17

Kiedy szczegóły traktatu zostały już opracowane, jeden z żołnierzy — Ghayrog, uważający się za kaligrafa — zapisał jego tekst na dwóch dostarczonych przez Ivlę Vevikenik skórach, doskonale wyprawionych i niewiele grubszych od pergaminu. Jakkolwiek traktat był wyjątkowo krótki — składał się zaledwie z sześciu paragrafów — zapisywanie go trwało aż trzy dni, ku wielkiemu niezadowoleniu Harpiriasa. Jego zdaniem było to tylko marnowanie czasu na błahostki, Ghayrog jednak był bardzo dumny ze swej sztuki.

— Śliczne, i co z tego? — spytał Korinaama, gdy gotowe kopie dokumentu zostały mu wreszcie przyniesione. — Król nie zna słowa po majipoorsku. Wszystko, co zostało tu wypisane, znaczy dla niego nie więcej niż ślady ptasich łapek na śniegu. Może powinniśmy przygotować kopię po othinorsku?

— Pisany język othinorski nie istnieje — zauważył Metamorf z wyraźną wyższością.

— Nie istnieje?

— A wiele książek widziałeś, wędrując po wiosce, książę? Harpirias zaczerwienił się.

— Mimo wszystko… traktat, którego sygnatariusz nie może przeczytać… czy nie wydaje ci się to szalenie jednostronne?

Zmiennokształtny obrzucił go spojrzeniem nie pozbawionym złośliwości. Wprawdzie od czasu przedstawienia w górach odzyskał niemal całą pewność siebie, jednak pozostał pewien ślad niechęci po tym, do czego go zmuszono.

— Och, książę, przecież nie masz się czego obawiać! Królowi spodoba się kopia, którą mu wręczymy! Powiesi ją na ścianie sali tronowej, od czasu do czasu czule pogłaszcze. Jego sprawa, czy potrafi przeczytać tekst? W końcu — nie mylę się, prawda?

— obchodzi cię wyłącznie wydostanie zakładników, a to przecież zostało już uzgodnione. Kiedy już zostaną zwolnieni i opuścisz te ziemie, jaką wartość będzie miał traktat dla ciebie lub dla Toikelli?

— Dla mnie żadnej, ale dla króla, owszem, chyba wielką. Przecież dostaje to, na czym mu najbardziej zależało: ochronę swego ludu przed rządzącymi resztą Majipooru.

— Ach, oczywiście, oczywiście! — Metamorf roześmiał się, lecz nie był to śmiech wesoły. — Któż ośmieliłby się pogwałcić święte postanowienia tego traktatu? Jeśli kiedyś w przyszłości jakiemuś przedsiębiorczemu Koronalowi zachciałoby się wysłać tu wojsko, wystarczy, by następca Toikelli po prostu zdjął traktat ze ściany i pomachał nim przed nosem dowódcy napastników, który bez wątpienia nakaże swym żołnierzom niezwłocznie się wycofać. Nie mylę się, prawda, książę? W końcu władcy Majipooru zawsze tak traktowali słabszych. Powiedz mi, książę, że to prawda i że się nie mylę.

Harpirias puścił aluzje Metamorfa mimo uszu. Niewątpliwie Korinaam żywił urazę do ludzi, on sam nie miał jednak zamiaru od nowa rozpoczynać wojny Lorda Stiamota — i to tysiąc lat później. Ludzie źle potraktowali Piurivarów, ale od tego czasu minęły stulecia, Zmiennokształtni otrzymali zadośćuczynienie (jeśli można zadośćuczynić komuś za kradzież świata), pojednanie ras rozpoczęło się już za rządów Lorda Valentine'a i dawno się skończyło. Jeśli Korinaam nadal żywił urazę, była to jego prywatna sprawa. Samego Harpiriasa interesowało wyłącznie doprowadzenie do końca sprawy zakładników.

