3. Dymek


Zbliżało się lato. Wład miał nadzieję, że jeszcze przed końcem roku szkolnego, przed egzaminami do szkoły średniej, historia z Izą sama przycichnie, rozmyje się. A potem przyjdą wakacje, letni obóz, czas nowych przygód miłosnych, i może w końcu te zwariowane dziewczyny znajdą sobie swoją pierwszą miłość. Ale oczywiście nie w osobie Włada, nie, jego będą miały już dosyć... Któregoś dnia, po skończonych lekcjach, kiedy wszyscy wyszli już z klasy, Wład zajrzał jeszcze na chwilę na zaplecze do nauczyciela matematyki, żeby o coś zapytać i niespodziewanie wyrzucił to, co gryzło go już od jakiegoś czasu:

– Ależ głupie są te dziewczyny! Jezu, jakie głupie! Do tej pory tabunami za mną ciągnęły, nie mogłem się od nich opędzić... Co ja im takiego zrobiłem?! Czy to wszystko tylko z powodu tej jednej, pomylonej...

– Masz rację Władziu – ze smutkiem przyznał matematyk, jakby sobie coś przypominając z własnej młodości.

– Ale dlaczego właśnie ja?! Przecież nawet Gleb jest chyba przystojniejszy... Można by im powiedzieć, idźcie, pożerajcie Gleba! Czy nie tak, panie profesorze...

– Słuchaj chłopcze, masz coś w sobie – w zadumie powiedział matematyk – jakąś charyzmę. Wiesz, co to jest charyzma?

Wład pokiwał głową.

– Jeśli na przykład ktoś z klasy zachoruje... do kogo pierwszego dzwoni, no?

– Tak, to prawda, do mnie – z rezygnacją w głosie przyznał Wład. – Znam te numery – przynieś lekarstwa, pomóż w odrabianiu lekcji i tak dalej...

– A co ty, Władek, zamierzasz robić po skończeniu szkoły, co? – po krótkim milczeniu zapytał nauczyciel. – To znaczy, kim chcesz zostać?

– Hm, jeszcze nie wiem – z trudem wymamrotał Wład, patrząc w okno. – Mama chciałaby, żebym został lekarzem...

– A ty?

Wład tylko wzruszył ramionami.

– No, ja chyba też... lekarzem...

– A może powinieneś zostać psychologiem? Albo politykiem?

Wład wyraźnie skrzywił się. Nauczyciel próbował jeszcze uśmiechnąć się, ale wyszło mu to jakoś sztucznie i nienaturalnie.


* * *


Po ostatnim egzaminie zrzucili się, kupili pięć butelek wytrawnego wina i zorganizowali sobie imprezę w porzuconej, zapadłej części parku.

– Wypijmy zdrowie wszystkich dziewczyn z naszej klasy najwspanialszych i najnormalniejszych dziewczyn na świecie! – zadeklamował Wład i podniósł do góry plastikowy kubeczek.

Wszyscy zgodnie zawtórowali mu. Marta Czysta zaczerwieniła się i uśmiechnęła – już od półtora roku spotykała się z chłopakiem ze średniej szkoły.

Dymek Szydło siedział obok, pociągał wino z plastikowego kubeczka, milczał.

– Wszystkie są w porządku i najnormalniejsze na świecie, bo nie zakochały się we Władzie – dorzucił Żdan. A Żdan od dwóch z górą lat używał dobrego dezodorantu, sam prał sobie koszule, uprawiał boks i pewnie dlatego nikt nie próbował już przylepiać mu do torby przeżutej kartki papieru.

– Podobno Klauna zabiorą do poprawczaka – powiedział po chwili milczenia Gasnący Gleb.

Klaun, za namową Kukułki, pobił jakiegoś chłopaka z innej szkoły i niestety, rodziców tego chłopaka bardzo to dotknęło i rozdmuchali sprawę. Teraz wszystko kręciło się wokół tego, czy wysłać Klauna do zakładu do pracy, czy nie, chociaż, prawdę powiedziawszy, należało raczej ukarać Kukułkę...

– Kto jedzie na obóz? – spytał Anton, wcześniej przezywany Supczykiem. Były przyjaciel Kukułki zmienił się nie do poznania – może dlatego, że pozostali kumple z klasy podrośli i posturą mu już nie ustępowali?

– Ja jadę – pierwszy wyrwał się Dymek.

– Ja też...

– I ja...

– I ja też...

– A ty, Gleb, o ile dobrze pamiętam, szykowałeś się nad morze? – spytał Wład. Gleb już od przeszło miesiąca przechwalał się, że jedzie w jakąś daleką, egzotyczną podróż, którą załatwił mu ojciec.

Ale teraz machnął tylko ręką:

– Eee, pomyślałem sobie, że jeżeli wszyscy razem jadą na obóz... będzie weselej...

Wład milczał. Zgadza się, na obozie na pewno nie będzie nudno, ale gdyby on miał wybierać pomiędzy wyjazdem na obóz, a morzem...

Zresztą nad czym się tu zastanawiać. Obóz i koniec, nie ma innej alternatywy. A to, że z mamą nigdzie nie pojadą w tym roku wiedział już od dawna...

– A kto nie jedzie? – zapytał Wład.

Zapadła cisza.

– Marta, ty coś mówiłaś, że jedziesz gdzieś do babci?

Marta pociągnęła nosem:

– Szkoda gadać, znowu wakacje na wsi, będę się tam pewnie potwornie nudziła.

Siedzieli pod jakimś mokrym, betonowym sklepieniem i nie mogli się nadziwić. Wszyscy, jak jeden mąż, jadą na obóz – czy to nie cudownie, czyż nie mają zgranej, idealnej klasy?!

Wład cieszył się razem ze wszystkimi.

I teraz dokładnie nie wiadomo – może to zapach trawy, wilgoci i gnijących liści sprawił, że Wład przypomniał sobie jeden ze swoich ostatnich snów. A śniło mu się, że zamienił się w ogromne, stare drzewo, które ze wszystkich stron obrośnięte było jakimiś dziwnymi, białymi grzybami.


