CZĘŚĆ III. Rennes-les-Bains Wrzesień 1891

ROZDZIAŁ 18

Paryż


Czwartek, 17 września 1891

W chwili gdy zapadła decyzja o wizycie u Izoldy Lascombe, Anatol zaczął organizować wyjazd.

Od razu po śniadaniu wysłał napisany przez matkę telegram z potwierdzeniem, kupił bilety kolejowe na następny dzień, a Marguerite poprosił, by poszła z Leonie po zakupy i pomogła się córce zaopatrzyć we wszystko, co będzie potrzebne w czasie miesiąca na wsi. Zajrzały najpierw do La Maison Leoty, po komplet ekskluzywnej bielizny, dzięki której dziewczyna zyskała talię osy i poczuła się doroślejsza. W La Samaritaine Marguerite kupiła córce nową suknię popołudniową oraz komplet spacerowy, odpowiedni na wiejskie warunki jesienią. Przez cały czas zakupów była ujmująca i czuła, ale równocześnie jakby zagubiona w myślach. Leonie zorientowała się, że robią sprawunki na konto generała, i westchnęła z rezygnacją, uświadamiając sobie, że po powrocie do Paryża może zastać w domu nowego ojca.

Była podekscytowana, lecz jednocześnie dziwnie rozbita. Przypisała ten stan skutkom wydarzeń z poprzedniego wieczoru. Nie miała jeszcze okazji porozmawiać z bratem na osobności ani wypytać go o zastanawiającą zbieżność w czasie, dzięki której zaproszenie przyszło w tak odpowiedniej dla niego chwili.

Po obiedzie, korzystając z pięknego popołudnia, matka i córka wybrały się na spacer do Parc Monceau, ulubionego miejsca spotkań dzieci reprezentantów różnych narodów, zajmujących pobliskie ambasady. Grupka chłopców z zapamiętaniem bawiła się w chowanego. Wianuszek dziewcząt z kokardami i w białych halkach, strzeżony przez nianie oraz ciemnoskórych strażników, grał w klasy. Ponieważ Leonie, będąc dzieckiem, uwielbiała grać w la marelle, zatrzymały się, by popatrzeć, jak dzieci rzucają kamykiem i przeskakują na kolejne kwadraty. Sądząc po wyrazie twarzy Marguerite, ona także wspominała czasy dzieciństwa z rozrzewnieniem.

– Dlaczego nie byłaś szczęśliwa w Domaine de la Cade? spytała córka.

– Po prostu nie czułam się komfortowo w tamtym otoczeniu, cherie.

– Ale dlaczego? Ze względu na towarzystwo? Czy samo miejsce?


Marguerite leciutko uniosła ramiona, jak zawsze, gdy nie życzyła sobie kontynuowania tematu.

– Przecież musi być jakiś powód – naciskała Leonie.

Matka westchnęła zrezygnowana.

– Mój przyrodni brat był oryginałem i samotnikiem – rzekła w końcu.

– Nie życzył sobie towarzystwa znacznie młodszego rodzeństwa, nie mówiąc już o jakiejkolwiek odpowiedzialności za drugą żonę ojca. Czułyśmy się w domu jak nieproszeni goście.

Leonie pogrążyła się w myślach.

– Jak sądzisz, czy mnie się tam spodoba? – zapytała po chwili.

– Z całą pewnością – oświadczyła Marguerite odrobinę zbyt szybko. -Posiadłość jest naprawdę urocza. Poza tym, jak sądzę, w ciągu trzydziestu lat wprowadzono sporo udoskonaleń.

– A dom? Marguerite milczała.

– Mamo?

– Dawno tam nie byłam – rzekła w końcu. – Na pewno wiele się zmieniło.


***

W dniu wyjazdu, w piątek osiemnastego sierpnia, ranek wstał mglisty i wilgotny.

