9. Zbieg


Wychowała się w małej wiosce przy wielkim zakładzie, zajmującym się obróbką drewna. Miejscowi nazywali zakład po prostu tartakiem. Jego właścicielem był człowiek o przezwisku Baron. Tartak był jedynym źródłem dochodu dla wielu rodzin, a Baron był najbogatszą i najbardziej wpływową osobą w okolicy, a w niektórych okresach życia jego protekcje były naprawdę godne barona.

W dzieciństwie nic dziwnego z Angelą się nie działo. Była zdrową, cieszącą się życiem dziewczyną – pomimo tego, że mieszkała z macochą, przyrodnim bratem i wiecznie pijanym ojcem. Macocha była dla niej raz mniej, raz bardziej sprawiedliwa, ojciec w ogóle się nią nie interesował, a przyrodni brat, pomimo że starszy, był niższy i szczuplejszy od niej i dlatego w domowych bójkach z sierotką rzadko wygrywał.

W wiosce wszyscy się znali. Nauczycielem w szkole podstawowej, w której Angela wycierała w swoim czasie tanią spódnicę, był sąsiad z domu naprzeciwko, a do szkoły średniej – w sąsiedniej wsi – nie miała daleko. W trzynastym roku życia zatrzymała się jej edukacja: macocha zrobiła ją sprzątaczką w jednym z cechów tartaku, a Angela wcale nie rozpaczała z tego powodu – lubiła zapach drzewa, świeżych wiórów, podobała jej się rola dorosłej dziewczyny, pracownicy, której nikt nie wystawia ocen i nie zadaje prac domowych...

Rok później umarł z przepicia jej ojciec, a po dwóch latach – Angela skończyła piętnaście lat – jej pozycja gwałtownie poszła w górę. Baron, nigdy nie przepuściwszy żadnej pięknej dziewczynie na terenie tartaku, wezwał ją do siebie, upił czerwonym winem i zrobił swoją niewolnicą.

Nic szczególnego w tym nie było – cała wioska dobrze wiedziała o zwyczajach panujących w tartaku i o tym, że niektóre pracownice przyszły na świat dzięki Baronowi. Macocha Angeli wiedziała jeszcze jedno – miłe i uległe, trochę przykrzące się już Baronowi dziewczyny, otrzymywały zasłużony tytuł zaliczonej. Właśnie o tym mówiła swojej pasierbicy, która już pierwszego dnia wróciła do domu w podartym ubraniu, przestraszona i zapłakana. Angelę czekała świetlana przyszłość – ale wcześniej musiała spełnić pewne warunki – przez jakiś czas być miłą i uległą...

Uległości Angeli starczyło na krótko. Pucołowaty, niemłody już Baron przerażał ją i wzbudzał wstręt, więc pewnego pięknego dnia obrzydzenie wzięło górę nad strachem i Angela postawiła się. Baron, we wszystkim lubiący porządek i dyscyplinę, natychmiast zwolnił z tartaku upartą dziewczynę, a razem z nią jej macochę i przyrodniego brata – cała rodzina została pozbawiona środków do życia. Angela nie miała zamiaru czekać, aż macocha ją zabije, i uciekła do miasta, które wydawało jej się ogromne wobec małego, prowincjonalnego miasteczka, w którym nawet po głównym placu, w słoneczny dzień, spacerują kury...

Po tygodniu została znaleziona – ale nie przez macochę, a przez ludzi Barona. Baron czuł się nieszczególnie – w każdym bądź razie leżał w łóżku, kiedy Angelę wepchnęli do jego pokoju. Zobaczywszy zbiega, Baronowa przypadłość w jednej chwili prysła. Ogarnięty namiętnością, starzejący się mężczyzna rzucił dziewczynę na pierzynę i przygniótł swoim ociężałym cielskiem. Angela miała wrażenie, że leży w gipsie, na zawsze wmurowana w to łóżko, jakby w białe sklepienie. I kiedy Baron oderwał się od niej, zmęczony i szczęśliwy, nie mogła uwierzyć, że jeszcze żyje...

Macocha i brat czekali na progu i byli niewypowiedzianie szczęśliwi, kiedy w końcu mogli zobaczyć Angelę. Ona nie pamiętała chwili, w której byli dla niej tak czuli i dobrzy. Macocha przyniosła torbę z jej rzeczami, dlatego, że Baron zabierał Angelę do siebie...

Spędziła u Barona dwa tygodnie. Najpierw cieszył się nią, jak ulubioną zabawką, potem znudziła mu się i zaczęła działać na nerwy. Pewnego pięknego poranka kazano jej zabierać się do domu. Angela wcale się tym nie zmartwiła i ledwo przestąpiła próg dawnego, rodzinnego domu, poprosiła macochę (a ta razem z synem znowu pracowała w tartaku), żeby pozwoliła jej wyjechać do miasta i pójść do technikum. Macocha, trochę się wahając, w końcu zgodziła się. I Angela wyjechała, promieniejąc ze szczęścia i postanawiając sobie, że nigdy, naprawdę nigdy więcej nie wróci do rodzinnej wsi, nigdy nie zobaczy ani macochy, ani Barona, że wyjdzie za mąż za przyzwoitego, majętnego człowieka, a ten zabierze ją w podróż poślubną nad morze...

Rzeczywiście spróbowała dostać się do technikum (jakby nie patrząc, siedem klas miała skończone), jednak już na pierwszym egzaminie zaproponowano jej, żeby zdawała go w łóżku. Angela nie zgodziła się, dostała dwójkę, przetraciła wszystkie swoje pieniądze w kawiarniach i na „miastowych rozrywkach”, a do domu jej się nie śpieszyło. Wygłodzoną dziewczynę, nocującą na dworcu, zabrała stamtąd bardzo dobra, tęga i piękna kobieta. Nakarmiła ją, ubrała i obiecała załatwić pracę. Angela zrozumiała, co to będzie za praca, kiedy znaleziono ją po raz drugi. To byli znowu ludzie Barona, a nastawieni byli bardziej zdecydowanie – miła, dobra kobieta sto razy tłumaczyła się, że zamierzała wciągnąć tę ładniutką, wiejską głuptaskę do swojego małego interesu. Angelę przywleczono z powrotem. Baron najpierw długo i okrutnie się z nią zabawiał, a potem, wziąwszy ją za włosy i obróciwszy twarzą do siebie, spytał:

– Jesteś wiedźmą? Znasz się na czarach? U-u, szatańskie nasienie...

