10. Histeryczka


Bał się zostawić ją samą – ze strachu, że podpali dom. W istocie ten strach pewnie nie miał żadnych podstaw – ale Angeli podobało się, aby Wład myślał, że jest do tego zdolna. I, jak tylko mogła, podtrzymywała w nim to przekonanie. Mściła się – powoli, okrutnie, pełna pogardy. Rozrzucała po całym domu swoje przedmioty do intymnej higieny, paradowała do łazienki i z powrotem w samych tylko domowych pantoflach, włączała głośną muzykę wtedy, kiedy Wład chciał pracować. Raz wypatrzyła listonosza i wyszła do furtki, żeby z nim pogadać, a w trakcie rozmowy rozpięła swoje rude futro, pod którym oczywiście nic nie miała. Listonosz pozornie tylko uciekał, w głębi duszy radował się, że będzie miał co opowiadać sąsiadom. Wątły człowieczek, z torbą pocztową przy boku, wyglądał jak kukurydziarz nad polem kartoflanym, szczodrze rozsiewał na wszystkie strony najdrobniejsze kuleczki jadu, a z tyłu, ciągnęły się za nim najróżniejsze pogłoski i plotki. Wład, bezradnie obserwując Angelę z okna kuchni, dochodził do wniosku, że w tym domu, takim wygodnym, do którego już się przyzwyczaił, nie da się już dłużej żyć. Ale gdzie ma żyć i jak tego nie wiedział...

Angela zachowywała się jak niegrzeczna dziewczynka, której rodzice nie puścili na dyskotekę i która próbuje teraz stanąć na głowie, żeby tylko sprawić kłopot, stanąć kością w gardle, doprowadzić świat do szaleństwa. Spokój Włada wytrącał ją z równowagi. Z drugiej strony, Wład tracił coraz więcej sił na to, żeby zachować ów spokój. I kiedy był już doprowadzony do ostateczności, do tego, żeby zerwać się, uderzyć, wrzasnąć, czyli zrobić to, o co tak usilnie prosiła Angela – w tej samej chwili wszystko pierzchało. I kiedy Angela cały dzień przesiedziała w swoim pokoju cicho jak myszka i Wład zaczynał się już niepokoić, wieczorem zeszła na kolację – elegancka, czysta, ładnie uczesana, z wyglądu – bardzo skromna, młoda kobieta, pielęgniarka albo nauczycielka w szkole podstawowej, która w życiu nie widziała na oczy pistoletu ani nawet własnej nagości w lustrze.

Kolację jedli w kuchni, siedząc naprzeciwko siebie. Krąg światła, jaki rzucała lampa, obejmował ich i wszystko, co wpadało w ten krąg, stawało się jasne i oczywiste, natomiast to, co pozostawało poza nim, w półmroku kuchni, było tajemnicze i niepokojące. Szczególnie niepokojąco wyglądała twarz Angeli. Wład czuł jakiś podstęp – i nie mylił się.

– Ile osób zabiłeś? – spytała przymilnie, kiedy przyszła kolej na herbatę.

– Jestem pisarzem, a nie wynajętym mordercą – powiedział łagodnie. – Coś ci się pomyliło.

– Dobrze wiesz, o co pytam – powiedziała jeszcze bardziej przymilnie. – Te osoby, z którymi... byłeś blisko, przyjaźniłeś się, spotykałeś, z którymi chodziłeś do szkoły? Gdzie one teraz są, nie widzę nikogo w pobliżu?

Wład spuścił wzrok. Zdawało mu się, że światło lampy zrobiło się jeszcze jaśniejsze. Biały krąg przypominał operację, naczynia na stole mieniły się chirurgicznie, odblaskami raziły oczy.

– Zabiłem jedną osobę – powiedział cicho. – Mojego przyjaciela ze szkoły, Dymka Szydło. Znał całą prawdę o mnie. Ale oboje wtedy mieliśmy nadzieję... nie wiedzieliśmy, że od tego się umiera. Mieliśmy po siedemnaście lat.

– Jesteś zbyt skromny – powiedziała Angela. – Albo boisz się spojrzeć prawdzie w oczy. Jeśli tak łatwo się do ciebie przywiązać i to przywiązać już na zawsze, do śmierci...

