3

Wkrótce Harpirias dowiedział się, o co chodzi. Oto pewna ekspedycja naukowa zabrnęła w ten niegościnny, nie zamieszkany zakątek Majipooru w poszukiwaniu kopalnych szczątków wymarłego gatunku smoków lądowych, wielkich gadopodobnych stworzeń z poprzednich epok geologicznych, podobno spokrewnionych w jakiś sposób ze smokami morskimi — gigantycznymi, inteligentnymi, do dziś pływającymi w wielkich stadach po niezmierzonych oceanach planety.

Niejasne, często wzajemnie sprzeczne legendy o tych stworzeniach były powszechnie spotykanym składnikiem mitologii niektórych ras zamieszkujących Majipoor. Wśród Liimenów, nieszczęsnych biedaków, wędrownych handlarzy kiełbaskami i rybaków, ugruntowała się wiara, że wielkie smoki żyły niegdyś na lądzie, że z wyboru pogrążyły się w morzu i kiedyś, w jakiejś apokaliptycznej przyszłości, powrócą, by zbawić świat. Hjortowie i kudłaci, czwororęcy Skandarzy mieli podobne wierzenia, a Metamorfowie, czyli Zmiennokształtni, którzy zawsze zamieszkiwali planetę, uważali, że w złotym wieku tylko oni i smoki żyli na Majipoorze w telepatycznej harmonii, zarówno na lądzie, jak i na morzu. Komuś, kto nie był Metamorfem, trudno jednak przychodziło określić, co myślą i w co wierzą Metamorfowie.

Otrzymane przez Harpiriasa dokumenty potwierdzały, że pewnego szczególnie łaskawego lata grupa traperów polujących na stitmoje zapuściła się głęboko w przykryte zwykle wiecznym śniegiem regiony wyżyny, wśród skał, n szczytu zboczy pewnego kanionu znajdując skamieniałe kości ogromnych rozmiarów.

Przyjąwszy założenie, że mogą to być kości smoków, grupa ośmiu lub dziesięciu naukowców wystąpiła do odpowiednich władz administracyjnych o pozwolenie na znalezienie kanionu i otrzymała je. Korinaam, mieszkaniec Ni-moya, Metamorf, jak wielu jego współplemieńców zarabiający na życie jako przewodnik wypraw myśliwskich w łatwiej dostępne zakątki strefy arktycznej, zatrudniony został celem doprowadzenia ich na wyżynę.

— Wyruszyli zaraz na początku lata — powiedział Heptil Magloir, Vroon z Biura Starożytności, urzędnik, który podpisał pozwolenie na wyruszenie wyprawy. — Przez całe miesiące nie dawali znaku życia. Nagle, pod koniec jesieni, tuż przed początkiem okresu burz śnieżnych na wyżynie, Korinaam powrócił do Ni-moya. Sam. Oznajmił, że wyprawa została uwięziona i tylko jemu pozwolono wrócić celem wynegocjowania warunków uwolnienia.

Brwi Harpiriasa uniosły się.

— Uwięziona? Przez kogo? Chyba nie górali z wyżyny? — Wyżynę Khyntor przemierzały szczepy prymitywnych, zaledwie na pół cywilizowanych nomadów, od czasu do czasu schodzących na zamieszkaną nizinę i ofiarujących na sprzedaż futra, skóry i mięso upolowanych przez siebie zwierząt. Górale, choć mogli się wydawać dzicy, nigdy jeszcze nie rzucili wyzwania nieporównanie liczniejszym mieszkańcom miast.

— Nie, nie, nie chodzi o górali — zapewnił Vroon, stwór o wielu mackach, sięgający Harpiriasowi mniej więcej do kolan. -W każdym razie nigdy jeszcze nie mieliśmy do czynienia z takimi góralami. Nasi naukowcy zostali najwyraźniej więźniami poprzednio nam nie znanej rasy brutalnych barbarzyńców zamieszkujących północny kraniec wyżyny.

