartek. Do lądowania pozostała jeszcze godzina, a potem jeszcze jedna, żeby wydostać się z lotniska. Czy ona jest w domu? Powinna być. Jeśli jest na urlopie, zachorowała albo zabrała dzieci na wycieczkę – to znaczy, że na świecie nie ma sprawiedliwości, a Wład nigdy nie mógł w to uwierzyć. Zawsze był w głębi duszy przekonany, że mimo wszystko sprawiedliwość istnieje na świecie. To znaczy, że jest w domu, numer jej się nie zmienił i podniesie słuchawkę.

Stewardesa rozwoziła wózkiem napoje. Wład poprosił o czerwone wino.

Czy Bogorad zdąży w ciągu dwóch dni czegoś się dowiedzieć? Na pewno nie. Tym niemniej, przypilnuje Angelę i zrobi to o wiele lepiej, niż Wład na jego miejscu. A może – jeżeli będzie miał trochę szczęścia – Bogoradowi uda się przewidzieć kolejny zamach, usiąść na ogonie wykonawcy i w końcu dowiedzieć się, skąd ten ogon wyrasta...

To przecież oczywiste, skąd zwykle wyrastają ogony. Wład uśmiechnął się.

A może jednak za kierownicą ciężarówki siedział pijany chuligan? Bogorad uświadomił mu, że prawdziwy, profesjonalny morderca, zepchnąłby samochód z urwiska od razu, nie bawiłby się w jakieś „próby zamachu”. Może ten pijanica momentalnie wytrzeźwiał i widząc dzieło swoich brudnych rąk, do tej pory siedzi gdzieś w jakiejś dziurze i pije bez przerwy, topiąc w wódce nocne koszmary?

Przecież gdyby ten staruszek, który pomylił pokoje, nie był na tyle delikatny, żeby wrócić z przeprosinami, Wład do tej pory byłby przekonany, że Angelę ktoś próbował utopić w łazience... Może spis wszystkich osób, wykorzystanych przez nią, wywarł na nim zbyt wielkie wrażenie? Jedno to – nienawidzić i pragnąć czyjejś śmierci, a zupełnie co innego – przedsięwziąć w tym kierunku jakieś realne kroki.

Stewardesa podała mu plastikowe opakowanie ze śniadaniem, zawahała się – i podsunęła książkę do podpisu. Z miękkiej okładki szczerzył zęby zielony cudak, w którym Wład z największym trudem rozpoznał trolla z nieprawego łoża, Gran-Grema.

– Mógłby pan – poprosiła stewardesa. – To dla siostrzenicy...

Patrząc na jej zmieszaną twarz, wiedział, że siostrzenicy nigdy nie miała i nie ma. Ona, dorosła, długonoga kobieta, z przyjemnością czytająca książki dla dzieci, ale robiąca to w zupełnej tajemnicy, wstydząc się swojej pasji.

Wład wyjął długopis:

– A jak siostrzenica ma na imię?

Chwila zmieszania:

– Janina... Tak jak ja...

Wład, nie kryjąc uśmiechu, nagryzmolił na pierwszej stronie: „Dla miłej Janiny od Włada Palacza, który bardzo lubi latać samolotami”. Stewardesa odeszła, zadowolona.

Nie miałoby się ochoty umierać, pomyślał Wład, odprowadzając ją wzrokiem. Jak bardzo chciałby uwierzyć, że to był pijany chuligan, który skradł samochód dla zabawy i przyjemności. Ale nie wierzy. Nie warto chyba wmawiać sobie, jak maleńkiemu chłopcu, że w ciemnych krzakach nikogo nie ma, że to tylko wiatr szumi i poruszają się cienie. Nie. Jeżeli chce się długo żyć – trzeba przyjąć za oczywiste, że w krzakach na pewno siedzi szczerzący zęby potwór, z kuszą na żylastych plecach. Siedzi, jeszcze jak siedzi, a to znaczy, że wypada pomyśleć, jak go stamtąd wykurzyć...

Przyjemny głos stewardesy Janiny, poprosił o zapięcie pasów.