– Wcale nie tak łatwo się do mnie przywiązać – powiedział Wład jeszcze ciszej. – Trzeba przebywać w moim towarzystwie... dostatecznie długo.

– Zauważyłam – powiedziała Angela przez zęby.

Wład oderwał spojrzenie od dwuzębnego widelca, leżącego na skraju talerzyka z pokrojoną cytryną:

– Od razu i na zawsze rozstawałem się z kobietami, z którymi dzieliłem łóżko. Doskonale wiesz, dlaczego.

– No proszę – powiedziała Angela. – To znaczy, najpierw uwodziłeś kobietę, a potem, kiedy się z nią przespałeś, przekazywałeś dalej? Mistrz. No nie, nie mogę uwierzyć. Należy ci się jakiś szacunek. A ile ich było?

Wład długo wpatrywał się w nią. W tę niewzruszoną, trochę jakby nawet czarującą twarz pewnej siebie kobiety.

– Dlaczego nie dodasz jeszcze, że uratowałeś mi życie? – niezbyt głośno spytała Angela. – Skróciłbyś moje męki. Mógłbyś powiedzieć: uratowałem ci życie! Doceń to!

Wład milczał.

– No tak, tylko wtedy ja powiedziałabym – z uśmiechem kontynuowała Angela – że nie mnie ratowałeś, ale własną skórę. Głupio ci się zrobiło i przybiegłeś do mnie, żeby się ogrzać... przyznaj się, tak było?

Wład nadal milczał.

– Tak czy nie – Angela, wcale się nie krzywiąc, włożyła sobie do ust plasterek cytryny – za to teraz jesteś przekonany, że uratowałeś tej nikczemnicy życie, że ona jedna jest wszystkiemu winna... Przywiązała się, możecie w to uwierzyć, do niewinnego człowieka... Ile ofiar masz na swoim koncie, niewinny człowieku, no? Twoja przybrana matka – to raz... Szkolny przyjaciel – dwa... A dalej? Przecież już dawno nie masz osiemnastu lat, żyjesz na tym świecie, chyba tylko dzięki Bogu, dla własnej przyjemności... I nikogo, naprawdę nikogo, nie porzuciłeś? Od nikogo nie uciekłeś? Tak?

– Byłem przy tym, jak umierała moja przybrana matka – powiedział Wład. – Nigdy nie zostawiłem jej samej. Byłem z nią do ostatniego dnia.

Angela dogryzała cytrynę:

– Nie kłamiesz?

– Coś mi się zdaje – powiedział Wład, patrząc w jej przymrużone oczy – że te osoby, które doprowadziłaś do śmierci, nawiedziły cię zeszłej nocy. Zapomniałaś o nich, a teraz ci się przypomniały. Dlatego tak pragniesz uwierzyć w te powszechne morderstwa, które, według ciebie, są moim udziałem. Mam rację?

– Marny z ciebie prorok – powiedziała Angela. – Nawet nie zadałeś sobie trudu, żeby dotrzeć do mojego sumienia. Zapomniałeś o mojej zagubionej duszy.

– Plułem na twoją duszę – szczerze przyznał Wład. – Ważniejsze było dla mnie dowiedzieć się, co tak naprawdę wiesz o więzach. Czy mają taką samą naturę – u ciebie i u mnie... No i potem, na samym końcu, chciałem cię zapytać: jak wykorzystałaś te więzy w swoim, pełnym niespodzianek, życiu? Przecież korzystałaś z nich tak umiejętnie, jak profesor ze wskazówek. Doskonale wiedziałaś, że jedna noc z mężczyzną... zwłaszcza jeśli zwyczajnie mu się podobasz, a on tobie... że jedna noc tak go przywiąże do ciebie, jakbyście cały miesiąc spędzili w jednym pokoju. Po męczarniach związanych z rozstawaniem się – i bolesnym rozrywaniem więzów – nowa znajomość doprowadzi do jeszcze trwalszego przywiązania. Zrobiłaś wszystko po mistrzowsku, profesjonalnie, a to przywodzi mi na myśl...

Wład wyczekująco zamilkł.