Po raz kolejny przeczytał tekst traktatu. Rzeczywiście, litery były pięknie wypisane. Z samego tekstu też mógł być dumny — zwarty styl oraz jasno i niedwuznacznie określone zobowiązania sygnatariuszy nie pozostawiały miejsca na niedomówienia, nieporozumienia i różnice w interpretacji; w każdym razie tak mu się wydawało. Koronal Lord Majipooru uznaje suwerenność Jego Wysokości króla Othinoru i zobowiązuje się nie dopuścić więcej do samowolnego naruszania terenu jego państwa, to znaczy obszaru między tą a tą szerokością geograficzną północną aż do bieguna, i tak dalej, i tak dalej. Ze swej strony Jego Wysokość król Othinoru zobowiązuje się zwolnić spod swej opieki dziewięciu paleontologów, którzy nieumyślnie naruszyli teren jego państwa, oraz zwrócić im zgromadzone okazy naukowe i tak dalej, i tak dalej.

O możliwości kontynuowania badań paleontologicznych nie było w traktacie żadnej wzmianki. Król najpewniej i tak by się na to nie zgodził — w końcu zależało mu przecież na obietnicy, że Majipoor nie będzie się wtrącał do jego spraw, a naukowcy zaraz po powrocie do domu mogą przecież napisać do Korona-la z prośbą, by wynegocjował u Toikelli pozwolenie na kontynuowanie wykopalisk. Harpirias miał tylko nadzieję, że do prowadzenia tych negocjacji Koronal znajdzie sobie innego ambasadora.

W traktacie nie wspominano także o reparacjach należnych Majipoorowi z tytułu dzieci narodzonych z majipoorskich ojców i othinorskich matek. Harpirias uznał, że sprawa dzieci jest zbyt delikatna, by włączać ją do negocjacji, choć przez tę decyzję dręczyły go wyrzuty sumienia. Dzieci z mieszanych związków miały pozostać Othinorczykami, to wszystko.

Dotarł do ostatniego zapisanego u dołu zwoju zdania.

“Na co my, Koronal Lord Ambinole, zgadzamy się bez zastrzeżeń i naszą królewską zgodę potwierdzamy własnoręcznym podpisem…”

Harpirias przerwał lekturę.

— Zaraz, zaraz — zwrócił się do Korinaama. — To sformułowanie narzuca konieczność zdobycia podpisu Koronala! Nie tak przecież…

— Poprosiłem GhaVroga o dokonanie drobnej zmiany… -rzekł spokojnie Metamorf.

— Co?

— Król Toikella nigdy nie pojął, iż jesteście tylko ambasadorem, a nie władcą, książę. Żyje w przekonaniu, że gościł Lorda Ambinole'a we własnej osobie.

— Sto razy prosiłem cię przecież, byś mu wyjaśnił…

— Rozumiem twój niepokój, książę, musisz jednak przyznać, że naszym zadaniem nadal jest przede wszystkim utrzymanie dobrych stosunków z Toikellą do momentu zwolnienia zakładników i przekroczenia granic jego państwa. W zaistniałej sytuacji informacja o waszym prawdziwym stanowisku mogłaby tylko doprowadzić do zadrażnień. Nawet teraz, gdy traktat został wynegocjowany i jest gotów do podpisu, ujawnienie tej drobnej tajemnicy miałoby nieobliczalne konsekwencje.

— Już ja mu dam konsekwencje! — zirytował się Harpirias. — Widział, czego dokonać mogą nasze miotacze. Jeśli po wszystkich tych rozmowach odmówi wydania zakładników…

— Żołnierze mogą dokonać wielkich zniszczeń, bez wątpienia — przyznał Korinaam. — Niemniej jednak zakładnicy ciągle pozostają na łasce króla. Jeśli rozkaże ich zabić, podczas gdy twoi żołnierze demonstrować będą potęgę miotaczy… cóż wówczas osiągniesz, książę? Nalegam, byś podpisał dokument jako Lord Ambinole.

— Tego nie zrobię. Przekroczyłbym wszelkie dopuszczalne granice.