* * *


W autobusie Wład z Dymkiem usiedli obok siebie, a śmiali się i śpiewali chyba najgłośniej ze wszystkich. Co chwilę z przodu, bliżej kierowcy, odwracały się w ich stronę oburzone dziewczyny i prosiły o spokój.

Autobus trząsł się na nierównej nawierzchni. Wład siedział przy oknie odurzony alkoholem. Przestał w końcu myśleć o tych głupich snach i wszystko się nagle jakby rozjaśniło, zobaczył, że razem tworzą bardzo zgraną paczkę – cała jego klasa... A jak już dawno zauważył, w klasie było mu chyba najprzyjemniej. I nawet ten osiłek Kukułka nie jest w stanie popsuć mu humoru, tym bardziej, że po historii z Klaunem, Kukułka siedzi teraz cicho jak mysz pod miotłą. Nikt nie patrzy na Włada jak na jakiegoś dziwaka i nikt nie będzie ryzykował z nim kłótni – wszystkim jest potrzebny, wszyscy go lubią... Dobrze, że w tym roku tak zgodnie porwali się na ten obóz...

Śpiewali pieśń za pieśnią, a potem cały repertuar od początku. Wład jeszcze trochę podśpiewywał, ale po chwili urwał i zamilkł. Obrócił się do okna i przyłożył głowę do błękitnej, matowej szyby.

Nikt nie zauważył braku jego głosu we wspólnym śpiewaniu. Nawet Dymek, siedzący obok. Ale czy rzeczywiście wyczuwało się jakiś brak? Czy to była taka wielka strata dla klasy? Głos Włada Palacza?

Widzą go codziennie, nie zawracają sobie już głowy jego sukcesami. Jest czy go nie ma... Jak to kiedyś mówiła Iza? Szare, nijakie oczy, zwykła twarz, nic nie ma w tobie pociągającego, no, może oprócz tych twoich szachów... Wspomnienie Izy sprawiało, że momentalnie oblewał się zimnym potem.

Wstrząsnęło nim.

...oprócz tych twoich szachów. „Wcale nie jestem taki głupi – odpowiadał Wład – nie zauważyłaś tego? Znam się na paru rzeczach nie gorzej niż inni...”

„Wszyscy mnie lubią – chciał dodać – wszyscy mnie potrzebują”.

„Nikt cię nie potrzebuje – okrutnie docinała mu Iza. – No powiedz, kim ty właściwie jesteś? Takich jak ty, każda klasa ma na pęczki...”

„Otwórz! No otwórz! Proszę cię! A-a-a!”

Dopadły go nieprzyjemne wspomnienia, świat za oknem zaczął tracić ostrość i rozmazywać się na błękitnej szybie. Możliwe, że Iza rzeczywiście miała coś nie tak z głową. Tylko dlaczego nikt tego nie zauważył wcześniej?

Autobus wjechał na drogę gruntową. Jeszcze jakieś piętnaście minut trzeba było wytrzymać to podskakiwanie na siedzeniach. Wład zamknął oczy i przez chwilę znalazł się w jakiejś otchłani, samotny jak palec.

„A co byście zrobili beze mnie? – pomyślał nagle z obrzydzeniem. – Co byście zrobili, no?”

Autobus zatrzymał się, a Wład patrząc na uśmiechnięte twarze swoich współtowarzyszy, obiecał sobie, że przez półtora miesiąca nie pomyśli ani o Izie, ani o błękitnym oknie w autobusie, ani o drzewie obrośniętym białymi grzybami.


* * *


Mamo! U mnie wszystko w porządku. Jestem już dorosłym mężczyzną. Nie martw się. Wład.

Pani na poczcie patrzyła na niego ze zrozumieniem – myślała pewnie, że stoi przed nią troskliwy syn, wiele kilometrów oddalony od domu. Tymczasem Wład miał już za chwilę dostarczyć mamie całe mnóstwo nieprzyjemnych przeżyć.

Miał nadzieję, że ten telegram pomoże mamie choć trochę się uspokoić. Jeszcze wczoraj, kiedy byli razem, Wład umocnił się tylko w swoich planach związanych z ucieczką i chyba ze trzysta razy powtarzał sobie jak zaklęcie, że wszystko będzie dobrze, wszystko będzie w porządku...

Rozliczył się z telegrafistką, wziął plecak, zarzucił go sobie na plecy i wyszedł na drogę w blasku porannego słońca.

Wystarczy mu jakieś półtorej godziny – do obiadu... Ciekawe, jakie będą mieli miny?

Wład zobaczył oczami wyobraźni nauczycielkę geografii, która w tym roku była kierownikiem obozu. Czerwone, zapadłe policzki, przeszywające spojrzenie: „Dlaczego to zrobiłeś, Władek, powiedz?”

Podjechał pociąg – w połowie pusty. Wład rzucił plecak na półkę, wyglądającą jak siatka do tenisa i usiadł przy oknie, tyłem do kierunku jazdy.

„Dlaczego to zrobiłeś?!”

Nie wiedział, dlaczego. Nie czuł się dobrze na obozie? To nieprawda, że było mu lepiej rok czy dwa lata temu. Tęsknił za mamą? Nie, to byłoby dziwne u czternastolatka, młodego mężczyzny, którego odwiedza się co trzy, cztery dni (a przecież prosił mamę, żeby się nie męczyła i nie przyjeżdżała tak często! Traci tylko czas i siły. Czy nie da się wytrzymać tygodnia bez truskawek?!)

Gdyby wrócił teraz do domu, mama po prostu zadzwoniłaby do kierownika obozu. Wszyscy by się poobrażali, ale przecież każda złość kiedyś mija... A tymczasem wysłał telegram...

Nie, nie pojedzie do domu. Sam dobrze nie wie, dokąd wiezie go pociąg, nie mówiąc już o tym, po co to wszystko.

Ostatniej nocy znowu nawiedził go ten sen, w którym jest drzewem porośniętym grzybami. Potem śniło mu się coś zupełnie niezrozumiałego i niezbyt przyjemnego.

Na porannej gimnastyce wymachiwał rękami o wiele szybciej i bardziej energicznie niż jego koledzy, jakby próbując rozgonić wokół siebie przykre wspomnienie tych snów.