Leonie obudziła się bardzo wcześnie lekko podenerwowana. W dzień wyjazdu ogarnęła ją niespodziewana tęsknota za światem, który miała na jakiś czas porzucić. Odgłosy miasta – choćby ćwierkanie wróbli siedzących rzędem na brzegu dachu – budziły w niej smutek, znajome twarze sąsiadów i sprzedawców nagle zyskały nieoczekiwany urok. Cały ranek dziewczyna co chwila ocierała łzy.

Anatol robił podobne wrażenie, wyraźnie spięty i zdenerwowany. Usta miał zaciśnięte, wzrok czujny, wciąż wyglądał przez okno salonu na ulicę.

Wreszcie pokojówka oznajmiła przybycie powozu.

– Zawiadom woźnicę, że już schodzimy – rzucił.

– Nie przebierasz się? – spytała Leonie, ze zdziwieniem patrząc na szary surdut. – Jesteś ubrany do biura.

– W tym rzecz właśnie – odparł z ponurą miną. – Takie chcę zrobić wrażenie. Jak tylko zostawimy za sobą Paryż, przebiorę się w coś mniej oficjalnego.

Dziewczyna spłonęła rumieńcem. Że też sama się nie domyśliła.

Oczywiście. Anatol wziął cylinder.

– Spieszmy się, petite, bo nam pociąg ucieknie. Bagaże już załadowano, więc mogli od razu wsiadać.

Leonie uściskała matkę i obiecała często pisać. Marguerite miała zaczerwienione oczy, więc i córkę zapiekły łzy pod powiekami. I w końcu kilka chwil pożegnania na rue de Berlin przyniosło więcej czułości, niż można się było spodziewać.

– Saint-Lazare! – rzucił Anatol głośno, wsiadając do fiacre. – Dworzec Saint-Lazare!

Powóz ruszył. Gdy skręcał w rue d'Amsterdam, Leonie opuściła okno i zawołała do matki stojącej samotnie na chodniku.

Au rewir, maman! Do widzenia! Usiadła i osuszyła łzy chusteczką. Brat ujął ją za rękę.

– Na pewno da sobie bez nas radę, zobaczysz. Dziewczyna pociągnęła nosem.

– Du Pont się nią zajmie – zapewnił siostrę.

– Tak, to prawda. – Westchnęła cichutko. – Ale czy ty się czasem nie pomyliłeś? – Zwróciła na brata baczne spojrzenie. – Wydawało mi się, że ekspres odchodzi z dworca Montparnasse?

– Gdyby ktoś słuchał – odrzekł konspiracyjnym szeptem – sądziłby, że pojechaliśmy na zachodnie przedmieścia.

– Rozumiem. To blaga.

Anatol uśmiechnął się szeroko i pokiwał głową.

Po przyjeździe na Gare Saint-Lazare kazał dyskretnie przenieść bagaże do drugiego powozu. Pozornie beztrosko rozprawiał z woźnicą, jednak zdradzały go krople potu na czole i policzki zaczerwienione z gorąca mimo rześkiej aury.

– Dobrze się czujesz? – spytała Leonie z troską.

– Tak – odparł automatycznie, po czym dodał: – Cała ta… intryga wytrąciła mnie z równowagi. Będę w znacznie lepszym nastroju, jak oddalimy się od Paryża.

– Zaproszenie ciotki spadło nam jak z nieba. Co byś zrobił, gdyby nie nadeszło?

– Coś bym wymyślił.

Leonie czekała na dalszy ciąg, ale brat zamilkł.

– Czy mama wie o twoich… zobowiązaniach zaciągniętych w Chez

Frascati? – spytała w końcu.

Anatol nie odpowiedział wprost.

– Gdyby ktoś do niej przyszedł z jakimiś żądaniami, powie, że wyjechałem do Saint-Germain-en-Laye. Stamtąd pochodzi rodzina Debussy'ego, więc informacja bardzo prawdopodobna. – Położył siostrze dłoniena ramionach. – Czy to ci wystarczy, petite?

