4

Mijały godziny, a śnieżyca wciąż szalała. Harpirias przyjął już do wiadomości, że świat może składać się wyłącznie z bieli i wcale się temu nie dziwił. Ten inny świat, w którym żył niegdyś, świat kolorów, zielonych drzew, czerwonych kwiatów, błękitnych rzek i turkusowego nieba był już tylko snem, a jedyna rzeczywistość składała się z nieskończonej ilości niesionych niezmordowanym wiatrem małych białych płatków, odbijających się nieustannie od przedniego ekranu ślizgacza oraz płaszcza nieskazitelnej bieli otaczającej ich ze wszystkich stron: z przodu i z tyłu, z góry i z dołu, zacierającej ślady tego, co mogło tu jeszcze istnieć oprócz niej.

Harpirias milczał. Nie zadawał pytań, niczemu się nie dziwił. Siedział nieruchomo niczym drewniana rzeźba, a obok niego Korinaam z niemal arogancką pewnością siebie sterował pojazdem wśród huraganowego wichru.

Jak długo trwają burze wilczego lata? Hę czasu upłynie, nim przekroczą wreszcie tę przełęcz? Czy wszystkie ślizgacze znajdują się jeszcze za nimi? Harpirias nie potrafił opędzić się przed tego rodzaju pytaniami; wypływały jak wyniesione falą odpady, przez moment dryfowały na powierzchni wody, po czym znów zanurzały się w głębiny. Niezmordowanie padający śnieg hipnotyzował, wpędzał w sen na jawie, przynosił duszy miłe otępienie.

Lecz w końcu wiatr zaczął słabnąć. Powietrze powoli oczyszczało się ze śniegu. Ostre kryształki lodu przestały uderzać w ślizgacz, słaby wiatr niósł tylko pojedyncze płatki. Pokrywa chmur na niebie powoli stawała się coraz cieńsza, aż wreszcie przedarło się przez nią wspaniałe, wielkie złotozielone słońce, a zaraz potem z wszechobecnej bieli zaczęły się wyłaniać kształty: ostre kły czarnych skał stojących po obu stronach drogi, kanciaste gigantyczne drzewo wyrastające niemal poziomo z górskiego zbocza, sine chmury na jasnym tle nieba. Z zasp sypkiego śniegu niemal natychmiast popłynęły strumyki.

Przebudzony z transu Harpirias dostrzegł, że droga w tym miejscu jest szersza i że prowadzi w dół po łagodnym zboczu. Przed nimi widać było dolinę. Przekroczyli przełęcz między dwoma potężnymi szczytami i właśnie zjeżdżali na równinę zasłaną nagimi granitowymi głazami, między którymi rosła rzadka ciemna trawa na płaskowyż, za którym, daleko, z szarej mgły wyrastał kolejny górski łańcuch.

Obejrzał się. Drugi pojazd praktycznie deptał im po piętach, dalej widać było jeszcze kilka.

— Ile ich jest? — spytał Korinaam.

Harpirias osłonił oczy przed ostrymi promieniami słońca odbijającymi się od resztek śniegu. Liczył pojazdy, w miarę jak wyłaniały się zza ostatniego ostrego zakrętu na szczycie przełęczy.

— Sześć, siedem, osiem…

— Doskonale — stwierdził Metamorf. — Na nikogo nie musimy czekać.

Harpiriasa zdumiał fakt, że wszystkie pojazdy bezpiecznie przejechały przez groźną przełęcz… i to w czasie gwałtownej burzy śnieżnej. Ale przecież jeszcze w Ni-moya zapewniano go, że przydzielona mu maleńka armia składa się z najlepszych żołnierzy. Było ich dwudziestu kilku — wyłącznie nieludzi. Przeważali Skandarzy, potężne, czterorękie istoty o wielkiej sile i wspaniałej koordynacji ruchów, których przodkowie przybyli w dawnych czasach z planety, gdzie mróz i lód musiały być czymś najzupełniej zwyczajnym. Oprócz nich Harpirias miał pod komendą także kilku Ghayrogów, łuskowatych, zieloonokich, nieco gadzich z ich rozwidlonymi, ruchliwymi językami i wijącymi się na głowach grubymi “włosami”; jednak niemal pod każdym względem Ghayrogi były ssakami. Miał wrażenie, że są to siły raczej szczupłe — zwłaszcza jeśli miałby z ich pomocą rozprawić się z plemieniem wojowniczych górali, i to na ich własnej ziemi, Korinaam jednak przekonywał, że zabranie ze sobą większego oddziału byłoby poważnym błędem.