Niebo kończyło się.


* * *


Zadzwonił z lotniska. Z taksówki, wiozącej go w stronę miasta.

Sygnał. Znowu sygnał. I jeszcze raz.

– Halo?

Głos chłopca. Gdzieś czternastoletniego.

– Dzień dobry – powiedział Wład. – Czy mógłbym poprosić Annę? Jest w domu?

Krótka pauza. I-raz-i-dwa...

– Tak – powiedział chłopiec. – Jedną chwilkę.

I już z głębi obcego domu dotarło do Włada przytłumione: „Mama! To do ciebie!”

Jest na świecie sprawiedliwość. Jest, jest i jeszcze raz jest. Wład czekał. Taksówka jechała po drodze z prędkością nie mniejszą, niż sto dwadzieścia kilometrów na godzinę. Zwycięstwo ducha i rozumu ludzkiego, strzała, ze świstem przecinająca przestrzeń, jeden człowiek, wychodzący naprzeciw drugiemu...

– Halo – powiedziała Anna, a głos jej nic a nic nie zmienił się przez ostatnie piętnaście lat.

– Cześć – powiedział Wład. I-raz-i-dwa...

– Cześć – Anna wypowiedziała to tak, jakby widzieli się wczoraj wieczorem i umówili, że dzisiaj do siebie zadzwonią. – Gdzie jesteś?

– Blisko – powiedział Wład. – Bardzo blisko. Muszę... Słuchaj. Masz dzisiaj czas?

– Tak – powiedziała po krótkiej przerwie. – Znajdę trochę czasu... Stało się coś?

– Stało – powiedział Wład. – Muszę cię zobaczyć. Tylko tak, żebyś ty mnie nie widziała.

– Wład – po raz pierwszy od piętnastu lat nazwała go po imieniu. – Władek...

– Bardzo się stęskniłem – powiedział Wład.

– A nie możemy zobaczyć się normalnie? – spytała smutnym głosem.

– Nie, naprawdę – powiedział Wład. – Powinnaś być ostrożna... zgoda?

– Zgoda – jak echo odezwała się Anna. – A może by...

– Co?

– Nie, nic – powiedziała Anna. – Ja tylko tak. Wiesz, przytyłam trochę. Postarzałam się. Wład, boję się.

– Nie ma czego.

– Nie wyobrażasz sobie, jak się zmieniłam. Mam słabą szyję, siwe włosy, zaczęłam je nawet ostatnio farbować.

– No i co?

– Pamiętasz mnie taką, jaką byłam w młodości. Nie boisz się pozbyć własnych złudzeń?

– Nie lubię złudzeń, moja droga. Ani własnych, ani żadnych innych.

– Jeżeli mogłabym popatrzeć na ciebie... porozmawiać... może szybciej przyzwyczaiłbyś się do tego, że mam już prawie czterdzieści lat.

– Nie możesz ze mną porozmawiać. Za bardzo... cię cenię, żeby poddać się tej... procedurze.

Kierowca patrzył przed siebie. Tylko w jednym momencie Wład złapał jego spojrzenie w lusterku tylnego oglądu. Przelotne spojrzenie i znowu – na drogę.

Ciekawe, co sobie pomyślał?

A może, nie ciekawe.

– Posłuchaj mnie. Przyjdź o szóstej na dworzec główny, pod pomnik kolejarzy. Stań tam i czekaj. Nigdzie się nie ruszaj do wpół do siódmej... Kiedy zegar pokaże szóstą trzydzieści, zamachaj do mnie ręką. Rozpoznam cię. I czym prędzej odejdź, żeby nie wiem co... Szósta trzydzieści – odchodzisz. Jasne?

– Jasne – jak echo odezwała się Anna. – Myślałam, że podpiszesz dzieciom książkę...

– Pocztą przyślę ci podpisaną – niecierpliwie powiedział Wład. – Już wpół do piątej... Powinnaś się zbierać. Do zobaczenia.

– Do zobaczenia – jak echo odezwała się Anna. – Zaraz wychodzę.


