8

Dyskusja króla z Korinaamem trwała jakiś czas. Harpirias rozpaczliwie wytężał słuch, próbując zapamiętać najczęściej powtarzające się słowa, których znaczenie mógłby poznać później. Zmiennokształtny absolutnie nie zasługiwał na zaufanie, więc jak najszybciej sam musi poznać podstawy języka Othinoru.

W rozmowie pojawiło się w każdym razie nowe słowo, brzmiące trochę jak “goszmar”. Powtarzało się często; miał nadzieję, że oznacza ono “zakładnik” i że Korinaam przynajmniej raz zrobił dokładnie to, co mu kazano. “Goszmar, goszmar, goszmar…” — powtarzało się podczas długiej, nużącej wymiany zdań, aż w końcu Metamorf oznajmił:

— Nie było to łatwe. Mówiłem, panie, że Toikella nienawidzi poganiania… no, ale w końcu pozwolił ci spotkać się z zakładnikami dziś po południu, kiedy jego ludzie przynoszą im jedzenie.

— Doskonale. Gdzie ich trzyma?

— W lodowej jaskini w zboczu góry, po północnej stronie wioski. Twierdzi, że wspinaczka jest wyjątkowo męcząca i trudna.

— Zwłaszcza dla takiego jak ja królika-baby, prawda? Powiedz mu, że z przyjemnością zażyję trochę ruchu.

— Już mu to rzekłem, książę.

— Doprawdy? Bardzo jesteś łaskawy, Korinaamie.

Jak się okazało, określenie “wyjątkowo męcząca” nie oddawało trudów wspinaczki. Choć młody i niewątpliwie bardzo silny, Harpirias dotarł podczas niej aż do kresu sił. Ścieżka, wąska, kamienista, szaleńczymi zygzakami pięła się powoli po skalistym zboczu. Groźne ostre głazy sterczały co parę jardów, prawie całkiem ukryte w śniegu; ktoś nieuważny mógł potknąć się w niskiej, wąskiej, lecz głębokiej grocie. Woda z jakiegoś źródła pokryła ściany cienką warstwą lodu, w migocącym płomieniu pochodni błyszczał przepięknie, niemal na granatowo.

Na widok światła, z wnętrza ruszyły w ich kierunku jakieś niewyraźne postaci, mrugały nieprzytomnie oczami i mamrotały coś pod nosem.

Harpirias oznajmił uroczyście:

— Jestem ambasadorem Jego Wysokości Lorda Ambinole'a, przysłanym, by was uwolnić. Nazywam się Harpirias, książę Harpirias z Muldemar.

— Dzięki niech będą Bogini! Który rok mamy? Zdumiało go to pytanie.

— Który rok? No… trzynasty pontyfikatu Taghina Gawada. Macie wrażenie, że byliście tu… jak długo?

— Całe lata! Całe lata!

Harpirias znieruchomiał, gapiąc się nieprzytomnie na mężczyznę, z którym rozmawiał: wysokiego, przeraźliwie chudego, bladego jak kartka papieru, z kępkami długich, sztywnych, siwiejących włosów wyrastających z łysiejącej czaszki i rozczochraną brodą zasłaniającą niemal całą twarz. Wśród włosów świeciły małe oczka szaleńca. Mężczyzna miał na sobie podarte szmaty, które w żadnej mierze nie mogły go chronić przed chłodem panującym w jaskini.

— Uwięziono was zaledwie przed rokiem. No, może nieco dawniej, ale niewiele. Na wyżynie jest środek lata. Lato roku trzynastego.

— Zaledwie rok… — powtórzył zdumiony chudzielec. — A wydaje się, że minęło całe życie! Jestem Sahdnor Hesz — przedstawił się po chwili. Harpirias słyszał już wcześniej to nazwisko. Dowódca pechowej wyprawy paleontologicznej.

Za Heszem stała reszta naukowców, podobnie jak on chudych i odzianych w szmaty. Harpirias policzył ich szybko: sześciu, siedmiu, ośmiu. Tak, ośmiu. Czyżby jednego brakowało?

— To cała wasza grupa?

— Tak, cała.

— Nikt nie wie dokładnie, ilu z was wzięło udział w wyprawie. Niektóre dokumenty mówią, że ośmiu, niektóre — że dziewięciu.

— Było nas dziewięciu — wyjaśnił Salvinor Hesz. — Dwóch zrezygnowało — szczęściarze! — a jeden dołączył w ostatniej chwili.