— Oszustwo nie jest takim znów wielkim grzechem. Jeszcze raz zwracam twoją uwagę na fakt, że naszym głównym celem jest…

— …uwolnienie zakładników. Oczywiście. Lecz co się stanie, kiedy kopia podpisanego traktatu dotrze na Górę Zamkową? Co powie Koronal, kiedy zorientuje się, że podrobiłem jego podpis? Nie, Korinaamie. Nie! Traktat podpiszę jako Harpirias z Muldemar. Jak słusznie zauważyłeś, Toikellą nie potrafi czytać. Niech się męczy z podpisem!

Na tym skończyła się dyskusja, ponieważ przybył poseł z informacją, że uroczysta uczta, podczas której nastąpić miało formalne podpisanie traktatu, rozpocznie się za chwilę w wielkiej sali królewskiego pałacu.

Harpirias miał wrażenie, że całe miesiące upłynęły od chwili, gdy był tu na poprzedniej — swej pierwszej — uroczystej uczcie, wydanej z okazji jego przybycia do wioski. Zdawał sobie jednak sprawę, że nie mogło upłynąć aż tyle czasu; parę tygodni, może trochę więcej, ale z pewnością nie całe miesiące! Niebo nadal rozświetlone było przecież aż do późnej nocy, zwiastujące zimę śnieżyce także się jeszcze nie zaczęły. Mimo to doskonale pojmował, jak zakładnikom udało się utracić poczucie czasu, jak udało się im zapomnieć, który jest rok. Tu, w dolinie, jeden dzień niepostrzeżenie przechodził w następny. Drugi, trzeci, morski, gwiezdny niczym się od siebie nie różniły. Nie znano tu kalendarza, zegarem zaś były niebiosa: słońce, gwiazdy, księżyce.

Sala bankietowa wyglądała dokładnie tak jak pierwszego dnia. Rozpakowano futra białych stitmojów i rozłożono je na podłodze, z szorstkich desek wspartych na krzyżakach z kości hajbaraków poskładano stoły, a na nich ustawiano misy, talerze i puchary po brzegi pełne jedzenia. Król siedział na tronie, mając u stóp rzesze żon i córek.

Tak, wszystko było jak przedtem… czas zmienił tylko samego Harpiriasa. Duszne, przesycone dymem powietrze wydawało mu się czymś całkowicie naturalnym, zapach jedzenia nie powodował mdłości, lecz wręcz przeciwnie, wzmagał apetyt, gdyż książę Góry zdążył się już przyzwyczaić do żylastych mięs i ostrych sosów stanowiących ulubione pożywienie tych ludzi, zdążył się już przyzwyczaić do gotowanych korzeni, smażonych orzechów, gorzkiego piwa i kwaśnych, galaretowatych zup i gulaszy. Pisk i skrzek muzyki królewskich grajków były mu też doskonale znajome, a kiedy od czasu do czasu od grupy wojowników stojących przy ścianie dobiegało go kilka wypowiedzianych głośniej słów, uśmiechał się ze zrozumieniem. Noce spędzone z Ivlą zaowocowały w końcu jako taką znajomością othinorskiego.

Tańce przed jedzeniem także wyglądały podobnie: najpierw tańczyły królewskie żony, potem Toikella majestatycznie pląsał solo, później zaprosił gościa na parkiet. Tym razem jednak Harpirias wywołał Ivlę Vevikenik, stojącą w grupie córek królewskich; oczy dziewczyny zabłysły dumą z tego zaproszenia, a i jej ojciec, choć skrzywiony i ponury, wydawał się zadowolony z honoru, jaki ją spotkał.

Po tańcach nastąpiła uczta, z czym związane było picie -kolejka za kolejką, każda poprzedzana kwiecistym othinorskim toastem. Uroczyste kolacje na Górze Zanikowej nauczyły Harpiriasa sztuki picia w niewielkich ilościach — drobny łyczek, gdy inni brali haust, przy zachowaniu pozorów, że pije się dużo, szybko i na równi ze wszystkimi — co bardzo przydało mu się w przypadku mocnego othinorskiego piwa. Mądrość takiego zachowania ujawniła się dopiero, gdy uprzątnięto kufle, a na długim, wąskim stole u stóp tronu uroczyście ustawiono dwa kielichy ze starannie wypolerowanego kamienia. Następnie na scenie pojawił się wysoki urzędnik dworski z alabastrową wazą, z której nalał coś ostrożnie do obu kielichów. Najprawdopodobniej był to jakiś wysokoprocentowy alkohol.