Wczoraj, w sali klubowej, Wład razem z Dymkiem zaśpiewali jakąś piosenkę uliczną – i dostali takie brawa, że było je słychać chyba w całym obozie. A dzisiaj, zaraz po śniadaniu, Wład, nie namyślając się dłużej, wziął plecak, przecisnął się przez dziurą w płocie, tak wąską, że poobdzierał sobie przy tym łokcie i opuścił teren obozu. Teraz siedział w wagonie, pociągiem od czasu do czasu trochę trzęsło, zdarta skóra na łokciach szczypała, za oknem widać było pola i lasy. I ta jedna rzecz cały czas nie dawała mu spokoju: „Dlaczego to zrobił?”

Tak po prostu, bez powodu.


* * *


Wcześniej często i z przyjemnością używał słowa „samotność”, ale smak jego poznał tak naprawdę dopiero teraz.

Domy wypoczynkowe, namioty, obozowiska, szkoła sportowa na wodzie – wszystko to znajdowało się obok siebie, wszędzie ktoś mieszkał. Wład szedł dalej, szukając miejsca najbardziej odosobnionego. Było tak gorąco, taki żar lał się z nieba, że kto tylko mógł, szukał w lesie albo pomiędzy wierzbami nad brzegiem rzeki choć trochę cienia dla siebie. Wład zaczynał tracić już nadzieję, że znajdzie jakieś ustronne, spokojne miejsce, na domiar złego las okazał się dużo większy niż mógł przypuszczać. Zabudowań było coraz mniej i w końcu Wład zatrzymał się: zupełna pustka, cisza jak makiem zasiał. Było to bardziej dojmujące i przygnębiające niż rozwrzeszczany, przerażony tłum ludzi. Przez chwilę chciał wszystko rzucić, cofnąć się, przyłączyć do jakichś turystów i wrócić z powrotem – ale zaraz wybił to sobie z głowy i zdecydował, że nie zrezygnuje. Nogi miał jak z waty, zapadał zmierzch. Trzeba było rozejrzeć się za jakimś miejscem do spania. Jutro na pewno o tym nie zapomni, wybierze najbardziej odpowiednie, bez pośpiechu. Przy nikłym świetle małej latarni zjadł kolację, kefir i pierogi kupił jeszcze w dzień w jakimś przydrożnym sklepie, potem schował się cały w śpiworze i zasypiał, leżąc na iglastym poszyciu, przy niewyobrażalnie głośnym brzęczeniu komarów nad głową.

Samotność.

Nie miał pojęcia, co może go czekać na takich wyprawach i dlatego doświadczał teraz wszystkiego na własnej skórze. Trząsł się z zimna, męczyło go pragnienie, pił rosę, zbierał maliny, piekł sobie nad ogniskiem świeże, dopiero co złapane, miękkie i wodniste, nie solone ryby. Pokąsana przez komary skóra strasznie swędziała, a do najbliższego sklepu we wsi, gdzie Wład kupował chleb, było jakieś dwie godziny drogi. Niekiedy dawali mu coś do zjedzenia napotkani turyści, ale zdarzało się, że przez kilka dni nie napotykał nikogo na swojej drodze. Czas wydłużał się i ciągnął jak guma do żucia, a Władowi wydawało się, że od tygodni i miesięcy żyje tutaj, nikogo nie widząc i nie słysząc, chociaż cała ta jego zaimprowizowana robinsonada trwała nie dłużej niż osiem dni.

Każdego wieczora myślał o mamie: co się z nią dzieje? Czy się denerwuje? Co prawda w pobliżu sklepu była poczta, ale prawie zawsze zamknięta. W końcu, któregoś dnia, Wład zastał drzwi otwarte i mógł zadzwonić do domu. Mamy chyba nie było, bo nikt nie podnosił słuchawki. Zadzwonił do sąsiadów i rzucił tylko krótkie: „Jestem zdrowy, wszystko u mnie w porządku, niech mama się nie martwi” – po tym rozmowa się urwała...

Dziewiątego dnia, rano, Władowi przyszła do głowy odpowiedź na pytanie dyrektorki: „Władek, dlaczego to zrobiłeś?” – „Chciałem się sprawdzić, pani dyrektor, zobaczyć, czy jestem już prawdziwym mężczyzną.”

Pomimo tego, że zabrzmiało to trochę patetycznie i wzruszająco, Wład wiedział, że mu uwierzą. To znaczy, z jednej strony będą na pewno źli i oburzeni, ale z drugiej chyba się ucieszą, jak go zobaczą. Dyrektorka pewnie już od dawna powtarza sobie: „Żeby tylko nic mu się nie stało, a wszystko mu wybaczę!”

W ten sposób to sobie wyjaśniwszy, Wład postanowił wrócić i to czym prędzej. Marzył o talerzu gorącej zupy, ciepłej wodzie i czystej pościeli.

Pociąg co chwilę zatrzymywał się na peronach, żeby zabrać tłoczących się ludzi. Wład wskoczył do pierwszego lepszego wagonu i w tym tłumie zrobiło mu się tak przyjemnie, że długo jeszcze nie odchodził gdzieś na bok, tylko przepychał się z zadowoleniem z jednego końca pociągu do drugiego. Ludzie! Nareszcie ludzie! Rozgadani, nie za bardzo uprzejmi, obładowani tobołkami, pachnący potem, żywi ludzie!

Przepychając się do dusznego środka wagonu, Wład uśmiechał się. Musiał zrobić sobie taki głupi wypad, uciec, żeby dopiero teraz poczuć, jak niezastąpieni i jedyni są mu przedstawiciele jego rodzaju, ale nie każdy z osobna, tylko wszyscy razem. Przemknęła mu nagle przez głowę myśl – wróci do obozu... może go jeszcze przyjmą?

Nie, nie ma mowy, teraz jest już za późno. Dojechał do miasta, wszedł do pierwszej, napotkanej budki telefonicznej i chciał zadzwonić do domu.

Jak na złość kieszenie były puste, żadnych drobnych.

Wkurzył się, kopnął w szybę i wyszedł. Nagle pociemniało mu przed oczami. Wystawił przecież cierpliwość mamy na osiem dni próby! I naiwnie myślał, że telefon do sąsiadów wystarczy, choć trochę ją uspokoi!