— To znaczy ja — wtrącił wyjątkowo wysoki i bardzo chudy mężczyzna głosem tak grobowo bezdźwięcznym, jakby wydobywał się z samego dna Wielkiego Morza. — Miałem szczęście dołączyć do ekspedycji, gdy wyruszała już z Ni-moya. Co za okazja do badań, do zrobienia wielkiej kariery! -Wyciągnął drżącą dłoń. — Nazywam się Vinin Salal. Jak długo będą nas tu jeszcze trzymać?

— Dopiero przybyłem do wioski — wyjaśnił Harpirias. — Nim zostaniecie uwolnieni, trzeba wynegocjować z tutejszym władcą osobny traktat. Mam jednak nadzieję, że uda się tego dokonać przed końcem lata. Dokonam tego przed końcem lata — poprawił się. Obejrzał naukowców i zdumiał się, jacy wszyscy są wychudzeni, sama skóra i kości. — Na Panią, oni was głodzili, prawda? Zapłacą mi za to. Powiedzcie, jak jesteście traktowani?

— Jedzenie dostajemy dwa razy dziennie — wyjaśnił Hesz bez gniewu, wskazując na worki, które Othinorczycy rzucili pod ścianą jaskini i które więźniowie przyjęli bez entuzjazmu. — Suszone mięso, orzechy, korzenie — dostawaliśmy to, czym oni się żywią. Nie sposób polubić ich kuchni, ale nie, nie głodzili nas.

— Tak, codziennie rano i po południu — wtrącił ktoś. — Zawsze nam je przynoszą. Czasami słyszymy, jak na dworze szaleje wichura, ale zawsze ktoś się pojawia, niezależnie od pogody. Na tym ich jedzeniu nie można utyć, wiesz przecież, książę… ale nie można powiedzieć, żeby nas głodzili.

— Nie — wtrącił jeszcze ktoś. — Nie głodzili nas.

— Nie. Nie głodzili.

— Wcale nie.

— W rzeczywistości traktowali nas całkiem dobrze.

— Przyzwoici ludzie. Bardzo zacofani, oczywiście, ale biorąc pod uwagę okoliczności, wcale nie okrutni.

Harpiriasa zdumiało to, jak łagodnie, niemal dobrotliwie więźniowie wypowiadali się o swych dzikich ciemiężycielach. A przecież sprawiali wrażenie chodzących szkieletów! Przeszło rok przebywali w ciemnej lodowej jaskini, z dala od domów, od bliskich, z dala od umiłowanej nauki, umierając na raty i ciągle jeszcze żyjąc wyłącznie dzięki obrzydliwym resztkom jedzenia, którym dzielili się z nimi Othinorczycy. Dlaczego się nie złościli? Nie miotali klątw na głowy prześladowców? Czyżby odcięcie od świata do tego stopnia złamało ich wolę, że wdzięczni byli nawet za odpadki, które dostawali z łaski barbarzyńców, co skazali ich na niewolę?

Słyszał, że więźniowe po miesiącach… może latach… zaczynają kochać tych, którzy ich uwięzili, ale trudno mu było to zrozumieć.

— Nie macie żadnych pretensji do Othinorczyków? — spytał. — No… oczywiście oprócz pretensji o to, że zmusili was do pozostania w wiosce wbrew waszej woli?

Odpowiedziała mu cisza. Najwyraźniej więźniowie nie potrafili już jasno myśleć. Nieszczęście osłabiło z pewnością zarówno ich ciała, jak i umysły, pomyślał Harpirias. Głód, chłód, brak kontaktu ze światem…

— No… zabrali nam nasze okazy — powiedział nagle Salvinor Hesz. — Szczątki. Bardzo nas to przygnębiło. Musicie spróbować je od nich wydostać.

— Szczątki? Więc znaleźliście szkielety smoków lądowych?

— Och tak, oczywiście, oczywiście! Co za odkrycie! Bardzo wyraźne pokrewieństwo ze smokami morskimi… niewątpliwe pokrewieństwo ewolucyjne!

— Doprawdy?

