18. Zamek


Wielopokojowy hotelowy apartament cały skąpany był w świetle. Angela kursowała z pokoju do pokoju, jakby dziecięcy parowozik, szybko, wesoło i bez celu:

– Mamy jakieś plany na sobotę?

– Jestem zmęczony tymi wszystkimi tłumami – ostrożnie przyznał się Wład.

– Ale tam właśnie tłumów nie będzie... Spotkanie na łonie natury. Bardzo interesujący człowiek. Nie wypadałoby mu odmawiać. Już ciekawość mnie zżera, do szpiku kości: co on tam może mieć?

– Gdzie?

– Małe królestwo. Park z małpami i dziobakami, jakieś jaskinie z piraniami i bez piranii... A po gości wysyła zawsze helikopter.

Wład spochmurniał:

– Kto to taki?

Angela powiedziała nazwisko. Wład jakiś czas jej się przyglądał.

– Kłamiesz? – spytał w końcu z małą nadzieją w głosie.

– Nie kłamię – Angela uśmiechnęła się. – On także jest twoim wielbicielem. A dokładniej, jego syn. A ja – po prostu lubi ze mną porozmawiać.

I uśmiechnęła się wyjątkowym „pomarańczowym” uśmiechem, tym samym, który kiedyś tak poraził artystę Sonika.

Nazwisko „interesującego człowieka” już dawno stało się powszechnie znane. Nie patrząc na to, że sam nie był jeszcze zbyt stary – mógł mieć coś około pięćdziesiątki – samych podatków płacił tyle, że wystarczyłoby na pokrycie kilku budżetów średniorozwiniętych małych państw.

Wład niewyraźnie sobie przypomniał: tak, widzieli się na ostatnim przyjęciu. Patrzył na tego człowieka przez stół – tak, jak patrzy się na woskową figurę w jakimś muzeum, z zainteresowaniem, ale bez najmniejszej ochoty nawiązania rozmowy. Jego twarz jakby spowszedniała od częstego pokazywania jej na fotografiach w gazetach, kalendarzach czy widokówkach. Jego nazwisko, krótkie i łatwe do zapamiętania, już dawno stało się symbolem Wszechpotęgi Pieniądza. Okulary w cienkiej oprawie, szpakowata fryzura, profesjonalny, życzliwy uśmiech. Jeden raz – tylko jeden raz! – ich spojrzenia się spotkały i Wład uśmiechnął się w odpowiedzi, a dzięki mięśniom twarzy zdał sobie sprawę, że sam dawno nauczył się już uśmiechać – profesjonalnie.

O ile dobrze pamiętał, potem człowiek w okularach stał całkiem niedaleko. Wład przypomniał sobie uścisk suchej i silnej ręki. Jakieś nic nie znaczące słowa – „ach tak, znam pana”.

– I długo z nim rozmawiałaś? – spytał, wydobywając się ze wspomnień.

– Wystarczająco – lakonicznie odezwała się Angela. – Nie bój się, nie tylko nas zaprosił na obiad. Będzie na pewno jakaś śmietanka towarzyska, ale wszyscy pewnie szybko się upiją...

Wład skrzywił się. Angela wyciągnęła z kieszeni biały, papierowy prostokąt. Oprócz krótkiego nazwiska, nic więcej na nim nie było.

– Wiesz, czego najbardziej pragnę? – spytał Wład po krótkiej przerwie. – Żeby wszyscy zostawili mnie w spokoju. A potem zamieszkałbym najchętniej na bezludnej wyspie i całymi dniami spał.

Angela uśmiechnęła się:

– Boisz się. Panicznie boisz się kogokolwiek do siebie przywiązać. Ale nie przesadzaj. Jeżeli wszyscy przywiązywaliby się tak szybko – chodziłbyś już w ciasnym kręgu wielbiących cię uczniów, którzy nie odstępowaliby cię nawet na krok...

Wład przemilczał to. Niewielki niepokój – a nawet nie niepokój, tylko cień – zebrał mu się pod skórą i szarpnął nim od wewnątrz.

– Angela... Zwykły instynkt samozachowawczy podpowiada mi, że... nie powinno się o niczym decydować w tajemnicy przed sobą.

– Boję się, że możesz mnie źle zrozumieć – z westchnieniem powiedziała Angela.

Cień niepokoju momentalnie sczerniał i nabrał gęstości:

– Posłuchaj...

Angela wyciągnęła rękę. Dotknęła jego ramienia:

– Wład... Pozwól mi trochę pofantazjować? O nieograniczonym kredycie, o niekończących się pieniądzach? I co można byłoby z nimi zrobić?

– Angela – powiedział teraz już ze strachem. Odczucie było takie, jakby dawno oswojony wilczur – ogromny, niepokorny, ale w ostatnim czasie rozumiejący i spokojny – znowu odwrócił się z zielonymi ognikami w ślepiach, zawarczał, pokazując zęby i utrzymać go – jeszcze sekunda! – nie będzie już żadnej możliwości.

– Nie bój się – trafnie odczytała jego spojrzenie. – Jesteś taki strachliwy... jak dziewica. I w jakimś sensie jesteś dziewicą: twoje zasady są najważniejsze, twój duchowy spokój jest święty... Ty nawet własne, męskie szczęście ofiarowałeś „zasadom”. Niekiedy przychodzi mi do głowy: ktoś musiał skorzystać z tego, że zostałeś tak wychowany. Jeśliby więzy ujawniły się u człowieka kochającego i potrafiącego działać...

Wład milczał. Angela zmieszała się pod jego wzrokiem.

– Przepraszam, co ja ofiarowałem?

