11

Ścieżka wiodąca na królewskie łowiska zaczynała się zaraz za pałacem i po pięciu ostrych zakosach wnikała w głęboką, niewidoczną z dołu skalną szczelinę. Dalej, zakręcając kilkakrotnie i pnąc się w górę, biegła w końcu na szczyt ściany otaczającej wioskę. Przypominała trasę do jaskini zakładników; była równie trudna, wąska i skalista, lecz nie tak stroma. Harpiriasowi wspinaczka nią wydała się łatwiejsza, choć spadły przed kilku dniami, nie stopniały jeszcze śnieg uczynił szlak znacznie ryzykowniejszym.

Na wyprawę wyruszyło dwunastu łowców. Prowadził Toikella mający przy sobie wielkiego kapłana Mankhelma, za nimi szło sześciu wioskowych myśliwych, nieśli oszczep i jakieś święte symbole władzy zamknięte w drewnianej, malowanej skrzynce. Harpirias szedł z Korinaamem, tłumaczem, pozwolono mu także zabrać ze sobą dwóch Skandarów — prawdopodobnie jako tragarzy, choć nic nie musieli nieść.

Ta część skalnej ściany była wyższa i bardziej nieregularna niż przy jaskini zakładników. Nie wieńczył jej szeroki płaski szczyt, lecz szereg kolejnych, coraz wyższych wierzchołków, rozciągających się daleko na północ; na najeżonym nimi, wznoszącym się stromo płaskowyżu żyły niewątpliwie zwierzęta, na które miał zamiar zapolować król.

Po pokonaniu skalnej ściany, zatrzymali się na dłuższą chwilę w płaskim miejscu przed dalszym marszem nierównym i stromym wzniesieniem prowadzącym na północ. Nadal widzieli wioskę — zagubioną gdzieś w dole, malutką — od tego miejsca mieli ją już stracić z oczu.

Król rozebrał się tu do naga — chłód najwyraźniej wcale mu nie przeszkadzał — a Mankhelm odprawił długi szereg rytuałów. Pieczołowicie ułożył na ziemi źdźbła i łodygi suchej trawy wraz z kawałkami barwionej skóry i podpalił je, z kamyków ułożył trzy małe kopce, po czym przemawiał cicho do każdego z nich, otworzył dzban piwa oraz czegoś prawdopodobnie znacznie mocniejszego od piwa i rozlał jedno i drugie na cztery strony świata.

Najważniejszy moment uroczystości nastąpił, gdy jeden z myśliwych rozwinął pęk futer związany przedtem grubym rzemieniem, wydobywając z niego włócznię niezwykłej wręcz długości, z dużym trójkątnym grotem z jakiegoś przypominającego szkło białego, wyostrzonego niczym brzytwa kamienia. Wręczył ją Mankhelmowi, który z kolei uniósł ją oburącz i podał Toikelli. Na oczach zdumionego Harpiriasa nagi król wzniósł ciężką broń nad głowę, potrząsnął nią wściekle trzy razy, jakby próbował onieśmielić bogów, po czym wydał z siebie długi, chrypliwy okrzyk wojenny, odbijający się od skał z taką siłą, że mógłby chyba spowodować lawinę.

Oto Majipoor, pomyślał Harpirias, w trzynastym roku pontyfikatu Taghina Gawada!

Echo okrzyku Toikelli umilkło. Król okrył ciało płaszczem, myśliwi wzięli od niego ceremonialną włócznię i na powrót owinęli ją futrami, wielki kapłan Mankhelm kopniakiem zrównał z ziemią kopce kamieni, wdeptując je w resztki spalonej trawy. Uroczystość dobiegła końca. Najwyraźniej nadszedł czas na polowanie.

— Popatrzcie! — powiedział Eskenazo Marabaut. Skandar wskazywał szczyt jednego z dalszych wzniesień.

Harpirias osłonił oczy oślepiony jasnym światłem, ale nie miał wzroku Marabauta i niczego niezwykłego nie zauważył.

