Tego wieczoru kolacja Harpiriasa składała się z kawałków smażonego na węglach mięsa jakiegoś nie znanego mu zwierzęcia i kilku kufli cienkiego, kwaśnego, zielonego piwa, które wydawało się słabe, ale wcale takie nie było. Słońce wisiało nad krawędzią uskoku do późnej nocy, a kiedy wreszcie się za nią skryło, niebo pozostało przedziwnie jasne. Harpirias spał w ślizgaczu, a właściwie leżał w nim, przewracając się z boku na bok; przysypiał, śnił koszmary i budził się, wreszcie rankiem wstał, czując w ustach kwaśny smak. No i oczywiście głowa pulsowała mu tępym bólem.
Wkrótce karawana ruszyła równiną na północ. Dzień był pogodny i zimny, nic nie zwiastowało kolejnej zamieci, tylko krajobraz stawał się coraz surowszy. Teren wznosił się z każdą milą, niezbyt gwałtownie wprawdzie, lecz wyraźnie i gdy Harpirias odwracał się, widział leżącą w dole drogę, którą dopiero co przebyli.
Na tej wysokości nawet w południe było chłodno. Nie rosły tu już drzewa, praktycznie nic tu już nie rosło, z wyjątkiem kilku krzaczków niemal całkowicie pozbawionych liści i rozsianych z rzadka kępek niskiej trawy. Nie brakowało tylko nagich skalistych wzgórz pokrytych skorupą starego, szarego lodu, na którym leżała cienka warstwa śnieżnego puchu — pozostałość po wczorajszej burzy, zaledwie nadtopiona. Na horyzoncie czarne dymy kilku ognisk świadczyły, że znajdują się tu także inne obozowiska górali z wyżyny, samych górali już jednak nie spotkali.
Znaleźli się w końcu u stóp trójkątnej góry, którą widzieli przed sobą od czasu, kiedy zjechali z przełęczy. Była to Elminan, Siostra Wierna. Dopiero teraz Harpirias zdał sobie sprawę z jej prawdziwych rozmiarów, dopiero teraz zobaczył, że tkwi ona w ziemi jak gigantyczny znak zapytania, bezlitosna niczym problem, którego nie sposób rozwiązać.
— Nie da się jej sforsować — oznajmił Korinaam. -To znaczy, można wspiąć się na nią od tej strony, z przeciwnej nie ma jednak zejścia. Możemy tylko objechać ją dookoła.
Tak też uczynili. Zabrało im to ładnych kilka dni; a była to podróż po ziemi surowej, odpychającej, podróż trudna ze względu na ciągnące się całymi milami, twarde jak skała lodowe grzbiety.
W krainie tej grasowały dzikie, wygłodzone zwierzęta, polujące, by przeżyć. Pewnego ranka stado dziesięciu lub dwunastu potężnych bestii, większych nawet od Skandara, podeszło do ich ślizgacza. Stworzenia otoczyły pojazd i zaczęły nim energicznie potrząsać, jakby spodziewały się, że jeśli go przewrócą, zdołają się do łupu dobrać od spodu. Harpirias słyszał huk, to jedno z nich waliło pięścią w dach niczym ogromnym młotem.
— Khulpoiny — oznajmił Korinaam. — Obrzydliwe potwory. Harpirias zdjął miotacz ze stelaża.
— Strzelę w powietrze — powiedział. — Może to je wystraszy?
— Bez sensu. One się niczego nie boją. Dajcie mi miotacz. Niechętnie, z wahaniem, Harpirias oddał broń Metamorfowi. Ten uchylił lekko właz i wystawił przezeń szeroką lufę. Błysnęły dzikie ślepia, wyszczerzony pysk, kły jak pożółkłe ostrza sierpów. Korinaam wycelował spokojnie i strzelił. Rozległ się przeraźliwy ryk bólu i khulpoin odskoczył od ślizgacza; z dziury w tułowiu, przy łapie, tryskała obficie fioletowa krew.
— Zraniłeś go tylko. — W głosie Harpiriasa brzmiała pogarda.
— No właśnie. Jak najwięcej krwi, o to chodzi. Patrzcie, co się będzie działo.