— Te górskie drogi są wyjątkowo trudne do przebycia — tłumaczył. — Przejście nimi z większymi siłami byłoby bardzo skomplikowane. A poza tym dla górali widok zbliżającej się armii oznaczałby raczej inwazję niż misję dyplomatyczną. Niemal na pewno zaatakowaliby z zasadzki, ze strategicznie rozlokowanych punktów wysoko nad drogą. Przeciw tego rodzaju taktyce partyzanckiej nie mielibyśmy szans niezależnie od tego, ilu broniłoby nas żołnierzy.

Teraz, przebywszy pierwszą z kilku oczekujących ich przełęczy, Harpirias zrozumiał, że Metamorf miał całkowitą rację. Nawet bez dodatkowych atrakcji w rodzaju burzy, i tak na tym terenie obrona przeciw tubylcom wydawała się niepodobieństwem. Rzeczywiście, lepiej wywołać wrażenie, że przybywa się w pokojowych zamiarach i zdać się na tyle dobrej woli barbarzyńców, ile będą w stanie z siebie wykrzesać, niż przeprowadzić demonstrację siły w sytuacji, gdy żadna siła nie byłaby w stanie odeprzeć ataku znających teren wojowników.

Letnie słońce, ciepłe i jasno świecące, pochłonęło już resztki śniegu. Białe zaspy zmieniły się w bezkształtne, szare kupki, te z kolei w bystre strumyki; ogromne połacie śniegu leżące na płaskich skałach ześlizgiwały się z nich, spadały na ziemię i rozpryskiwały z cichym pacnięciem, wszędzie, pozornie znikąd, pojawiały się głębokie jeziorka, droga rozmiękła w lepkie błoto, nad którym ślizgacze unosiły się nieco wyżej niż zazwyczaj — kierowcy musieli wznieść je o dodatkowe dwie, trzy stopy, by nie wzburzyć błotnistych kałuż. Powietrze było zdumiewające, chłodne i przezroczyste; takiej krystalicznej czystości nie obserwuje się w niższych partiach gór. Niezwykle kolorowo upierzone ptaki: jaskrawoczerwone, trawiastozielone i ciemnoniebieskie pojawiły się pozornie znikąd i przecinały powietrze w liczbie przywodzącej raczej na myśl chmarę owadów. Nie sposób uwierzyć, że zaledwie przed godziną szalała tu śnieżyca.

— O! — odezwał się Korinaam. — Haigusy. Po burzy wychodzą polować na nieostrożne zwierzęta. Są dość okropne.

Harpirias powiódł wzrokiem za wyciągniętą ręką Metamorfa. Dwadzieścia, może nawet trzydzieści niewielkich zwierząt o bardzo gęstym futrze wybiegło z jam znajdujących się mniej więcej w połowie zboczy ciągnących się po obu stronach drogi. Schodziły teraz, nieprawdopodobnie zręcznie przebiegając od głazu do głazu. Futro większości z nich miało odcień czerwonawy, kilka było czarnych, wszystkie patrzyły jednak na świat wielkimi, błyszczącymi furią krwistoczerwonymi ślepiami i wszystkie uzbrojone były w trzy ostre jak igły rogi wyrastające szerokim łukiem z płaskich, wysokich czół.

Haigusy polowały w stadzie, osaczając mniejsze zwierzęta i wypędzając na otwartą przestrzeń, gdzie przebijały je rogami i błyskawicznie pożerały. Harpirias aż drgnął. Ich skuteczność i najwyraźniej nienasycony apetyt były równie godne podziwu co przerażające.