Zamknięto ją w pokoju bez okien. Miała do dyspozycji długi dzień, żeby zastanowić się nad słowami gospodarza. Nie prosiła się tutaj. Raczej na odwrót, marzyła, żeby na zawsze uwolnić się od niego – dlaczego najpierw przyciągnięto ją siłą, a potem zamknięto na klucz?

I tak, niczego nie wymyśliwszy, Angela zaczęła wrzeszczeć i walić pięściami w drzwi, grożąc sądem i policją, powołując się na jakieś znajomości, które jakoby zdążyła nawiązać w mieście. Dostała w twarz i kazali jej milczeć. Wtedy posmutniała.

Na drugi dzień do Barona przywieziono staruchę-znachorkę, uzdrowicielkę i wróżkę, bladą i pulchną jak baba śniegowa. W asyście Barona wróżka pojawiła się w komórce Angeli, długo wpatrywała się w niewolnicę, strasząc ją chłodnym blaskiem bezlitosnych oczu i w końcu oznajmiła Baronowi:

– Wszystko jasne, to wiedźma. Aurę ma czarną, czerniejącą, aż siną. Rzucała urok, na pieniądze się połakomiła. Proszę się nie bać, panie gospodarzu, zdejmę klątwę i oduczę na zawsze tę paskudę robić ludziom przykrości.

Angela oburzyła się. „Najprawdziwsza wiedźma” – powiedziała, nie zadając sobie trudu na znalezienie lepszego określenia. Kazali jej trzymać język za zębami, do czasu, aż nie przybiją go gwoździem do deski. Angela zamilkła.

Uzdrowicielka długo wodziła rękami nad Baronową głową, coś mamrotała i szeptała. Gdy przyszła kolej na Angelę, zaczęło się całe przedstawienie: znachorka spaliła w piecu nocną koszulę Angeli razem z kosmykiem jej włosów, a kiedy tkanina nie chciała się palić – zaczęła rysować kręgi wokół dziewczyny, mamrocząc ni to modlitwy, ni to przekleństwa. I Angela, znużona ze strachu, i starucha, próbująca rękami zdjąć z niej „czerniejącą aurę”, wyglądały zabawnie. Angela rozweseliła się. Skoczyła raz, drugi, potem zaczęła z pasją przedrzeźniać wróżkowe mamrotanie, za co ta odwdzięczyła jej się soczystym policzkiem. Angela nie miała żadnego szacunku dla posiwiałych i zrewanżowała się. Cała ceremonia zdjęcia uroku zakończyła się bijatyką dwóch wiedźm – starej i młodej...

Angela nie śmiała się długo. Teraz zamknięto ją w piwnicy, w chłodzie i wilgoci, w zupełnych ciemnościach, nie licząc nikłego światełka, które docierało przez szczelinę drewnianego luku na zewnątrz. Siedziała z przyciągniętymi do brzucha kolanami, ubrana w cieniutką kurteczkę i próbowała zrozumieć, w czym zawiniła?! Dlaczego Baron traktuję ją po prostu jak przedmiot, skąd ta nienawiść, dlaczego akurat znachorka, po co w ogóle to wszystko?!

Dwa dni się męczyła, drżąc ze złości i marząc o zemście. Trzeciego dnia wyciągnęli ją i zaprowadzili przed oblicze Barona. Tu, znowu wgniatana w materac przez pijanego, pociągającego nosem i szlochającego gospodarza, poznała w końcu prawdę.

Baron nie mógł się bez niej obejść. Potrzebował jej. Wysiłki znachorki do niczego nie doprowadziły, a przecież pokładał w nich takie nadzieje... Pozbyłby się Angeli, tak, żeby nie zostało po niej ani śladu – ale boi się, że utraciwszy ją na zawsze, sam zdechnie...

Angela przestraszyła się, ale nie uwierzyła w to wszystko. Baron dodał potem jeszcze z groźbą w głosie, że jeżeli tylko spróbuje uciec – niech tylko spróbuje uciec! – własnymi rękami obedrze ją ze skóry. Angela rozpłakała się i powiedziała, że nic nie wie, niczego złego nie zrobiła, nic nie chce, że jaka tam z niej wiedźma, co to czarować nie potrafi, że naprawdę nie wie, co takiego dzieje się z Baronem...

Trudno powiedzieć, czy Baron w to uwierzył, czy nie – słuchając jej pochlipywania, zadowolony w końcu ze wszystkiego, spokojnie zasnął.


* * *


Wład wrócił do przedziału. Zasłonił firankę, postawił na stoliku plastikową tackę z dwoma kanapkami, dwoma kawałkami śledzia i kilkoma plasterkami bladego pomidora, otworzył butelkę z wodą mineralną i nalał trochę do plastikowego kubeczka. Kubeczek przewrócił się, woda pociekła po stole, zamoczyła serwetę i zaczęła kapać na podłogę. Wład zaklął w myślach.

Siedząca naprzeciwko Angela nawet się nie poruszyła, żeby mu pomóc. Patrzyła na to, jakby była wcieleniem obojętności.

Wład wytarł jakoś kałużę. Postawił kubeczek pionowo, znowu nalał wody, ale tym razem przytrzymał go lekko ręką. Wypił do dna. Potem przykrył odwróconym kubeczkiem butelkowe gardełko.

– Będziesz jadła? – spytał, siadając naprzeciwko.

Angela poruszyła się. Wyciągnęła rękę po kanapkę, ugryzła i odłożyła ją z powrotem na tackę. Odsłoniła dopiero co zaciągniętą przez Włada firankę.

Pociąg jechał przez step. Widać było białe wysepki śniegu, czarną ziemię między nimi, a daleko na horyzoncie majaczyły postrzępione połacie lasu.

– To znaczy, chcesz powiedzieć, że do piętnastego roku życia nie wiedziałaś, kim jesteś? To chcesz powiedzieć?

– Po co to przesłuchanie? – chłodno powiedziała Angela.