Król Toikella, który także spojrzał w kierunku wskazanym przez Skandara, dostrzegł coś, czego nie widział jego gość. Zamarł w przedziwnej pozycji, z szeroko rozstawionymi nogami, z odrzuconą w tył głową, obserwował szczyt z widocznym napięciem. Po chwili z jego gardła wydarł się zduszony wrzask wściekłości.

— O co chodzi? — spytał Skandara Harpirias.

— Ktoś tam jest. Jakieś postaci poruszają się tam, na szczycie.

— Nic nie widzę.

— Wytęż wzrok, książę. Tam, tam, właśnie schodzą po zboczu. Harpirias w napięciu patrzył na szczyt. Widział tylko bezładnie spiętrzone głazy. Zerknął na Korinaama. Metamorf wpatrywał się w przestrzeń równie zachłannie jak król… i drżał na całym ciele. Dłonie kurczowo splótł na plecach, ramiona od barków po nadgarstki drżały mu i wiły się jak dwa podrażnione węże.

I w końcu Harpirias dostrzegł to, co przed nim dojrzeli inni: ciemną linię poruszających się niewielkich postaci — było ich osiem, może dziesięć — niczym złowrogie gnomy wynurzyły się z bezpiecznych skalnych szczelin i schodziły powoli w stronę swego rodzaju naturalnego amfiteatru, znajdującego się tuż pod szczytem. Postacie te sprawiały wrażenie smukłych, delikatnych, niemal pajęczych — bardzo różniły się od przysadzistych Othinorczyków.

Toikella potrząsnął w ich kierunku pięściami i mruknął coś pod nosem.

— Co on mówi? — spytał Korinaama Harpirias.

— Powtarza: “wrogowie, wrogowie”.

— Ja sądzisz, to oni zrzucali zmasakrowane hajbaraki do wioski?

— Możliwe — odparł Metamorf. — Skąd mam wiedzieć? — Mówił bezdźwięcznym, słabym głosem, nie odrywając wzroku od schodzących po skałach istot. Dłonie nadal miał splecione na plecach i nie przestał się trząść.

Wściekły król doszedł do siebie. Gestem nakazał swej świcie, by ruszała za nim, po czym rzucił się przed siebie szaleńczym biegiem. Tu nie istniała żadna ścieżka, tylko szeroka, wznosząca się ostro płaszczyzna, pokryta mniejszymi i większymi kamieniami, wśród których od czasu do czasu trafiały się pokaźnych rozmiarów głazy. Podpierając się o ziemię, zataczając się, potykając, wciskając się w wąskie szczeliny i czasami ześlizgując się dwa, trzy kroki do przodu, Toikella parł przed siebie niczym opętany przez demony, jakby chciał zadusić niepożądanych gości w potężnych dłoniach, bez niczyjej pomocy zrzucić ich ze szczytu góry. Mankhelm i myśliwi pędzili niemal tuż za nim.

Harpirias nie miał wyboru — musiał próbować dotrzymać im kroku. W tych górach oddzielenie się od królewskiego oddziału byłoby postępkiem wyjątkowo lekkomyślnym. Podbiegł więc jakieś sto kroków; lecz kiedy się obejrzał, stwierdził, że Korinaam nie ruszył za nimi. Stał tam, niżej, jakby pogrążony we śnie, wpatrując się w dalekie postaci.

— Obudź się! — krzyknął gniewnie. — Biegnij z nami!

— Tak… już… idę…

Harpirias zaczekał na Metamorfa; Skandarzy znacznie ich obu wyprzedzili. Z miejsca, gdzie się zatrzymał, miał znacznie lepszy widok na tajemniczych intruzów, którzy stali teraz w prostej linii nieco poniżej szczytu, tańczyli szaleńczo, kiwali na boki głowami, wymachiwali długimi, cienkimi ramionami i podskakiwali — najwyraźniej odprawiali jakiś zwariowany rytuał wyzwania, pogardy. Zapraszali Toikellę, by ich zaatakował!