Dziewczyna przechyliła głowę na bok. -Tak.

– I nie będziesz mnie więcej przepytywała? Uśmiechnęła się przepraszająco.

– Nie będę.

Na Gare Montparnasse Anatol rzucił woźnicy należność i wpadł do hali dworca, jakby sto diabłów go goniło. Leonie pognała za nim, świadoma, że powinni byli być widziani na Saint-Lazare, nie tutaj.

Sprawdzili listę odjazdów. Anatol sięgnął po zegarek i poniewczasie Przypomniał sobie, że kieszeń kamizelki jest pusta.

– Zgubiłeś zegarek?

– Skradziono mi go – rzucił lekko.

Ruszyli wzdłuż peronu, szukając swoich miejsc. Leonie odczytywała na tabliczkach nazwy miejscowości, w których zatrzymywał się pociąg: Laroche, Tonnerre, Dijon, Macon, Lyon-Perranche – o szóstej wieczorem. potem Valence, Avignon i w końcu Marsylia.

Jutro, innym pociągiem, pojadą z Marsylii do Carcassonne, a w niedzielę rano do miejscowości o wdzięcznej nazwie Couiza-Montazels, ostatniego przystanku przed Rennes-les-Bains. Stamtąd powozem szybko dotrą do Domaine de la Cade. Tak twierdziła ciotka.

Anatol kupił gazetę i schował się za zadrukowanymi stronami. Leonie przyglądała się ludziom. Panom w dziennych garniturach i cylindrach, paniom w sukniach o szerokich spódnicach. Jakiś żebrak o wychudłej twarzy i brudnych dłoniach stanął pod oknem przedziału pierwszej klasy i prosił o jałmużnę, póki strażnik go nie przepędził.

W końcu rozległ się ostatni donośny gwizd, a z potężnej lokomotywy wytrysnęła struga pary. Posypały się iskry. Zazgrzytał metal trący o metal, buchnęła kolejna chmura pary z czarnego komina i wreszcie koła zaczęły się obracać.

Enfin.

Nareszcie.

Pociąg zaczął nabierać szybkości. Leonie usiadła i patrzyła, jak Paryż znika w tumanach białego dymu.

ROZDZIAŁ 19

COUIZA


Niedziela, 20 września

Leonie była bardzo zadowolona z trzydniowej podróży przez Francję. Gdy tylko ekspres minął banlieue, smętne paryskie przedmieścia, Anatol odzyskał dobry humor. Przez całą drogę zabawiał siostrę dykteryjkami, grą w karty oraz snuciem planów na temat pobytu w górach.

Tuż po szóstej w piątkowe popołudnie wysiedli w Marsylii. Następnego dnia ruszyli wzdłuż wybrzeża do Carcassonne. Tam spędzili noc w okropnym hotelu, gdzie nie było ciepłej wody, a obsługa miała muchy w nosie. Leonie obudziła się z bólem głowy, a na dodatek, ponieważ w niedzielę z samego rana niełatwo było ofiacre, mało brakowało, a nie zdążyliby na kolejny pociąg.

Udało się jednak i gdy tylko ruszyli w drogę, Leonie poprawi! się nastrój. Przewodnik leżał porzucony na siedzeniu, tuż obok tomu opowiadań, bo to, co działo się za oknem, było ciekawsze niż książki. Krajobraz południa zawładnął sercem dziewczyny.

Szlak wiódł doliną rzeki Aude, w stronę Pirenejów. Z początku tory ciągnęły się wzdłuż drogi. Okolica była płaska i niezamieszkana. Wkrótce jednak pokazały się rzędy winorośli, od czasu do czasu przerwane polem słoneczników o twarzach zwróconych ku słońcu.