– No, gdybyś nie był... – Angela zacięła się. – Myślę, że byłbyś dawno żonaty, wychowywał dzieci... Kochałbyś swoją żonę... Którą oczywiście sam byś wybrał, a nie więzy wybrałyby za ciebie.

Wład patrzył jej w oczy. I Angela patrzyła w odpowiedzi. Poradziła sobie już ze zmieszaniem. Uśmiechała się.

– Brałaś mój komputer? – nagle spytał Wład. Angela zadrżała:

– Co? Po co mi twój komputer?

Wład poczuł, jak silnym ogniem zapłonęły mu policzki:

– Czytałaś. Moje. Listy?

Angela nerwowo zmięła poły jedwabnego szlafroka:

– Wład... No co ty. Nie mam pojęcia, o czym mówisz. Poczekaj... Jakie listy...

Ale Wład już wiedział, że ona kłamie. Komputer. Proste hasło, które łatwo można odgadnąć albo złamać. Wład nie postawił sobie za cel bronić się przed wścibstwem Angeli. Po prostu do głowy mu nie przyszło, że można bez pozwolenia czytać czyjeś listy. Zapomniał, z kim ma do czynienia...

Minuta upłynęła w straszliwym napięciu. Zastanawiał się, co dalej: zbić Angelę? Zostawić samą na tydzień, ukarać ją – i siebie – chorobliwym naprężeniem więzów?

A potem czerwona zasłona powoli opadła. I Wład pomyślał: co teraz? Teraz zna jeszcze jedną jego tajemnicę. Ostatnią. Zna, jak widać, już od dawna... No i co z tego? Czy Anna w jakiś sposób została skrzywdzona?

– Zawiodłem się na tobie – powiedział krótko.

Angela westchnęła:

– Uprzedzałam cię, żebyś nie myślał o mnie za dobrze. Nie zrozumiałam... wiele. Tak więc, uspokój się – pewnie nie było mi dane. Słyszysz? Nie było mi dane... Wiesz, jest taka stara, egzotyczna moda pielęgnowania kobiecych nóżek w drewnianych bucikach. One robią się wtedy bardzo ładne. Malutkie. Tylko nigdy nie mogłam pojąć ich piękna... Sam się wypielęgnowałeś w takim buciku. I nie więzy są temu winne. Więzy – to głupstwo... To, co masz wewnątrz, jest silniejsze od wszelkich więzów. Przestraszyłeś się i nie wziąłeś tego, co należało ci się zgodnie z prawem: kobiety, którą kochasz do tej pory! Myślisz pewnie, że jeśli nie byłoby więzów – zdecydowałbyś się? Nieprawda. Wydałoby ci się, że masz za mało pieniędzy. Albo, że jesteś za głupi. Albo, że nie jesteś dostatecznie dobry dla niej. Albo jeszcze coś. I pisałbyś do niej niewysłane listy aż do samej śmierci. Tak, jak teraz.

– No pewnie, lepiej by było, gdybym ją przywiązał – odparł Wład. – Całkiem logiczne. Wychodząc od twojego doświadczenia...

– Dobra, jestem głupia – spokojnie powiedziała Angela. – Załóżmy, że jestem bezdusznym potworem. Tylko to nie ma nic wspólnego ze sprawą. Ale ty! Ty się przestraszyłeś. Nie chciałeś brać na siebie odpowiedzialności. Myślisz, że nie byłaby z tobą szczęśliwa? Bzdura, poradziłaby sobie. Uzależniłaby się od ciebie? Ale ludzie bardzo często się od siebie uzależniają! Dziecko od rodziców, żona od męża... Przywiązałbyś ją i odpowiadałbyś za nią. Ale bałeś się odpowiedzialności. Łatwiej było ci uciec i ukryć się.

Wład milczał.

– Nie mogę zrozumieć – ze smutkiem powiedziała Angela. Naprawdę, nie mogę tego zrozumieć. Jesteś lwem z duszą królika. Przez całe życie nauczyłeś się tylko doskonale ukrywać, a najbezpieczniejsza twoja kryjówka – to twoje książki. Gran-Grem to ty, jakim siebie widzisz. Niedoskonały, skrzywdzony przez los, półkrwisty. Ale za to bardzo zdecydowany, nieugięty i energiczny, jak motocyklowy silnik... Wybacz, jeśli cię obraziłam.

Władowi nagle zrobiło się lekko. Zupełnie lekko. Po raz pierwszy od kilku miesięcy depresji.

– Mylisz się – powiedział miękko. – Nie żałuję tego, co zrobiłem.


* * *


Wtedy, w metrze, na stacji wypełnianej tłumami z co chwilę przyjeżdżających pociągów, siedzieli na pokrytej lakierem ławce pośrodku peronu. Siedzieli naprzeciwko siebie. Wład wiedział że widzi Bogorada po raz ostatni. On mówił, a Bogorad słuchał. Nigdy w życiu, żadnemu człowiekowi nie odważyłby się powiedzieć tego, co mówił Bogoradowi w metrze, przy huku podziemnych kół. Przy szuraniu tysięcy nóg. Przy hałasie najbliższych ruchomych schodów.

Wład opowiedział o Dymku Szydło, który umierał na oddziale intensywnej terapii w tym czasie, jak on pisał wypracowanie w dusznym audytorium, zupełnie do niczego nie potrzebnej mu, szkoły teatralnej. Opowiedział o mamie, której nie potrafił zostawić nawet na jeden dzień – ale mimo wszystko stracił. I wini za to siebie.

Wład opowiedział w końcu o Annie. Ludzie mijali ich, przysiadali się, wstawali, a Bogorad słuchał.

Wład w końcu ochrypł.