Ranny, ryczący khulpoin uciekał pochylony, przeskakiwał lodowe grzbiety, zataczał się, pozostawiał na ziemi ślad fioletowej krwi i gryzł krwawiącą ranę. Jego towarzysze natychmiast zaprzestali ataku i rzucili się za nim w pościg. Dognali go po stu jardach, otoczyli i powalili ciosami łap, niektórzy skakali po zwalonym cielsku. Nawet z tej odległości pomruki zadowolenia rozbrzmiewały wewnątrz pojazdu ze zdumiewającą siłą.
— Nie będziemy przeszkadzać im w posiłku — stwierdził Korinaam i ruszył pełnym gazem. Harpirias obejrzał się za siebie tylko raz; to, co zobaczył, przyprawiło go o drżenie.
Jeszcze jeden dzień i jedna noc. I jeszcze jeden dzień. I jeszcze jedna noc… a przez cały ten czas fioletowa Elminan zagradzała im drogę niczym pełen pogardy strażnik; wreszcie dotarli do zachodniego zbocza i zaczęli ją okrążać. Zabrało im to kolejne półtora dnia, lecz nareszcie Harpirias mógł spojrzeć na północne zbocze, przerażającą, pionową skałę nie przerwaną szczeliną lub półką aż do samego wierzchołka, przy ziemi zaś kończącą się piargiem potężnych głazów. Oczywiście z tej góry nie dałoby się zejść, można ją było jedynie okrążyć.
Znaleźli się teraz w krainie nagiej i suchej niczym pustynia. Podczas przeprawy kilkakrotnie widzieli, jak z czystego nieba bez ostrzeżenia i najwyraźniej w zupełnie przypadkowych miejscach waliły w ziemię błyskawice niczym pięści gniewnych bogów, odbijając się od niej iskrami jaskrawego ognia. Miejsce to chyba przygnębiało nawet Korinaama. Przebyli je najszybciej, jak mogli.
Widzieli już na horyzoncie ostatnie z dziewięciu wielkich masywów wyżyny. Dwa — Thail i Samarii, Siostry Mądra i Okrutna — leżały na wschodzie, na zachodzie zaś, tak daleko, że wyglądała jak czarna kropka na niebie, stała Kantaviroka o trzech szczytach, Siostra Najstarsza. Korinaam prowadził ich jednak prosto na północ, zawsze na północ, za ostatnie obozowisko górali, za granicę poznanej ziemi, głęboko w lodową pustkę wiecznej zimy, cichą jakby związaną uroczystą przysięgą milczenia. Harpirias miał wrażenie, że wkrótce znajdą się na dachu świata.
Czy w całej historii Majipooru ktoś tu kiedykolwiek dotarł? Ależ tak, oczywiście, Korinaam najwyraźniej znał drogę i dobrze wiedział, dokąd ich prowadzi. Niemniej jednak miejsce to sprawiało na Harpiriasie wrażenie dziewiczego, nieznanego i nieskalanego. Znajome miasta Majipooru, które pozostawił za sobą, grzejące się w ciepłych, przyjaznych promieniach letniego słońca, przestały już być dla niego rzeczywistością, zmieniając się w sen, w mit, wyrosły na żyznej glebie wyobraźni, lecz nie mający najprawdopodobniej żadnego odpowiednika w prawdziwym świecie. Niewyobrażalnie gigantyczna planeta, rozciągająca się z miejsca, gdzie stał, aż do bieguna południowego, była dla Harpiriasa trochę nierealna. Realne było tylko to, co go otaczało: surowy świat lodów, mgły, błyszczących skał. Czy ta jego podróż skończy się kiedykolwiek? Nie, nie, nie — los skazał go na to, by wędrował po kres swych dni, zagłębiając się nieustannie w jednostajny, biały świat, wiedziony niezmiennie przez zagadkowego, ponurego Metamorfa. I tak aż do kresu przestrzeni i czasu.
Lecz każda podróż kiedyś się kończy. Nawet ta.
Pewnego ranka Korinaam wskazał ciemną linię, ciągnącą się na horyzoncie ze wschodu na zachód, pionową skalną ścianę stukrotnie wyższą od dorosłego mężczyzny, nieprzerwaną, broniącą im dalszej drogi.
— Królestwo Othinoru — oznajmił. Zaskoczony Harpirias rozejrzał się dookoła.
— Gdzie?
— Za tym łańcuchem.
— Przecież tu nie ma żadnego przejścia!
— Ależ jest, książę. Jedno. Tylko jedno.