– Nic do ciebie nie dociera – beznadziejnie powiedziała Angela. – Nawet nie chcesz, żeby coś do ciebie dotarło. Wszystko to tylko słowa, a ty przecież przywykłeś do używania słów, tak, jak bogacz przywykł do używania szczególnego rodzaju papieru toaletowego. I potem w żaden sposób nie zmusisz go do tego, żeby podcierał się gazetą. Tak samo ty...

– Po co w ogóle zaczęłaś tę rozmowę? – zdziwił się Wład. Angela długo milczała.

– Jak ja ciebie nienawidzę – wyznała na koniec. Wstała i poszła do siebie.


* * *


„W każdym bądź razie, tak mniej więcej wyobrażam sobie działanie tego mechanizmu: na przywiązanie narażeni są przede wszystkim ci, którzy zwracają na mnie uwagę.

Posłuchaj, próbowałem się kiedyś dostać do szkoły teatralnej... i wszyscy tam powtarzali, jak małpy: „widzę-słyszę-rozumiem”. To znaczy, kiedy ktoś jest na scenie, powinien widzieć partnera i słyszeć go, a nie wyobrażać sobie, że go widzi i słyszy. A w życiu wszystko to dzieje się przecież samo.

Tak więc: ten, kto mnie widzi i słyszy, kto przebywa w moim towarzystwie, słyszy i rozumie moje słowa, kto potrzebuje tych słów – ten przywiązuje się ze straszną siłą.

Wiele eksperymentowałem z podróżnymi, kiedy byłem konduktorem. Gadatliwi byli, jak prawdziwy bicz wodny, jeden chodził za mną chyba ze dwa tygodnie! Próbowałem go unikać... Ale, niestety – ciasny przedział, przypadkowe dotknięcia, stale chciał, żebym z nim rozmawiał, odpowiadał na jego pytania.

I wtedy musiałem wziąć urlop. Wiem, że mnie szukał. Budziłem się chyba z dziesięć razy z tego samego koszmaru: wchodzę do przedziału, patrzę, a tam – on...

A miałem też idealnego podróżnego – milczącego, posępnego, który nie widział mnie na oczy. Patrzył – i nie widział, ten, na pewno do teatralnej by się nie dostał... Spokojnie przejeździliśmy razem parę miesięcy. Potem jednak musieliśmy się rozstać, bo, jak wiadomo, i kropla po kropli kamień drąży. Do mnie nawet głuchoniemy się przywiąże, jeśli stale będzie gdzieś w pobliżu.”


* * *


W nocy Wład obudził się chyba dlatego, że ktoś stał pod drzwiami jego pokoju. Stał cicho, nie poruszając się i Wład, jeszcze nie przebudzony do końca, oblał się ze strachu zimnym potem, dostał dreszczy, a nogi zrobiły mu się miękkie jak z gliny. Potrzebował pięciu minut, żeby dojść do siebie, natomiast ten, kto stał pod drzwiami, teraz odbywał swoją wartę, czuwając, jak strażnik pod bramą albo kotka nad mysią dziurą.

Zerknął na zegarek – dziesięć po czwartej.

– To ty? – spytał głośno Wład.

Długie westchnienie posłużyło za odpowiedź.

Wład wstał i narzucił na siebie szlafrok. Chwytając za klamkę, znowu poczuł przypływ strachu i już był bliski temu, żeby zrezygnować z powziętej decyzji i nie otwierać. Tylko żywy obraz jego tchórzostwa – dorosły mężczyzna boi się nocnych szmerów na schodach i do samego rana drży pod kołdrą – przywrócił mu pewność siebie.

Pociągnął za klamkę i otworzył drzwi.

W korytarzu stała Angela – w tych samych dżinsach i swetrze, w których była przy kolacji. Jakby tej nocy w ogóle się nie kładła.

– Nie wiedziałam – powiedziała szeptem. – Naprawdę nie wiedziałam, że, jeżeli prześpię się z jakimś facetem, to on się do mnie od razu przywiąże... Nie wiedziałam, przysięgam na wszystko. To znaczy, wtedy nie wiedziałam...

– Wejdź – powiedział Wład.

Rzucił koc na łóżko. Włączył lampę, która wisiała na ścianie i machnął ręką w stronę fotela. Angela usiadła, obejmując rękami ramiona:

– Nie wiedziałam, słyszysz? A jeżeli nie wiedziałam, dlaczego mam czuć się winna? Wcale nie prosiłam się o te... więzy. Po co mi one... Żyłabym sobie teraz spokojnie jako pielęgniarka... Czy nawet dziewczyna do zaliczenia w tartaku – uśmiechnęła się nienaturalnie.