Przyjechało – i odjechało – wiele pociągów, zanim Bogorad przemówił.

– Jak ja mogę ci teraz pomóc? – spytał rzeczowo. – Zdaję sobie sprawę, że nie pytasz mnie, czy dobrze postąpiłeś, czy dokonałeś dobrego wyboru. Wybrałeś i to wystarczy. A teraz – jak ja mogę ci pomóc?

– Bez wątpienia, już mi pomogłeś – powiedział Wład bez przekonania. – Ty przecież, jak mi się wydaje, nie uważasz mnie za wariata?

– To bzdura – powiedział Bogorad. – Jeśli potrzebne by ci było moje współczucie – ofiarowałbym współczucie. Ale dobrze wiem, że ani współczucia, ani tak zwanego „zrozumienia”, ani żadnego mleka i miodu nie będziesz ode mnie potrzebował. Nie musisz nikogo o to pytać, czy masz rację. Sam doskonale wiesz, że masz. Dlatego powiedz: jak mogę ci pomóc? Przecież całkiem nieźle zdobywam informacje, zdążyłeś chyba zauważyć? A jakie jeszcze usługi mogę zaproponować, daj Boże, żebyś ich nigdy nie potrzebował...

– Dziękuję – powiedział Wład. – Dziękuję, Zachar... Teraz czuję się o wiele lepiej.

– Nie ma za co – powiedział Bogorad. – Póki co, nie ma za co.

– Powiedz, Zachar – powiedział Wład – przecież to jest niemożliwe, żebyśmy byli jedynymi ludźmi na ziemi, którzy posiadają tę właściwość? Skoro się spotkaliśmy... To znaczy, że musieliśmy się spotkać. Najpierw myślałem, że tylko ja jestem taki. Teraz wiem, że jest nas więcej... Na pewno wśród żyjących dzisiaj ludzi są podobni do nas? Ilu ich jest? I ilu ich było wcześniej? Skąd się biorą? Jak się o tym dowiedzieć?

– Zastanowię się – powiedział Bogorad. – Nigdy w życiu nie miałem tak szalenie interesującej sprawy... Postaram się coś znaleźć.

– Będzie pewnie trudno – powiedział Wład. – Nie wiem... To, co posiadamy, to chyba nie jest naturalna właściwość u człowieka? Jest raczej obca, jak żelazna antena na głowie. Albo, na odwrót, jest nam dana z natury, tylko rozrosła się do niewyobrażalnych rozmiarów, coś jak ręce do ziemi czy słuch absolutny. Może każdy człowiek w jakimś stopniu, w zalążku, posiada te właściwości?

Bogorad milczał. Otyła kobieta w chustce, siedząca obok na ławce, w napięciu patrzyła spod oka w stronę Włada.

– Zapytałbym inaczej – powiedział Bogorad. – Czy jest w tej absolutnie diabelskiej właściwości chociaż odrobina dobra? Dla ciebie? Dla innych ludzi?

– Angela uważa – gorzko powiedział Wład – że swoją drogą to pożyteczna właściwość.

Bogorad z powątpiewaniem pokręcił głową.


* * *


Przy brzegu kołysał się statek z wiosłami – prawie współczesna, do ostatniego szczegółu odtworzona, galera. Półnadzy, o pięknej skórze, ludzie dwoma szeregami stali wzdłuż schodów, proponując gościom napoje chłodzące i od czasu do czasu rzucając pozdrawiające hasło. Wład zmieszał się. Angela mocniej chwyciła go za łokieć:

– Nie pokazuj, że jesteś zdziwiony. Zachowuj się, jakby nigdy nic...

U podstawy marmurowych schodów zaczynały się ruchome, z chodniczkiem, biegnące prosto nad powierzchnią morza. Zanosiło się na sztorm. Wysokie bryzgi rozpalały się w promieniach zachodzącego słońca – a być może, w promieniach reflektora, umiejętnie umieszczonego gdzieś na brzegu. W ślad za parą w podeszłym wieku – siwym admirałem w oślepiającym mundurze i staruszką w sukni wieczorowej z odkrytymi plecami – Wład z Angelą weszli do windy. Winda była okrągła, przezroczysta jak akwarium, a za szyb służyła jej szklana rura, którą cztery osoby – sławny literat z żoną i admirał ze swoją staruszką – gładko zjeżdżali w dół.

Znajdując się na poziomie przypływu, Wład mimowolnie wstrzymał oddech.

Kiedy znalazł się pod jego poziomem, przez chwilę poczuł się chłopcem z prowincji, który trafił do stołecznego parku rozrywki.

Było bardzo cicho. Winda zjeżdżała coraz niżej. Światło zachodzącego słońca powoli przechodziło w inne, głębokie i ciepłe. Pod wodą zaczynały migotać kłaniające się kielichy różnokolorowych latarń.

Przezroczysta winda zatrzymała się. Wład był przekonany, że przez otwierające się drzwi za chwilę chluśnie woda – ale zamiast tego, otwierające się podwoje wpuściły daleki odgłos rozmów, kobiecy śmiech i charakterystyczny „koktajlowy dźwięk”. W ślad za admirałem i jego staruszką Wład i Angela wyszli na hol – także szklany, otoczony ze wszystkich stron głębokim morzem. Obok żółtej latarni przepłynęło, pobłyskując grzbietami, zwarte stado pasiastych, jaskrawych ryb.

Angela próbowała coś powiedzieć. Wład wyczytał z jej ust: „Ileż to... pieniędzy!”