– Nie jesteśmy w sądzie.

Wład wziął z tacki swoją kanapkę. Wbrew oczekiwaniom, smak mięsa serwowanego w pociągu wcale nie był zły. Żuł i patrzył na kobietę, siedzącą naprzeciwko. Zaczął wyobrażać sobie, jak dobrze byłoby mieć poduszkę w granatowej powłoczce ze stemplem; mógłby przewrócić Angelę na plecy, przyłożyć poduszkę do jej twarzy i trzymać tak długo, póki piękne, szczupłe ciało w końcu nie zwiotczeje.

Bez wątpienia, jego myśli można było wyczytać ze spojrzenia. Angela patrzyła na niego bez strachu, z nienawiścią w oczach:

– Co, znudziłam ci się? W takim razie, dobra, wysiądę na następnej stacji. Zobaczysz, naprawdę wysiądę, a ty sobie jedź dalej, literacie. Spróbujemy?

Wład odwrócił się:

– Skończyłaś na tym, jak Baron powiedział ci całą prawdę...

– Nie mam ochoty dalej opowiadać – wycedziła Angela przez zęby.

– No, dalej, twoja macocha i przyrodni brat... Zapomniałaś o nich. Jak to, stracili cię i tak łatwo się z tym pogodzili? Tak?

Długo na niego patrzyła. Władowi wydawało się, że Angela wyobraża sobie teraz, jak dobrze byłoby wziąć żelazny łom, zamachnąć się z całej siły i uderzyć tego człowieka w głowę. I bić go dotąd, aż mózg nie zapaćka całej ściany.

– Cały czas próbujesz złapać mnie na nieścisłościach – powiedziała Angela na koniec. – Jak w sądzie.

– Byłaś kiedyś w sądzie?

– I masz – z niesmakiem skrzywiła się. – Złapałeś mnie, jak to się mówi, za słowo... A figę, wcale mnie nie złapałeś.

Wład wstał i wyszedł. Długo stał na korytarzu, patrząc, jak przemykają za oknem: budka dróżnika, wioska z przystankiem, rzeczka pod urwiskiem – i znowu ziemia, ziemia z wysepkami topniejącego śniegu.

To był jego wybór. To on oddał bilet na samolot. On wrócił. Nie to, żeby czuł teraz jakiś żal – nie ma sensu się zadręczać, co się stało, to się nie odstanie. Nie. Bardzo ważne było dla niego zrozumieć motywy swojego postępku. Czy wrócił z powodu własnej małoduszności – czy dlatego, że inaczej Angela by umarła?


* * *


To zakład z tradycjami powiedział Szewc. Już mój dziad, kiedy przekupił go Król Północy, przygotowywał partię obuwia dla wojska Południa... To były piękne buty, lekkie i trwałe, z baraniej skóry. Tym niemniej, ledwo rozlegał się dźwięk rogu, obwieszczający rozpoczęcie bitwy – buty mojego dziada brały nogi za pas, unosząc ze sobą główną część armii... Wszystko to przypominało paniczną ucieczkę. Część dezerterów rozpraszała się po kraju, niektórzy popełniali samobójstwa – normalne, każdy przecież uważał się za bohatera, a nie jest łatwo być takim, kiedy własne buty unoszą cię z pola walki...

Nie rozumiem – powiedział Gran-Grem. – Szczycisz się tym, że twój dziad się sprzedał?

Mój dziad nikomu nie przysięgał dozgonnej wierności – powiedział Szewc, prawie obraziwszy się. – Nie był związany przysięgą z Królem Południa. Ten złożył u niego zamówienie, zapłacił za nie, więc dziad uszył buty, lekkie i trwałe, z baraniej skóry... A jeżeli Król Północy zapłacił więcej – czy dziad mógł wzgardzić tymi pieniędzmi? Oczywiście, że nie. Miał przecież dziewięcioro dzieci...

Ale ci żołnierze także mieli dzieci! – wykrzyknęła Deja.

A jaka to pociecha dla dzieci, jeśli ich ojcowie muszą polec na polu bitwy, walcząc za Południe? Dezerterzy, ukrywając się w lasach, dokarmiali niekiedy swoje dzieci. A jaki pożytek z umarłego?

– Ale to zdrada – powiedział Filozof.

To nie zdrada, to buty. Lekkie i trwałe, z baraniej skóry...


* * *


– No więc, co się stało z twoją macochą i przyrodnim bratem? – spytał Wład.

Była noc. Pociąg stał na stacji. Melodyjnie i trwożliwie postukiwały narzędzia kolejarzy. Metal uderzał o metal.

Biała latarnia świeciła w okno. Wład widział bladą twarz Angeli, podpartą na łokciu. Kasztanowe włosy wydawały się czarne na białym tle kolejowej pościeli.

– Czy wypytuję cię, co się stało z twoimi krewnymi – cicho spytała kobieta.

Wład zamilkł.

– A ja ci opowiem... Moja mama adoptowała mnie, kiedy miałem kilka miesięcy. Nie miała męża. Była moją jedyną bliską osobą...

– Tak? – niedowierzająco spytała Angela.

– A co cię tak dziwi?

– Nie jesteś podobny do kogoś, kogo wychowywała tylko matka – w zadumie powiedziała Angela. – Tacy ludzie są inni.

– Skąd ty to wiesz?

Angela obruszyła się:

– No dobrze... Nie mam dowodów na to, żeby tobie nie wierzyć. Ona przecież już nie żyje, prawda?

– Tak – powoli powiedział Wład.

– Dlatego, że musiałeś na długo wyjechać, a ona musiała zostać?

Pociąg drgnął. Białe światło latarni odpłynęło do tyłu, wszystkie cienie w przedziale ożyły, szarpnęły się i także zaczęły się oddalać.

– To znaczy, że zostawiłaś macochę i przyrodniego brata? – cicho zapytał Wład. – Dlatego, że musiałaś wyjechać, a oni musieli zostać?

– Już niech ci będzie – z niezadowoleniem powiedziała Angela. – Opowiem ci.