– Nie wszyscy ludzie przywiązują się jednakowo – powiedział Wład, siadając naprzeciwko. – Ci bardziej podatni... to w większości neurastenicy.

– Właśnie, właśnie – przyznała Angela, jeszcze mocniej się obejmując. – On rzeczywiście był neurastenikiem... Było widać, że jest nienormalny. Możesz sobie wyobrazić, Wład, ja go naprawdę kochałam. Tak, jak to się zdarza tylko w książkach.


* * *


Dostała się do szkoły medycznej, ale nie „przez łóżko”, jak można się było spodziewać. Siedem dni pod rząd czatowała na progu na dyrektorkę – otyłą kobietę w podeszłym wieku – i nie narzucając się, odprowadzała ją pod sam dom. Ledwo powstrzymując łzy, Angela opowiadała wymyśloną historię o swojej matce – że umarła z powodu nieuleczalnej choroby i ona teraz pragnie zostać pielęgniarką, żeby pomagać potrzebującym, a potem wstąpić na Akademię Medyczną, a jeszcze potem, nauczyć się leczyć wszystkie, naprawdę wszystkie, choroby. Miła, prowincjonalna dziewczyna pierwszego dnia poruszyła serce dyrektorki, drugiego i trzeciego przydała się przy przenoszeniu ciężkiej torby z książkami, czwartego sprzykrzyła się, a piątego i szóstego zaczęła działać na nerwy.

Ósmego dnia Angela zniknęła i dyrektorka odetchnęła z ulgą. Jednak po kilku dniach, nie wiedzieć czemu, popsuł jej się humor. Być może, były temu winne wahania ciśnienia atmosferycznego i zmiana pogody. Podwładni dyrektorki przez jakiś czas zmuszeni byli znosić jej rozdrażnienie i depresję – ale kiedy na horyzoncie kobiety w podeszłym wieku znowu pojawiła się ta źle ubrana, bardzo skromna, miła, prowincjonalna dziewczyna, dyrektorka – nieoczekiwanie dla siebie – tak się ucieszyła, jakby odnalazła swoją dawno utraconą córkę.

Dalej wszystko poszło jak po maśle. Angela została przyjęta na pierwszy rok, zdobyto jej dokumenty (posyłając zawiadomienie do jej rodzinnej wsi), a w soboty, dziewczynę zaczęto chętnie przyjmować w dyrektorowym domu – zapraszano ją na herbatę prawie co tydzień. Dyrektorka tłumaczyła sobie i innym to przywiązanie przez zwyczajne, ludzkie współczucie: to sierota, dobra dziewczyna o złotym sercu, która zdecydowała się poświęcić swoje życie medycynie... Częstując Angelę obwarzankami, na co dzień szorstka i bezwzględna dyrektorka czuła, jak jej ogromną pierś opływają teraz przyjemne fale wielkoduszności i dobroci. Najwyższym akordem w symfonii jej miłosierdzia było to, że znalazła i wynajęła dla Angeli pokój – po to, żeby dziewczyna, pozbawiona środków, nie płaciła za internat...

W grupie, na roku, było dwadzieścia dziewczyn i jeden chłopak. Miał na imię Sania, pochodził z dobrej, średniozamożnej rodziny i znalazł się w tej szkole tylko dlatego, że nie udało mu się za pierwszym razem dostać na Akademię Medyczną. Dziewczyny, zwłaszcza te z prowincji, zazdrośnie obejrzały kandydata i zorganizowały między sobą zawody – która szybciej „zawróci mu w głowie”.

Angela nie brała udziału w polowaniu na kolegę z roku. Niepozorna postać Sani nie pociągała jej, swojego wybranka wyobrażała sobie jako chłopaka o wiele piękniejszego. Tym niemniej, Sania, nawet nie spojrzał na żadną z kręcących się wokół niego dziewczyn, tylko zaczął, najpierw nieśmiało, a potem już bardziej zdecydowanie, podrywać Angelę.