Podwodny pałac zrobiony był ze szkła i przezroczystego plastiku. Wszystkie sale, niepodobne do siebie rozmieszczeniem i formą, przyglądające się sobie z każdego miejsca, przypominały ni to przecudny żyrandol, ni to szereg powietrznych pęcherzyków, które nie dotarły na powierzchnię. W centrum każdej sali znajdowało się nieregularnej formy akwarium, pełne wodorostów i ryb. Uczucie realności tchórzliwie kapitulowało – odcienie granatu, srebra, ludzie, ryby, blask, pęcherzyki, woda i ląd plątały się, jakby były kupą wodorostów.

Gości zebrało się niedużo – około pięćdziesięciu, może stu osób. A może pięciuset. A może większa część z nich to nie byli ludzie, tylko ludzkie odbicia na ogromnych szklanych powierzchniach. Wszyscy bez przerwy przechodzili z sali do sali. Wszyscy byli w euforii, głośno się śmiali i dużo pili.

Kelnerzy i kelnerki byli nadzy, jeśli nie liczyć rysunków, pokrywających każdy milimetr ich skóry. Władowi zaczynało kręcić się w głowie. Na płaskim pośladku przechodzącej obok dziewczyny-kelnerki zdążył zobaczyć niemalże fotograficzne odbicie starego parku w stolicy – Wład poznał to miejsce, bywał tam wiele razy! Dziewczyna szła, ciało ledwo zauważalnie kołysało się, miało się wrażenie, że liście narysowanych (wytatuowanych?) drzew drżą...

Zawartość roznoszonych przez kelnerów tac zmieniała się co chwilę. Wład nie wiedział, co znika w jego ustach. Tak w ogóle, to nie chciało mu się jeść. Kilkaset metrów od niego pojawiła się nieduża podwodna łódka. Przesunęła reflektorem, oślepiając jedzących i śmiejących się, zgasiła światło i znikła w ciemności, a Wład wciąż jeszcze stał przy szklanej ścianie, zastanawiając się: co to było? Makieta? Model do sklejania? Czy współczesna łódź podwodna?

– Widziałeś? – spytała Angela. – Widziałeś to?

Za szkłem majestatycznie płynęła meduza – błękitny półmisek z koronkowymi falbankami, snop metrowych macek, w gąszczu których bez strachu zatrzymały się małe rybki. Wład odwrócił głowę – w akwarium leżała żółta ludzka czaszka. Obok, nieruchomy żółw przyczepił się do szkła ze straszną siłą. Jego pancerz i piasek na dnie akwarium pokryte były dywanem różnego rozmiaru drobnych monet.

– Wrzucimy monetę?– spytała Angela. – Żeby jeszcze raz tutaj... Chociaż raz...

Wład, oślepiony, obejrzał się. Wspaniali goście ginęli na tle podwodnego królestwa. Wład bez wątpienia widział wielu z nich wcześniej – na stronach gazet, na ekranie telewizora, gdzie śpiewali, czytali wiadomości, prowadzili konferencje prasowe.

– Poznałeś tego? – Angela szepnęła mu na ucho.

Wład ciężko pokiwał głową.

Tuż za szklaną szybą przepłynęła przezroczysta ryba. W jej wnętrzu pracował malutki motorek z nieczytelną etykietą na korpusie, kręciły się czerwone i zielone trybiki. Ryba otworzyła usta i wytrzeszczyła żywe, żółte i uważne, oczy.

– Boże – wyszeptał Wład.

Światło w szklanych salach powoli zaczęło gasnąć, za to latarnie na zewnątrz rozpaliły się jaśniejszym płomieniem. Angela krzyknęła i chwyciła Włada za rękę. Zobaczył najpierw ogromny, z szeroką płetwą, rybi ogon. Zdążył się jeszcze zdziwić – no, rzeczywiście, zdrowa ryba! – bo po chwili spoglądała już na niego z dna szczupła dziewicza twarzyczka w otoczeniu zielonych, rozchodzących się na boki włosów. Dziewczyna miała z wyglądu około piętnastu, szesnastu lat. Powoli płynęła na spotkanie Włada, łapa jej ogona miarowo poruszała się, cienkie przezroczyste frędzle falowały, jakby w tańcu. Rusałka podpłynęła prosto do szklanej ścianki, przyczepiła się do niej dłońmi, podbródkiem i piersią. Wład dopiero teraz zauważył malutkie filtry w nosie, z podłączonymi do nich cieniutkimi rureczkami.

Obok ktoś westchnął z zachwytu. Ktoś figlarnie głaskał szkło. Po chwili jeszcze siedem rusałek przypłynęło z ciemności i zbliżyło się bezpośrednio do ludzi.

– No właśnie – ochryple powiedziała Angela.

Rusałki tańczyły, ich ogony były do tego stopnia naturalne, że Wład aż wytrzeszczał oczy ze zdziwienia. Przez ułamek sekundy wydawało się, że filtry w nosie były tylko zwykłym przywidzeniem, a ten, kto zbudował podwodny pałac, był w stanie wypełnić swoje akwarium, naprawdę, prawdziwymi rusałkami...

– Podoba się? – ktoś spytał za Włada plecami.

Wład odwrócił się. Siwiejący mężczyzna w gustownych okularach stał całkiem blisko. Dwa kroki od niego. Wład w milczeniu rozłożył ręce. Ten gest był bardziej wymowny niż jakiekolwiek słowa.

– Nie miałam pięknego dzieciństwa – szczerze wyznała Angela. – Zostało mi dzisiaj... podarowane.

– Ja też nie miałem pięknego dzieciństwa – poważnie powiedział siwiejący człowiek w okularach. – Niech chociaż mój syn je ma... Proszę popatrzeć, teraz będzie interesująco.