* * *


Spędziła u Barona siedem miesięcy i dwanaście dni. W komórce, w której ją zamknęli, było na szczęście okno, ale, niestety, zakratowane. Poza tym w pomieszczeniu stało jeszcze łóżko, stół i lampa na stole. Dla zabicia czasu były tylko książki, znalezione u Barona na strychu. Angela czytała na przemian kryminały, stare czasopisma, podręczniki do historii, książki o hodowli bydła i zakurzone wypiski z literatury. Nie można powiedzieć, żeby ją to szczególnie interesowało, ale różnorodnej wiedzy, niewątpliwie, przybywało. Angela stała się znawcą antyku i doskonale orientowała się – zwłaszcza w teorii – w chorobach świń i krów.

Tymczasem na nieuczęszczanej polance pod oknem szybko zrobiła się łysa plama, taka, jaka powstaje często w polu bramkowym, w tym miejscu, gdzie zwykle stoi bramkarz. Trawę wydeptała macocha Angeli i przyrodni brat, którzy od czasu do czasu przychodzili do niej „w odwiedziny”. Nigdy wcześniej nie przejawiali takiej troski o nią. Chwytali każde jej słowo, jak jałmużnę. Niekiedy Angela obrażała się i nie podchodziła do okna na umówiony sygnał. Wtedy macocha i brat stawali się nerwowi, złościli się i, rozgniewani, obrzucali ją różnymi wyzwiskami, pamiętanymi jeszcze z dzieciństwa.

Miała czas na to, żeby rozmyślać i rozmyślała. Wszyscy, znający ją chociaż trochę, przebywający jakiś czas w jej towarzystwie – zaczynali od niej zależeć. Natura tego zjawiska nie interesowała Angeli. Próbowała tylko wyciągnąć z niego jakąś korzyść dla siebie – w jej obecnym położeniu niewolnicy, nie mającej żadnych praw, przydałaby się każda pomoc.

W końcu wprowadziła nowy obyczaj – macocha i brat płacili jej za każde „widzenie”. Angela wysuwała rękę przez kraty, a macocha i brat, śmiesznie podskakując, podbiegali, wyciągali po papierowym pieniążku o niskim nominale, podnosili ręce do góry i stawali na palcach, próbując przy okazji dotknąć Angeli dłoni. I wreszcie, kiedy uzbierała jej się pewna suma pieniędzy, Angela zdecydowała, że czas na nią.

Straż, przydzielona jej przez Barona, obawiała się swojej podopiecznej, a niekiedy nawet wyraźnie bała. Jedną z jej niewielu rozrywek było straszenie ich. Jak tylko mogła, podtrzymywała renomę wiedźmy, śmiała się po nocach, coś mamrotała, wygrażając staruszce-znachorce i chyba dlatego – albo może z jakiejś innej przyczyny – strażnicy zmieniali się tak często, że ledwo udawało jej się zapamiętać, jak mają na imię.

Baron, we wszystkim lubiący porządek i dyscyplinę, wzywał ją do siebie dwa razy w tygodniu – w środy i niedziele. I pewnego razu, nocą, z niedzieli na poniedziałek, kiedy Baron, zadowolony, smacznie spał, Angela wyszła po cichu z łóżka, wsunęła pod rękę śpiącemu wałek z kanapy, założyła bieliznę, w której w specjalnie podszytych kieszonkach schowane były pieniądze, ubrała się – i wyskoczyła przez półotwarte okno, w tym samym czasie, kiedy strażnik, mający obowiązek ją strzec, smacznie chrapał pod drzwiami.

Mijał już rok od czasu, jak Baron zawiesił swoje przekrwione oko na sprzątaczce z lokami wiórów w kasztanowych włosach, za to Angeli wydawało się, że przybyło jej ze dwadzieścia lat. Żarty się skończyły. Angela uciekała, ratując swoją skórę i doskonale wiedząc, że tylko od jej zdecydowania i determinacji zależy teraz, czy cieszyć się będzie wolnością, czy zdechnie jako lalka, zabawka, worek z otrębami.

Do samego świtu szła lasem – po szosie bała się iść, jeszcze ją dogonią. Pieniądze schowane w bieliźnie zaczynały przeszkadzać – było ich dużo, były drobne, pozwijane w ruloniki, złożone co najmniej na cztery razy. Angela jakoś to znosiła. Właśnie taką sumę pieniędzy straciła w zeszłym roku na karuzelę i lody, a wspomnienie tego – mogła uciec już wtedy, oj, mogła, mogła! – wgryzało się w jej duszę bardziej niż kwas.

O szóstej rano (Baron już zaczynał się kręcić, coraz mocniej przyciskając do siebie wałek od kanapy) odjechał pierwszy autobus z przystanku w sąsiedniej wsi. Angela dobrze wiedziała, że na tym etapie podróży łatwo ją będzie wyśledzić. Po kilku godzinach kierowca autobusu może przyznać się przed wysłanymi w pogoń ludźmi, że taka to, a taka dziewczyna kupiła u niego bilet i wysiadła dopiero na ostatnim przystanku, to znaczy w mieście (w tym samym, w którym zeszłej jesieni Angela próbowała bezskutecznie dostać się do technikum). Całą drogę – autobus wlókł się niemiłosiernie, zatrzymując się przy każdym słupie – Angela umierała ze strachu, widząc już samochód pędzący w pogoń za nimi i przecinający im drogę.

Na przedostatnim przystanku nerwy jej tak puściły, że wysiadła, ni z tego, ni z owego, praktycznie pośrodku czystego pola i ledwo zdążyła wejść do lasu – jak przemknął po szosie samochód. Angela od razu go poznała – to była osobista limuzyna Barona.

Pieszo doszła do miasta. O tym, żeby kupić bilet na kolejkę elektryczną, nie mogło być mowy. Przeskoczyła na tory dla pociągów towarowych i, uważając na manewry parowozów, zamierając ze strachu, widząc ogromne, cuchnące cysterny, znalazła w końcu jako takie schronienie – odkrytą platformę, na której znajdowały się jakieś urządzenia.

Nie miała zielonego pojęcia, dokąd jedzie pociąg – dokoła rozpościerały się pola i, na szczęście, na żadnej drodze nie było widać czarnej, Baronowej limuzyny. Teraz dopiero Angela poczuła, że jest wolna – bez wątpienia, po raz pierwszy w życiu. Twarde rulony z pieniędzy, które obtarły jej skórę prawie że do krwi, dawały poczucie władzy – władzy nad całym światem...