— Zaginiona rasa? — Harpirias nagle poczuł gwałtowny przypływ ciekawości. — Chodzi o jakiś odłam Zmiennokształtnych, prawda?

— Chodzi o ludzi, zapomnianych potomków grupy handlarzy futer, która przed tysiącami lat zawędrowała na północ i tam została odcięta — czy też może pozwoliła się odciąć — od cywilizacji w małej lodowej dolince, dostępnej dopiero teraz, ostatnio bowiem mieliśmy kilka prawdziwie upalnych lat. Ludzie ci zmienili się w dzikusów nie wiedzących nic o otaczającym ich świecie… nie mają na przykład pojęcia, że Majipoor jest ogromną planetą zamieszkaną przez miliardy istot! Wierzą, iż cała reszta naszego świata przypomina ich dolinkę — ot, kilka plemion żyjących z myślistwa i zbieractwa. Kiedy powiedziano im o Koronalu i Pontifeksie, najwyraźniej wzięli ich za plemiennych wodzów!

— Więc czemu uwięzili naukowców?

— Jak rozumiem, ludzie ci — jeśli wolno mi nazwać ich tak szlachetnym słowem — chcą tylko, by pozostawiono ich w spokoju. Chcą, by pozwolono im żyć, jak żyli od wieków w swej górskiej siedzibie, odcięci od świata śniegiem i lodem, bez żadnej ingerencji z zewnątrz. Takich właśnie gwarancji zażądali od Koronala. Chcą zatrzymać naukowców jako zakładników do momentu podpisania odpowiedniego porozumienia.

Harpirias ponuro skinął głową.

— A mnie mianowano ambasadorem u tych górskich dzikusów, zgadza się?

— Tak, oczywiście.

— Wspaniale. Oznacza to, że mam udać się do nich i wyjaśnić im grzecznie i uprzejmie — założywszy, że w ogóle zdołam się z nimi porozumieć — iż Koronal żałuje nieszczęsnego incydentu, który doprowadził do pogwałcenia ich prywatności, obiecuje respektować święte granice ich plemiennych łowisk oraz przyrzeka, że koloniści nigdy nie zostaną wysłani w tę kupę lodu, którą tamci wybrali oni sobie za ojczyznę. Że jako oficjalny ambasador Koronala Jego Wysokości Lorda Ambinole'a jestem władny podpisać traktat obiecujący im wszystko, o co poproszą, a oni mają po jego podpisaniu zwolnić zakładników. Niczego nie pominąłem?

— Jest tylko jeden problem — rzekł Heptil Magloir.

— Tylko jeden?

— Nie spodziewają się ambasadora, lecz Koronala we własnej osobie.

Harpirias aż sapnął ze zdumienia.

— Chyba nie oczekują, że odwiedzi ich Koronal!?

— Niestety, tego właśnie oczekują. Jak już mówiłem, nie mają najmniejszego pojęcia ani o wielkości Majipooru, ani o wspaniałości i majestacie Koronala, ani o ogromie i doniosłości pełnionych przez niego obowiązków. Są także ludźmi dumnymi, których łatwo urazić. Do ich kraju wkroczyli obcy, czego najwyraźniej nie mają zamiaru tolerować, więc wydaje im się, iż wódz owych obcych powinien teraz pojawić się w ich wiosce i pokornie poprosić o wybaczenie.

— Rozumiem — odezwał się Harpirias. — Chcesz więc, bym udał się do nich i upokorzył przed nimi, udając, że jestem Lordem Ambilone'em, tak?

Cienkie macki Vroona zafalowały gwałtownie.

— Niczego takiego nie powiedziałem — oznajmił cicho.

— A więc kim mam być?

— Kimkolwiek, byle tylko czuli się szczęśliwi. Można im powiedzieć wszystko. Mają uwolnić zakładników.

— Wszystko? Czy i to, że jestem Koronalem?

— Wybór właściwej taktyki zależy od woli wysłannika — podsumował Heptil Magloir.