Raz dostrzegła jakąś wioskę, zaledwie garstkę domów przycupniętych malowniczo na zboczu odległego wzgórza. Potem jeszcze jedną. Domy odachach z czerwonych dachówek otoczyły kościół ze strzelistą wieżą. I wszędzie kwiaty: różowe malwy, bugenwilla, bez, lawenda i maki. Zielone, kolczaste kasztany ciążyły na gałęziach drzew. W oddali między zielenią połyskiwały liście rude i złote, jedyny znak, że na progu już stała jesień.

Mijali wieśniaków w niebieskich bluzach, sztywnych i błyszczących, jakby polakierowanych, na mankietach i kołnierzach zdobionych haftami. Kobiety chroniły się przed słońcem pod szerokimi rondami słomkowych kapeluszy. Mężczyźni o ogorzałych twarzach odwracali się plecami do wiatru. Trwały późne żniwa.

W Limoux, nieco większym mieście, pociąg miał piętnastominutowy postój. A potem wjechali w zupełnie inny krajobraz: górzysty, skalisty, ostrzejszy niż równiny, które ustąpiły miejsca charakterystycznemu dla prowincji Hautes Corbieres garrigue – niezbyt wysokim, ale nieomal pionowym zboczom, obrośniętym niską roślinnością i poprzecinanym gołymi piargami. Pociąg turkotał, zawieszony nad rzeką, aż w pewnym momencie, za którymś zakrętem, wyłoniły się przed nim niebiesko-białe Pireneje, połyskliwe od gorącego powietrza.

Leonie wstrzymała oddech. Góry zdawały się potężnym murem, łączącym ziemię z niebem. Wspaniałe, dumne, niepokonane. W obliczu takiego splendoru niczym były wszelkie konstrukcje, stworzone przez człowieka: metalowa wieża Eiffla, wielkie bulwary barona Haussmanna, nawet piękny budynek opery, zaprojektowany przez Garniera. Tutaj królowała zupełnie inna skala: ziemia, powietrze, ogień i woda. Cztery żywioły, widoczne gołym okiem, wyraźne jak klawisze fortepianu.

Pociąg sapał i gwizdał, wyraźnie zwolnił, z wysiłkiem szarpał wagony. Leonie opuściła okno. Ciepłe powietrze gładziło ją po twarzy. W cieniu jednego z szarych klifów wykwit! raptem las, połyskliwy zielenią, upstrzony czerwienią i złotem. Dziewczyna zauroczona ślizgała się wzrokiem po cudnych widokach, aż jednostajny ruch pociągu i monotonna pieśń kół zamknęły jej powieki.


***

Zbudził ją pisk hamulców.

Zamrugała, otworzyła oczy i przez chwilę nie mogła sobie uprzytomnić, gdzie się znajduje ani co się z nią dzieje. Opuściła wzrok i wtedy dostrzegła na kolanach przewodnik, a naprzeciwko zobaczyła brata. Wszystko jej się przypomniało w jednej chwili. Już nie Paryż. Już trzeci dzień podróży na południe.

Pociąg zwalniał. Wreszcie stanął na stacji.

Dziewczyna sennie wyjrzała przez zakurzone okno. Próbowała odszyfrować wyblakłe litery na szyldzie z nazwą miejscowości. 1 wtedy usłyszała naczelnika stacji, który z ciężkim południowym akcentem obwieści! wielkim głosem:

– Couiza-Montazels. Dix minut es darret.

Dziesięć minut!

Wyprostowała się jak struna, stuknęła brata w kolano.

– Anatol, nous sommes la. Leve-toi.

Niechże on się obudzi, jesteśmy na miejscu.

Już słyszała otwierane drzwi, walące ciężko w malowany na zielono bok wagonu. Jak chaotyczny aplauz na Concerts Lamoureux.

– Anatol! – powtórzyła, tym razem przekonana, że brat udaje. – Cest l'heure. Już czas. Jesteśmy w Couizie.

Wychyliła się przez okno.

Chociaż było po sezonie, a w dodatku mieli akurat niedzielę, na podróżnych czekał rząd tragarzy wspartych o drewniane wózki z wysokimi plecami. Większość mężczyzn miała czapki zsunięte z czoła, rozpięte kamizelki, a rękawy podwinięte do łokci.

