Tego wieczora, niedługo po tym, jak Harpirias powrócił do wioski po rozmowie z uwięzionymi naukowcami, w okolicznościach niemal identycznych jak poprzednio, ze skalnej ściany zrzucono drugiego zmasakrowanego hajbaraka. O zmierzchu na jednym ze szczytów otaczających wioskę gór, choć w innym miejscu niż poprzednio, pojawiły się drobne, poruszające się we wściekłym tańcu postacie, wyraźnie widoczne na tle szybko ciemniejącego nieba. Zmasakrowane cielsko wielkiego zwierza spadło, kilkakrotnie obijając się o skały, i runęło obok pałacu niedaleko miejsca, w którym wylądowało poprzednie.
Odgłosy zamieszania wywabiły Harpiriasa z kwatery. Na dworze zastał króla kipiącego strasznym gniewem, wymachiwał pięściami w kierunku szczytu i wydawał gniewne komendy wojownikom. Po raz kolejny ciało bestii usunięto z pola widzenia, po raz kolejny placyk poddano rytualnemu oczyszczeniu. Do późna w nocy ciągnęły się chóralne śpiewy.
Rankiem następnego dnia odbyła się kolejna tura negocjacji, którą trudno było uznać za udaną. Korinaam zdradzał niepokój jeszcze przed jej rozpoczęciem.
— Okaż mu dziś cierpliwość, książę — ostrzegł Harpiriasa, kiedy wchodzili do pałacu. — Będzie wściekły. Nie wolno sprowokować go nawet gestem. Pozwolę sobie zasugerować, byś po prostu wyraził gniew z powodu śmierci świętego hajbaraka i natychmiast poprosił o odłożenie sesji.
— Tracimy czas, Korinaamie. Muszę spytać go o tę obrzydliwą sprawę zmuszania więźniów do spania z kobietami plemienia.
— Zrób to innego dnia, książę. Proszę. Bardzo proszę.
— To już nie twoja sprawa — orzekł Harpirias.
Okazało się jednak, że nie ma wielkich szans na narzucenie tematu rozmowy. Król sprawiał wrażenie głęboko wstrząśniętego. Ponury, zatopiony w myślach, zapewne także niecierpliwy, powitał ich zaledwie krótkim warknięciem i niedbałym gestem ręki.
Harpirias rozkazał Zmiennokształtnemu rozpocząć od oznajmienia, że chciałby poruszyć pewne kwestie dotyczące sposobu traktowania zakładników. Uznał, że w przypadku tego żądania ryzyko jest do przyjęcia. Korinaam sprawiał wrażenie, jakby był innego zdania, niemniej jednak — o ile można to było ocenić — raz przynajmniej wykonał wydany mu rozkaz.
Toikella, skulony na imponującym tronie, nie odpowiedział. Chrząknął tylko i wzruszył ramionami.
— Powiedz, że chodzi mi o kobiety, które są do nich wysyłane — mówił dalej Harpirias. — Niepokoi mnie, że coś takiego w ogóle się odbyło. Czuję się zmuszony złożyć stanowczy protest przeciwko takim praktykom.
— Książę, błagam uniżenie…
— Powiedz mu! Powiedz mu dokładnie to, co ci rzekłem. Korinaam z rezygnacją skinął głową. Obrócił się i krótko przemówił do króla.
Tym razem odpowiedź dostali natychmiast — i to gwałtowną. Twarz Toikelli zrobiła się nagle krwistoczerwona. Król bił pięściami w poręcze tronu, charcząc nieludzko. Kiedy odzyskał panowanie nad sobą, nieco spokojniej powiedział coś Metamorfowi; mówił jednak uroczyście, ponuro, bez wątpienia aż gotował się z gniewu. Wściekłość ogarniała go stopniowo w trakcie tyrady.
— No i widzisz, książę? — spytał z wyższością Korinaam.
— Co on mówi?
— Ogólnie — że nie jest zainteresowany w poruszaniu w negocjacjach tego tematu. Że temat ów negocjacjom nie podlega, a poza tym jego zdaniem nie masz kwalifikacji do omawiania go. Nawiasem mówiąc, używał pogardliwego słowa.
— Pogardliwego?
— Stosowanego wtedy, gdy podaje się w wątpliwość męskość przeciwnika.
Teraz gniew ogarnął też Harpiriasa.