— Udało nam się wydobyć kły zaskakujących rozmiarów, żebra, kręgi i wielkie fragmenty samego kręgosłupa… -Twarz Hesza rozjaśniła się, niemal błyszczała podnieceniem, widocznym mimo gęstej brody. — Bez wątpienia należały one do największego stworzenia, jakie kiedykolwiek zamieszkiwało tę planetę. Bez wątpienia! Z pewnością także są to szczątki przodka smoków morskich… może to jakaś przejściowa forma ewolucyjna… wymagająca oczywiście długoletnich studiów. Kości uszu wskazują na przykład, że zwierzęta te słyszały zarówno w powietrzu, jak i pod wodą. Zapiszemy nieznany rozdział w badaniach rozwoju życia na Majipoorze! A tam, na zboczu, jest do odkrycia więcej, znacznie więcej! Odsłoniliśmy zaledwie pierwszą warstwę i właśnie zaczynaliśmy kopać głębiej, kiedy Othinorczycy nas odkryli i wzięli do niewoli.

— A także skonfiskowali wykopaliska. Dano nam do zrozumienia, że wszystko zakopano z powrotem.

— I to właśnie jest najgorsze! — odezwał się jakiś głos z głębi jaskini. — Dokonać wielkiego odkrycia… takiego odkrycia… i nie móc dostarczyć dowodów cywilizowanemu światu. Nie możemy opuścić Othinoru bez szczątków! Będziesz nalegał na ich zwrot, prawda, książę?

— Zobaczymy, co da się zrobić, ale… tak.

— Musimy dostać także pozwolenie na kontynuowanie prac. Musicie dać im do zrozumienia, że nasze wykopaliska mają wyłącznie cel naukowy, że dla nich wydobyte przez nas okazy nie mają najmniejszej wartości! I że plemienni bogowie… jeśli ci ludzie wierzą w ogóle w jakichś bogów… nie obrażą się z powodu naszych prac. Bo chyba dlatego nas uwięzili. Prawda, książę?

— No…

— Z pewnością w grę wchodziły kwestie religijne, czyż nie tak? Złamaliśmy jakieś ich tabu?

— Nie wiem, po prostu nie wiem. Przypominam wam, dopiero tu przybyłem, a właściwe negocjacje nawet się jeszcze nie zaczęły. W każdym razie zażądali od nas traktatu gwarantującego im, że na zawsze wyrzekniemy się prób wywierania jakiegokolwiek wpływu na ich życie. Istnieje szansa, że uda mi się odzyskać te wasze kości, nie jestem jednak pewien, czy ci ludzi zgodzą się na jakiekolwiek dalsze prace na swoich terenach.

Naukowcy zaprotestowali głośnym chórem.

— Poczekajcie! — Harpirias podniósł dłonie gestem nakazującym ciszę. — Posłuchajcie mnie. Zrobię, co tylko możliwe, lecz moim celem jest przede wszystkim wynegocjowanie dla was wolności, a i to zapewne nie będzie najłatwiejsze. Jeśli uda mi się w jakiś sposób odzyskać owoce waszych wysiłków i zyskać dla was obietnice na przyszłość, będzie to coś w rodzaju premii. — Spojrzał na nich groźnie. — Zrozumieliście?

Nikt mu nie odpowiedział.

Harpirias zdecydował się uznać milczenie za oznakę zgody.

— No to doskonale. A teraz mówcie, czy oprócz skonfiskowania szczątków wyrządzono wam jeszcze jakąś krzywdę, o której powinienem wiedzieć?

— No… — zaczai jeden z paleontologów i zawahał się — …jest jeszcze sprawa kobiet.

Harpirias usłyszał, jak koledzy próbują go uciszyć, widział, jak wymieniają między sobą zażenowane spojrzenia.

— Kobiet? — Rozejrzał się dookoła, zdziwiony. — Jak to, kobiet?

— To wyjątkowo zawstydzające — wtrącił Salvinor Hesz.

— Muszę wiedzieć, o co chodzi z tymi kobietami!

— Przyprowadzają nam swoje kobiety — powiedział ktoś cichutko po chwili ciszy, która wydawała się trwać wieczność.

— Do zapłodnienia — dodał ktoś inny.

— I to jest najgorsze — wtrącił trzeci. — Najgorsze.

— Co za wstyd!

— Wstrętne!

— Obrzydliwe!

Teraz, kiedy już zdecydowali się mówić, robili to naraz. Do Harpiriasa docierały strzępki zdań i okrzyki, z których w końcu udało mu się złożyć całą historię.