Wsiadł do autobusu i pojechał do domu.

Kiedy odezwał się dzwonek, tak się przeraził, jak wtedy, gdy pod jego oknami rozpaczała niespełna rozumu Iza...

Długo nic nie było słychać. Może mamy nie ma w domu? Zaczął nerwowo szukać klucza po kieszeniach, ale wiedział, że go tam nie znajdzie. Kto zabiera klucz od domu na obóz?! Nagle usłyszał za drzwiami jakieś nienaturalnie ciężkie kroki i zamek zazgrzytał...

– Mamo, wybacz – rzucił Wład. I spuścił głowę.

Mama stała przed nim w nocnej koszuli i była blada jak trup. Zapadnięte policzki, wyrazisty nos, spuchnięte wargi. Ale z tej postarzałej, wątłej twarzy patrzyły teraz na Włada szczęśliwe, mokre od płaczu oczy:

– Władeczku...

Już godzinę później czuła się o wiele lepiej, szybko dochodziła do siebie. Wład siedział odwrócony, żeby mama mogła się ubrać, a policzki, całą twarz miał tak zdrętwiałą, jakby biegało po niej tysiące mrówek.

Mama zachorowała parę dni po jego zniknięciu. Najpierw zabrali ją do szpitala, ale długo nie chciała tam zostać – cały czas przeczuwała, że Wład lada chwila wróci i ktoś musi być w domu...

Ostatecznej diagnozy lekarze nie potrafili postawić, a wszystkie te zapewnienia o jakichś dolegliwościach, których nigdy u mamy nie było widać, ona sama nie brała poważnie. Nerwy? Tak, była trochę nerwowa... Chociaż, te ostatnie kilka dni nie wiadomo, kto bardziej przeżył – ona, której syn uciekł w poszukiwaniu przygód, czy rodzice tych dzieci, które zostały na miejscu, w obozie...

– Co takiego? – przeraził się Wład, a włosy, jeszcze przesiąknięte ogniskiem, aż stanęły mu dęba.

– Jak nie wierzysz, możesz tam wrócić i sam zobaczyć, co się stało – powiedziała mama.

Doprowadziła się już prawie do porządku, poprawiła sobie fryzurę, z każdą minutą wyglądała coraz lepiej, a ten trup, który otworzył Władowi drzwi, poszedł w niepamięć, rozmył się. Władowi wydawało się teraz, że było to tylko zwykłe przywidzenie, jakaś zjawa.

– Z obozu wszystkich pozwalniali... – powoli mówiła mama – wszystkich... masowo... Kucharka jest przesłuchiwana... i wiesz, co jest najciekawsze? To nie był jad kiełbasiany, nie pestycydy... tylko... tam są wszędzie pola wokoło... Jak raz samolot przelatywał i opylał... Teraz jakaś komisja się tym zajmuje... W gospodarstwach mówią, że niczym takim nie sypali, nie mają żadnych szkodliwych nawozów... Pani dyrektor dostała zawału... Szkoda gadać... A w ogóle to najpierw mówili coś o ćwiczeniach wojskowych, potem o jakimś napromieniowaniu, czego oni tam nie nawymyślali... jakiś mądrala nawet o narkotykach wspomniał... Tak, tak... Cały obóz młodocianych narkomanów...

Słowa mamy mroziły krew i przyprawiały Włada o dreszcze.

– Jak łatwo się z tym wszystkim uporali. Ale twoja grupa, Władziu, chyba najbardziej ucierpiała. Dziesięć osób jest w szpitalu! A Dymek... nie martw się... dochodzi do siebie... Tak sobie teraz pomyślałam... lepiej jak syn gdzieś biega... niż miałby mi leżeć w szpitalu... No, Władziu, nie przejmuj się już...

– Łatwo mamie mówić, nie przejmuj się – odparł Wład ciężkim i jakby nie swoim głosem.


* * *


„Dlaczego to zrobiłeś?” – „Chciałem się sprawdzić, poczuć, czy jestem już prawdziwym mężczyzną... A tak prawdę mówiąc, chciałem zobaczyć, jak im będzie beze mnie, czy sobie poradzą, czy wytrzymają, czy będzie im mnie brakowało...”

Machali do niego z okien szpitala. Mieli na sobie szare i granatowe piżamy, które wywoływały u Włada tylko niesmak i politowanie. Po paru dniach, kiedy ich wypisali, przechwalali się i chodzili z podniesionymi głowami, ale strach ukrywali za głupimi żartami.

A wszystko zaczęło się od kolegów Włada – Dymka i Żdana, z którymi Wład był razem w namiocie, potem przeniosło się na cały obóz. Wirus położył do łóżka paru nauczycieli, którzy pracowali tutaj jako wychowawcy. Objawy choroby u każdego były inne, chociaż wspólne cechy też dało się zauważyć: depresja i ogólne osłabienie, mdłości z wymiotami, silny, przeszywający ból głowy, a w szczególnie ciężkich przypadkach, tak jak na przykład u Dymka, nawet halucynacje.

– Sprawdzali na nas broń biologiczną, mówię wam – ze znawstwem zauważył Anton, przezywany wcześniej Supczykiem.

– Albo jakieś tajemnicze manewry na poligonie – wtórował mu Gleb. – A może zwyczajnie, szczur się w kotle ugotował.

Dziewczynom wszystkie włosy powypadały – wzdychał Żdan (Wład zauważył z jakimś zadowoleniem, że to jednak nieprawda. Dziewczyny rzeczywiście straciły dużo włosów, ale do tego, żeby być łyse, było jeszcze daleko, a powiedzenie Żdana okazało się mocno przesadzone).

Miłym zaskoczeniem dla wszystkich stało się szybkie wyzdrowienie „zatrutych”. Jedynie Dymek Szydło, do którego nikogo nie dopuszczano, nawet Władowi nie udało się do niego dostać, pozostawał pod kroplówką na obserwacji.

Komisja, która badała ten przypadek, pracowała trochę jakby od niechcenia, z musu. Na pytanie: co się stało, kto jest winny i kto za to wszystko odpowiada, nie potrafili znaleźć odpowiedzi. Z każdym dniem tracili też nadzieję, że uda im się w końcu coś wyjaśnić.