W sali rozległy się ciche okrzyki i świadczące o zdumieniu westchnienia, z których Harpirias wywnioskował, że ma do czynienia z trunkiem o wyjątkowym charakterze, z czymś podawanym wyłącznie przy bardzo uroczystych okazjach: koronacji, narodzinach następcy tronu… albo podpisaniu traktatu z władcą sąsiedniego plemienia.

Toikella powoli zstąpił z podwyższenia, na którym stał tron, podszedł do stołu i ujął jeden z kielichów w dłonie. Przez cały wieczór — nawet podczas tańców, nawet w trakcie co weselszych fragmentów uczty — sprawiał wrażenie nienaturalnie ponurego, napiętego, pogrążonego w niewesołych myślach, teraz jednak mogłoby się wydawać, że wręcz uczestniczy w pogrzebie. Nie pasowało to zupełnie do tej przecież radosnej okazji.

Czym się martwił? Gdzie podziała się ta tak u niego naturalna żywiołowa radość, niewyczerpana witalność?

Król spojrzał na Harpiriasa, a potem na stojący na stole drugi kielich. Nie było żadnych wątpliwości — Harpirias wstał, podszedł i ujął naczynie oburącz, jak on. Stał nieruchomo, a Toikella górował nad nim; przy nim Harpirias czuł się jak karzeł, maleńki i nic nie znaczący, a najbardziej nie podobało mu się ponure spojrzenie gospodarza.

Czyżby w kielichu była trucizna? Czyżby Toikella z niepokojem czekał, kiedy jego gość wypije ten jeden, fatalny łyk?

Harpirias doskonale zdawał sobie sprawę z nonensowności tego pomysłu. Oba kielichy napełniono przecież z tego samego naczynia. Toikella z pewnością nie planował zakończyć uroczystej uczty samobójstwem!

Król przyłożył kielich do warg. Harpirias uczynił to samo. Przez moment ich oczy spotkały się ponad brzegami pucharów; spojrzenie króla było złowrogie, pełne z trudem powstrzymywanego gniewu. Coś tu jest nie w porządku — pomyślał Harpirias, spoglądając niepewnie ku lvii Vevikenik; Ivla uśmiechnęła się tylko, skinęła głową, po czym podniosła do ust wyimaginowane naczynie. Czy byłaby w stanie go zdradzić? Nie, z całą pewnością nie. Może pić bezpiecznie.

Ostrożnie spróbował podanego mu trunku.

W ustach poczuł płynny ogień, który spłynął mu gardłem i palił żołądek. Harpirias aż sapnął, ale zawziął się i podniósł kielich raz jeszcze. Toikella zdążył już wypić swoją porcję, on zaś był najwyraźniej nieco spóźniony. Za drugim razem poszło łatwiej, choć w głowie już mu się zaczynało kręcić. Czy straci twarz, jeśli nie zdoła dopełnić ceremonii? W końcu jest pełnomocnym przedstawicielem Koronala! Co więcej, w oczach Toikelli jest Koronalem we własnej osobie. Nie może narazić honoru całego Majipooru, nie wobec tych barbarzyńców!

Jeszcze jeden łyk. I jeszcze jeden. Trzeci okazał się ostatnim. Kielich był pusty. Alkohol uderzył go z siłą armatniej kuli. Ramiona drżały mu niemal tak, jakby cierpiał na konwulsje. Czuł zawroty głowy, ucisk w skroniach. Zachwiał się i przez chwilę był nawet pewien, że upadnie, zdołał jednak utrzymać równowagę, tylko nieco szerzej rozstawił nogi.

Na Panią, czyżby król zamierzał nalać im drugą porcję?

Nie, nie zamierzał. Dzięki niech będą Bogini — i Toikelli wystarczył jeden kielich!

— Traktat — rzekł krótko. Sprawiał wrażenie wyjątkowo ponurego. — Teraz podpisujemy.