* * *


Pomnik kolejarzy stał w samym centrum dworcowego budynku. Z prawej i lewej strony znajdowały się szerokie schody, po których dwoma zauważalnymi strumieniami przemieszczał się tłum.

Ludzie. Nieprzeliczone tłumy odjeżdżających, odprowadzających i wysiadających z pociągu. Kiwające się, zgodnie z rytmem kroków, głowy, dziesiątki nóg, jednocześnie opuszczających się na każdy ze schodków. Więzy nie lubią tłumów. Cała masa obcych ludzi, pogrążonych na swoich sprawach, tysiące oczu, rzeka walizek, las kroczących nóg – to jedyna przeszkoda na drodze więzów. Jedyna obrona, dzięki której możliwe stało się to dziwne spotkanie.

Na zewnątrz, w poczekalni, za szklaną ścianą było ciasno i duszno. Wład widział, jak trzy minuty przed szóstą – strzałka okrągłego dworcowego zegara dopiero co spazmatycznie poruszyła się – do podnóża pomnika podeszła kobieta w długim, jasnym płaszczu.

Siedział obok niej na wyciągnięcie ręki, z opuszczoną głową, w niczym nie odróżniając się od pozostałych pasażerów, czekających na odjazd swojego pociągu. Przykrył twarz dłonią, jakby ze zmęczenia i patrzył przez palce. Stała w nieprzyjemnym miejscu, wokół śpieszyli się ludzie i stukały kółeczkami ogromne walizki. Nie czuła się najlepiej, ale stała prosto, dumnie podnosząc podbródek i wpatrywała się w twarze tych, którzy przechodzili obok.

Postarzała się. Rzeczywiście utyła, zmienił się owal jej twarzy, krótkie włosy były teraz długie, delikatnie przyprószone siwizną.

Ale tak w ogóle się nie zmieniła. Tak samo zarysowane były kości policzkowe, szerokie ramiona, cienka i gładka szyja. Profil – a Wład zobaczył jej profil, kiedy nagle odwróciła się w ślad za kimś, pozostawał twarzą z monety, może już nie taką młodą, ale niemniej delikatną i majestatyczną.

Odprowadzała kogoś wzrokiem – i rozczarowana opuszczała głowę. Bez wątpienia, wydawało jej się, że to Wład. Ile razy jemu samemu wydawało się, że widzi ją w tłumie?!

Minęło siedem minut. Potem jeszcze siedem. Na tablicy z rozkładem jazdy drgnęły, zmieniając się, żółte litery i cyfry. Jeden pociąg odjechał, drugi był gotowy do odjazdu. Mówił coś miękki głos przez megafon. Kobieta w jasnym płaszczu tak wyraźnie szukała jego wzroku, że Wład musiał odwrócić się do niej plecami. Wyjął z kieszeni golarkę z kwadratowym lusterkiem, zobaczył własną twarz, zapadnięte policzki, ramię, a za ramieniem – pomnik kolejarzy i jasną postać u jego podnóża.

Dwadzieścia po szóstej. Wład wstał, zarzucił torbę na ramię i powoli zaczął iść w kierunku schodów.

Kobietę zmęczyły mijające ją twarze, ale mimo wszystko, wpatrywała się jeszcze. Przyglądała się pasażerom za szklaną szybą, w poczekalni, patrzyła nawet w to miejsce, gdzie Wład dopiero co...

Schodził w dół w gęstym tłumie zatroskanych, spokojnych, leniwych, zalęknionych, zmęczonych, zdenerwowanych, zadowolonych z siebie i obojętnych ludzi. Chwila – i zrównał się z kobietą w jasnym płaszczu. Zobaczył ją kątem oka (jest wolna. Jednak udało mu się ją uchronić. Nigdy nie przyjdzie pod jego drzwi, w poniżeniu błagając, żeby...) – i nie pozwolił sobie patrzeć dalej, dlatego, że wzrok jej drgnął i podążył za nim, jakby przyciągany przez magnes. Znowu zatrzymał się w miejscu, gdzie Wład dopiero co był, ale gdzie teraz majaczyły (żeby ją wpuścił. I ona nie umrze, jeśli...) obce twarze.