Wład odwrócił się do szklanej ściany. Rusałki cały czas jeszcze tańczyły. Chwila – i gdzieś z góry ruszyły do ataku brodate trytony z trójzębami w rękach. Rusałki, przestraszone, czmychnęły dokąd się da. Trytony wszczęły bitwę, ich trójzęby miotały czerwonym, krystalicznym ogniem i w wirze walki, nie wiadomo skąd, pojawiła się cudaczna ryba, w której paszczy zmieściłby się postawiony pionowo samochód ciężarowy i połknęła od razu dwóch albo trzech wojowników. Pozostali rozproszyli się. Dla odmiany, ze wszystkich stron ruszyły teraz, prowadzone przez znajome rusałki, różnorodne i kolorowe istoty: gigantyczne ośmiornice z błyskającymi oczami, nurkowie w starodawnych kostiumach, tańcujące trupy utopionych marynarzy, morskie diabły z ostrymi, wijącymi się ogonami, potwory, roboty, sepie – wszystko tak prawdziwe z wyglądu, że wielu gości dla bezpieczeństwa cofnęło się bliżej centrum podwodnej sali.

– Tak, mój syn lubi bajki – z zadowoleniem powiedział mężczyzna w okularach. – Artur, przywitaj się, to ten pan, który pisze o twoim ulubionym Gran-Gremie...

Obok niego stał chudziutki chłopiec, mający może z osiem lat. Na tle gości, mieniących się wieczorowymi strojami, stare dżinsy chłopca wydały się szczególnie zniszczone, trykotowy sweterek – za bardzo rozciągnięty, a białe adidasy – nadto rozchodzone.

Chłopiec miał gdzieś podwodne palące, rusałki i ośmiornice. Patrzył na Włada w taki sposób, w jaki Wład patrzył jeszcze niedawno na łódź podwodną, która pojawiła się nie wiadomo skąd.

– Pan... tak to pan. Podpisze mi pan książkę?


* * *


Cały wieczór Wład spędził w towarzystwie małego Artura. Trudno powiedzieć, żeby sprawiło mu to dużą przyjemność. Bał się tego chłopaka prawie mistyczną bojaźnią. Z jego punktu widzenia dziecko, wychowywane w podwodnym świecie (a ile jeszcze takich pałaców, nadwodnych, podziemnych, leśnych i podniebnych, stworzył dla niego, jego kochający dzieci i potwornie bogaty, tatuś?!), po prostu nie wyrośnie na normalne dziecko. I to, że Artur z wyglądu prawie niczym nie odróżniał się od żadnego chłopca z ulicy, niepokoiło Włada jeszcze bardziej i sprawiało, że zamiast uspokoić się, trzymał się na baczności.

Wład trzymał się ostatkiem sił. Był tak uprzejmy i tak do bólu szczery, jak to tylko było możliwe. Artur pamiętał przygody Gran-Grema w najdrobniejszych szczegółach. Interesowały go takie drobnostki z życia trolla, o których nie wiedział nawet sam Wład i które dlatego trzeba było na gorąco wymyślać. O dziesiątej wieczorem, kiedy zjawiła się po Artura uśmiechnięta kobieta z wytwornym, władczym wyrazem twarzy i zabrała obrażonego chłopca spać, Wład poczuł taką ulgę, że w przypływie radości obiecał „młodemu czytelnikowi” kolejne spotkanie.

– Ten pacan zakochał się w tobie – powiedziała Angela, mrużąc oczy jak najedzony kot.

Helikopter uniósł się w nocne niebo. Stali, smagani zimnym wiatrem, upojeni, oszołomieni, szczęśliwi i zmieszani zarazem.

– Ten pacan zakochał się w tobie po uszy już dawno. Jeśli chcesz wiedzieć, całe to przyjęcie było przygotowane dla twojego spotkania z Arturkiem.

On ci to powiedział? – spytał Wład.

Angela przytaknęła:

– Długo z nim rozmawiałam. Zgadzają się u nas pewne fakty z naszych biografii... On także stracił matkę we wczesnym dzieciństwie. Także miał macochę. I ojca alkoholika. I po tym wszystkim... po tym wszystkim! Sam! To wszystko! Rozumiesz?!

– Boże, jak ja się zmęczyłem – powiedział Wład.

I powlekli się do hotelu.

Gospodarz podwodnego zamku zapraszał ich na noc. Proponował nieprawdopodobne wygody. Wład z rosnącym strachem zaczynał zdawać sobie sprawę, że trudno będzie odmówić, a nawet może okazać się to niemożliwe. Widział, jak blisko stoją obok siebie, rozmawiając, mężczyzna w okularach i Angela. Niekiedy, dając się ponieść rozmowie, Angela lekko dotykała jego ręki. Władowi wydawało się, że widzi już pierwsze, nieśmiałe, pajęczynowate włoski więzów, obejmujące szyję pomysłowego miliardera.

To niemożliwe, mówił do siebie. Żeby przywiązać człowieka, jedna rozmowa nie wystarczy. I dwie nie wystarczą. Nawet trzy. Jeśli tylko...

Artur odwracał jego uwagę. Zmuszał do napięcia i zachowania jednocześnie nieprzymuszonego, godnego zaufania tonu. Zmuszał się do utrzymania na twarzy lekko figlarnego uśmiechu profesjonalnego bajarza. Artur wierzył mu i niekiedy, dając się ponieść rozmowie, delikatnie dotykał jego ręki, leżącej na oparciu fotela...

– Nie możemy więcej tam jeździć – głucho powiedział Wład w ciemności sypialni.

Angela poruszyła się. Zaszeleściło nakrochmalone prześcieradło.

– Dlaczego?