— Każdego z nas zaatakowałyby w ten sam sposób — zauważył Korinaam. — W osiem, dziesięć zdolne są pokonać nawet Skandara. Skaczą w górę jak pchły, uderzają w brzuch, obłażą człowieka niczym mrówki. Górale z wyżyny polują na nie dla futra. Przeważnie na te czarne, bo są rzadsze, a więc cenniejsze.

— Powinny być jeszcze rzadsze, jeśli one przede wszystkim są obiektem polowań.

— Czarnego haigusa wcale nie tak łatwo zabić. Są sprytniejsze i szybsze od czerwonych; to rasa wyższa pod każdym względem. Tylko najwięksi myśliwi noszą płaszcze z czarnego futra. No i taki płaszcz ma też oczywiście król Othinoru.

— Rozumiem, że i ja powinienem mieć podobny — zauważył Harpirias. — By pokazać mu, jaki jestem ważny. A jeśli już nie cały płaszcz, to przynajmniej stułę. Sam jestem dość zręcznym myśliwym i…

— Zostaw haigusy tym, którzy na nie polują, przyjacielu. Już oni dobrze wiedzą, jak się do tego zabrać. Lepiej, byś nie zbliżał się do tych wstrętnych stworzeń, niezależnie od tego, jakim wspaniałym jesteś myśliwym. Bezpieczniejszym sposobem przekonania króla Toikelli będzie zachowanie się w jego obecności z właściwą władcom dostojnością i majestatem — jakbyś był Koronalem.

— Jakbym był Koronalem — powtórzył Harpirias. — Cóż, czemu nie? Z pewnością nie przekracza to moich możliwości. W końcu miałem w rodzinie Koronala.

— Doprawdy? — spytał Metamorf, którego najwyraźniej nieszczególnie to zainteresowało.

— Prestimiona, Koronala przy wielkim Pontifeksie Konfalumie. Kiedy sam został Pontifexem, jego Koronalem był Lord Dekkeret. Od tego czasu upłynęło przeszło tysiąc lat.

— Aha — zgodził się bez oporu Korinaam. — Moja wiedza o historii waszej rasy jest nieco powierzchowna. Lecz jeśli masz w żyłach krew Koronalów, z pewnością potrafisz zachować się tak, jakbyś był jednym z nich.

— Jakbym był, zgoda. Ale nie mam zamiaru udawać Koronala.

— Nie bardzo rozumiem?

— Vroon z Departamentu Starożytności, który zlecił mi to poselstwo — nazywa się Heptil Magloir — zasugerował, że negocjacje potoczyłyby się łatwiej, gdybym powiedział wodzowi tych ludzi, że jestem Koronalem.

— Och, doprawdy? — Korinaam zachichotał. — To wcale nie taki głupi pomysł, kiedy mu się lepiej przyjrzeć. Wiesz przecież, że spodziewają się właśnie Koronala. Powiedzieli ci o tym, prawda?

— Owszem. Nie dostałem jednak instrukcji upoważniających mnie do udawania Lorda Ambinole'a. I nie mam zamiaru go udawać.

— Nawet w celu ułatwienia i przyspieszenia negocjacji?

— Nawet w tym celu — odparł ostro Harpirias. — W ogóle nie wchodzi to w rachubę.

— Doskonale, książę. — W głosie Korinaama pobrzmiewała nutka rozbawienia, być może nawet kpiny. -A więc w ogóle nie wchodzi to w rachubę. Skoro tak twierdzisz.

— Owszem, twierdzę.

Zmiennokształtny zachichotał cichutko, co strasznie zdenerwowało Harpiriasa. Od dawna nikt nie potraktował go tak z góry. Jakież to dla nich typowe, tych Metamorfów — pomyślał — tak naśmiewać się z ludzi.