— Tak. — Harpirias zadrżał i zatoczył się lekko. — Teraz podpisujemy.

Na stole u stóp tronu leżały już dwie kopie traktatu. Dla króla przyniesiono krzesło z kości, podobne ustawiono także dla Harpiriasa; obaj usiedli ramię przy ramieniu, z widokiem na zgromadzonych w sali wielkich Othinoru. Korinaam, tłumacz i doradca, stał za plecami Harpiriasa, król miał do pomocy Mankhelma.

Toikella ujął jeden ze zwoi w wielką garść i uniósł wysoko, jakby rzeczywiście zdolny był przeczytać wypisane na nim słowa, po czym chrząknąwszy, odłożył go na stół i uniósł drugi. Z pewną satysfakcją Harpirias dostrzegł, że ten trzyma do góry nogami.

— Wszystko dobrze? — zapytał.

— Tak, wszystko dobrze. Podpisujemy.

Korinaam wręczył księciu przygotowany zawczasu rysik, już umoczony w atramencie. Pochylił się przy tym i szepnął — cicho, lecz stanowczo:

— Widzisz miejsce panie, w którym masz złożyć podpis, prawda?

— Nie mam zamiaru podpisać się imieniem…

— Podpisz, książę. Już. Nie masz wyboru. Musisz.

Szybkimi, gniewnymi ruchami Harpirias napisał u dołu strony: “Ambinole Koronal Lord”. Miał wrażenie, że popełnia uczynek potworny, wręcz świętokradczy. Przez moment patrzył na widniejące pod traktatem słowa, a potem, nim Korinaam zdążył sprzeciwić się choćby gestem, dodał jeszcze: “Harpirias z Muldemar, w imieniu Lorda Ambinole'a”. Niech się Toikella martwi, jak rozwiązać tę zagadkę… jeśli w ogóle domyśli się jej istnienia.

Podał królowi podpisaną kopię, przyjmując od niego jednocześnie drugi egzemplarz traktatu. W dolnym lewym rogu widniał położony z wysiłkiem przez niepiśmiennego wodza gruby, nieczytelny zawijas. Harpirias jeszcze raz podpisał się imieniem władcy, dodając pod nim swe własne.

Wszystko zostało więc załatwione. Traktat był podpisany.

— Goszmar — powiedział. — Teraz zakładnicy.

— Goszmar — burknął Toikella, po czym krótko skinął głową. Machnął ręką — na ten sygnał drzwi sali otworzyły się i do środka niepewnym krokiem weszło ośmiu trzymanych dotąd w jaskini jeńców. Prowadził ich chudy, niesamowity Sałvinor Hosz, który natychmiast podbiegł do Harpiriasa i padł przed nim na kolana.

— Czyżbyśmy rzeczywiście byli wolni?

Harpirias gestem wskazał leżące na stole dwa zwoje.

— Traktat został uroczyście podpisany. Wyruszamy z samego rana.

— Wolni! Wreszcie jesteśmy wolni! A kości… widzieliśmy je przy drzwiach, wszystkie. Czy je także nam zwracają?

— Król wyznaczy tragarzy, którzy doniosą je do ślizgaczy.

— Wolni! Przecież to nieprawdopodobne! — W szalonej radości paleontolodzy rzucili się sobie w ramiona. Niektórzy sprawiali wrażenie oszalałych ze szczęścia, inni wyglądali, jakby nie potrafili uwierzyć, że wreszcie nadszedł kres niewoli.

— Dajcie tym ludziom jeść i pić — poprosił Harpirias. — To także ich święto!

Toikella wyraził przyzwolenie niedbałym machnięciem ręki. Uczonym nalano piwa, pojawiły nowe misy z mięsem. Król jednak oddalił się od świętujących; stał, przyglądając się im ponuro i nie biorąc udziału w zabawie.

Czyżby planował zdradę na jej zakończenie? Czy dlatego przez cały czas był taki dziwnie skupiony, czy dlatego otaczała go aura wyraźnie widocznego niepokoju?

— Twój ojciec… co go tak martwi? — spytał Ivlę Harpirias. Dziewczyna zawahała się. Widział, jak próbuje coś powiedzieć, jak szuka słów.