– Jesteśmy dla nich niebezpieczni – powiedział Wład. – Szczególnie dla chłopca. Nie wiem, nie mam tutaj doświadczenia... Ale wydaje mi się, że dzieci muszą przywiązywać się szybciej.

– Zwłaszcza jeśli istnieje emocjonalny kontakt – powiedziała Angela i Wład przytaknął wcześniej, niż rozpoznał swoje słowa, powiedziane kiedyś Angeli w trakcie „teoretycznej rozmowy”.

– Boże – powiedziała Angela ze słodką rozpaczą. – Mój Boże... Pomyśl tylko, ile pieniędzy. Jakie kolosalne sumy. To już nie jest nawet bogactwo, to zupełnie inna jakość... To władca świata.

– To zaledwie tylko magnat – powiedział Wład. – Monopolista... I te pieniądze można było wydać na szczytniejsze cele...

Zaciął się. Przypomniał mu się szklany pałac, łódź podwodna, rusałki i ryba z trybikami w plastikowym wnętrzu.

– To było przepiękne – marzycielsko powiedziała Angela.

Wład milczał. Patrzył w ciemny sufit. Teraz żałował, że dał się namówić i zgodził na ten wyjazd. W świecie, w którym prawdziwy jest podwodny pałac z rusałkami, wiele rzeczy zmienia swój sens...

– A niektórzy ludzie nic nie mają. Nie mają pieniędzy, żeby wyleczyć chore dziecko...

– Pałac z tego powodu nie robi się gorszy – tak samo marzycielsko odezwała się Angela. – Zresztą...

Zamilkła.

– Co – zresztą?

– Nic – powiedziała z westchnieniem. – Jutro porozmawiamy.


* * *


Witaj, Moja Droga.

Na wszelki wypadek dam Ci adres internetowy jednego dobrego człowieka, nazywa się Zachar Bogorad, jest prywatnym detektywem. Oczywiście, jego usługi pewnie nie będą Ci nigdy potrzebne (bardzo w to wierzę!), ale adres może się przydać. Gdyby co – powiesz mu, że jesteś moją dawną znajomą. W pełni mu ufam. To, tak naprawdę, druga osoba po Tobie, która zna o mnie całą prawdę...

Wybacz, nie mam czasu, żeby napisać więcej. Ucałuj chłopców.

Kwiecień


* * *


Chodziła po pokoju – tam i z powrotem, jak dowódca przed zastygłym szeregiem. Poły jedwabnego szlafroka – długiego, jaskrawego, żółto-różowego – powiewały jak sztandary.

– Czego ty chcesz? – cicho spytał Wład. – Władzy?

– Sprawiedliwości – powiedziała Angela. – Wczoraj rozmawiałam z nim o naszym dzieciństwie. Pewnie tego nie zrozumiesz, wychowywała cię kochająca matka, co prawda przybrana, ale... On gotów jest opłacić program pomocy dzieciom bezdomnym. On i bez tego stale coś opłaca – kliniki, instytuty, badania medyczne... Jest dobroczyńcą, w jego sytuacji inaczej nie można. On jeszcze nie wie... Ale znajomość ze mną odmieni jego życie. I wiele innych istnień popchnie w lepszą stronę.

– Czyich istnień?

– Ludzkich. Dziecięcych. Sieroty, które gniją w przytułkach, chłopcy, którzy nocują pod mostami, dziewczynki, które są gwałcone przez swoich ojczymów w każdą środę i niedzielę. Posłuchaj i nie odwracaj twarzy. Ludzie, którzy zalewają świat barami o swoich nazwiskach, komputerami o swoich nazwiskach, zabawkami o swoich nazwiskach... Stworzymy razem sieć domów dziecka „Gran-Grem”. Z wykwalifikowanym personelem. Z lekarzami i pedagogami. Ze znakomitym przygotowaniem. Tak, żeby te dzieci, kiedy dorosną, stały się elitą. Żeby tworzyły elitę. Sieroty, bezdomni. Co ty na to?

– Chcesz zapisać się w historii?

– Możliwe – Angela podniosła podbródek. – Tak, chcę coś znaczyć. Chcę, żeby za moim nazwiskiem coś stało. Żeby u każdego obywatela, który przeczyta w gazecie słowa „Angela Stach”, pojawiał się w tym momencie cały rząd skojarzeń. Tak, jak dociera do nich – „Wład Palacz”, a słyszą „Gran-Grem, nakłady, pieniądze, sława.” Chociaż pewnie nie na długo. Minie dziesięć lat i będą o tobie pamiętały tylko bibliotekarki. Zobaczysz.

– Zazdrościsz mi? – zdziwił się Wład.

Angela w końcu przestała chodzić. Usiadła naprzeciwko, założyła nogę na nogę (jedwabne poły opadły na podłogę, prawie w pełni odkrywając opalone, muskularne uda).

– Jesteś czyścioszkiem... Wiem. Wolisz się nie mieszać. Czy ty byłeś kiedyś w zwykłym dziecięcym szpitalu. Albo w przytułku?...

– Nie bądź obłudna. Jeszcze przedwczoraj miałaś gdzieś wszystkie nieszczęśliwe dzieci na świecie.

– A skąd ty to możesz wiedzieć. Potrafisz czytać w myślach? Wątpię. Dlaczego uważasz, że masz prawo kogokolwiek sądzić?

– Sama powiedziałaś przecież, że chcesz „coś znaczyć”. A dzieci dla ciebie...