Właśnie wtedy, na platformie, smagana przez wiatr, w towarzystwie przykrytych plandekami maszyn, Angela zdecydowała zostać w tym świecie gospodynią, a nie dziewczynką na posyłki. Właśnie wtedy wymyśliła, jak zastosować w praktyce swoją zdolność przywiązywania do siebie innych ludzi. Właściwie, Baronowi dała się złapać tylko dlatego, że sama nie wiedziała jeszcze wtedy o swoich zdolnościach. Teraz wszystko będzie inaczej. Może zostać gwiazdą pop i przywiązać do siebie słynnego producenta. Może zostać kochanką milionera, żoną prezydenta, a kiedy prezydent się zmieni – żoną nowego prezydenta. I tak do samej śmierci...

Dwa tygodnie podróżowała pociągami i kolejkami elektrycznymi, zacierając ślady, coraz dalej i dalej oddalając się od maleńkiej wioski z dużym zakładem, obrabiającym drewno.

Lato spędziła w nadmorskim kurorcie – po raz pierwszy w życiu. Ludzie tutaj dosłownie wyrzucali pieniądze – Angeli udało się najpierw trochę dorobić, roznosząc lody na plaży, a potem wyżebrać trochę pieniędzy, a raz nawet zdarzyło jej się ukraść portmonetkę z niedbale rzuconej w przebieralni torebki, ale to było tylko raz – strach, że ją złapią i odeślą do rodzinnej wsi, był silniejszy od pokusy.

Jesienią dostała się kolejkami elektrycznymi do stolicy i nieoczekiwanie dla siebie dostała się do szkoły medycznej.


* * *


– A Baron, co? Szukał cię?

Angela uśmiechnęła się:

– Wybacz, Wład... Ale pewnie takiemu czyścioszkowi jak ty, trudno to zrozumieć. Nikt nie zmuszał cię do niczego w środy i niedziele, prawda...

– Czego mam nie rozumieć?

– Każdy zacząłby szybko szukać – chłodno dodała Angela. – I szukał, oczywiście...

Świtało za oknem. W wagonie zrobiło się zimno. Wład podciągnął wyżej kołdrę:

– Ale mimo wszystko, czego miałbym nie rozumieć?

Angela znowu uśmiechnęła się:

– Dlaczego pytasz o Barona? Dobrze wiesz, że nie żyje. Macocha też umarła. A przyrodni brat – ten, jakimś dziwnym trafem, przeżył... Nie wiem, gdzie jest teraz.

Wład milczał.

– Wiedziałeś o tym, kiedy pytałeś – ciągnęła dalej Angela.

– Ale chciałeś, żebym to ja sama powiedziała, żebym się przyznała do winy, tak? Niedobra, zła dziewczynka, skazała na śmierć takiego dobrego wujka, dobroczyńcę, zgubiła biedną kobietę, która ją, prawdopodobnie, wychowała...

– A co się stało z twoją prawdziwą matką? – powoli zapytał Wład.

– Nie pamiętam – krótko odcięła się Angela. – Miała wypadek na motorze.

– Ale może chociaż jakieś zdjęcie widziałaś?

Angela tylko machnęła głową.

– Nie wierzę, ojciec nie miał żadnej fotografii tragicznie zmarłej żony?

– A co ci do tego? Nie lubił o niej mówić. Zawsze uważał, że go zdradzała... Zdarzało się, że krzyczał po pijanemu, że nie jestem jego córką. Naprawdę.

Wład na długo zamilkł.

Mało to pijaków obwinia swoje żony o zdradę? Nawet te dawno zmarłe? Mało to pijaków w zapale wydziera się na swoje dzieci, że są bękartami? Może i dużo. Ale słowom tego konkretnego, nieznanego Władowi pijaka, nie wiadomo czemu, wierzył od razu. Może dlatego, że prawdziwych Władowych rodziców jakby nie było w przyrodzie – Wład był, a rodziców nie było. Tak, jak nie było prawdziwego ojca Angeli. Tak, jak po jej matce nie zostały nawet wspomnienia.

Czy to przypadek, że dwoje nosicieli najrzadszych właściwości nie ma biologicznych rodziców? W ogóle nie wiadomo, czyimi są dziećmi?

– Słuchaj, a do szkoły medycznej, jak się dostałaś? Przez łóżko?

– Zamknąłbyś lepiej gębę – ze znużeniem powiedziała Angela.

– Ja po prostu nie mogę zrozumieć – dziewczyna nie wiadomo skąd, bez dokumentów... Przecież ty nawet dokumentów nie miałaś?

Angela nie odpowiedziała. Odwróciła się twarzą do ściany.


* * *


„Kochana, nie obraziłem się, co ty. Pytaj – postaram się odpowiedzieć. Na każde pytanie. Jestem po prostu szczęśliwy, że ciebie interesuje moje życie...

Wcześniej nie miałem komu o tym opowiedzieć. Tak więc teraz, słuchaj.

Szybko po tym, jak moja mama umarła, poszedłem do lekarza. Prywatnie. Wydałem na to niemałe pieniądze... i wszystko opowiedziałem.

Do tej pory pamiętam, jak on patrzył na mnie.

Przytaczałem mu dowody. Opowiadałem o mojej nieszczęśliwej klasie. O chorych nauczycielach. Opowiadałem o Dymku, o tym, co było, jak uciekłem z obozu letniego. Wydawało mi się, że mówię bardzo przekonująco. Prosiłem go o pomoc. Żeby skierował mnie na badania albo coś w tym rodzaju. A może istnieją jakieś lekarstwa, które pomogłyby mi poradzić sobie z więzami – a jeśli nie mi, to chociaż ludziom, z którymi przebywam i którzy są narażeni na niebezpieczeństwo...

A on cały czas patrzył. Życzliwie, ciepło. Wysłuchał mnie do końca, zmierzył ciśnienie, poprosił, żebym odpowiedział na kilka pytań...

I wysłał na badania. Do kliniki psychiatrycznej.