— Nic go nie martwi — odparła w końcu.

— Nie jest sobą.

— Jest zmęczony. Jest… tak, to wszystko. Jest zmęczony. Nie próbowała nawet udawać, że mówi z przekonaniem.

— Nie — powiedział Harpirias. Gniewnie wpatrywał się

w swe dłonie leżące na stole, przeklinając niedoskonałą znajomość othinorskiego. Nagle podniósł głowę i spojrzał księżniczce wprost w oczy.

— Powiedz mi prawdę — poprosił. — Coś tu jest nie tak. Co?

— On… on się boi.

— Boi? On? Czego?

Przez dłuższą chwilę dziewczyna nie mówiła nic.

— Ciebie — powiedziała w końcu. — Twoich ludzi. Ich broni.

— Przecież nie ma się czego bać. Podpisaliśmy traktat. Gwarantujemy w nim Othinorowi bezpieczeństwo i pokój.

— Tak, oczywiście. Wy gwarantujecie nam pokój i bezpieczeństwo.

W głosie dziewczyny brzmiała gorycz i to ona wyjaśniła wreszcie wszystko Harpiriasowi.

Tak, oczywiście, król się bał. Był także zły i czuł się upokorzony, a to mu się zdarzyło pierwszy raz w życiu. Toikella zorientował się wreszcie, przeciw komu wystąpił, i wiedza ta okazała się dla niego nieznośna.

Być może Ivla Vevikenik przekazała ojcu coś z opisanych jej przez posła wspaniałości Majipooru, coś z opowieści o niesłychanym bogactwie plonów, wielkich, bystrych rzekach, miliardach mieszkańców planety, o dwóch kontynentach pełnych wspaniałych miast, nad którymi wznosiła się w majestacie Góra ukoronowana ogromnym pałacem Koronala. Cokolwiek dziewczyna zrozumiała z jego słów, przekazała oszołomionemu, ogłupiałemu ojcu — prawdopodobnie powiększone jeszcze i zniekształcone przez jej nieskrępowaną wiedzą wyobraźnię -tak że to, co wielkie, stało się ogromne, wręcz przytłaczające.

A potem Toikella zobaczył miotacze w akcji — wielkie skalne płyty znikające w zetknięciu z fioletowym światłem tryskającym z metalowych rur, które trzymali w dłoniach żołnierze jego gościa… i znienawidzonych Eililylal uciekających niczym szczury przed lawiną spadających im na głowy kamieni…

Nic dziwnego, że król był aż tak ponury. Po raz pierwszy w życiu znalazł się w obliczu siły, której nie były w stanie zniszczyć ani jego niepohamowana energia, ani szczere groźby. Poznał wreszcie prawdę o świecie: jego małe państewko nie miałoby cienia szansy w starciu z owym wielkim, tajemniczym światem leżącym poza skalną ścianą. Pomału Toikella zaczai pojmować, że jest jak mała pchełka na grzbiecie wielkiego Majipooru i to go musiało zaboleć. Jakże musiało go zaboleć!

Harpirias zdał sobie nagle sprawę z tego, jak bardzo i szczerze żałuje tego starego wściekłego potwora. Zdał sobie sprawę, że go lubi i że nie chce być tym, który go poniżył. Rozejrzał się, szukając wzrokiem Korinaama, przywołał go do siebie. To, co chciał powiedzieć, było zbyt ważne i trudne, by mógł to przekazać swym jakże niedoskonałym, niezręcznym othinorskim.

— Chcę, żebyś mu powiedział — polecił Metamorfowi — że my, Majipoorczycy, uważamy podpisany z nim traktat za święte zobowiązanie. Jego klauzule zabezpieczają niezależność Othinoru na zawsze.

— Przecież on to wie — stwierdził Korinaam.

— Nie obchodzi mnie, co wie, a czego nie wie! Tłumacz! Powiedz mu, że może mieć zaufanie i do traktatu, i do mnie. Powiedz mu, że nikogo z jego plemienia nie spotka krzywda z naszych rąk.

— Jak sobie życzysz, książę.