— Wyłącznie od woli wysłannika. Wysłannik ma wolną rękę. Człowiek waszej zręczności i taktu z pewnością umie stanąć na wysokości zadania.

— Ach, oczywiście. Z pewnością.

Harpirias kilka razy odetchnął głęboko. A więc chcieli, by kłamał. Nie rozkażą mu przecież, by kłamał, ale najwyraźniej nie mają nic przeciw temu… jeśli okłamanie dzikusów doprowadzi do uwolnienia zakładników. Rozzłościło go to i zasmuciło jednocześnie. Choć nie należał do ludzi przesadnie uczciwych, sam pomysł, by wśród barbarzyńców udawać Koronala wydał mu się wręcz niesmaczny. Obraźliwy był nawet fakt, że ośmielono się mu to zasugerować. Za kogo go uważają!? Milczał przez chwilę, a potem odezwał się:

— Czy wolno mi spytać, kiedy mam ruszać w drogę?

— U początku khyntorskiego lata. Tylko latem miejsce, gdzie żyje to plemię, bywa dostępne.

— A więc dopiero za kilka miesięcy?

— Oczywiście.

Harpirias nie potrafił oprzeć się wrażeniu, że padł ofiarą jakiegoś kiepskiego żartu. Sama myśl o tej idiotycznej wyprawie w krainę wiecznego lodu napawała go rozpaczą.

— A gdybym nie przyjął stanowiska ambasadora? — spytał po kolejnej, krótkiej chwili milczenia.

— Nie przyjął? Nie przyjął? -Vroon wydawał się po prostu nie rozumieć znaczenia tych dwóch prostych słów.

— W końcu nie mam przecież żadnego doświadczenia w podróżowaniu w tak wyjątkowo niekorzystnych warunkach.

— Przewodnikiem wyprawy będzie Metamorf Korinaam.

— Oczywiście — zgodził się kwaśno Harpirias. -To dla mnie wielka pociecha.

W każdym razie pytanie o możliwość odmowy wykonania polecenia pozostało bez odpowiedzi. Harpirias miał wrażenie, że lepiej nie zadawać go po raz drugi, lecz wiedział też, że jeśli da się wpędzić w odgrywanie roli ambasadora gdzieś na końcu świata, jego los będzie przesądzony. Już sama podróż nie należała najwyraźniej do wygodnych i błyskawicznych, a negocjacje z dumnymi dzikusami z pewnością okażą się długie i żmudne. Kiedy wreszcie — jeśli w ogóle — powróci na południe, z pewnością będzie już za późno, by marzyć o odzyskaniu dawnej pozycji na dworze Lorda Ambinole'a. Przez ten czas jego dawni przyjaciele zdążą oczywiście zająć wszystkie liczące się stanowiska, on zaś, jeśli będzie miał szczęście, pozostanie drobnym, nieważnym urzędniczyną aż do śmierci; o wiele bardziej prawdopodobne wydawało się jednak, że przyjdzie mu zginąć podczas tej równie idiotycznej co niebezpiecznej ekspedycji, może w jakiejś wielkiej burzy śnieżnej, może z ręki brutalnych górali, kiedy zorientują się, że nie jest Koronalem, tylko pomniejszym urzędnikiem służby dyplomatycznej.

A wszystko to za jednego białego sinileese. Lubovine, Lubovine, coś ty mi uczynił?

Być może istnieje jednak jakiś sposób, myślał Harpirias, by uwolnić się z pułapki. Długa górska zima powinna jeszcze trochę potrwać, co dawało mu pewne pole manewru; nie wyruszał w końcu natychmiast. Ostrożnie zasięgnął opinii kilku starszych kolegów z Biura Łącznika Prowincji co do konieczności przyjęcia nowego stanowiska.

Czy istnieje procedura wewnątrzwydziałowa, na podstawie której mógłby odmówić, powołując się na wagę dotychczas wykonywanych zadań? Koledzy patrzyli na niego, jakby mówił w jakimś obcym języku. Czy można odmówić, powołując się na zagrożenie zdrowia lub życia? Tylko wzruszali ramionami. Jaki efekt dla jego kariery miałaby odmowa? Tu przynajmniej wszyscy byli zgodni — katastrofalny.