Dziewczyna podniosła rękę.

– Tortem, s'il vous plait! – zawołała. Niech już oni wybiorą, który podjedzie.

I rzeczywiście, jeden ruszył w stronę pociągu, na pewno skuszony perspektywą zarobienia kilku sous. Leonie cofnęła się od okna, by zebrać bagaże.

Raptem drzwi stanęły otworem.

– Panienka pozwoli.

Na podeście stał jakiś mężczyzna. Zaglądał do przedziału.

– Nie ma potrzeby, damy sobie radę…

Nieznajomy omiótł wzrokiem śpiącego Anatola oraz bagaż, ciągle jeszcze leżący na półkach, i bez zaproszenia wszedł do przedziału.

– Nalegam.

Leonie od razu poczuła do niego antypatię. Nakrochmalony kołnierzyk, dwurzędowa marynarka i cylinder zdradzały dżentelmena, lecz jednak było w nim coś niezupełnie comme il faut. Impertynenckie spojrzenie.

– Bardzo dziękuję, ale nie ma potrzeby – odmówiła stanowczo. – Wyczuła w jego oddechu śliwkową brandy. – Jestem ogromnie wdzięczna…

On jednak, nie czekając na pozwolenie, już zdejmował walizy i kufry z drewnianych półek. Leonie zauważyła, że przyglądał się oznaczeniom na rzeczach Anatola. Odstawił na brudną podłogę kolejną walizkę.

Dziewczyna pociągnęła brata za ramię.

– Anatolu, voila Couiza. Obudź się!

Wreszcie zaczął przejawiać jakieś oznaki życia. Powieki mu drgnęły, otworzył oczy, rozejrzał się leniwie dookoła, jakby zdziwiony, że znajduje się w przedziale kolejowym. Potem dojrzał siostrę i na jego usta wypłynął uśmiech.

– Chyba się zdrzemnąłem. – Przeciągnął palcami po włosach. – Desole.

– Nie masz za co przepraszać.

Kuferek z osobistymi drobiazgami Anatola huknął o podłogę. Nieznajomy sięgnął po lakierowane pudło z robótkami.

– Ostrożnie! – ostrzegła go dziewczyna. – Jest bardzo cenne.

Mężczyzna podniósł na nią wzrok, po czym opuścił spojrzenie na pudło i widniejące na nim złote inicjały: L.V.

– Oczywiście. Proszę się nie martwić.

Anatol wstał i w tej samej chwili przedział się skurczył. Vernier przyjrzał się swojemu odbiciu w lustrze, poprawił kołnierzyk, kamizelkę, strzepnął mankiety. Następnie schylił się i jednym płynnym gestem chwycił kapelusz oraz rękawiczki.

– Idziemy? – Podał siostrze rękę.

Dopiero wtedy zauważył, że bagaże zostały wyniesione z pociągu. Spojrzał na obcego.

– Bardzo panu dziękuję. Jesteśmy wdzięczni…

– Nie ma za co, doprawdy. Cała przyjemność po mojej stronie, panie…

– Vernier. Anatol Vernier. A to moja siostra, Leonie.

– Raymond Denarnaud, do usług. – Uchylił kapelusza. – Państwo zostają w mieście? Chętnie pomogę…

Gwizd pociągu zagłuszył jego słowa.

En voiture! Podróżni udający się do Quillan i Esperazy, proszę wsiadać!

– Musimy się odsunąć – powiedziała Leonie.

– Będziemy blisko, ale nie w mieście! – Anatol przekrzykiwał syczenie kotła parowego. – Pod Rennes-les-Bains.

Denarnaud się rozpromienił.

– Moje rodzinne okolice.

– Zatrzymamy się w Domaine de la Cade. Pan zna ten majątek?