Toikella nie miał jednak najmniejszej szansy, by rzucić się na intruzów. Jeszcze kilka kroków i Harpirias zorientował się, że pomiędzy oboma grupami zieje szczelina o pionowych ścianach. Toikella wraz z myśliwymi z wioski dopadł jej i zaczai schodzić, ale wyglądało na to, że zejście i wspięcie się na przeciwległe zbocze może zająć mu cały dzień, a przybysze nie mieli zamiaru uprzejmie na niego czekać.

W rzeczywistości Othinorczycy już zawrócili. Poważni, sprawiający wrażenie zmęczonych, jeden po drugim pojawiali się w polu widzenia, najpierw głowy, potem ramiona, wreszcie całe sylwetki.

Harpirias jeszcze raz przyjrzał się szalonym tancerzom. Najpierw pomyślał, że zdążyli się już oddalić, lecz w tym samym momencie uchwycił jakiś ruch po lewej; przez moment widział ich wyraźnie na tle jasnego nieba, uciekali przez grań.

Tylko… co się z nimi stało? Z całą pewnością biegli teraz na czterech łapach, jak wilki. A jednak jeszcze przed chwilą niewątpliwie sprawiali wrażenie ludzi.

Banda Zmiennokształtnych? Tu?

— No i co powiesz, Korinaamie? Czy to twoi ludzie? Co właściwie Piurivarzy mają do roboty w tych górach?

Korinaam jednak tylko wzruszył ramionami, potrząsnął głową; nie udzielił żadnej odpowiedzi. W tej chwili chyba nie obchodziło go, kim byli owi dziwni intruzi. Sprawiał wrażenie wyczerpanego wspinaczką, oczy miał nieprzytomne, wąskie ramiona zgarbione, oddychał ciężko, spazmatycznie.

Podczas kilku następnych godzin ani razu nie dostrzegli tajemniczych istot. Pojawiły się, zakpiły z nich szaleńczym tańcem i znikły, to dziwne zdarzenie położyło się jednak cieniem na całej wyprawie. Idący na czele Toikella parł przed siebie w grobowym milczeniu; przekraczał jedną grań za drugą pogrążony głęboko we własnym świecie najwyraźniej niewesołych myśli. Żaden z Othinorczyków nie odzywał się ani słowem. Harpirias w towarzystwie Skandarów i Korinaama szedł za nimi, nie pojmując, czego był świadkiem.

Na łąkach pomiędzy kolejnymi graniami widzieli zwierzęta, ciemne, kudłate i chyba wyjątkowo wielkie, wędrujące powoli po skałach, skubiące kępki nędznych, sztywnych, szarozielonych, wyrastających między nimi traw. Hajbaraki? Korinaam niczego nie był pewien, a Otinorczycy trwali pogrążeni w ponurym, nieprzyjaznym milczeniu. W każdym razie zwierzęta te pozostawały poza ich zasięgiem, w dodatku na widok zbliżającej się wyprawy uciekały jeszcze dalej.

W miarę jak kończył się dzień, robiło się coraz chłodniej; powietrze powoli stawało się wręcz mroźne. Wyżyna sprawiała wrażenie ponurej, jałowej. Harpirias czuł, że robi się coraz smutniejszy, coraz bardziej ponury. Ta wyprawa w niczym nie przypominała polowań, do których przywykł, mieszkając na Górze Zamkowej. Tam polowanie było rozrywką, zabawą — tu, zaciskając zęby, po prostu parli przed siebie. Powoli nabierał przekonania, że królewskie święte polowanie potrwa kilka dni, być może nawet dłużej. Nie była to bynajmniej wesoła perspektywa.