— To on nadal czepia się tego ślubu? Dobrze, przekaż mu…
— Zaraz! — przerwał Korinaam. Król mówił nadal.
— Mówi… mówi, że mamy natychmiast zejść mu z oczu. Dzisiaj nie będzie negocjacji. Rozmowy zostają odwołane.
— Czy z powodu śmierci hajbaraka?
— Nie tylko. Sprawa jest znacznie bardziej skomplikowana. Od początku był zirytowany, a ty tylko rozgniewałeś go jeszcze bardziej. Dokładnie przed tym cię ostrzegałem, książę. Doprowadził się do dzikiej wściekłości. Musimy zejść mu z oczu, już, natychmiast.
— To jakiś żart! Kolejny zmarnowany dzień! Zima nadejdzie, nim w ogóle…
— Nie mamy wyboru. Gdybyś rozumiał, co mówi, doszedłbyś do tego samego wniosku, książę. Idziemy. Idziemy! Lada chwila zacznie w nas rzucać kawałkami tronu. — Korinaam szarpał nerwowo rękaw kaftana Harpiriasa. — Idziemy, książę!
— Dobrze — powiedział Harpirias, a kiedy znaleźli się już na placyku, spytał: — Dlaczego właściwie dostał tego ataku szału?
— Z powodu twego ślubu czystości, książę. Jemu chodzi przede wszystkim o to, a nie o więźniów czy cokolwiek innego. Kiedy wspomniałeś o wysyłanych zakładnikom kobietach, przypomniałeś mu o czymś… o tym, że oddaliłeś jego córkę.
— Moja czystość to nie jego sprawa.
— Ależ wręcz przeciwnie, książę. Jest dokładnie tak, jak wczoraj w jaskini powiedzieli więźniowie: spodziewa się, że spłodzisz mu następcę tronu. Wściekł się, ponieważ odesłałeś jego córkę i rozmowy w ogóle się nie zaczną, póki nie położysz się z nią i nie spłodzisz królowi syna Koronala.
— Syna Koronala!? — wrzasnął Harpirias. — Czy tego właśnie się po mnie spodziewa?
W nieprzeniknionych oczach Zmiennokształtnego zabłysło coś na kształt przewrotnej radości. Mimo to milczał.
— Na miłość Bogini, Korinaamie, widzisz, do czego doprowadziłeś? Powtarzałem ci… powtarzałem ci wielokrotnie, że nie podoba mi się pomysł, by pozwolić Toikelli wierzyć, że jestem Lordem Ambinole'em. Co najmniej trzykrotnie polecałem ci, żebyś wyprowadził go z błędu. Za każdym razem odmawiałeś spełnienia mojego rozkazu i teraz… sam widzisz. Chce mieć za wnuka syna Koronala! Jak mam tego dokonać? Nie jestem Koronalem! Nie, nie, nie!
— W twoich żyłach płynie królewska krew, książę.
— Królewska krew sprzed tysiąca lat!
— Mimo wszystko. Twój przodek był wielkim władcą. Nawet jeśli sam nie jesteś Koronalem, możemy wyjaśnić mu, że pochodzisz z linii Koronala. Spłodź dziecko, a Toikella będzie szczęśliwy.
— Spłodzić dziecko! — Harpirias aż bełkotał z wściekłości. -Co ty gadasz!
— Czy to naprawdę takie straszne? Dziewczyna wydała mi się całkiem ładna.
Harpirias odetchnął głęboko.
— A co ty możesz o tym wiedzieć? Wygląd dziewczyny nie ma zresztą nic do rzeczy. Po prostu nie mam zamiaru… Nie -powtórzył ponuro. — A teraz wracamy i powiedz mu wreszcie, kim rzeczywiście jestem.
— Zabije nas, książę. — Tym razem w głosie Metamorfa nie słyszał kpiny.
— Mówisz poważnie?
— Toikella uważa cię za władcę. Za późno już, by wyprowadzać go z błędu. Za wiele dumy zainwestował w sytuację, w której wielki Koronal Majipooru przyjeżdża do jego wioski i prosi go o łaskę. Jeśli teraz powiemy mu, że pozwoliliśmy, by pozostawał w błędzie, zabije nas bez chwili wahania. Możesz mi wierzyć, książę.