Wieki minęły od czasu, gdy Piurivarzy — Metamorfowie, Zmiennokształtni — istoty o tylu nazwach ilu postaciach — zdobyli te same prawa co inne zamieszkujące Majipoor rasy, lecz jak wielu młodych arystokratów z Góry, Harpirias traktował ich z wrodzoną nieufnością. Wierzył i zapewne nie całkiem bezpodstawnie, że Zmiennokształtni, podstępni, niegodni zaufania, to rasa intrygantów, istot nieprzewidywalnych, śliskich, które nigdy nie pogodziły się z okupacją ich planety przez miliardy ludzi i stworzeń innych gatunków, przybyłych na Majipoor przed piętnastu tysiącami lat. Całe wieki temu, za rządów Pontifexa Valentine'a, Piurivarzy spróbowali wygnać “najeźdźców” lecz ich powstanie zakończyło się łatwą do przewidzenia klęską, wypracowano porozumienie między nielicznymi tubylcami i przytłaczającą większością kolonistów; porozumienie zadawalające obie strony, lecz… lecz…

Harpirias wierzył, że Metamorfom po prostu nie można ufać. Niezależnie od tego, jak wydawali się szczerzy i skłonni do pomocy, nie należało brać tego za dobrą monetę, ponieważ w ich myślach zawsze kryła się zdrada, a w słowach czaiło oszustwo. To oczywiste, że Korinaam nie widział nic złego w tym, by Harpirias udawał przed góralami Lorda Ambilone'a. Metamorf, przez naturę obdarowany możliwością przybrania każdego kształtu, jaki tylko mu się zamarzył, nie miałby żadnego problemu z tego rodzaju łatwą, choć z gruntu niemoralną maskaradą.

Karawana parła przed siebie. Z opanowanego przez haigusy szczytu przełęczy zjechała w dolinę. Minęło południe, pogoda była piękna, powietrze czyste; jechali pod bezchmurnym, rozświetlonym promieniami słońca niebem. Po burzy, która przetoczyła się nad nimi, nie było już niemal żadnego śladu. Wiatr ustał, słońce jasno świeciło, po padającym tak gwałtownie śniegu pozostały tylko niknące błyskawicznie czarne plamy wilgoci.

Przed nimi, daleko, czarnosina na tle niebieskiego nieba, stała ogromna, trójkątna góra przypominająca ząb giganta. Po obu stronach drogi wznosiły się kamieniste wzgórza o ostrych konturach, pokryte wyłącznie rzadkimi zagajnikami niskich krzaczastych drzewek i kępami niebieskawej trawy. Od czasu do czasu Korinaam wskazywał zwierzęta: wspaniałe białe stitmoje stojące na krawędzi głębokiej szczeliny, stado wdzięcznych mazigotivelów, przeskakujących od jednej kępy trawy do drugiej w poszukiwaniu pożywienia, bystrookiego górskiego jastrzębia zataczającego ciasne kręgi wysoko na niebie.

Harpirias miał wrażenie, że wyżyna to miejsce stale i cierpliwie oczekujące na jakieś wielkie wydarzenie. Cisza, niezmierzona przestrzeń, przezroczyste, wręcz jaskrawe powietrze, skały i rośliny nie spotykanych nigdzie indziej kształtów, niemal całkowity brak ludzi — wszystko to tylko podkreślało i potęgowało wrażenie, które na pierwszy rzut oka miejsce to wywierało, budziło zachwyt i trwogę. Mimo gniewu i splotu nieszczęśliwych wypadków, który go tu przywiódł, Harpirias nie potrafił wzbudzić w sobie żalu, że trafił w góry. Nie wątpił też, że nie zapomni ich wspaniałości, choćby przyszło mu żyć tysiąc lat.

O tej porze roku i na tej szerokości geograficznej słońce pozostawało na niebie do późnych godzin nocnych. Dzień nie chciał się skończyć, Korinaam niezmordowanie parł przed siebie, jakby zamierzał jechać tak do północy, a może jeszcze dłużej. Gdy jednak Harpirias poczuł właśnie pierwsze ukłucie głodu, Korinaam poprosił go o wydanie rozkazu skrętu w lewo, w jedną z bocznych dolinek.