Wład wyczekiwał pod oknami szpitala, ale Dymek nie mógł jeszcze wyjrzeć, był przykuty do łóżka. Wład męczył lekarzy na wszystkie sposoby – prosił, namawiał, czegoś dowodził. Próbował nawet przekupić pielęgniarki, gadał coś o tajemniczej sile wzajemnej przyjaźni, zaklinał się, bił się w piersi, że na pewno po tej jednej wizycie Dymkowi się polepszy...

Nie kłamał, mówił prawdę, ale nikt mu nie wierzył.

Co za przyjaźń! – szeptano wokoło. Wszyscy szybko zapomnieli, że Wład uciekł z obozu, nie to było teraz najważniejsze. Wład nie doczekał się nawet owego słynnego pytania, na które już od dawna układał sobie odpowiedź: „Władek, powiedz, dlaczego to zrobiłeś?”

Zaraz po powrocie ze szpitala Wład położył się spać. Śniło mu się, że jest jakąś wielką grzybnią, nie człowiekiem, tylko kupką małych, nieruchomych korzonków, które zaczynają rozrastać się po całej przestrzeni na podobieństwo pajęczyny. I każda rzecz, która znajdowała się w pobliżu tej pajęczyny, była przez nią wchłaniana i, co dziwne, działo się to samoczynnie, nie było widać nigdzie żadnego pająka. Potem te korzonki zaczynały stawać się niespodziewanie jego własnym ciałem, a wokoło, jakby nigdy nic, chodzili jego znajomi z ogromnymi głowami, a nauczyciele mieli ciała pełne wijących się korzeni... Iza płakała, cała pokryta jakimiś białymi krostami... Pod kroplówką leżał Dymek Szydło, wrośnięty w łóżko, przyszyty do materaca grubymi włóknami. A mama, co z mamą?!...

– Widocznie to za mną ta choroba, ten wirus się przyplątał – mówiła w zadumie, jakby usprawiedliwiając się mama. – Dymek ma słabszy organizm i tak to się skończyło... Dowiedz się Władek, może trzeba będzie całą klasą złożyć się na lekarstwa dla niego?

Wład siedział przy szachach jak w letargu, od niechcenia przesuwając figury. Na obozie często grali z Dymkiem i, jak dobrze pamiętał, ostatniej partii nie zdążyli już skończyć...

Od jakiegoś czasu Wład zastanawiał się też, w jaki sposób dowiedzieć się czegoś o losie Izy, o tym, co się z nią teraz dzieje, gdzie jest. Tylko jak to zrobić?

W końcu zdecydował się. Mama zdziwiła się jego prośbą, ale dała się namówić. Ubrała się i poszła. Wład dobrze wiedział, ile ją musi kosztować ta wizyta i z całego serca życzył jej powodzenia.

Mama wróciła w jakimś dziwnie dobrym nastroju:

– Oczywiście najpierw nie chcieli ze mną w ogóle rozmawiać... Potem... Dziewczyna mieszka u babci, zupełnie już wyzdrowiała i nie chce cię znać, nie chce nawet o tobie słyszeć. W każdym bądź razie, tak mówią jej rodzice – mama uśmiechnęła się ironicznie. Władowi spadł kamień z serca. Po dziesięciu dniach wiecznie zapłakana mama Dymka przyniosła w końcu dobrą wiadomość: Jest poprawa! Dymek czuje się coraz lepiej, już za kilka dni będzie go można odwiedzić...

Wład siedział nad szachami, patrzył mętnym wzrokiem w figury, a sprawa nadal nie była jasna.

Wszyscy bardzo dziwili się, kiedy zdecydowanie odmówił i nie chciał iść w odwiedziny do swojego przyjaciela do szpitala. On, który wcześniej całymi dniami i nocami wystawał pod oknami! Jest na pewno zestresowany, myśleli. A Dymek, który dochodził do siebie powoli i z trudem, coraz częściej wypytywał o Włada. Za każdym razem otrzymywał tę samą odpowiedź: Włada nie ma, musiał wyjechać...

Lato kończyło się, deszcze rozpadały się już na dobre. Wład nie pierwszy raz zakładał kurtkę, żeby pójść do rodziców Dymka i porozmawiać, ale po chwili zdejmował ją, nie mógł się zdecydować. Chciał im wyjaśnić, że powinni zabrać syna i wywieźć go jak najdalej stąd, z miasta, kiedy tylko wyzdrowieje.

Zdarzało się, że Wład wychodził od siebie, mijał kilka osiedli i gdy znajdował się już pod drzwiami domu Dymka, cofał się, rezygnował, nie miał odwagi zadzwonić.

Co im powie? Jak im to wyjaśni? Opowie o białych włóknach obrastających ciała innych ludzi? Ich dusze? I co usłyszy w odpowiedzi?

Znalazł się w sytuacji bez wyjścia i próbował się jakoś uspokoić. Może kiedy Dymek wyzdrowieje, dostanie jakiś immunitet, będzie chroniony przed czymś, czego Wład nie potrafił jeszcze nazwać.

A może, po prostu, będzie tak jak dawniej i okaże się, że cały ten szpital i kroplówka Dymkowi tylko się przyśniły, tak jak Władowi śni się jakaś grzybnia...

Znalazł w bibliotece książkę „Życie grzybów” i długo siedział nad nią, przeglądając stare, wyblakłe fotografie.

Wychodząc, wziął jeszcze do ręki jakąś ulotkę, na której widniał napis „Młodzież i narkotyki: powolna śmierć”.

– Interesuje cię to – spytała bibliotekarka.

Wład nic nie odpowiedział. Przypomniało mu się, że czytał kiedyś coś o „syndromie abstynencji” i to wszystko.

Głupia bibliotekarka. Nie miała nic innego do roboty, tylko dzwonić do mamy, żeby ta przyjrzała się, czy z nim, Władem, wszystko w porządku, czy nie bierze żadnych narkotyków. Wład długo musiał mamę uspokajać. Potem położył się do łóżka i nie mógł zasnąć, kręcił się na wszystkie strony, przewracał z jednego boku na drugi. W środku nocy przyszło mu do głowy, żeby wstać, pójść do kuchni i zaparzyć sobie herbaty. Siedział tam tak długo, że kiedy mama się przebudziła i zobaczyła zapalone światło, wstała i zaniepokojona spytała:

– Władziu, co ci jest?