Kochana, doszło do tego, że czułem się okropnie... To naprawdę straszne: wiesz, że mam rację, ale każde twoje słowo – każde słowo najczystszej prawdy! – odbierane jest jako „urojone ustosunkowanie się...” Wydawało mi się, że mnie nie wypuszczą. Że z tą diagnozą przyjdzie mi żyć całe życie. Że zamkną mnie u czubków i zaczną leczyć... Leczyć, wyobrażasz sobie! Ze schizofrenii!

Tak przekonująco ze mną rozmawiali, że sam prawie uwierzyłem, że żadne więzy nie istnieją, a jestem po prostu chory i muszę tylko rozprawiać się z wszelkim draństwem trzy razy dziennie, na przestrzeni paru miesięcy...

Sam do tej pory się dziwię: jak mi udało się uciec? Na szczęście, w odpowiedniej chwili potrafiłem się wycofać. Przyznałem się, że to śmierć mamy tak na mnie wpłynęła, dostałem ataku histerii i to była próba zwrócenia na siebie uwagi.

Od tego czasu przestałem rozmawiać z lekarzami o więzach.

Dopiero potem, kiedy już byłem dorosły i miałem swoje pieniądze – zrobiłem sobie badania samodzielnie. Płaciłem, a oni robili mi tomografię komputerową, prześwietlali mnie, studiowali, analizowali na poziomie molekuł. Celująco przeszedłem wszystkie te nieprzyjemne zabiegi, przy okazji odkryłem u siebie wiele drobnych, nie mających nic wspólnego z moim problemem, chorób – a widocznej osobliwości, która odróżniałaby mnie od innych ludzi nie znaleziono”.


* * *


Następnego dnia znaleźli się na dworcu kolejowym wielkiego miasta przemysłowego. Wład wcześniej nigdy tutaj nie bywał, za to Angela, z tego co mówiła, spędziła tu kiedyś jakiś czas i teraz miała parę spraw do załatwienia. Zostawiła Włada przy stoliku w restauracji i oddaliła się w niewiadomym kierunku. Wład czekał na nią godzinę, dwie, trzy, zaczynało mu się robić niedobrze na myśl o tym, że może potrącił ją gdzieś samochód, mogła się przewrócić i złamać nogę albo po prostu uciec...

W to ostatnie najtrudniej było mu uwierzyć. Angela, która uciekła od Włada – to martwa Angela, teraz to nie ulegało żadnych wątpliwości. Podobnie jak to, że pozostawiony przez Angelę Wład przeżyje jakiś czas bez niej.

Siedział przy stoliku dworcowej restauracji i wpatrywał się w brunatną, kawową piankę w filiżance przed sobą – to była trzecia albo czwarta filiżanka, przestał już liczyć. Myślał o tym, jak przechytrzyć los, jak uwolnić się od Angeli i pozostać żywym. Wszystkie jego próby, żeby znaleźć wyjście z sytuacji, przypominały bieganinę kreta, który trafił na swojej drodze na betonowa ścianę i stara się wydrążyć w niej tunel. Wyjścia nie było widać. Wład siedział nad ostygłą kawą i czekał na Angelę. Co będzie, jak nie wróci?

Pojawiła się, kiedy zegar nad wejściem do restauracji pokazywał za pięć piąta. Była w dobrym nastroju.

– Wszystko w porządku – powiedziała, opadając na fotel naprzeciwko. – Wszystkie moje sprawy w tej dziurze załatwione. Teraz można myśleć, co dalej.

I pytająco spojrzała na Włada.

Już po dwóch godzinach znowu byli w pociągu – jechali z powrotem. Wład na chwilę przypomniał sobie miniony czas, kiedy, zdarzało się, od miesięcy był w drodze. To prawda, tych przepełnionych, obskurnych wagonów nie można było porównywać z hotelem na kółkach, za miejsce, w którym trzeba było zapłacić niemałe pieniądze. Kiedy usiedli z Angela w przedziale, obok siebie i zamknęli drzwi – wydało mu się, że w ogóle stąd nie wychodzili. I jadą tak już – od trzech dni.

– Mogę zapytać, co za sprawy miałaś do załatwienia?

– Przyjaźń przyjaźnią, a raczej, więzy więzami... – Angela uśmiechnęła się. – A pieniądze swoją drogą. W każdym bądź razie, do czasu.

– Do jakiego czasu?

Angela przestała się uśmiechać:

– Wymyśliłeś, jak mam się od ciebie uwolnić?

– Nie – powoli powiedział Wład. – A co, myślałaś, że coś wymyślę?

Angela błysnęła oczami:

– Jesteś wykształconym człowiekiem... Tyle lat przeżyłeś z tymi... Właśnie, ile? Od urodzenia?

– Nie – z wyraźną niechęcią odpowiedział Wład. – To się zaczęło, kiedy byłem małym chłopcem... I nie ma to żadnego znaczenia. Masz rację – szukałem wyjścia. Jeżeli byłby jakiś sposób walki z więzami – znałbym go. Ale, niestety, nie znam.

– Widocznie słabo szukałeś – zastanowiła się Angela. – Jakaś, na przykład, hipnoza albo lekarstwa... Musi coś być. Tylko, że to pewnie będzie kosztowne...

Wład milczał.

– Mam pieniądze – z naciskiem powiedziała Angela. – I to niemałe. Opłacimy leczenie po połowie... Każdy płaci za siebie, jak w restauracji. Słyszysz? Pieniędzmi się nie przejmuj...

Wład nadal milczał.

– Nie kłam – cicho powiedziała Angela. – Musi być jakiś sposób. Nie wierzę, że nie ma.

Wład nie odzywał się.

Wszedł konduktor – sprawdził bilety, zaproponował herbatę. Wład podziękował, za to Angela zamówiła od razu dwie filiżanki. I wtedy w przedziale na długo zapadło milczenie – do czasu, aż konduktor nie wrócił z zamówieniem, aż Angela nie wypiła pierwszej filiżanki, potem drugiej, nie wytarła ust serwetką i nie podniosła oczu na Włada:

– To kiedy poszukasz jakiejś kliniki? A może ja mam się za to zabrać?

Wład przeniósł spojrzenie za okno. Śnieg prawie już całkowicie stopniał, a na czarnej ziemi w wielkich skupiskach siedziały wrony, patrząc w ślad za pociągiem.