Harpirias rozważał nawet możliwość zdania się na łaskę Lubovine'a, ale doszedł do wniosku, że byłoby to głupie.

Może warto odwołać się bezpośrednio do Koronala? — nie, nie, po co zdobyć sobie na dworze opinię kogoś, kto nie wykonuje swych obowiązków tylko dlatego, że wydają mu się trudne, a zwrócenie się za jego plecami do starszego monarchy, PontifexaTaghina Gawada, zamkniętego w cesarskim Labiryncie… cóż, to wydawało się już prawdziwym szaleństwem, czymś tak głupim, że po prostu nie da się tego opisać słowami.

Harpirias zdobył się na jedno — napisał wyważone i dokładnie przemyślane listy do swych krewnych na dworze… lecz ich nie wysłał.

Mijały tygodnie. W Ni-moya, gdzie przez okrągły rok klimat jest ciepły i przyjazny, zmierzch nadchodził teraz późnym wieczorem. Lato, czy też to, co na wyżynie nazywano latem, zbliżało się wielkimi krokami. Harpirias z rozpaczą zdał sobie sprawę, że wyprawa na północ staje się powoli tak nieunikniona jak tocząca się już lawina i że nie udało mu się znaleźć sposobu, by zejść jej z drogi.

— Ma pan gościa — oznajmił mu pewnego dnia sekretarz. Gościa? Gościa? Przecież nikt nigdy go tu nie odwiedzał…

— Tembidat! — Młody, długonogi mężczyzna w krzykliwie eleganckim stroju książątka z Góry wszedł do gabinetu Harpiriasa pewnie, dumnie. — Co ty tu robisz?

— Sprawy rodzinne. Niedaleko stąd, na zachodzie, mamy plantacje stajji, która ostatnimi laty była najwyraźniej wręcz fatalnie zarządzana. Namówiłem ojca, żeby mnie tu wysłał na inspekcję, to naprawię błędy. No i przy okazji zobaczę się z pewnym starym przyjacielem. -Tembidat rozejrzał się dookoła, potrząsnął głową. — A więc to tu pracujesz?

— Cudo, nie?

— Gdybym tylko potrafił wyrazić swój najszczerszy żal, że sprawy tak się właśnie ułożyły! Nie masz pojęcia, jak ciężko pracowałem, by wyrwać cię z tego bagna… — w tym momencie Tembidat uśmiechnął się promiennie — …no, ale wszystko dobre, co się dobrze kończy! Jeszcze parę tygodni i pożegnasz się wreszcie z tym okropnym miejscem, prawda, staruszku?

— Wiesz o tej mojej misji?

— Jeszcze pytasz! Pomogłem ją załatwić! -Co?

— No, szczerze mówiąc, najbardziej napracował się nad tym twój kuzyn Vildimuir — wyjaśnił Tembidat, nie przestając uśmiechać się ani na chwilę. — On pierwszy usłyszał o tych idiotach naukowcach, którzy dali się porwać dzikusom z gór, i od razu zaczął opowiadać ludziom Koronala, jakim to byłbyś wspaniałym przywódcą wyprawy ratunkowej. Wtajemniczył w swój plan mnie, a ja natychmiast pobiegłem do Ministerstwa Spraw Granicznych, gdzie wszyscy byli oczywiście szalenie przejęci, bo właśnie odkryto prymitywną kulturę wymagającą wyjątkowo delikatnego traktowania, co oczywiście powinno doprowadzić do przyznania im większego budżetu, no i zdołałem przekonać samego Inamona Ghaznavisa, że nikt inny nie potrafi poprowadzić negocjacji z tymi dzikusami, zwłaszcza biorąc pod uwagę twoje wykształcenie w dziedzinie dyplomacji i fakt, że jesteś akurat w Ni-moya, praktycznie na granicy wyżyny…

— Zaraz, chwileczkę! — Harpirias oprzytomniał nieco. — Nie wierzę własnym uszom. Nie wystarczy wam, że skazano mnie na tę żałosną pracę bez żadnych widoków na przyszłość? Czyżbyście z Vildimurem myśleli, że moja sytuacja poprawi się dzięki ekspedycji do jakiegoś mroźnego pustkowia, gdzie nie dotarł jeszcze cywilizowany człowiek?