— Lecz przecież oznaczałoby to wojnę! Jego Wysokość wysłałby tu armię, a jego samego uwięził na resztę życia!
— Toikella nie ma przecież pojęcia o zakresie władzy Jego Wysokości — zauważył Korinaam. — Jak wiesz, uważa Jego Wysokość za wodza plemiennego, nie ważniejszego i nie potężniejszego niż on sam. Wierzy także, że nikt nie zdoła dokonać inwazji na jego wioskę. Oczywiście Jego Wysokość wyprowadzi go z błędu, ale nas to przecież nie wskrzesi, prawda?
Beznadziejna sprawa. Beznadziejna. Harpirias zorientował się, że konsekwentnie odmawiając wyprowadzenia króla z błędu, Korinaam wpędził go w ślepą uliczkę.
Powrócił do kwatery, by przemyśleć sytuację.
Zachował się jak kompletny idiota, pozwalając Korinaamowi na kontynuowanie tego bezsensownego nieporozumienia. Wdepnął w bagno. Musi nadal grać tę idiotyczną farsę albo spadnie wiszący mu nad głową miecz, musi udawać pana Góry Zamkowej — a jako pan Góry Zamkowej musi tylko… spłodzić królowi potomka, w którego żyłach krew władcy Majipooru zmieszana będzie z krwią wodza Othinoru…
Lecz przecież udawanie Koronala to oczywista zbrodnia zdrady stanu! Niezależnie od wszelkich wyjaśnień, jakich mógłby udzielić na dworze, nie wolno mu jej popełnić. Mimo to… mimo to…
Lord Harpirias, Koronal Majipooru!
Przecież może udawać Koronala, a skoro maskarada ta służy wyższym celom… skoro służy wypełnieniu misji uwolnienia zakładników… Przecież potrafi zachowywać się jak król, prawda? Przecież jest w stanie wędrować po tym nieszczęsnym państewku wiecznego lodu, jakby rzeczywiście był panem Góry Zamkowej, jakby rzeczywiście zasiadał na wspaniałym tronie Confalume'a, jakby na czole nosił koronę ze znakiem gwiazdy… prawda? Prawda? Skąd niby Toikella ma wiedzieć, że tak nie jest?
Nie. Przecież to zwykły idiotyzm!
Harpirias nie wyobrażał siebie ani jako Koronala, ani jako starca. Jest przecież Harpiriasem z Muldemar, młodym mężczyzną z linii Prestimiona, pomniejszym księciem wśród arystokratów Góry Zamkowej. I nadal pragnie być wyłącznie Harpiriasem z Muldemar. Bycie Harpiriasem z Muldemar najzupełniej wystarczy mu do szczęścia. Nie ma większych ambicji. Podawać się za kogoś innego — za władcę świata — nawet tu, nawet na chwilę, nawet wyłącznie po to, by zadośćuczynić dyplomatycznej konieczności, to groteskowe w swej głupocie świętokradztwo.
Zdawał sobie sprawę, że nieporozumienie spowodowane przez Korinaama musi zostać wyjaśnione. Że jeśli nie zostanie, sytuacja może się pogorszyć.
Lecz jak je wyjaśnić?
Na to pytanie Harpirias nie znalazł odpowiedzi. W ciemnościach swej kwatery samotnie szukał jej do późnej nocy.
Przerwał mu dobiegający zza zasłony kobiecy głos, wypowiadający cicho słowa, których nie potrafił zrozumieć.
— Kto tam? — spytał, choć nie miał wątpliwości, kto go odwiedził.
Dziewczyna znowu przemówiła. Jej głos sprawiał wrażenie nie tyle proszącego, ile wręcz błagalnego.
Harpirias podszedł do progu. Odsunął zastępującą drzwi skórzaną płachtę. Tak, to była ona, ciemnowłosa córka króla, która przyszła do niego po uczcie. Dziś miała jednak znacznie bardziej formalny strój, płaszcz ze wspaniałych białych skór i wysokie skórzane buty. We włosy wplotła jaskrawą, ciemnoczerwoną wstążkę, jej górną wargę przebijał cienki kawałek kości zaostrzony z obu końców — ozdoba bez wątpienia rytualna, oznaczająca przynależność plemienną. Dziewczyna sprawiała wrażenie przerażonej. Szeroko rozwarte, nieruchome oczy wpatrywały się w niego, cała się trzęsła, choć najwyraźniej nie z chłodu, jeden z policzków drgał jej spazmatycznie. Harpirias przez dłuższą chwilę po prostu stał w progu, nie mając zielonego pojęcia, co powinien zrobić lub powiedzieć.