To się wydarzyło w trzecim miesiącu nauki. Angela zastała złapana w szatni, przyciśnięta do ściany i obdarowana może nie silnymi, ale bardzo bolesnymi i krzywdzącymi ciosami, oblano ją nieczystościami i opluto ubranie.

Dwa miesiące uczyła się z tymi dziewczynami, widywała je codziennie, rozmawiała z nimi, słuchała, co mówią, od niektórych ściągała, niektórym dawała ściągać. Kiedy dziewczyny zemściły się, zostawiły ją w szatni i pobiegły na zajęcia z wychowania fizycznego. Angela oczyściła się, starła z ubrania zaschniętą flegmę i okrutnie, szyderczo uśmiechnęła się.

Cały następny dzień spędziła w parku miejskim – rzucała łabędziom okruszki dyrektorowego obwarzanka i w ogóle czuła się znakomicie. To samo powtórzyło się drugiego i trzeciego dnia. Natomiast na czwarty dzień, w mieszkaniu starszej kobiety, u której wynajmowała pokój, pojawiła się bardzo zaniepokojona dyrektorka.

Widząc, że Angela jest cała i zdrowa, sroga kobieta rozpłynęła się w uśmiechu. Każdej innej uczennicy, w tej sytuacji, odebranoby stypendium – jednak Angela żadnej kary nie otrzymała, co więcej, ukarane zostały obrażone na nią koleżanki z roku. Dyrektorka, zaniepokojona nieobecnością Angeli, przeprowadziła na zajęciach dochodzenie – pytała, czy coś się nie stało i zachęcała jednocześnie, żeby od razu o wszystkim powiedzieć, zrzucając z siebie winę na którąś z koleżanek.

– Sumienia nie macie! – grzmiała dyrektorka w chwili, gdy cała grupa stała przed nią, z nisko opuszczonymi głowami. – Przecież to sierota i ma do tego złote serce, najukochańsza z was, diablic bez grosza przy duszy!

„Diablice” szlochały.

Kiedy Angela wróciła na zajęcia, wszyscy tak szczerze ucieszyli się z jej powrotu, jakby ktoś podarował im pudełko z cukierkami. Każdej dziewczynie wydawało się, że to ona, złośnica, obraziła tę sierotę o złotym sercu. Na Angelę spłynęła taka ilość miodu i słodyczy, jakby całe życie jej tu nie było.

Potem, kiedy te trzy dni bez Angeli poszły w zapomnienie, miód i słodycz nieznacznie zgorzkniały. Wróciły zwykłe wśród dziewczyn stosunki – trochę zazdrości, przebiegłości, smutku, trochę przyjaźni. Sania jak zwykle się za nią uganiał, ona cierpliwie znosiła te oznaki zainteresowania – ale marzyła o innym, pięknym, szalonym chłopaku, bogatym i odważnym, o białych zębach, trochę szorstkim i koniecznie czułym, który pluje na wszystko, oprócz niej, jedynej...

I doczekała się.

Pewnego razu, kiedy wracała do domu ze szkoły i wszystkie palce bolały ją od nieudanych analiz krwi, które robił jej Sania (ona też go kłuła jak mogła, ale dla niego to był rytuał, dla niej natomiast – katorga), zajechał jej drogę motocykl. Siedzący na nim mężczyzna miał ogromny, czarny kask i Angela widziała tylko jego oczy, błyszczące, granatowe, przypominające wieczorne niebo. Mężczyzna spojrzał na nią – i zapraszająco poklepał po siedzeniu za swoimi plecami. Angela, której na śmierć znudziły się już konspekty, analizy, przesiąknięte chlorem ścierki na szpitalnych korytarzach i powtarzająca się ludzka bezradność, sama nie mogła zrozumieć, jakim sposobem znalazła się na tylnym siedzeniu motocykla, za plecami nieznajomego mężczyzny, który nie wiadomo dokąd mógł ją zabrać.

Zresztą, wierzyła, że mężczyzna z takimi oczami nie zrobi jej nic złego i po części miała rację.