Pod wieczór jednak jakieś nieostrożne zwierzę wypadło spomiędzy dwóch pionowych różowych skał wprost w sam środek grupy myśliwych. Pokryte zmierzwionym futrem, chude, wielkogłowe, zaledwie przeciętnych rozmiarów, miało nieprzyjemne, zakrzywione pazury i wielki pysk, z którego ciekła piana; na oko był to jakiś padlinożerca. Jeden z królewskich sług zamierzył się pałką, jakby chciał je opędzić niczym dokuczliwego owada, lecz Toikella wydał z siebie głęboki, chrapliwy wrzask i szybko zrobił krok w przód. Złapał pałkę w locie, wyrwał ją z ręki sługi i odepchnął go, wyciągnął swój przytroczony sznurkiem do pasa miecz i wbił go w brzuch przerażonego stworzenia.

Ranne zwierzę stanęło na zadnich łapach, i zakrzywionymi pazurami próbowało dosięgnąć króla. Toikella łatwo odepchnął łapę, pchnął po raz drugi i trzeci, aż wreszcie bestia wydała z siebie ciche westchnienie i upadła na bok. Z ran tryskała zielonoczerwona krew.

Król i Mankhelmem chwilę rozmawiali na uboczu. Ze skrzynki z insygniami władzy kapłan błyskawicznie wydobył flaszkę z czarnej skóry i wypełnił ją krwią ofiary. Wręczył ją królowi, a następnie począł obdzierać ze skóry wydające ostatnie tchnienie, wierzgające zwierzę.

— Co się dzieje? — spytał Korinaama Harpirias, najciszej jak tylko potrafił.

— Nie jestem pewien. Ale z pewnością jest to swego rodzaju rytualna rzeź.

— Czy król nie miał podczas tej wyprawy polować na hajbaraki?

— Być może zdecydował, że to coś mu wystarczy.

Najwyraźniej tak właśnie było. Mankheim skończył obdzierać ze skóry zwierzę, które wreszcie przestało wierzgać i znieruchomiało. Z wprawą kogoś, kto od wielu lat przygotowywał ofiary, ciął mięso na sztuki, szynkę kładąc tu, serce obok, inne ważniejsze organy gdzie indziej, najwyraźniej w porządku uświęconym tradycją. Harpirias nie potrafił powstrzymać podziwu dla szybkości, z jaką szlachtował królewską zdobycz. Kiedy skończył, powstał, zarzucił na ramiona władcy surową, ociekającą krwią skórę jego ofiary, i przewiązał ją rzemieniem biegnącym wokół szyi Toikelli. Głowa zwierzęcia, nadal przytwierdzona do skóry, zwisała królowi na plecach, wpatrując się w niebo nieruchomymi, szklanymi oczami.

To, co nastąpiło potem, zszokowało nawet kogoś tak przyzwyczajonego do rozlewu krwi i polowań jak Harpirias. Toikella wzniósł czarną flaszę ku niebu, ofiarowując jej zawartość czterem stronom świata, opróżnił ją kilkoma haustami, po czym ukląkł i zjadł czerwone parujące serce. Coś, co najprawdopodobniej było wątrobą, ofiarował Mankhelmowi; kapłan odgryzł kawałek, resztę zaś położył na płaskim kamieniu, zapewne wybranym na ołtarz. To, co pozostało ze ścierwa, władca podzielił między swych ludzi… krwawy kawałek trafił się także i Harpiriasowi.

Harpirias tępo wpatrywał się w mięso.

— Weź je książę — szepnął Korinaam. -1 zjedz!

— Przecież jest surowe!

Metamorf obrzucił go płomiennym spojrzeniem.

— Zaproszono cię, panie, do wzięcia udziału w jednym z najświętszych rytuałów tego ludu… być może nawet najświętszym! To wielki zaszczyt. Weź je! Zjedz!

Harpirias ponuro skinął głową.

No, Tembidacie, pomyślał, to cię będzie drogo kosztowało!

Mięso było twarde, żylaste. Miało smak padliny. Jakimś cudem Harpiriasowi udało się je przełknąć, choć niemal zwymiotował. Toikella obserwował go z wyraźnym zainteresowaniem, a kiedy poseł spełnił swój obowiązek, radośnie klepnął go w plecy.