— Nie — odezwał się w końcu, najłagodniej, jak potrafił. -Bardzo mi przykro. Po prostu nie mogę tego zrobić. Nie mogę! — Uśmiechnął się smutno, potrząsnął głową, palcem wskazując korytarz. — Czy rozumiesz, co mówię? Musisz odejść. Żądasz ode mnie czegoś, czego nie mogę ci dać.
Dziewczyna trzęsła się niemal tak, jakby dostała konwulsji. Wyciągnęła do niego ręce. Palce jej drżały.
— Nie! — szepnęła i Harpirias ze zdumieniem stwierdził, że mówi w jego języku. — Proszę… błagam…
— Znasz majipoorski?
Najwyraźniej nie znała go jednak zbyt dobrze. Miał wrażenie, że powtarza z pamięci raz wyuczone słowa.
— Błagam… błagam… przyszłam…?
Korinaam ją tego nauczył! — pomyślał nagle Harpirias. Jakie to do niego podobne. Znów potrząsnął głową.
— Nie możesz. Nie wolno ci. Po prostu nie mam zamiaru…
— Proszę!
W jej głosie słyszał straszliwe napięcie. Ledwie trzymała się na nogach.
Po tym, co zobaczył, po prostu nie ośmielił się jej odesłać. Westchnął i skinął dłonią, zapraszając królewską córkę do swego pokoju. Tylko na chwilę, powiedział sobie. Tylko na chwilę, to szaleństwo przecież zaraz się skończy.
Dziewczyna niemal wpadła do lodowatego wnętrza. Cała dygotała. Zapragnął przytulić ją, pocieszyć, ale nie mógł sobie na to pozwolić. Teraz najważniejsze było zachowanie dystansu.
Córka Toikelii najwyraźniej nie miała mu nic więcej do powiedzenia, przynajmniej w zrozumiałym języku. Próbowała pokazać coś na migi: podnosiła ręce wysoko nad głowę, po czym opuszczała je, wyprostowane, wzdłuż boków, kilka razy z rzędu. Harpirias usilnie próbował domyślić się, o co jej chodzi. Coś dużego… czyżby pokazywała mu górę? Czyżby miało to coś wspólnego ze zrzuconymi ze skały zwierzętami?
Zatoczyła dłonią łuk, od głowy do kolan. Brzuch? Dawała mu do zrozumienia, że oczekuje zajścia w ciążę? Być może nie. Znów pokazała górę. I brzuch. Przyglądał się jej, nic nie pojmując. Otwarła usta, wskazała na zęby. Góra. Brzuch. Zęby.
Harpirias potrząsnął głową.
Dziewczyna przerwała na chwilę. Namyślała się, a potem wyciągnęła przed siebie ręce, trzymając je pod kątem do podłogi, jakby chciała podkreślić rozmiar, i na sztywnych nogach zaczęła szybko chodzić po pokoju. Sprawiało to zabawne wrażenie, ale Harpirias nadal nie pojmował, o co właściwie chodzi.
— Zwierzę? Wielkie zwierzę? Hajbarak?
— Nie. Nie!
Jego brak domyślności najwyraźniej mocno ją rozzłościł. Góra. Brzuch. Zęby. Zabawny, szybki krok. Sztywne nogi.
Tym razem pojął wreszcie. Chodząca góra… wielki brzuch… zęby… wielki brzuchaty człowiek o niezwykłych zębach!
— Toikella! — krzyknął Harpirias.
Dziewczyna radośnie skinęła głową — wreszcie się dogadali — po czym znów popadła w zamyślenie. Harpirias czekał. Wreszcie, tak jak poprzednim razem, wskazała górę rzuconych na podłogę futer, poklepała się po piersi i wyciągnęła do niego dłoń. Już chciał powtórzyć, że nie ma zamiaru iść z nią do łóżka, kiedy po raz kolejny odegrała mu Toikellę, wydęła policzki i spojrzała wściekle, co z pewnością oznaczało gniew króla, po czym zaczęła skakać dziko, pokazując, że w ręku trzyma miecz lub może włócznię. Nagle skuliła się, przycisnęła dłonie do brzucha i wywróciła oczami. Została zraniona. Umierała.