Na imię miał Harold. To znaczy, przypuszczała, że nazywa się zupełnie inaczej, ale przedstawił się jako Harold i Angeli spodobało się to imię. Zaczynała się już denerwować, czekając, aż zdejmie kask, ale kiedy w końcu to zrobił – Angela prawie westchnęła z zachwytu. Harold wyglądał dokładnie tak, jak wyobrażała sobie prawdziwego mężczyznę: miał pociągłą twarz, nierówny nos, dołki w policzkach i starą bliznę na kości policzkowej. Harold miał dwadzieścia trzy lata, a na nieśmiałe pytanie, co robi, odpowiedział po prostu: żyję.

Szkoła i nauka zeszły na bok. Angela śmiało wagarowała i pojawiała się na zajęciach tylko wtedy, kiedy naprawdę, już nie na żarty, była potrzebna. Dyrektorka upominała ją, pewnego razu nawet zagroziła, że pozbawi ją wynajmowanego pokoju. W odpowiedzi na te groźby i upomnienia, Angela ostatecznie przeprowadziła się do Harolda, do pustego, jednopokojowego mieszkania, pełnego kurzu i przesiąkniętego dymem tytoniowym. W grupie, aż gotowało się od podniecenia – wszyscy wpadali w smutek, kiedy Angela na długo znikała i dostawali szału, kiedy pojawiała się z powrotem. W szkole mówiło się na ten temat różne rzeczy, jedne bardziej nieprawdopodobne od drugich, a tymczasem Angela pokochała Harolda, jeździła z nim na motorze, obejmowała na trawie w ogrodzie miejskim, na wyszczerbionym parkiecie jego pokoju czy na tylnych siedzeniach samochodów, które Harold „wypożyczał...”

Pewnego razu, jedna z takich idylli na tylnym siedzeniu została bezwzględnie przerwana przez policję, która nie wiadomo skąd się tu wzięła. Zakochani tak szybko zostali wepchnięci do policyjnego radiowozu, że ledwo zdążyli się ubrać. Angela umierała ze wstydu, a zaczepki i żarty ze strony służb porządkowych, prawie wgniatały ją w drewniane siedzenie. Okazało się, że Harold (a tak naprawdę Grisza) miał już na swoim koncie niejeden skradziony samochód. Angela, to prawda, zwolniona została dzięki wstawiennictwu dyrektorki, natomiast Harolda zatrzymano w areszcie do czasu rozprawy sądowej i podobno zanosiło się na wysoki wyrok z racji recydywy.

Dyrektorka przejrzała teraz na oczy. Znaleziona przez nią na ulicy i otoczona opieką dziewczyna okazała się niewdzięcznym stworzeniem, tym niemniej, wypędzać Angeli dyrektorka na razie nie zamierzała. Pełna oburzenia kobieta nawet trzech dni nie wytrzymała, żeby nie wezwać winowajczyni do siebie, do gabinetu, nie posadzić jej przy stole i nie przeczytać udzielonej jej nagany. Gniewnie wyjaśniała przygnębionej dziewczynie całą jej głupotę i nikczemność postępków, ale z drugiej strony, znowu czuła przyjemne wibracje wewnątrz, tym razem cierpliwości i nawet jakby poświęcenia. Była dumna z siebie – ktoś inny na jej miejscu wyrzuciłby niewdzięcznicę ze szkoły, ale naprawdę szlachetny człowiek powinien spróbować pomóc głupiej sierocie wrócić na dobrą drogę. Dyrektorka wierzyła, że setny raz nazywając Angelę durną, pomaga jej znaleźć w życiu właściwą drogę.

Tymczasem Harold siedział i zobaczyć się z nim Angela nie mogła. Tak rozpaczała pod bramą więzienia, że przechodnie patrzyli na nią ze współczuciem. Okazało się, że Harold ma bardzo bogatą i piękną matkę – która pojawiała się w kancelarii śledczej, a Angelę traktowała jak powietrze, nie siląc się nawet odpowiadać na jej nieśmiałe pytania. Z obcych, podsłuchanych rozmów, Angela dowiedziała się, że Harold jest chory i przeniesiono go z celi do szpitala. Błagała, żeby dopuścili ją do ukochanego (na dźwięk tych słów piękna matka Harolda podnosiła brwi), zapewniała, że już po pierwszym spotkaniu chory poczuje się lepiej. Śmiali się z niej, jakby była nawiedzona.