I rzeczywiście, istniało, wbijało się klinem w skalną ścianę, niewiele węższe od ślizgacza. Znalezienie go zajęło Korinaamowi dwa dni, podczas których Harpirias kilkakrotnie utwierdzał się w przekonaniu, że Zmiennokształtny tak naprawdę nie ma pojęcia, gdzie powinien szukać; w końcu jednak na nie trafił. Metamorf zatrzymał pojazd, otworzył właz, gestem polecił Harpiriasowi wysiąść.
— Możemy tam udać się tylko pieszo — oznajmił. — Nie ma innej możliwości. Idźcie za mną.
Harpiriasowi nie podobało się, że musi zostawić ślizgacze, ale najwyraźniej nie było innej możliwości; pojazdy po prostu nie zmieściłyby się w szczelinie. Ustawił żołnierzy w dwuszereg, z największymi i najgroźniej wyglądającymi Skandarami z przodu, wraz z Korinaamem zajął pozycję na czele kolumny… i tak wkroczyli do królestwa Othinoru.
Znaleźli się w tajemnym świecie niezwykłej, nieludzkiej urody.
Wysoka, skalna, ukoronowana czapą śniegu palisada, kryjąca to miejsce przed ciekawością obcych, biegła w prawo i w lewo, wyginając się łukiem sugerującym, że tworzy okrąg zamykający się gdzieś niedaleko stąd, na północy. Za nią znajdowała się eliptycznego kształtu równina, całkowicie zamknięta skalną ścianą, pokryta błyszczącym w świetle słońca polem śniegu, a naprzeciw “wejścia”, przytulone do skał, stało lodowe miasto: skupisko przysadzistych, dwu-, a nawet trzykondygnacyjnych budynków zbudowanych z bloków lodu obrobionych z imponującą precyzją i rzeźbionych w fantazyjne parapety i wieżyczki. Od stykających się lodowych płaszczyzn odbijały się promienie słońca, sprawiając wrażenie, jakby w powietrzu unosiły się roje diamentów.
Harpirias bez problemu zorientował się, że słońce zagląda tu najwyraźniej tylko podczas kilku dni lata, a i to wyłącznie na parę godzin; stroma skalna ściana otaczająca Othinor nie dopuszczała do środka jego promieni przez resztę roku. W gruncie rzeczy było to miejsce ponure i klaustrofobiczne, tajemnicze i mroczne, w tej jednak chwili wydawało się pogodne i piękne.
Kiedy tak stał, oszołomiony urodą niewielkiego mroźnego górskiego księstewka, z lodowych domów wybiegli ludzie i ruszyli ku nim biegiem.
— Othinorczycy — oznajmił Korinaam. — Zachowajcie zimną krew i nie wykonujcie żadnych groźnych gestów.
Othinorczycy sprawiali wrażenie demonów. Metamorf wyjaśnił, że słowo “Othinor” oznacza w języku tubylców “Ukryci” lub “Święci”, a które tłumaczenie należało uznać za lepsze, pozostało sprawą nie rozstrzygniętą. W biegnących ku nim postaciach trudno się było jednak dopatrzyć świętości. Nadciągało około dwudziestu szczerzących zęby, włochatych, groźnie wyglądających mężczyzn, ubranych w niedbale pozszywane kawałki futra, o twarzach i ramionach krzykliwie pomalowanych. Choć uzbrojeni wyłącznie we włócznie i prymitywne miecze, najwyraźniej byli gotowi — a nawet chętni — do natychmiastowego ataku.
Harpirias obejrzał się. Niektórzy z jego Skandarów poruszyli się niepewnie, rozległy się pojedyncze trzaski odbezpieczanych miotaczy.
— Nie strzelać — rozkazał ostro. — Stać nieruchomo, broni użyć tylko w razie bezpośredniego ataku.
Choć na takowy na razie się nie zanosiło, żołnierzom trudno było patrzeć spokojnie na biegnących ku nim, wyjących przeraźliwie ludzi. Harpirias zerknął niepewnie na Korinaama, ten jednak tylko uśmiechnął się i powiedział:
— Nie zrobią nam krzywdy. Wiedzą, kim jestem, i wiedzą, że wróciłem, przynosząc dobre nowiny.
— Mam nadzieję, że się nie mylisz.
— Wyciągnijcie ręce na boki, dłonie trzymajcie wierzchem do przodu — to oznaka pokojowych intencji. Sprawiajcie najgodniejsze i najbardziej dostojne wrażenie, na jakie was stać. Nie odzywajcie się ani słowem.