— Toikella zabije cię, jeśli się z tobą nie prześpię? — upewnił się Harpirias. — O to ci chodzi, prawda?
Spojrzała na niego bezradnie, nic nie pojmując. Spróbował jeszcze raz, mówił wolniej i głośniej.
— Król… cię… zabić…
Dziewczyna wzruszyła ramionami i jeszcze raz odegrała całą scenkę.
— Zabić nas oboje? — spytał Harpirias. — A może tylko mnie? Kolejne próby nawiązania kontaktu spełzły na niczym.
Gość najwyraźniej wypowiedział już wszystkie cztery czy pięć majipoorskich słów, których się nauczył, on zaś znał zaledwie dwa czy trzy słowa w obcym języku, żadne nie pasowało do sytuacji. W oczach królewskiej córy wyraźnie widział jednak błaganie. Patrzyła na niego rozpaczliwie, od czasu do czasu zerkając na futra. Raz jeszcze zdawała się na jego łaskę.
Harpirias uświadomił sobie, że najprawdopodobniej prawidłowo odczytał tę pantomimę. Ojciec rozkazał jej urodzić następcę tronu. Nie miał zamiaru akceptować odmowy. Jeśli, jak poprzednio, zostanie odesłana, królewska furia zmieni się w żądzę krwi.
Nie wiedział, kto miałby paść ofiarą tej furii — on, ona, oboje? — to jednak nie wydawało się najważniejsze. Wystarczyła mu świadomość, że jeśli nie podda się nieugiętej, ślepej woli króla, dojdzie do zbrodni. Znalazł się między młotem a kowadłem, tkwił w pułapce pomiędzy cynicznymi łgarstwami Korinaama i dynastycznymi oczekiwaniami Toikelli, i nie miał wyboru.
— No, dobrze — powiedział dziewczynie. — Chodź. Zrobię ci książątko, jeśli twój ojciec tak bardzo go pragnie.
Nie spodziewał się, by dziewczyna zrozumiała jego słowa, i rzeczywiście ich nie zrozumiała, gdy jednak ujął ją za przegub i poprowadził w stronę futer, jej oczy rozbłysły i o nieporozumieniu nie mogło już być mowy. Z radosną, rozpromienioną twarzą wydawała się niemal ładna.
Przecież i przedtem wcale nie była odpychająca, pomyślał Harpirias. Nieco zbyt mocno zbudowana, zbyt muskularna jak na mój gust, no i niezbyt czysta, a poza tym szczerby po przednich zębach nie wyglądają najpiękniej, ale mimo wszystko…
Przecież on, Harpirias, nie mógł uchodzić za wzór cnót. Swego czasu spędził przyjemne chwile z niejedną młodą kobietą, której wygląd i maniery pozostawiały wiele do życzenia. Dawno, dawno temu była na przykład rudowłosa tancerka z Bombifale o płonących oczach i wysokim, ochrypłym głosie handlarki ryb, była też smukłonoga, klnąca jak marynarz żonglerka z miasta rozrywek, Morpin Wysokiego, by nie wspomnieć już o pewnej szerokiej w biodrach łowczym, którą spotkał podczas samotnej wyprawy w lasy Normork i która jego, wówczas osiemnastoletniego, nauczyła paru rzeczy, o jakich w tym wieku nie ma się na ogół zielonego pojęcia…
Były i inne. Więcej niż kilka, o wiele więcej niż kilka. Jeśli teraz musi dodać do tej listy ciemną barbarzyńską dziewczynę o niedomytej twarzy… to co? Harpirias powtórzył sobie tylko, że dyplomaci muszą wykazać się przeróżnymi umiejętnościami, a gdyby trwał w starokawalerskim uporze i nie spełnił tego szczególnego żądania Toikelli, jego misja najprawdopodobniej skończyłaby się niepowodzeniem. Spełnienie marzeń króla stało się w ten sposób jego obowiązkiem służbowym. Nie był oczywiście Koronalem, choć Toikella z uporem go za Koronala uważał — jednak krew Koronalów rzeczywiście płynęła w jego żyłach i to musi wystarczyć władcy Othinoru.
Musi mu wystarczyć.