To, z czym nie poradziły sobie łzy Angeli, osiągnęły w końcu matczyne pieniądze: ciężko choremu Haroldowi zmniejszono okres odbywania kary i wypuszczono za kaucją. Angela dosłownie rzuciła się pod koła karetki, przewożącej Harolda z więziennego szpitala do zwykłego i póki mamusia kłóciła się z kierowcą, zdążyła wskoczyć do karetki, przestraszyć lekarzy i dopaść do chłodnej ręki, leżącego na noszach chłopaka.

– Harold!

Poruszył się i aż krzyknął z radości. Potem – po wielu dniach – ten krzyk długo dźwięczał jej w uszach i często budził ją w nocy...

Do szpitala Angela dostała się już bez problemu. Bystry Harold, chociaż czuł się już całkiem dobrze – symulował, jak tylko potrafił. Nie miał w planach ani sądu, ani więzienia. Zamierzał uciec z miasta, znaleźć jakieś schronienie i zwyczajnie legnąć pod drzewem. Angela miała mu w tym towarzyszyć.

Uciekli na motorze, w samym środku nocy, przy padającym deszczu. Pędzili po śliskiej nawierzchni, strząsając z siebie krople, cali mokrzy, podobni do szczeniaków-topielców, darli się na całe gardło, śpiewając jakieś pieśni i próbując przekrzyczeć warkot silnika. Byli naprawdę szczęśliwi. Cały świat należał do nich.

Tuż przed świtem trafili przy drodze na parking dla autobusów dalekobieżnych – mały pawilon z trzema ścianami i ławką – i rozpalili pod dachem ognisko. Było bardzo zimno, ale za to bardzo wesoło. Wyciągali ręce do ognia, ogrzewali się nawzajem ustami, oddechem i mdlejąca ze szczęścia Angela zdradziła w końcu Haroldowi, kim jest naprawdę i jaką właściwość posiada. I wyjaśniła mu, śmiejąc się, że kiedy był chory, znalazła go w śledczej izolatce. I pochwaliła się, że jeśliby nie ona – za nic w świecie Harold nie zostałby wypuszczony za kaucją...

A on, cały czas jeszcze uśmiechał się i całował ją. Wydawało się, że nie uwierzył w ani jedno słowo.


* * *


– Tak więc, nie uwierzył? – zapytał Wład, kiedy milczenie trochę się przeciągnęło.

– Uwierzył – powoli powiedziała Angela. – Przekonał się o tym... W praktyce, jeżeli można tak powiedzieć.

I znowu zrobiło się cicho. Za oknem, wychodzącym na wschód, było już całkiem jasno. Minęło jeszcze pięć minut – i pierwszy promień słońca, przechodzący nad ziemią prawie pionowo, dotarł do przeciwległej ściany, oświetlił stare tapety i Wład, chyba po raz pierwszy od wielu lat, zobaczył ich deseń – drobne, białe kwiatostany na zielono-szarym tle.

– Tylko całkowita, skończona, stuprocentowa idiotka mogła zdradzić mu to, co ja mu zdradziłam – przygnębionym głosem oznajmiła Angela. – Dlatego powtarzam, kochałam go, jak kocha się tylko w książkach. Tam, gdzie jest miłość, jest i szaleństwo.

– Co było dalej? – spytał Wład po kolejnej przerwie.

– Dalej – Angela skrzywiła się – dalej... było już tylko gorzej. Harold przekonał się, że mówię prawdę. I znienawidził mnie. To były koszmarne dni – dla mnie... no i dla niego. Chyba by mnie zabił, gdybym mu nie powiedziała, że wtedy on także zdechnie. A potem to nawet i strach przed śmiercią przestał go powstrzymywać. Powtarzał mi sto razy, że posadzi mnie na motorze, sam siądzie za kierownicą – i przy pełnej prędkości, wgniecie nas w ścianę. Opowiadał o tym z najdrobniejszymi szczegółami, wyraźnie sprawiało mu przyjemność widzieć ten obraz... I za każdym razem, kiedy gdzieś jechaliśmy, kiedy pędził jak szalony – bałam się, że może właśnie teraz spełni swoją obietnicę.

Angela odetchnęła. Słoneczny kwadrat leżał na zakurzonym parkiecie pośrodku pokoju.