Sługom Harpiriasa oszczędzono zaszczytu brania udziału w świętej ofierze. Nie sprawiali wrażenia urażonych.

Potem przyszła kolej na śpiewy oraz uroczyste spalenie nie dojedzonego mięsa. To, co z niego zostało, rzucono w najbliższą skalną szczelinę. Król powiedział kilka słów do swych ludzi, a ci natychmiast rozpoczęli pakowanie myśliwskiego wyposażenia.

— Czy to wszystko? — zdumiał się Harpirias. — Czy to koniec polowania?

— Tak zarządził król — odparł Metamorf. — Toikella nie ma już zamiaru ścigać hajbaraka. Święto letniego polowania właśnie dobiegło końca.

— Niepokoją go te istoty? Te tańczące na skałach? To dlatego zakończył polowanie?

— Bardzo możliwe.

— Kim oni byli, Korinaamie? Kim oni byli?

— Nie mam najmniejszego pojęcia — odparł Korinaam zdławionym głosem. Pytanie to wydawało się sprawiać mu fizyczny ból. — Och, wygląda na to, że jesteśmy już gotowi do drogi. Schodzimy do wioski.

— Teraz? Przecież jest już prawie ciemno?

— Nic nie szkodzi, zdaje mi się, że zaraz ruszamy.

Co do tego nie mogło być najmniejszych wątpliwości. Toikella, nadal odziany w świeżo zdjętą skórę, wyprzedził resztę grupy; oddalał się w kierunku prowadzącej do wioski drogi. Harpirias nie miał wyboru, poszedł więc ze wszystkimi, choć rzeczywiście zapadał zmrok, a nocne zejście zalodzoną i kamienistą ścieżką wydawało mu się wielce niebezpieczne. Czy w ogóle dotrą na miejsce przed zmrokiem? Czy może będą się błąkać po skalistym płaskowyżu, nie wiedząc nawet, czy idą we właściwym kierunku?

Przyspieszył kroku, by zrównać się z maszerującymi szybko Othinorczykami.

Szli w milczeniu; nie wymienili między sobą ani jednego słowa. Król był ponury, toteż jego poddani obchodzili go szerokim łukiem. Polowanie z pewnością nie zakończyło się zgodnie z oczekiwaniami, chociaż Toikella chyba postanowił uznać je za sukces.

Samo zejście w świetle jednego księżyca okazało się powolne i męczące. Ścieżki praktycznie nie było widać; Toikella odnalazł ją i wybrał wśród wielu fałszywych zejść, posługując się najwyraźniej jedynie instynktem. W środku nocy zerwał się lodowaty wiatr, wiał im w plecy od szczytu ściany. Harpirias miał nieodparte wrażenie, że jego podmuchy są wystarczająco silne, by zdmuchnąć wędrowców ze ścieżki wprost na skały -ich ciała spadłyby wówczas na placyk niczym zmasakrowane cielska hajbaraków. Zadrżał, zgarbił się i począł iść z przesadną ostrożnością, macając grunt stopami.

Zeszli ze ściany o świcie. Zmordowany nocną wędrówką Harpirias wrócił do swojej kwatery i natychmiast zagrzebał się w futrach. Zasypiając, zastanawiał się, cóż to były za stworzenia tam, na górze, tak wyraźnie kpiące sobie z władcy Othinoru. Z pewnością to one zabiły święte królewskie hajbaraki i zepchnęły je ze skał do wioski. Działo się coś bardzo dziwnego… ale co?

Nie znał odpowiedzi na to pytanie. Nie znał sposobu na odkrycie tajemnic ukrywanych przez gospodarzy.

Harpirias nie przestał drżeć, nawet przykryty futrami. Przez lodowe ściany słabo słyszał głosy budzącej się do życia wioski, jednak ani hałasy, ani mróz nie niepokoiły go długo. Był śmiertelnie zmęczony. Podciągnął kolana pod brodę, zamknął oczy i w ciągu kilku minut zapadł w głęboki sen, przypominający spadanie w studnię.

Загрузка...