– Mamo – powiedział Wład, wsypując przy tym chyba już piątą łyżeczkę cukru do szklanki. – Posłuchaj... tylko się nie denerwuj... Powiedz mi, od kogo mogę dowiedzieć się czegoś o moich prawdziwych rodzicach?

Mama ciężko westchnęła:

– Władek...

– Mamo, przepraszam, rozumiem cię... Ale popatrz... gdyby tak, załóżmy, ujawniła się u mnie kiedyś jakaś choroba dziedziczna, to co wtedy? Trzeba by prześledzić cały jej rozwój, znaleźć przyczynę, dojść, skąd się ta choroba u mnie wzięła, czy nie jest uwarunkowana genetycznie...

– Jaka choroba dziedziczna, co ty mówisz, Władek? – mama zbladła.

– No żadna... już ci mówiłem, mamo, ale gdyby, kiedyś...

Mama milczała. Wład dopił herbatę, wstał i poszedł do swojego pokoju.


* * *


Kiedy dowiedział się, że Dymek za jakieś dwa, trzy dni zostanie wypisany ze szpitala, Wład w końcu zdecydował się pójść do jego rodziców.

– Władek? – zdziwiła się mama Dymka. – A chłopcy mówili...

– Muszę z panią porozmawiać – zdecydowanie powiedział Wład, żeby nie było już odwrotu. – To bardzo ważne. To ma związek z Dymkiem.

Na jej twarzy pojawił się niepokój. Wład wyglądał bardzo przekonująco: zapadnięte policzki, rozbiegane spojrzenie. Z jego twarzy można było wyczytać: „Przyniosłem pani kolejną, niezbyt miłą wiadomość”.

Zaprowadziła go do kuchni i posadziła na taborecie. Ojciec Dymka wstawił wodę na herbatę. W przeciwieństwie do żony, nie wpadał łatwo w panikę.

– To znaczy tak – zaczął Wład, kierując wzrok na kolorową ceratę na stole. – Chodzi o to, że powinni państwo przenieść syna do innej szkoły. Ale naprawdę, nie mogę powiedzieć, dlaczego...

– Nie Wład, musisz nam powiedzieć, jak nie nam, to komu? Chociaż spróbuj... – delikatnie namawiał ojciec. – Znamy ciebie od dawna, zawsze byłeś miłym, uprzejmym, dobrym chłopcem... Jak już zacząłeś mówić, to mów całą prawdę, bez ogródek, nie bój się, wysłuchamy cię...

– Przykro mi, ale naprawdę nie mogę powiedzieć – powtórzył z uporem Wład.

– Czy ktoś Dymkowi groził? – nerwowo spytała mama. – Czy tu chodzi o jakieś wasze porachunki z kimś... powiedz?

– Nie, to nie to – odparł Wład. – Po prostu, Dymek nie może spotykać się...

I zamilkł.

– Z kim? – spytał ojciec. – Podaj mi chociaż imię tego chuligana. To jego pewnie trzeba przenieść do innej szkoły.

„Hm, to też jest wyjście – zamyślił się Wład. – Spakować się i wynieść, wyprowadzić stąd... Ale najgorsze, że tam, w nowej szkole, wszystko może zacząć się od początku...”

Nie wiadomo czemu, przypomniał mu się teraz Kukułka i przeszedł go gwałtowny dreszcz.

– No? – nie dawał za wygraną ojciec. – Z kim Dymek nie powinien się spotykać? Co?

I tak niczego nie zrozumieją, pomyślał Wład. To było jasne od samego początku. Chyba niepotrzebnie tu przyszedł, zmarnował tylko czas, skomplikował całą sytuację. Teraz zaczną czegoś się domyślać, coś podejrzewać...

– Przepraszam – powiedział w końcu Wład, z trudem odrywając wzrok od serwety. – Pójdę już...

– Poczekaj – stanowczo rzucił ojciec. – Musisz powiedzieć nam całą prawdę. Kto wygraża Dymkowi?

– Nikt, proszę mi wierzyć.

– Wład...

– Naprawdę nie mogę. Ale... Jeżeli Dymek zostanie przeniesiony do innej szkoły...

Mama Dymka załamała ręce. Tylko tego brakowało. Ledwo udało się wyleczyć syna z jakiejś tajemniczej choroby, która zwaliła się na niego tak niespodziewanie, a już pojawiają się nowe problemy, jakieś niedomówienia, groźby, blady Wład z rozbieganymi oczami, na dobrą sprawę też czymś zmartwiony i zaniepokojony. Może Dymkowi naprawdę coś grozi?!

– No to teraz już nie mam wyjścia, będę musiał porozmawiać z twoją mamą, Wład – powiedział ojciec Dymka.

– Nie warto, ona i tak nic nie wie.

– Poproszę ją, żeby jednak czegoś się dowiedziała. W ostateczności, pójdę do szkoły do pani dyrektor... Lepiej, jakbyś sam wszystko wyjaśnił, masz jeszcze czas...

– Naprawdę nie mogę nic powiedzieć, przykro mi.


* * *


Wszystko się pozmieniało i skomplikowało. Mama była u kresu sił:

– Głos mu zwyczajnie drżał w słuchawce, łamał się... Co ty im tam naopowiadałeś, Wład? Przyznaj się?

Wład milczał.

– Jeśli coś złego z tego wyniknie, ty będziesz za to odpowiadał – cicho powiedziała mama. – Zacząłeś mówić, to mów do końca, wszystko!

– On nie może się ze mną spotykać! – wybuchnął Wład. – Nie możemy chodzić razem do jednej klasy!

Mama długo wpatrywała się w niego. Po chwili podeszła i dotknęła jego ramienia:

– Władek, co się z tobą dzieje? Źle się czujesz? Co ty ostatnio wygadywałeś o chorobach dziedzicznych?

Wład milczał.

– Proszę – cicho poprosiła mama – zaufaj mi... Cokolwiek by się miało stać... Nawet, nie daj Boże, coś z tobą... Ze wszystkim sobie poradzimy, nie obawiaj się... Masz przecież mnie...