Harpirias przyjął wymaganą pozycję, czując się przy tym straszliwie głupio. W następnej chwili Othinorczycy otoczyli ich, drepcząc i tańcząc w niemal komicznym pokazie barbarzyńskiej siły, wrzeszcząc, wywalając języki, wymachując im przed oczami mieczami i włóczniami z teatralnym wręcz rozmachem.
Być może chodzi właśnie o to, pomyślał Harpirias. Być może to właśnie teatr, demonstracja siły. Sposób na uświadomienie przybyszom, że lud Othinoru niełatwo jest przerazić.
Korinaam już przemawiał: głośno, powoli, wyraźnie, wypowiadając słowa brzmiące szorstko i sprawiające wrażenie bełkotu, choć niektóre wydawały się niemal zrozumiałe. Jeden z Othinorczyków, wysoki, o chudej twarzy, ubrany i wymalowany nieco staranniej od swych towarzyszy, odpowiedział coś szybko, zdecydowanie, nastąpiła przerwa, a po chwili Korinaam znów zaczął mówić, najwyraźniej powtarzając swą poprzednią deklarację. I tak się to toczyło przez kilka minut — najpierw niepojęty bełkot z jednej strony, później niepojęty bełkot z drugiej.
Harpirias powoli uświadamiał sobie, że język tych ludzi jest jakoś spokrewniony z językiem używanym na całym Majipoorze. Podobnie jak dialekt górali, i on uległ daleko idącym zmianom, tyle że zmiany te poszły znacznie dalej niż w przypadku mieszkańców wyżyny. Górale posługiwali się w zasadzie uproszczoną wersją języka standardowego, mowa Othinorczyków, wytworzona podczas tysięcy lat całkowitej izolacji, wydawała się zupełnie inna i pozbawiona korzeni. Harpirias był ciekaw, w jakim właściwie stopniu Korinaam rzeczywiście nią włada.
Najwyraźniej w wystarczającym. Othinorczycy zaprzestali groźnych tańców; stali w milczeniu, nieruchomo, wpatrując się w gości. Czy ten, który odpowiedział na pierwsze słowa Matemorfa, jest królem? — zastanawiał się Harpirias. Nie, chyba raczej kimś w rodzaju kapłana. Nadal rozmawiał ze Zmienno-kształtnym, ale wymiana zdań przebiegała raczej normalnie, nie przypominała już przemowy z obydwu stron. Tymczasem reszta tubylców, nasyciwszy się z pewnej odległości zdumiewającym widokiem Skandarów i Ghayrogów, postanowiła przyjrzeć się im z bliska.
Jeden z Othinorczyków z wahaniem dotknął palcami gładkich, twardych łusek Mizguun Troyzta, GhaVroga, technika zajmującego się ślizgaczami, i delikatnie je potarł. Choć zimne, nie mrugające oczy Troyzta pozostały bez wyrazu, włosy mu się poruszyły, zdradzając wyraźną niechęć. Cofnął się odrobinę, ale Othinorczyk po prostu dalej wyciągnął rękę.
— Nie chcę, żeby mnie tak dotykali — wysyczał Ghayrog przez zaciśnięte zęby.
— Ja też — dodał Eskenazo Marabaud, kapitan Skandarów. Jeden z tubylców, wspiąwszy się na palce, najpierw szarpał jego rudawe futro porastające szeroką pierś, a potem złapał go za dolną parę ramion i zaczął je szarpać, jakby chciał się przekonać, czy rzeczywiście wyrastają z ciała.
Harpirias z trudem hamował wesołość. Niestety, reszta Othinorczyków z entuzjazmem zabrała się do szczegółowego badania tak dziwnych stworzeń i — zerknąwszy na swych ludzi -Harpirias zorientował się, że lada chwila może dojść do jakiegoś incydentu.
— Lepiej, żebyś natychmiast położył temu kres — poinstruował Korinaama.
— Nic się nie da zrobić — odparł Zmiennokształtny. — Wyrażają tylko naturalną dla nich ciekawość. Twoi żołnierze będą po prostu musieli się do tego przyzwyczaić.
— A jak długo jeszcze mam stać z tak głupio rozłożonymi rękami?
— Możecie je już opuścić. Zostaliśmy oficjalnie zaproszeni do wioski. Kapłan właśnie oznajmił mi, że król Toikella z niecierpliwością czeka, aby nas poznać. Tak więc, książę, w drogę do pałacu Jego Wysokości!