— Ależ oczywiście!

— Jak to?

Tembidat spojrzał na niego jak na idiotę.

— Posłuchaj mnie, Harpiriasie. Ta wyprawa i tylko ona ocali cię przed przekładaniem do końca życia z miejsca na miejsce idiotycznych rządowych papierów!

— Przysięgałeś, że po paru miesiącach Koronal wybaczy mi i pozwoli wrócić…

— Słuchajże! — przerwał mu Tembidat. — Koronal o tobie zapomniał. Myślisz, że nie ma na głowie innych spraw? Jedyne, z czym kojarzy mu się Harpirias z Muldemar, to to, że ów Harpirias zrobił kiedyś coś, co rozsierdziło Lubovine'a, a Lubovine potrafi być dokuczliwy jak jakiś cholerny wrzód na tyłku, więc Koronal nie chce z nim zadzierać i jeśli ktoś z nas tylko wspomni twe imię, natychmiast zmienia temat. Jeszcze parę miesięcy i w ogóle zapomni, że istniejesz, zapomni, że były kiedyś powody, dla których mieszkałeś na Górze Zamkowej. No, tak. A teraz, powiedzmy, że udajesz się na wyżynę Khyntor, by ocalić grupę naukowców przed dzikim plemieniem bitnych barbarzyńców. Wyprawa ta będzie bez wątpienia długa i trudna, bez wątpienia będziesz musiał dokonać po drodze wielu bohaterskich czynów…

— Oczywiście — przyznał ponuro Harpirias.

— No przecież! Bądź poważny, przyjacielu!

— Bardzo się staram, ale to wcale nie takie łatwe.

Lecz jego samego zaskoczyło to, jaki podejrzliwy, zgorzkniały i cyniczny stał się tu, w Ni-moya. Harpirias z Góry Zamkowej był zupełnie innym człowiekiem. Zmienił się tak bardzo, że ostatnimi czasy nie potrafił po prostu sam siebie rozpoznać.

Tembidatowi najwyraźniej wcale to nie przeszkadzało.

— Twa podróż okaże się oczywiście wielkim i bohaterskim przedsięwzięciem. Udasz się na północ, wśród najbardziej niesprzyjających okoliczności zachowasz się rozważnie i dzielnie, pokonasz wszelkie piętrzące się na twej drodze trudności i powrócisz bezpiecznie, mając u swego boku ocalonych zakładników. Koronal, uwielbiający opowieści o bohaterskich czynach i dalekich wyprawach przywołujących na pamięć dawne, bardziej romantyczne czasy, będzie najprawdopodobniej chciał wysłuchać twego sprawozdania osobiście, zostaniesz więc wezwany na Górę Zamkową, by mu o wszystkim opowiedzieć. Lord Ambilone oczywiście zachwyci się twą dramatyczną epopeją dziejącą się wśród zabójczych gór północy. Będzie bezgranicznie zachwycony, Harpiriasie! Opiszesz mu barwnie, jak to bez trwogi zaglądałeś śmierci w oczy, by ocalić genialnych naukowców, jak codziennie dokonywałeś czynów, o których za lat tysiąc będzie się jeszcze śpiewać pieśni, więc ani mu w głowie nie postanie, by wysłać cię z powrotem do idiotycznej urzędniczej pracy w Ni-moya, prawda?

— Prawda, prawda. Chyba że nie przeżyję wszystkich tych czynów, o których za tysiące lat będzie się śpiewać pieśni. Chyba że pierwszego dnia przysypie mnie lawina albo któregoś następnego dzikusy zjedzą mnie na kolację.