Mama mówiła i mówiła, a Wład stał bezradny. Czuł, jak pieką go policzki ze wstydu i próbował pozbyć się nieprzyjemnego uczucia pieczenia w gardle, jakby mu tam coś utknęło.


* * *


Dymka wypisali ze szpitala tuż przed rozpoczęciem roku szkolnego. Oczywiście, do szkoły ze wszystkimi razem nie poszedł – musiał jeszcze dwa tygodnie przesiedzieć w domu. W odwiedziny do niego zwaliło się prawie pół klasy. „Przyjaciele” wyjaśnili mu, że Wład nigdzie nie wyjeżdżał, wcale nie jest chory, po prostu nie miał ochoty przyjść. W tym okresie Dymek odbył niejedną poważną rozmowę z rodzicami. Ma się rozumieć, wszystkiemu zaprzeczał. Wcale nikt nie próbował mu grozić, a przeniesienie do innej szkoły nie wchodziło w rachubę. Co ten Wład za brednie naopowiadał...

Dymek wiedział, że Wład chodzi do szkoły codziennie. Telefony nie były popsute, ale Wład i tak ani razu nie zadzwonił. Dymek także, pamiętając o wyrządzonej krzywdzie i niezrozumieniu, nie odzywał się.

Kiedyś, jeszcze przed tym, jak przyjaciele mieli się na długo rozstać, Dymek pierwszy przybiegał do Włada. Wład tak się do tego przyzwyczaił, że uważał to za normalne, naturalne. Teraz, po wyjściu ze szpitala, Dymek stał się bardziej powściągliwy, zamknięty, natomiast chłód i obojętność Włada wyglądały bardzo dziwnie i niepokojąco.

Pogodzić obu, wspaniałomyślnie i z własnej woli, próbował Żdan.

– Może chociaż coś powiesz, jakoś się wytłumaczysz?! – wykrzykiwał patetycznie. Spróbuj, tak na chłopski rozum... Czemu takie niestworzone rzeczy o nim wygadywałeś?!

Policzki mu się zaczerwieniły, pod cienką kurtką widać było, jak niespokojnie drżą naprężone mięśnie. Na wszystkie strony rozchodził się ostry zapach dezodorantu. „Jeszcze mi zaraz w mordę da” – pomyślał Wład. Nie chciało się wierzyć, że ten młody ogier jeszcze parę lat temu był w klasie niemym chłopcem do bicia, workiem treningowym, że to z jego pleców Wład odlepił kiedyś kartkę z obraźliwym napisem...

– A tak w ogóle, to nie twoja sprawa – powiedział Wład, patrząc w szmaragdowo-zielone oczy Żdana. – Tylko nasza, osobista, więc nie mieszaj się. Siedź lepiej cicho, rozumiesz?

Żdan wysłuchał gróźb i więcej nie próbował już interweniować.

Wład patrzył na obrzucone obelgami plecy Żdana i podejrzewał, że po paru dniach wyobcowania, ten znowu zbliży się do niego. Najpierw jakby od niechcenia, przez przypadek zapyta o coś, potem dotknie jego ramienia, poprosi o zadanie domowe. Dla samego Żdana będzie to nieprzyjemne i dziwne, ale postara się uśpić jakoś swój egoizm. Wytłumaczy sobie, że wykorzystuje po prostu tego samoluba, że wcale się z nim nie chce znowu zaprzyjaźnić, że zadanie domowe jest mu zwyczajnie potrzebne, a to, na przykład, żeby się do niego dosiąść, wymusiła na nim też zwykła okoliczność... Od okna strasznie ciągnie... A miesiąc później zapomni już o całej kłótni i zacznie znowu gadać z Władem na przerwach, jakby nie było między nimi żadnego nieporozumienia...

Ale Wład nie doceniał Żdana. Pewny siebie młody bokser, jeszcze nie tak dawno wykpiwany, teraz sam zdecydował się przygotować koledze pełnowartościową, niemiłą niespodziankę. Już na drugi dzień, po przyjściu do szkoły, Wład zauważył w klasie wyniosłe twarze, demonstracyjne odwracanie głowy i inne zachowania świadczące o zmowie.

Na początku przestraszył się, ale zaraz wyraźnie oburzył. Pierwszym jego pragnieniem było dorwać Żdana albo nie, jeszcze lepiej, cofnąć się o dwa i pół roku wstecz, powstrzymać własną rękę i nie zrywać z jego pleców kartki z obraźliwym napisem.

Rozpoczęły się lekcje. Monotonny głos historyczki trochę Włada uspokoił. O zmowie prawie już nie pamiętał. Pozostawała tylko ciekawość. No i jak mogą żyć beze mnie?

Przez dwa dni klasa była pochłonięta bez reszty nową grą. Ale trzeciego dnia dziewczyny zbuntowały się: dlaczego to one muszą brać udział w tym bojkocie Płonącego, skoro to on sam poróżnił się z Szydłem? Czy to ich sprawa, że ktoś nie może się ze sobą dogadać?

Tak, dziewczyny pierwsze się wycofały, zresztą, może dlatego, że są bardziej praktyczne. Nie mają ochoty ponosić niemiłych konsekwencji czyichś błędów, czy ambicji... A to, że konsekwencje były, nie ulegało wątpliwości.

Zmowa ciągnęła się jeszcze dzięki paru osobom. Wład przyglądał się. Dostał od Żdana nieoczekiwany prezent: mógł teraz eksperymentować ze swoją grzybnią.

Najgorzej mieli ci, którzy najlepiej znali Włada. Ci, których nie darzył sympatią i rzadko z nimi rozmawiał, bojkotowali go dalej. Natomiast ci, którzy mieszkali z nim w tym samym obozie, w tym samym namiocie, którym chociaż raz zdarzało się podejmować jakieś decyzje odnośnie niego, którzy prosili go na lekcjach o linijkę albo pożyczali swoją, opowiadali sobie dowcipy w jego towarzystwie, grali z nim w tej samej drużynie w siatkówkę czy siedzieli od czasu do czasu nad szachami – wszyscy teraz kombinowali, kręcili, z jednej strony chcieli utrzymać kontakt z Władem, z drugiej nie naruszać zasad bojkotu:

– Ej, ty! Dokąd to?