– Posłuchaj. Wysil swoją pisarską wyobraźnię, chociaż na chwilę i wyobraź sobie: nieograniczony kredyt... Tak, za te pieniądze, które zostały wydane na wczorajsze przyjęcie, można byłoby uratować tysiąc osób! Dziesięć tysięcy! Posłuchaj... Najważniejsze to zacząć. Otworzyć jeden – drugi – przytułek. Ogłosić konkurs na nauczycieli, wychowawców, opiekunki do dzieci. Wyznaczyć im taką pensję... jaką ma prezydent! Umieścić w przytułku najbardziej pokrzywdzone, niedożywione i brudne dzieci. I przeprowadzić kampanię reklamową na całym świecie. Teraz, kiedy „Gran-Grem” jest u szczytu sławy... I ja będę głównym opiekunem tej sieci. I to będzie sprawiedliwe, dlatego, że to moja idea. Pieniądze też będę sama zdobywała. „Kraina sprawiedliwości Angeli Stach – sieć przytułków dla dzieci Gran-Grem”.

– To znaczy, proponujesz mi układ? – uśmiechnął się Wład.

Angela zmierzyła go pogardliwym spojrzeniem:

– No tak, najprościej byłoby zostawić wszystko tak, jak jest. Niech sobie umierają, zapijają się, głupieją... Wład, rozumiesz, o co mi chodzi?

Wład milczał.

– Ty po prostu nie wierzysz, że to wszystko mogłoby być możliwe – powiedziała miękko Angela. – A gdybyś chociaż spróbował uwierzyć, tylko na małą chwilkę, może by ci się udało... no?

– Uwierzyłem – powiedział Wład, czując nieprzyjemny chłód wzdłuż kręgosłupa. – Niestety, chyba aż za bardzo... A teraz, ty mnie posłuchaj.

Angela nie odwracając się, patrzyła mu w oczy. Źrenice jej się zwężyły.

– Jeżeli choć jeszcze raz zobaczysz się z tą rodzinką – powoli powiedział Wład – z Arturkiem i jego tatusiem... Co więcej, jeżeli jeszcze kiedyś spróbujesz kogoś po coś przywiązać... Dla pieniędzy, sławy, dzieci, chorych, wymierających zwierząt czy jeszcze po coś, wszystko jedno po co... Wyjadę Angela. Będziesz długo mnie szukać. I jeśli mnie nie znajdziesz, jeśli oboje w rezultacie zdechniemy – tym lepiej. Rozumiesz?

Przestała mrugać. Przez ten czas spędzony razem zdążyła już poznać Włada i wiedziała, że zrobi właśnie tak, jak przed chwilą obiecał.

I pobladła.


* * *


Kiedy drzwi za odchodzącą Angelą zamknęły się, Wład zdał sobie sprawę, że kolejny etap jego życia – szumny, zawiły, uciążliwy, ale swoją drogą niezbędny – właśnie się zakończył. A to oznacza, że trzeba będzie znowu wszystko zmieniać. I im szybciej, tym lepiej.

Od razu, nie odkładając tego na później, usiadł i zaczął pisać do agenta literackiego. Nie chciał, żeby list wyszedł oschły czy nawet wrogi. Dokładnie ważył każde słowo, próbując utrzymać przyjacielski ton. Pisał o tym, że „światowe życie” zmęczyło go, „nie odpowiada jego przyzwyczajeniom i skłonnościom”, że nie może pracować w takich warunkach i zamierza zaszyć się gdzieś w głuszy, gdzie nie ma ani gazet, ani telewizji. Musi odpocząć od reporterów, wrogów i przyjaciół. Znika z pola widzenia na co najmniej pół roku, a rezultatem tego odosobnienia będzie, oczywiście, nowa książka o Gran-Gremie, a być może – być może! – w tych spokojnych warunkach pojawi się u niego jakaś nowa idea... Oczywiście, uprzejmie pisał Wład, przed tym, jak zniknie, wypełni wszystkie wcześniej dane obietnice. Spotkania, wyznaczone na przyszły tydzień, nie będą odwołane... ale już od następnej niedzieli Wład Palacz przestanie należeć do „czytającej społeczności”, a zacznie należeć do siebie, do Gran-Grema...

...i do żony – dopisał z wysiłkiem.

Nie można być zbyt skrupulatnym. Wład od dawna o tym wiedział, ale w żaden sposób nie mógł przezwyciężyć swojej natury. Musi wszystko rzucić – teraz, niezwłocznie! – i wyjechać, raz już się odważył...

Trzeba tylko złamać dane obietnice.

Tym niemniej, został.


* * *


Angela przyjęła jego decyzję spokojniej, niż oczekiwał. Spytała powtórnie: „Jesteś pewien?”, zagryzła wargi, wzruszyła ramionami. Wład myślał, że z dala od pokus przejrzy w końcu na oczy. Że może jej męska decyzja w szpitalu nie była przypadkowa. Że Angela zrozumie go, a on ją wtedy dopiero po raz pierwszy ujrzy i możliwe, że ona jest darem, zesłanym mu przez los. Darem, a nie kimś, kto wystawia go na próbę.

Cały długi tydzień zajmował się wypełnianiem umów. Coś kręcił, w połowie urywał, wymijająco odpowiadał na pytania dziennikarzy, pragnących poznać jego najbliższe plany. Napisał krótki list do Bogorada, informując go o swojej decyzji. Angela, posępna, obca, prawie z nim nie rozmawiała i to niepokoiło go jeszcze bardziej, niż mógł przypuszczać.

To nic, pocieszał sam siebie. Będziemy mieli czas na rozmowy, na rozwiązanie problemów. Nic się nie stało, dojdziemy jeszcze do porozumienia. Naprawdę, nic się nie stało...