– Nie kłam! – krzyknęła Angela, chociaż Wład nie powiedział ani słowa. – Jest jakiś sposób! Musi być!

– Nie ma – odezwał się Wład, patrząc Angeli w oczy. – Jeśliby był... Żyłbym zupełnie inaczej.

– Kłamiesz – powiedziała Angela. – „Inaczej...” Co to znaczy, inaczej. Żyjesz, jak potrafisz. I okłamujesz się: mówisz sobie, że nie jesteś winny, że to jest warunkiem... A ty po prostu inaczej nie potrafisz!

– No dobra – powiedział, prawie łagodnie, Wład. – Posłuchaj, kochana, co ci powiem. Żaden doktor, żaden terapeuta, znachor czy inny szarlatan nie uwolnią cię ode mnie. Tak samo, jak mnie od ciebie. Jesteśmy spętani ciężkimi łańcuchami... zardzewiałymi, ale mocnymi i bardzo krótkimi. I tak przyjdzie nam żyć – z roku na rok, aż do samej śmierci. I to z nas, które zdechnie pierwsze, będzie szczęśliwcem, dlatego, że drugi będzie zdychał w mękach nad jego trupem sam, bez żadnego oparcia. Czy to jasne?


* * *


Obudził się o świcie. Pociąg szedł równo, miarowo postukiwały koła, w przedziale panował półmrok. Wład zerwał się z łóżka. Druga półka była pusta. Futra Angeli, które wczoraj zajmowało jeszcze pół przedziału, też nie było.

Wstał. Szybko podszedł do pustej półki i zajrzał w głąb. Oczywiście, torba Angeli także zniknęła. Żelazna szuflada świeciła pustką, tylko w jej kącie samotnie walał się zmięty papierek po cukierku.

– Idiotka – zajęczał Wład.

Wyjrzał przez okno, próbując zorientować się, gdzie się znajduje. Mając przed oczami sosnowe pnie i słupy telegraficzne, mógł określić tylko porę dnia, a i to z niemałym trudem. Ubrał się i wyszedł na korytarz. Wszystkie przedziały były pozamykane, a blade, elektryczne światło, mieszało się z bladym światłem nowego dnia. Znalazł rozkład jazdy i spojrzał na zegarek. Ostatni postój mieli godzinę temu, gdzie pociąg dwie minuty stał na maleńkiej stacji, a konduktor, którego Wład chyba obudził długim pukaniem do drzwi (ile razy on sam był wyrywany ze snu w ten sposób!), potwierdził, że kobieta w rudym futrze poprosiła go, żeby wypuścił ją na tej małej stacji.

– Ale wiedział pan przecież, że jedzie do końca – powiedział Wład.

Konduktor speszył się:

– Skoro mnie prosiła, to znaczy, że... Pewnie, po prostu, musiała wysiąść... Nie wiem, dlaczego? Nie jest małą dziewczynką, sama chyba wiedziała... Pokłóciła się z kimś czy co – to już nie moja sprawa, sama mnie poprosiła i wysiadła, czyli...

Wład wrócił do przedziału. Położył się, schował głowę pod cienką, przydzieloną mu kołdrę i nieoczekiwanie dla siebie zapadł w głęboki i spokojny sen – po raz pierwszy od wielu dni.

Obudził go dźwięk otwieranych drzwi. Wład usiadł, niczego nie przeczuwając, domyślając się tylko, że to pewnie konduktor przyszedł uprzedzić go o rychłym przybyciu na miejsce. Zamiast konduktora pojawiła się przed nim Angela w mokrym, pachnącym wilgotną sierścią, futrze.

Wład położył się z powrotem. Zamknął oczy. Słyszał, jak Angela zdejmuje futro (jego skraj musnął Włada w twarz). Jak otwiera półkę i kładzie na miejsce torebkę. Jak usadawia się, próbując uspokoić ciężki, nierówny oddech.

– Przewietrzyłaś się? – spytał Wład, nie otwierając oczu.

– Wyszłam po piwo – powiedziała Angela przez zęby. – Spóźniłam się na pociąg i musiałam gonić go samochodem. Pieniądze wyrzucone w błoto...

– Po piwo? O czwartej rano? Z torebką?

– A tobie co do tego? – burknęła ze zmęczenia Angela. – Wstawaj... Za godzinę dojeżdżamy.


* * *


Wcześniej mieszkało tutaj jedno bardzo odważne plemię – ciągnął dalej Gran-Grem. – Nie ludzie, nie. Pancernicy. Są troszeczkę mniejsi od ludzi i prawie o połowę od trolli. Ale za to pokryci pancerzem, szerocy w ramionach, bardzo ciężcy i silni. Tylko tacy mogli tutaj przeżyć...

Ale przecież tu jest tak pięknie! – krzyknęła Deja.

Tak – odpowiedział Gran-Grem. – To najpiękniejsze miejsce na świecie... Tutaj od zawsze ścierali się najeźdźcy – przybywali ze wszystkich stron. Pancernicy musieli każdego dnia walczyć o przeżycie. Jeden pancernik mógł powstrzymać pięciu dobrze uzbrojonych wrogów...

– Co się z nimi stało? – spytał Filozof.

Grem westchnął:

Zaczekaj, po kolei... Pancernicy prawie nie znali obrzędów ślubnych, mieli tylko jeden: młodzi małżonkowie wyjawiali sobie słabe miejsca w ich pancerzach. Dlatego, że w każdym pancerzu, nawet w najdoskonalszym, można było znaleźć słabe miejsce... I znając takie miejsca u siebie, małżonkowie zawsze wałczyli razem – żeby zawczasu się ochronić...

Co się z nimi stało? – spytała tym razem Deja.

Kiedy mąż i żona przestawali sobie wierzyć – powoli powiedział Grem – oznaczało to prawie pewną śmierć jednego z nich... albo obojga. Dlatego, że oboje wiedzieli, gdzie atakować, żeby pancerz pękł. Pytanie tylko, kto zaatakuje pierwszy. I właśnie dlatego...

Zza wzgórz doszedł ich daleki, skrzypiący, jak stara huśtawka, i mrożący krew w żyłach, krzyk.