Minutę później Wład był już po drugiej stronie pomnika – teraz szedł w górę po schodach pod prąd strumienia i Anna nie mogła (jeśli przyjdzie mu nagle zginąć. Jest wolną i szczęśliwą kobietą, ma męża i dwóch...) go teraz widzieć za torbami i plecami, za to on mógł patrzeć odważniej.

(Dwóch synów...)

I pomimo tego chce go zobaczyć.

Wszedł na samą górę. Prawie biegiem zrobił kółko w poczekalni, podszedł do szklanej ściany.

W miejscu, gdzie siedział pięć minut temu, rozsiadła się jakaś otyła ciotka, otoczona torbami i reklamówkami.

Wład przycisnął policzek do szyby.

Anna podniosła wzrok, jakby ktoś ją zawołał.

Wład widział, jak uniosły się jej ramiona, jak szybko nabrała dusznego, dworcowego powietrza.

Spróbowała się uśmiechnąć. Nie, uśmiechnęła się. Podniosła rękę...

Wskazówka zegara przeskoczyła. Szósta trzydzieści. Anna machała do niego...

(Przez szybę i przez tłum...)

Wład patrzył. Tak, jak kiedyś – z dawien dawna – patrzył na nią przez wielkie audytorium, po przekątnej.

Anna także patrzyła. Jedna chwila... Druga...

Wład pokazał ręką na zegar dworcowy.

Anna popatrzyła w ślad za jego gestem – i przestała się uśmiechać. Pomachał do niej ręką, żegnając się. Patrzyła pytająco. Kiwnął głową. Nie ruszyła się z miejsca, wtedy kiwnął głową jeszcze raz – rozkazująco.

Powoli odwróciła się i skierowała ku wyjściu.


* * *


Otworzył oczy i długo nie mógł zorientować się, gdzie się znajduje. Chyba restauracja, podpowiadał zdrowy rozsądek. McDonald obok Domu Ślubów. Jakich ślubów? Ślubów. Krabów. Na sąsiednim stole stała plastikowa figurka śmiesznego, szczerzącego zęby, smoka. Jak nazywa się ten materiał? Plastik...

– Pan już wychodzi? – spytała kobieta z tacą w rękach. Na tacy zebrane były pstrokate, papierowe pudełka. Wokół kobiety harcował chłopiec, mający gdzieś z osiem lat, z granatową piłeczką na druciku.

– Tak – powiedział, słuchając głosu zdrowego rozsądku. – Już wychodzę.

Wstał, niedbale wziął ze stołu dokładnie taką samą tacę, jaką miała kobieta (z pudełek pozostały tylko kolorowe papierki, pusty kubeczek leżał przewrócony) i wsunął ją w szczelinę żelaznej maszyny, podobnej do ogromnej skrzynki pocztowej. We wnętrznościach maszyny głucho grzmotnęło. Odwrócił się, szukając wyjścia. Wszyscy przeżuwali, pociągali ze słomek, przy czym połowa z odwiedzających to były dzieci. Kolorowe piłeczki na drucikach błyskały w jego stronę, jakby przezroczyste, smocze oczy. Zdenerwował się. Zdrowy rozsądek podpowiadał mu, że powinien wyjść właśnie tamtędy, przez szklane drzwi, że nie grozi mu żadne niebezpieczeństwo. Po prostu wszedł do restauracji, żeby coś zjeść, już się najadł i teraz musi iść dalej...

Dokąd – dalej?

Do kantora, podpowiadał zdrowy rozsądek. Do biura.

Wyszedł pod szare niebo, złapał policzkiem kilka kropli chłodnego, wiosennego deszczu, dzisiaj szósty marca, mówił zdrowy rozsądek. Pojutrze – Międzynarodowy Dzień Kobiet...

– Jaki dzień?!

– Ja... – powiedział szeptem. – Powinienem był uprowadzić... tych dwoje... uprowadzić... doprowadzić. Ale nie uchroniłem?!