Korinamm zwrócił się do króla. Mówił długo; o ile Harpirias potrafił ocenić, tym razem Zmiennokształtny przekazał wiernie to, co mu kazano przetłumaczyć. Skutek tej przemowy był chyba jednak odwrotny od zamierzonego. Toikella skrzywił się jeszcze bardziej, żuł dolną wargę, zaciskał pięści, z trzaskiem wyłamywał sobie wielkie, kościste paluchy. Rozdymał nozdrza, twarz wykrzywiała mu narastająca wściekłość.

Odpowiedział wreszcie, patrząc nie na tłumacza, lecz wprost na gościa. Mówił krótko, kpiąco, ale w jego głoście brzmiał wyraźny gniew.

— Dziękuję. Jestem ci wdzięczny za to, że się nad nami zlitowałeś.

Harpirias bez problemu pojął zarówno same słowa, jak i ich ukryte znaczenie — tak, król bezbłędnie zrozumiał, że od dziś rządzi wyłącznie z łaski władców Majipooru… i niełatwo przyszło mu to zaakceptować — nadal jednak czul potrzebę wyrażenia mu swej sympatii, podniesienia go na duchu.

— Wasza wysokość… mój dobry, wypróbowany przyjacielu…

Toikella przerwał mu warknięciem.

— Odejdź. Już, teraz, zaraz. Odejdź! Opuść tę salę, opuść tę ziemię i nigdy nie wracaj; ani ty, ani tobie podobni.

Korinamm próbował przetłumaczyć słowa władcy, lecz Harpirias tylko machnął ręką. Nie miał żadnych wątpliwości co do tego, czego chce od niego pan Othinoru. Wyciągnął ku niemu rękę. Toikella patrzył na nią, jakby była czymś nieczystym. Otaczała go atmosfera obrażonej pańskiej godności, mroźna jak najmroźniejszy zimowy dzień na jego ziemi.

— Nie boimy się was — oświadczył pogardliwie. — Imperium może próbować, jeśli zechce. Będziemy gotowi! Nawet gdybyście przysłali armię dwustu wojowników! Nawet gdybyście przysłali ich trzystu!

Na to Harpirias nie znalazł już odpowiedzi. Lepiej zostawić sprawy własnemu biegowi, pomyślał. Duma Toikelli pozostała w każdym razie nie naruszona. Być może zadane jego duszy rany zagoją się z czasem, być może na starość będzie opowiadał, jak to pewnego razu zmusił Koronala Majipooru, by ten pokornie czołgał się przed jego tronem, błagając o uwolnienie swoich wysłanych na północ wędrowców, i jak to on wielkodusznie uwolnił ich w zamian za dziecko królewskiej krwi.

Niech i tak będzie, pomyślał jeszcze Harpirias. Korinaam miał jednak rację, zmuszając Toikellę do przełknięcia gorzkiej prawdy, nic by się nie zyskało, a sporo można by stracić.

Uroczyście pożegnał króla, który przyjął jego pożegnanie dostojnie i obojętnie, po czym obrócił się ku lvii i po raz ostatni wziął ją, zapłakaną, w ramiona. Czy miał jej jednak coś do powiedzenia na pożegnanie? Mimo retoryki, którą na Górze Zamkowej opanował do perfekcji, nic mu nie przychodziło do głowy. Dziewczyna patrzyła na niego nieruchomym wzrokiem. Uśmiechnął się, odpowiedziała słabym, wymuszonym uśmiechem. Jej oczy lśniły od łez, wytarła je rękawem. Nie mógł nawet pocałować jej na do widzenia, tutejsi ludzie nie znali pocałunków. W końcu ujął jej dłoń i przytrzymał przez chwilę, a potem puścił. Ivla też ujęła jego rękę, delikatnie położyła na swym brzuchu i przycisnęła lekko, jakby chciała dać mu do zrozumienia, że narodziło się tam nowe życie.

Puściła go i odwróciła się plecami.

Harpirias zebrał żołnierzy, gestem nakazał uwolnionym zakładnikom, by poszli z nimi, i wyszedł z sali.

Загрузка...