No więc dobrze. Doskonale.
Rozwiązał okrywający gościa biały, futrzany płaszcz. Przytrzymał go, a dziewczyna błyskawicznie się z niego wysunęła.
Pod płaszczem była naga. Ciało miała twarde, umięśnione, piersi niewielkie, ładnie zaokrąglone biodra. Najwyraźniej wysmarowała się czymś od stóp do głów -zastanowił się przez chwilę, czy przypadkiem nie tłuszczem hajbaraka — była więc gładka i przyjemnie śliska w dotyku, a poza tym nie cuchnęła aż tak silnie.
Opadli razem na górę futer. Harpirias szybko wsunął się pod stertę; w lodowej komnacie było zbyt zimno, by pragnął przez dłuższy czas wystawiać nagie ciało na świeże powietrze. Choć dziewczyna najwyraźniej wolałaby pozostać na futrach niż w futrach, zrozumiała jednak intencje gościa i już po chwili znalazła się przy jego boku. Kiedy już zabezpieczyli się przed mrozem i leżeli przytuleni i dobrze okryci, roześmiała się, położyła mu dłoń na piersi, przewróciła go i znalazła się na górze.
— Tak najbardziej ci się podoba? Dobrze. Doskonale. Jak sobie życzysz.
Dziewczyna uśmiechnęła się szeroko. Oczy błyszczały jej radośnie, jakby była to dla niej swego rodzaju gra. Harpirias zastanawiał się przez chwilę, ile ma lat. Dwadzieścia? Może mniej? Piętnaście?
Nie sposób powiedzieć.
Chciał ją pocałować, ale odwróciła głowę. Najwyraźniej jej lud nie znał tego zwyczaju. Niech będzie, pomyślał. Przebijająca górną wargę kość rzeczywiście sprawiłaby spore kłopoty.
Córka Toikelli wypowiedziała jakieś słowa w swoim języku. “Nie rozumiem” — odparł. Roześmiała się i powtórzyła. Czyżby był to wyraz miłosnej pasji? Z jakiegoś powodu miał co do tego spore wątpliwości. Może po prostu podawała mu swe imię?
— Harpirias — powiedział. — Nazywam się Harpirias. A ty? Zachichotała. Powiedziała coś, jedno słowo i powtórzyła je niemal natychmiast. Zapewne miało spore znaczenie, ale on oczywiście zupełnie nie wiedział, o co chodzi.
— Shabilikat? — spróbował.
Jeszcze raz powtórzył i wywołał u niej wybuch niemal histerycznego śmiechu.
— Shabilikat? Shabilikat? — mówił, co najwyraźniej uznane zostało za rzecz wyjątkowo śmieszną. W końcu dziewczyna przerwała mu, kładąc dłoń na jego ustach i niemal w tym samym momencie ścisnęła mocnymi nogami jego talię, dosiadając go w sposób, który pozbawił go ochoty do kontynuowania rozmowy.
Była to noc długa… i bardzo pracowita oraz o wiele przyjemniejsza, niż Harpirias miał prawo się spodziewać, chociaż styl ich miłości mógł wydawać się co najmniej dziwny człowiekowi przyzwyczajonemu do znacznie bardziej wyrafinowanych kobiet z majipoorskiej śmietanki towarzyskiej. Bez przykrości dostosował się jednak do pasji dziewczyny, do jej silnych dłoni, gwałtownych ruchów i wybuchów nieopanowanego śmiechu w najbardziej po temu nieodpowiednich momentach. Córka Toikelli wydawała się nienasycona — jego jednak, po wielu miesiącach nieprzerwanej abstynecji, bynajmniej to nie martwiło.
W trakcie tej zabawy przykrywające ich futra poleciały gdzieś na bok, Harpirias jednak właściwie nie zwrócił uwagi na chłód. W końcu — nie miał pojęcia, po ilu godzinach — zapadł w ciężki sen, tak jak wpada się w studnię, a kiedy się znacznie później ocknął, odkrył, że dziewczyna okryła go troskliwie i opuściła pokój.
Nie wiedział naturalnie, czy spełniło się życzenie Toikelli i czy tej nocy poczęty został następca tronu, powiedział sobie jednak, że jeśli nie udało mu się dziś, to cóż, bez przykrości spróbuje wypełnić swe dyplomatyczne obowiązki jutro.