– Podobało mu się, że się boję. Wybierał najtrudniejsze trasy... I pewnie też przez niego mieliśmy różne stłuczki. A dwie nawet bardzo poważne. Obrywali wszyscy, którzy znajdowali się na naszej drodze. Trzy razy goniła nas policja... Pomyślałam sobie wtedy, że jeśli go złapią, to już tak łatwo nie wypuszczą. Chciałam, żeby nas złapali. Żeby ten koszmar wreszcie się skończył. A on ciągnął się i ciągnął. Ze zgryzoty Harold zaczął pić. Upijał się, bił mnie i dopiero wtedy zrozumiałam, że albo ucieknę, albo będzie po mnie. Pewnego razu wypił więcej niż zwykle... i nie wytrzymałam, zaczęłam walić go pałką po głowie. Wyciągnęłam wszystkie pieniądze z jego spodni – niewiele tego było, same drobne... i uciekłam. Drżałam od najmniejszego poruszenia każdego krzaczka... potem dowiedziałam się, że na drugi dzień po tym, jak uciekłam, Harold został w końcu złapany i umarł w więziennym szpitalu, a jego matka wytoczyła proces lekarzowi – z powodu nieprawdziwej jakoby diagnozy... Słyszysz, przecież ja go zabiłam, jak psa. Ale nie chciałam. A tak w ogóle... czy tacy, jak on, mają prawo do życia?!

– A tacy jak my? – spytał Wład.


* * *


Pojechali na zakupy – razem. Piętnaście minut drogi od domu znajdował się duży sklep spożywczy, ale Wład zdecydował się pojechać dalej, do olbrzymiego centrum handlowego, wznoszącego się na peryferiach miasta, jak ciało kamiennego dinozaura.

– Zwróciłaś kiedyś uwagę na to, że przebywanie wśród ludzi w dużym pomieszczeniu obniża ryzyko przywiązania? Za to w małym, windzie na przykład, na odwrót, podnosi się?

Znaleźli się pod dachem hali targowej. Wzdłuż półek i regałów można było swobodnie jeździć na motorze.

– A zauważyłaś, że jeśli w pomieszczeniu jest dużo ludzi – przebywanie wśród nich jest mniej niebezpieczne, niż gdyby od bywało się sam na sam, w pojedynkę?

Angela pokiwała głową. Mogło to oznaczać, że mu nie wierzy albo wręcz przeciwnie, że jest pod wrażeniem jego głębokich przemyśleń.

Wypełnili dwa wózki zapasami żywności na najbliższe dwa tygodnie.

– I właśnie dlatego tutaj przyjeżdżam. Jest samoobsługa, dwadzieścia kas, za którymi dziewczyny stale się zmieniają i...

Przechodząc obok chłopaka-ochroniarza, Angela wypuściła z rąk paczkę ciastek. Ochroniarz pochylił się i podniósł chrzęszczące, okrągłe opakowanie. Angela nie mogła pozbyć się uprzejmości. Wład widział, jak podchodząc bardzo blisko do chłopaka, czule chwyta go za nadgarstek – jakby podniósł nie tyle ciastka, co uratował ją z rąk terrorysty. Chłopak trochę się zdziwił, ale zachowanie pięknej kobiety sprawiło mu bardziej przyjemność niż przykrość. Pewnie pomógłby jej też pchać wózek, gdyby to stało się na ulicy, gdyby obowiązek nie kazał mu stać właśnie tutaj i nigdzie indziej, w tej części sali, pilnować porządku i wyłapywać złodziei...

– Dlaczego? – miał tylko siłę zapytać Wład, kiedy chowali zapasy do samochodu.

– Dlatego, że mam do tego prawo – ostro przyznała Angela. – Zaczyna mnie drażnić ta twoja strachliwość – nie wychylać się, niczego nie dotykać, z nikim się nie widywać, żeby, nie daj Boże, nie przywiązać kogoś do siebie. Całym sobą odpowiadasz za to, że pojawiłeś się na tym świecie. A ja, przeciwnie. Nie zamierzam bawić się w te gry i chcę, żebyś wiedział, że zakupy będę robiła w pobliżu domu – tak jest mi wygodniej. A poza tym lubię, kiedy ktoś cieszy się, że mnie spotyka, a nie po prostu dziękuje mi za kupienie jakiejś mrożonej ryby...

Wład nic na to nie odpowiedział.

Загрузка...