– No, ustąp miejsca...

– A ty czego tu szukasz, spadaj stąd, ale to już!

Nogi Wład miał poobijane od kolan w dół. Koledzy i koleżanki z klasy próbowali go jakoś zaczepiać – najprościej było nadepnąć mu na nogę, a potem jeszcze zwymyślać na miejscu. Ale dla spokoju ducha takich prób raczej nie należało czynić. Napięcie w klasie było coraz większe. Dziewczyny denerwowały się i któregoś dnia nie wytrzymały i zdradziły Żdanowi alternatywny sposób wyjścia z sytuacji. Żdan i tak czuł się chyba najgorzej ze wszystkich. Pewnego razu, po lekcjach, w najbardziej odpowiednim do tego miejscu, w męskiej toalecie, Żdan nie wytrzymał, dorwał Włada i przycisnął go ściany:

– No, rozumiesz teraz?!

Co chciał powiedzieć – nie miało już tak wielkiego znaczenia. Trzymał Włada obiema rękami za fraki, patrzył mu w oczy i mówił do niego. I Wład widział, jak blada twarz nabiega mu krwią, jak zapalają się ogniki w jego oczach:

– Pytam się, zrozumiałeś czy jeszcze nie?!

Żdan naruszał ustanowioną przez nich zasadę – nie rozmawiać z całym tym „motłochem”. Naruszał ją z jakąś lubieżnością i szczeniackim zacięciem. Wład już miał ochotę powiedzieć mu, że w jednej chwili jest w stanie odwrócić kolej rzeczy i zrobić Żdana swoim niewolnikiem. Wystarczy, że zniknie na jakiś tydzień, może parę dni, a założy się, że Żdan przypełznie do niego na kolanach, ze łzami w oczach, prosząc o krótkie spotkanie, chociaż o jedno słówko. Już otworzył usta, żeby to powiedzieć – ale w tej chwili przypomniał mu się Dymek i zaniemówił, zaciął się.

Duchowa obojętność wobec przyjaciela jakby na koniec znowu doszła do głosu i Żdan puścił Włada. A tak w ogóle, ni z tego, ni z owego bić człowieka, który nie stawia żadnego oporu, kolegę z klasy, Włada, nie był zdolny.

Na razie.

Żdan patrzył na Włada, jak ten stoi pod ścianą i nie rusza się. Próbował sobie teraz przypomnieć, co wydarzyło się tutaj trzy minuty temu.

Po chwili zjeżył się i zobaczył siebie z przeszłości, roztaczającego nieprzyjemny zapach, biednego, poniewieranego. Otrząsnął się i wybiegł z ubikacji.

Z nieszczelnego kranu bezgłośnie sączyła się woda.

Wład mył się długo i dokładnie, jakby myśląc, że zimna woda może mu w czymś pomóc.


* * *


Dzień przed tym, jak Dymek miał pojawić się w szkole, Wład odwiedził starego przyjaciela. Mama Dymka wpuściła go z oporami.

Dymek stał pośrodku swojego małego pokoju, a wszędzie wokoło – na półkach, tapczanie, stole – walały się porozrzucane zeszyty i książki, przy jego nogach leżał otwarty plecak, zupełnie pusty. Wład długo wpatrywał się w niego. Od dawna o takim marzył. Dużo można było do niego włożyć, dla każdej rzeczy była osobna przegródka...

Dymek stał i nie mówił ani słowa. Patrzył spod oka. Kiedyś cieszył się zawsze z odwiedzin Włada, podnosiły mu się kąciki ust, rozjaśniała twarz, był zadowolony. Teraz na Włada patrzył obcy, wyrośnięty, krótko przystrzyżony, bardzo wychudzony chłopak.

Wład przypomniał sobie mamę, jak wyglądała, kiedy otworzyła mu, włóczędze, drzwi.

Ten nowy Dymek był jakiś inny... na przykład kolor skóry... papierowo-blady. Przecież kiedy widzieli się ostatnim razem... zdaje się, jakieś trzysta lat temu... Dymek był opalony, czerwony jak rak...

Wład znowu przeniósł spojrzenie na pusty plecak. Zaczął z dobrego serca:

– Muszę ci coś powiedzieć...

Dymek wzruszył ramionami.

Wład chodził po pokoju, dając susy przez sterty książek, papierów, tekturowych teczek, potykając się, depcząc porozrzucane kartki kancelaryjne gołymi, od dziur w skarpetach, piętami. Wymachiwał rękami, coś tłumaczył. Gubił się w swoich wywodach, drapał po głowie i po każdym zdaniu powtarzał: ja nie kłamię, musisz mi uwierzyć, tak jest naprawdę, zrozum, wszystko co mówię, to prawda...

Dymek słuchał tego, siedząc na krawędzi tapczanu.

– Wyjedź – radził Wład. – Ja bym już dawno sam wyjechał... ale mama... chyba rozumiesz. Ona beze mnie sobie nie poradzi. A jak jej mam o tym powiedzieć? I tak mi nie uwierzy. Wyjedź, Dymek. Próbowałem porozmawiać z twoimi rodzicami... Wybacz, nie wiem, co mi odbiło, wzięli mnie chyba za głupka... Wierz mi, to, co mówię, to wszystko prawda... Przypomnij sobie, jak wcześniej bywało... Naprawdę, nie możemy się więcej spotykać. Przecież nie będziemy całe życie chodzić do jednej klasy!

Plątał się – słowa, dawno przygotowane, ostre, kiedy je wypowiadał na głos, traciły swoją siłę. Dymek słuchał – smutny i niedostępny. W jego oczach nie było zrozumienia, raczej zdziwienie. I coś jeszcze – coś, co przypominało obrzydzenie. A może Władowi tylko tak się zdawało?

Przerwał w pół słowa:

– To wszystko. Nie wierzysz – twoja sprawa. Jeszcze wspomnisz moje słowa... Idę.

Prawie wybiegł od Dymka. Sznurowadła zawiązał już na ulicy – byle tylko nie zostać ani sekundy dłużej w tym ciemnym przedpokoju wrogiego mu i obcego domu.

Загрузка...