— Górale z wyżyny mają tam swój obóz — wyjaśnił. — Spędzają w nim całe lato. Widzisz, książę, czarny dym z ogniska, prawda? Sprzedadzą nam mięso na kolację.

Tubylcy wylegli im na powitanie, nim jeszcze karawana miała szansę zbliżyć się do ich obozowiska. Najwyraźniej znali Korinaama i handlowali z nim wielokrotnie, powitali go bowiem serdecznie, wymieniając kwieciste komplementy w szorstkim, przypominającym raczej szczekanie dialekcie, z którego Harpirias rozumiał wyłącznie pojedyncze słowa.

Było to jego pierwsze spotkanie z nomadami z wyżyny. Spodziewał się spotkać raczej zwierzęta w kształcie ludzi niż ludzi i rzeczywiście — górale nosili niedbale pozszywane i w dodatku niezbyt pięknie pachnące skóry, najwyraźniej także żaden z nich ostatnio się nie kąpał; nawet na pierwszy rzut oka nikt nie pomyliłby ich z mieszkańcami Ni-moya. Po bliższym przyjrzeniu się im Harpirias dostrzegł jednak, że są znacznie mniej dzicy, niż mogłoby się wydawać. W rzeczywistości byli to po prostu zdrowi, energiczni, żywotni, całkiem inteligentni ludzie o błyszczących, bystrych oczach, uśmiechający się chętnie i często — tak naprawdę nie mieli w sobie nic prymitywnego, obcego. Gdyby ich wykąpać, ostrzyc i odpowiednio ubrać, nie rzucaliby się w oczy na ulicy Ni-moya. Skandarzy, potężni, czwororęcy, z ciałami pokrytymi szorstkim futrem, wydawali się znacznie bardziej barbarzyńscy i dzicy.

Mieszkańcy obozu tłoczyli się ze śmiechem przy ślizgaczach, ofiarując na sprzedaż kościane drobiazgi i prymitywne skórzane sandały. Harpirias kupił nawet to i owo — na pamiątkę z podróży. Niektórzy, mówiący nieco zrozumiałej, bombardowali go pytaniami o Ni-moya i inne zakątki Zimroelu, a kiedy powiedział im, że pochodzi z Góry Zamkowej i że w mieście przebywa od niedawna, ożywili się jeszcze bardziej. Zaczęli go wypytywać, czy to prawda, że pałac Koronala ma czterdzieści tysięcy sal, chcieli wiedzieć jakim człowiekiem jest Lord Ambinole i czy ich nieoczekiwany gość sam mieszka w zamku z mnóstwem służby. Potem zapragnęli dowiedzieć się wszystkiego o najwyższym władcy, Pontifeksie Taghinie Gawadzie, postaci jeszcze bardziej dla nich tajemniczej, nigdy bowiem Pontifex nie opuszczał swej siedziby w podziemnym Labiryncie na Alhanroelu. Pytali, czy rzeczywiście istnieje, czy może jest wyłącznie postacią mityczną, a jeśli istnieje, to czemu nie wybrał na Koronala swego syna zamiast nie spokrewnionego z nim Ambinole'a? I w ogóle dlaczego świat ma dwóch władców, młodszego i starszego, zamiast jednego?

Oczywiście, byli to ludzie prości, lecz — choć przyzwyczajeni do surowego życia — znali też luksusy miasta. Wielu z nich więcej niż raz schodziło w cywilizowane regiony Zimroelu, kilku najwyraźniej przez dłuższy czas żyło w tym czy innym mieście. Odrzucili jednak ten styl życia — po prostu woleli góry. Mimo wszystko nie odcięli się całkiem od wielkiego świata, którego wysunięty najbardziej na północ kraniec przyszło im zamieszkiwać. Owszem, okazali się prości, nieskomplikowani, ale trudno byłoby nazwać ich dzikusami.

— Jeszcze poznacie prawdziwych dzikusów — rzucił Korinaam. — Tylko zaczekajcie, aż dotrzemy do Othinoru.

Загрузка...