Trzeba było teraz wynająć odpowiedni dom w bezludnym miejscu, najlepiej w pobliżu jakiejś wioski. Wład nie miał już na to czasu ani sił. Zaproponował Angeli, żeby zajęła się szukaniem domu i ona, o dziwo, zgodziła się. Kupiła gazety z ogłoszeniami o nieruchomościach i długo rozmawiała z różnymi ludźmi przez telefon, zamawiając co chwilę kolejną rozmowę międzymiastową. W końcu chłodno oznajmiła mu, że w odległości pięciuset kilometrów od stolicy znajdują się dwa interesujące domy do wyboru i Wład sam może wybrać, który bardziej będzie mu odpowiadał.

Wyjechali w niedzielę rano. Do wieczora zamierzali dojechać na miejsce i przenocować w hotelu, w małej miejscowości, zakreślonej na mapie długopisem. Droga była całkowicie zatłoczona: mieszkańcy miasta masowo uciekali w plener. To z prawej, to z lewej strony od drogi, migały rzucające się w oczy tablice, zachęcające podróżnych, żeby zjechali z szosy i „uraczyli się szaszłyczkiem na łonie przyrody”. W półotwarte okno wpadał dym z dalekich ognisk, cicho grało radio, piosenki leciały jedna za drugą i Angela, dając się ponieść muzyce, poklepywała do rytmu po, obciągniętym dżinsową tkaniną, kolanie.

Wład, od czasu do czasu, zerkał na nią spod oka. Angela, jak mu się wydawało, nie zachowywała się normalnie. Napięta, zebrana w sobie jak jeż – i do tego jeszcze demonstracyjnie beztroska.

Niekiedy nawet wszczynała z nim rozmowę.

– Dobrze nam idzie – mówiła, zerkając na przemian to na mapę, to na licznik. – Do szóstej wieczorem będziemy na miejscu...

Wład ograniczał się do zdawkowego „tak”.

– Zgłodniałam trochę – mówiła, patrząc tym razem na zegarek. – Mamy kanapki, ale wolałabym coś gorącego... Niedługo będzie mała miejscowość, może zatrzymamy się w jakimś lepszym barze?

Wład kiwał głową.

I, rzeczywiście, zjedli obiad w niedrogiej, ale przyzwoitej restauracji. Angela, dotąd co chwilę przypominająca o swoim głodzie, jadła zadziwiająco mało.

– Co z tobą? – spytał Wład, kiedy znowu ruszyli w drogę.

– Nie, nic takiego – odpowiedziała Angela z westchnieniem. – Słuchaj... a może tam, dokąd jedziemy, jest chociaż jakaś biblioteka? Albo, może pozwolisz mi co niedzielę dokądś się wybrać?

Wład poczuł się winnym.

– Przecież to nie na całe życie – powiedział przymilnie. – I chyba znajdziemy w końcu wspólny język... Co?

– Pewnie tak – odezwała się Angela bez przekonania w głosie. Była piąta wieczorem i Wład poczuł się już zmęczony, kiedy zatrzymali się na polanie leśnej, żeby coś przekąsić. Położyli na okrągłym pniu kanapki. Angela zerwała listek mięty i roztarła go w dłoniach:

– Telefon zasięgu tutaj pewnie nie ma?

– Nie ma – echem potwierdził Wład.

On dzwonił wczoraj wieczorem – powiedziała Angela. – Denerwował się, gdzie się podzialiśmy... Arturek chciał cię zobaczyć.

– Jeszcze dziecko mogliśmy przywiązać – wymamrotał Wład.

– Możliwe, że on się obrazi – powiedziała Angela. – Jest przecież normalnym człowiekiem. A tak chciał zrobić ci przyjemność...

– Koniec już, nie mówmy o tym więcej, dobra? – powiedział Wład. Możliwe, że powiedział to zbyt ostro. Angela spuściła oczy:

– Może się zmęczyłeś? Może ja poprowadzę?

– Nie, nie zmęczyłem się – burknął Wład, odwracając się.

– W takim razie... Mam mocną kawę w termosie. Chcesz?

– Chcę, jak najbardziej – od razu zgodził się Wład. Właśnie filiżanki mocnej, gorącej kawy teraz mu brakowało.

Angela sprawnie odkręciła plastikową „głowę” termosu:

– Ostrożnie, jest gorąca... I bardzo mocna. Nie pij za dużo, bo na księżyc odlecisz...

Nalała. Wład wziął pierwszy łyk.

Nad ich głowami przekrzykiwały się sikorki. Obok, po szosie, przemknął samochód. Słońce chyliło się ku zachodowi. Zbliżał się wieczór.

Wład wziął jeszcze jeden łyk. Przymrużył oczy z zadowolenia, chwycił Angelę za pachnącą miętą rękę:

– Posłuchaj... Mamy przecież jeszcze wiele lat przed sobą. Wiele lat – razem... Mam nadzieję, że mimo wszystko zostaniemy przyjaciółmi, co? Posłuchałaś mnie... nie zaczęłaś się kłócić... jestem ci bardzo wdzięczny. Wtedy, w szpitalu... domyślam się, ile musiało cię to kosztować. Jak było ci ciężko... Te przeprowadzki... ale przecież zwyciężyliśmy wtedy. Popatrz, ci ludzie, lekarze, pielęgniarki, żyją sobie teraz spokojnie ze swoimi dziećmi i o niczym nie wiedzą...

Twarz Angeli była bardzo blada, skupiona.

Wład otworzył usta, żeby jeszcze coś powiedzieć. Ale nagle zrobiło mu się ciemno przed oczami. I bardzo lekko.

Ostatnim jego wspomnieniem była spadająca na trawę filiżanka z niedopitą kawą.

Загрузка...