Dzieci, z hałasem zjeżdżające ze stromej górki, zerkały na niego przelotnie, bez zainteresowania. Włożył ręce w kieszenie kurtki i skręcił w lewo, w stronę przemieszczającego się szeroką drogą strumienia... „samochodów”, podpowiedział zdrowy rozsądek. Szedł w kierunku mostu, przerzuconego nie przez rzekę, ale przez drogę – żeby jedne samochody mogły rozminąć się z drugimi w powietrzu...

Deszcz padał coraz mocniej. Zdrowy rozsądek nalegał, żeby wyjął z torby złożony na trzy części parasol, ale nie śpieszyło mu się słuchać zdrowego rozsądku. Przystrajały go chłodne krople, ściekające mu z głowy, ze skroni, z karku.

– Promocja – powiedziała starsza kobieta, handlująca pierożkami. – W związku z Dniem Kobiet – znaczne obniżki. Może chce pan kupić jakiś prezent?

Odmawiając, pokiwał głową.

Schodził z mostu. Ostrożnie przeciął najpierw jedną ulicę, potem drugą. Przed wejściem do sklepu, niedaleko Placu Zwycięstwa, podeszła do niego, poprawiając słabo naciągnięty kaptur, uśmiechnięta dziewczyna:

– Mogę zająć panu chwilkę? Nie chciałby pan porozmawiać o Piśmie Świętym?

– Właśnie teraz? – powoli spytał Wład i dziewczyna wycofała się pod jego spojrzeniem. Sekundę później usłyszał, jak zwraca się do następnego przechodnia: „Mogę zająć panu chwilkę? Nie chciałby pan porozmawiać o Piśmie Świętym?”

– Wolność – powiedział policjant w mundurze, z gumową pałką przy boku – to zawsze samotność. Im pełniejsza wolność – tym większa samotność.

– Co? – zdziwił się Wład.

– Mówię, że każde przywiązanie to pierwszy krok do niewoli – z ochotą wyjaśnił policjant, opuszczając swój posterunek koło straganu i podchodząc bliżej.

– Czyżby? – niezdecydowanie zapytał.

– Tak-tak – dla pewności policjant dotknął kajdanków, wiszących u niego przy boku razem z pałką. – Właśnie tak. Nawet jeśli jest to przywiązanie do domowych pantofli. Albo do jednej marki papierosów. Czy do kraju. Zwłaszcza do kraju.

– Nie palę – powiedział. – I nie mam domowych pantofli.

– To znaczy, że jest pan samotny – powiedział policjant. – Zazdroszczę panu.

– Chyba spóźnię się do pracy – powiedział.

– Nie zatrzymuję pana – z powagą powiedział policjant. – Może pan iść.

I poszedł dalej. Zdrowy rozsądek, wydawało się, wstrząśnięty był spotkaniem z właścicielem pałki i teraz milczał, nie niepokojąc podpowiedziami.

Wład wszedł na próg z trzech betonowych stopni i, nawykowo pochylając się, wkroczył do ciasnego, czyściutkiego biura. Wzdłuż ściany znajdowały się oszklone witryny z wystawionymi na pokaz telefonami komórkowymi. Dobrze ubrana, długonoga dziewczyna, uważnie studiowała modele i ceny. Przy biurku siedział elegancki, młody mężczyzna, a najbardziej widocznym detalem jego wyglądu zewnętrznego był żółto-pomarańczowy krawat, zawiązany wokół wielkiej, muskularnej szyi.

– Znowu się spóźniłeś – powiedział mężczyzna z niechęcią.

– Szef już od piętnastu minut...

– TROLLU! Pomóż! TROLLU!

Odwrócił się.

Dziewczyna, jeszcze chwilę wcześniej oglądająca telefony, teraz krzyczała, wciskając się plecami w witrynę. Twarz miała białą, jak koszula eleganckiego mężczyzny, a usta otworzyły się tak szeroko, że było widać maleńki, trzęsący się w gardle języczek:

– Aaa! Trollu! Trollu! TROLLU!

I w szybie witryny za jej plecami Gran-Grem zobaczył własne odbicie.

Загрузка...