Othinorczycy być może byli dzikusami, niewątpliwie jednak mieli jakie takie pojęcie o genetyce. Martwiły ich konsekwencje rozmnażania się wewnątrz niewielkiej grupy społecznej. Jako małe plemię, w którym wszyscy spokrewnieni byli ze wszystkimi, przez stulecia żyli w odosobnieniu, niemal w całkowicie niedostępnej górskiej kryjówce i prawdopodobnie już doświadczali negatywnych skutków ograniczenia puli genów. Pojawienie się dziewięciu paleontologów zdecydowali się uznać za dar niebios — całkiem nowy materiał genetyczny. Przez cały czas niewoli więźniom podsuwano więc kobiety celem zapłodnienia. Zdaniem paleontologów pierwsze ich dzieci już się urodziły, a dalsze urodzą się w bliższej i dalszej przyszłości.

Harpirias słuchał tego wszystkiego niemal nieprzytomny z gniewu i bardzo zaniepokojony. Nareszcie w pełni zrozumiał, dlaczego w noc uczty córka Toikelli czekała na niego w kwaterze.

— I działo się tak od samego początku? — zapytał.

— Oczywiście, od samego początku — odparł Sahdnor Hesz.

— Co parę dni wraz z żywnością ci ludzie przyprowadzają nam kilka kobiet i zostawiają je na noc. Najwyraźniej oczekują, że je… obsłużymy.

— Czy widziałeś te ich kobiety, panie? — wykrzyknął Vinin Salal. — Czy wiesz, jak śmierdzą? To więcej niż fizyczna i moralna tortura, to wręcz zbrodnia przeciw estetyce!

Harpirias usłyszał parsknięcie Korinaama. Obrzucił Metamorfa wściekłym spojrzeniem, sam nie potrafił jednak ukryć pewnego rodzaju rozbawienia. W normalnej sytuacji zapewne niewielu spośród tych poważnych, zapalonych uczonych interesowało się kobietami bardziej niż on, powiedzmy, kopalnymi szczątkami dawno wymarłych gatunków zwierząt. Żeby tego rodzaju ludzi użyć jako byków rozpłodowych! Oburzające… ale miał wrażenie, że jest w tym także coś komicznego. Jeśli zaś chodzi o poczucie piękna… cóż, paleontologom sporo brakowało do ideału męskiej urody, a miesiące niewoli sprawiły, że nie powinni wspominać o brzydkim zapachu jakichkolwiek ciał.

Nic nie szkodzi, pomyślał jednak Harpirias. Więźniów nie wolno traktować w ten sposób. Rozumiał ich złość i gorycz. Patrzył teraz na nich z większą sympatią niż poprzednio.

— To, co wam zrobiono, jest obrzydliwe — powiedział cicho.

— Po prostu złe.

— Pierwszej nocy, oczywiście, trzymaliśmy się od nich z daleka — tłumaczył Vinin Salal. — Nie przyszło nam nawet do głowy, by tknąć je choćby paluszkiem. Jednak rankiem doniosły strażnikom o tym, co się zdarzyło — czy raczej nie zdarzyło — i nie dostaliśmy jedzenia. Następnego dnia przyniesiono nam żywność, zjawiły się także dwie nowe kobiety. Odbyła się mała pantomima, podczas której pokazano nam wyraźnie: kobiety -żywność, żywność — kobiety. Bardzo szybko zrozumieliśmy, czego od nas oczekują.

— Ciągnęliśmy losy — odezwał się jakiś głos z najdalszego kąta. — Wypadło na dwóch z nas. No i tak to się odbywa od tamtej pory.

— Dlaczego jednak jesteście tacy pewni, że chodzi o… hodowlę? — spytał Harpirias. — Może Othinorczycy pragną… hmm… osłodzić wam niewolę?

Salvinor Hesz uśmiechnął się ponuro.

— Gdyby tylko o to chodziło! Nie, wiemy, że jest inaczej. Przez tak długi czas poznaliśmy trochę ich język. Nowe kobiety, kiedy się pojawiają, mówią o ciąży. Mówią: “Mnie też dajcie dziecko! Nie odsyłajcie mnie pustej! Król będzie wściekły, jeśli nie pocznę!” Nie ma żadnych wątpliwości, one są niemal zdesperowane!

— Wkrótce sami się przekonacie — stwierdził Vinin Salal. -Król i was zechce w to wciągnąć. Zwłaszcza ciebie, książę, z twoją błękitną krwią. Zapamiętaj moje słowa. Król zechce… ach… osłodzić wam pobyt w swej wiosce, dokładnie tak jak to miało miejsce z nami. I co wtedy zrobicie?

Harpirias uśmiechnął się.

— Nie jestem jego więźniem — oświadczył. — A wkrótce i wy przestaniecie nimi być.

Загрузка...