* * *


– Musisz powiedzieć mi w końcu prawdę – oznajmiła Angela.

Wład siedział w swoim własnym gabinecie, przed komputerem. Na nieszczęście, zapomniał zamknąć drzwi. Już od dwóch dni był u siebie w domu, już od dwóch dni Angela nie wychodziła z zamkniętego pokoju na górze i Wład nie niepokoił jej – czekał, aż upomną się o swoje, nienasycone więzy. Komórka z jednym oknem była „pokojem gościnnym”, możliwe, że u poprzednich właścicieli rzeczywiście zatrzymywali się tam goście.

Jedynym schronieniem dla Włada pozostawała praca. Dzisiaj rano usiadł do komputera i do obiadu prawie skończył szóstą część – kiedy nagle nie zamknięte drzwi otworzyły się i w wejściu pokazała się Angela z małym czarnym pistoletem w ręce.

Pistolet patrzył Władowi w oczy. Z trudem oderwał wzrok od czarnej lufy i spojrzał na Angelę:

– Co ty... na głowę upadłaś?

– Mów, jak można pozbyć się więzi. Albo przestrzelę ci kolano.

Nielegalnie urodzony troll, próbujący ratować od biedy swoich przyjaciół, i ta kobieta z pistoletem, przebywali w różnych światach, a on, Wład, był pośrodku.

– Nie wiem, jak pozbyć się więzów – powiedział powoli.

– Jeżeli chcesz, mogę ci pokazać interesujące dokumenty medyczne... Kiedy sprzedałem prawa do swojej pierwszej książki z bajkami – wiesz, na co wydałem wszystkie swoje pieniądze? Zgadnij...

Pistolet drgnął. Oderwał się od twarzy Włada i skierował w dół, na kolano:

– Liczę do pięciu. Raz... Dwa...

Nie panowała nad sobą.

Była jak dziecko, któremu zawsze na wszystko się pozwala, a potem nagle odbiera ulubioną zabawkę. Gotowa była zniszczyć cały świat – tylko po to, żeby ta zabawka wróciła do jej rączek.

– Poczekaj – powiedział Wład, starając się mówić, jak potrafił najspokojniej. – Pokażę ci zdjęcia rentgenowskie, encefalografy, rozległe analizy...

– Trzy – głos Angeli drgnął. – Nie uda ci się mnie nabrać. Cztery...

Jej blada twarz wykrzywiła się jak rozciągnięte za rogi prześcieradło. To był moment – Włada odrzuciło w jedną stronę, obrotowy fotel, na którym siedział – w drugą, a wióry, które się oderwały od dębowego stołu – w trzecią. Fotel przewrócił się. Wład szarpnął za brzeg chodniczka, Angela straciła równowagę i druga kula trafiła w sufit. Szarpnął jeszcze raz – Angela przewróciła się na podłogę, ale pistoletu nie wypuściła. Szybko podbiegł, chwycił rękę z bronią i przycisnął do podłogi – trzymał tak długo, póki jej palce nie puściły pistoletu.

Angela patrzyła na niego przez na wpół suche, rozpalone oczy. Patrzyła, jakby oczekując odpowiedzi na dopiero co zadane pytanie.


* * *


– Skąd masz pistolet?

– Nie twoja sprawa.

– Masz pozwolenie?

– Chyba zwariowałeś?!

– Po co ci on?

– Tak jakoś, znalazł się przy mnie... A co cię to obchodzi!

Wład poczuł, że traci kontrolę nad sobą. Głęboko westchnął.

Angela siedziała przed nim potargana, zła, podobna do wyciągniętego przed chwilą z nory tchórza.

– No i widzisz... – powoli powiedział Wład. – Jestem silniejszy. Zwiążę cię i zamknę na strychu. A potem wyjadę, gdzie oczy poniosą. Wiesz, co z tobą będzie?

– To samo, co z tobą – odezwała się przez zęby.

– Będzie ci lżej z tego powodu?

– Jeszcze jak. Może przeżyją tylko po to, żeby cieszyć się z twojej śmierci.

– No dobrze – Wład zakrył oczy. – Powiedz mi, w takim razie droga koleżanko... co takiego miałem w filiżance, kiedy jakiś czas temu w tym domu, ni z tego, ni z owego, straciłem przytomność?

– Miałeś herbatą – nie wiedzieć czemu uroczyście oznajmiła Angela. – A głupie aluzje zostaw sobie. Może jeszcze powiesz, że zapomniałam cię okraść, dosypałam ci środka nasennego i zaczęłam grzebać w szufladach...

– Dlaczego od razu okraść – wymamrotał Wład, jakby roztrząsając problem na głos. – Dlaczego okraść... Kiedy ten dureń, pisarczyk, sam wyłoży swoje pieniążki, potem pożyczy i znowu wyłoży... żeby tylko zadowolona była ta dziwna kobieta, bez której nie może przeżyć nawet tygodnia. Czarodziejka.

– Brednie – pogardliwie rzuciła Angela.

– Wiesz, nawet się cieszę – przyznał się Wład. – Kiedy wyobrażam sobie, jak to wyglądało... Wsypałaś mi to draństwo do filiżanki, poczekałaś, aż połknę i stracę przytomność... Zaciągnęłaś mnie na kanapę, udało ci się, bo nie jestem zbyt ciężki. Troskliwie mnie ułożyłaś... Rozebrałaś... Przykryłaś kocem... A sama położyłaś się obok i przycisnęłaś tak mocno, jakbyś była kurką wysiadującą złote jajeczko. Pajączkiem, oplatającym śpiącą muchę. Znosiłaś wszystkie niewygody – tylko po to, żeby mnie przywiązać... I cały czas sama się przywiązywałaś. Wiesz, lubię teraz patrzeć na twoją twarz. Na tę powszechną krzywdą: jak to! Mucha owinęła pajączka! Jak mogła!

– Mów sobie, co chcesz – powiedziała Angela.

– Dobra, powiem ci. Jednym z najbardziej znanych komicznych efektów w filmach dla dzieci... jest moment, kiedy zły myśliwy wpada we własną pułapkę. To jest bardzo śmieszne. I tak się teraz czuję. Wpadłeś jak nic, myśliwy. Zastanów się, jak z tym żyć.

Загрузка...