— Jeśli chce się być bohaterem opiewanym w pieśniach, trzeba przystać na pewne ryzyko. Ale przecież nie ma powodu, dla którego…

— Nie rozumiesz mnie. Nie chcę być bohaterem opiewanym w pieśniach! Chcę tylko uciec z tego strasznego biura na Górę Zamkową, gdzie moje miejsce.

— Doskonale. To twoja jedyna szansa na spełnienie tego marzenia.

— Mam popełnić szaleństwo — westchnął Harpiras. — Mam ryzykować wszystko dla zysku, w najlepszym razie hipotetycznego.

— Zgoda.

— Więc jak możesz się spodziewać, że z ochotą… Teraz z kolei westchnął Tembidat.

— Nie masz po prostu innego wyjścia, Harpiriasie. To twoja jedyna, ostatnia szansa. Zrozum, Vildimuir, twój wysoko postawiony kuzyn, niemal wyszedł ze skóry, by załatwić ci tę ekspedycję. Apelował co najmniej do kilku ministerstw, ryzykował gniew łudzi, nad których głowami załatwiał sprawy, a w dodatku musiał jeszcze powstrzymywać konkurentów, których wcale nie brakowało. Mówię tu o twych starych przyjaciołach Sinnimie i Grainiwainie, a przede wszystkim Noridathu. Ich zdaniem podróż na wyżynę byłaby emocjonująca! Rozumiesz jeszcze, co znaczy to słowo, Harpiriasie? Wspaniałe widoki, wędrówka po nieznanej, niebezpiecznej krainie, negocjacje z walecznymi barbarzyńcami… bardzo się na to szykowali, wierz mi — i nie tylko oni. Vildimuir miał ogromne kłopoty z załatwieniem ci dowództwa. Jeśli teraz zawstydzisz Vildimuira, nie przyjmując go, to założę się, że w przyszłości nie będzie się bardzo starał, by wyciągnąć cię z Ni-moya. Pojmujesz? Albo jedziesz Harpiriasie, albo decydujesz się zostać do końca życia w tej dziurze, siedzieć za biurkiem, przekładać papiery — więc lepiej już zacznij uczyć się, jak to pokochać. Nic innego ci nie pozostaje.

— Rozumiem. — Harpirias odwrócił się, by przyjaciel nie dostrzegł malującego się na jego twarzy bólu. -Więc wszystko już skończone, tak? Tylko dlatego, że jednym strzałem położyłem rzadkie zwierzę o czerwonych rogach?

— Nie bądź pesymistą, staruszku. Co się z tobą dzieje? Zapomniałeś już, czym jest przygoda? Zrobisz sobie wycieczkę na północ, osiągniesz wszystko, co masz osiągnąć, powrócisz jako bohater i kariera sama będzie cię szukać. Nie zmarnuj szansy, Harpiriasie! De okazji do takiej zabawy zdarza się człowiekowi w życiu? Gdybym mógł, chętnie sam bym się tak zabawił?

— Naprawdę? A co cię powstrzymuje? Tembidat zaczerwienił się.

— Przyjechałem tu załatwić trudną rodzinną sprawę, co może zająć mi wiele miesięcy; inaczej nie zmarnowałbym przecież takiej szansy, prawda? Ale nie o to chodzi, Harpiriasie. Możesz nie przyjąć tego stanowiska, jeśli rzeczywiście nie masz ochoty. Powiem Vildimuirowi, że z całego serca dziękujesz mu za jego pomoc, lecz dokładnie sobie wszystko przemyślałeś i zdecydowałeś, że wolisz bezpieczną, spokojną pracę za biurkiem…

— Nie bądź idiotą! Przecież to oczywiste, że nie zrezygnuję z takiej okazji!

— Naprawdę?

Harpirias uśmiechnął się. Kosztowało go to sporo wysiłku.

— Czyżbyś rzeczywiście choć przez chwilę podejrzewał, że odmówię?

Загрузка...