Leonie patrzyła na brata w osłupieniu. Najpierw naciskał na zachowanie dyskrecji, uciekali z Paryża jak przestępcy, a tutaj, zaledwie trzy dni drogi od domu, bez zastanowienia zdradzał wszystkie sekrety kompletnie obcemu człowiekowi.

– Domaine de la Cade – powtórzył Denarnaud. – A tak, znam tę posiadłość.

Z komina buchnął dym, pociąg drgnął. Leonie nerwowo odstąpiła w tył, Denarnaud wskoczył na schodek.

Raz jeszcze dziękuję za pomoc – rzekł Anatol. Wymienili się wizytówkami i w obłoku pary podali sobie ręce. Gdy pociąg odjechał, na peronie zapadła względna cisza.

– Miły człowiek – rzekł Anatol.

W oczach dziewczyny zapalił się gniew.

– Kazałeś mi zachować tajemnicę, a teraz sam,…

– Byłem zwyczajnie uprzejmy – uciął Anatol. Dworcowy zegar wybił godzinę.

– Najwyraźniej w dalszym ciągu jesteśmy we Francji – rzekł Anatol.

Przyjrzał się siostrze uważniej. – O co chodzi? Coś zrobiłem źle? Czegoś

nie zrobiłem?

Dziewczyna westchnęła rozbrojona.

– Gorąco mi i jestem zirytowana. Nudziłam się, nie miałam z kim porozmawiać. A ty zostawiłeś mnie na łasce tego nieprzyjemnego człowieka.

– O, nie przesadzajmy, Denarnaud nie jest taki znowu ostatni – sprzeciwił się Anatol, ściskając jej dłoń. – Niemniej jednak błagam cię o wybaczenie straszliwej zbrodni, niech mi zostanie zapomniane, że zasnąłem.

Leonie wzniosła oczy do nieba.

– Chodź, petite. Jak coś zjemy i wypijemy, od razu poczujesz się lepiej.

ROZDZIAŁ 20

W chwili gdy wyszli z cienia budynku stacji, słońce zaatakowało pełną mocą. Z ziemi podniosły się brązowe chmury kurzu, poruszone wiatrem, który zdawał się wiać ze wszystkich stron jednocześnie. Leonie nie bez trudu otworzyła parasolkę.

Załatwiając sprawy z bagażowym, rozglądała się po okolicy. Nigdy wcześniej nie zawędrowała aż tak daleko na południe. Ściśle rzecz biorąc, poza wycieczkami na obrzeża Paryża bywała w Chartres i na piknikach nad brzegiem Marny. Nigdzie indziej. Tutaj Francja była całkiem odmienna. Dziewczyna rozpoznawała niektóre znaki drogowe i zdołała przeczytać kilka szyldów, zapraszających na aperitif, polerowanie woskiem albo po syrop na kaszel, ale to był zupełnie inny świat.

Ze stacji wychodziło się bezpośrednio na ulicę obrzeżoną drzewkami cytrynowymi, na której panował ożywiony ruch. Widziała kobiety o twarzach pociemniałych od wiatru i słońca, woźniców i kolejarzy, bose dzieci przez nikogo niepilnowane, jakiegoś mężczyznę ubranego w kurtę robotnika, bez kamizelki, niosącego bochen chleba pod pachą, oraz innego, w czarnym garniturze, z krótko ostrzyżonymi włosami. Wyraźnie nauczyciel. Przejechał wózek z psim zaprzęgiem, wyładowany opałem. Leonie miała wrażenie, że znalazła się na scenie „Opowieści Hoffmanna" Offenbacha, gdzie zatrzymał się czas.

– Wygląda na to, że jest przyzwoita restauracja na Avenue de Limoux – poinformował Anatol, zjawiając się u jej boku z egzemplarzem „ La De-peche de Toulouse" zatkniętym pod pachę. – W razie potrzeby znajdziemy też telegraf, telefon i poste restante. W Rennes-les-Bains najwyraźniej także, wobec czego nie będziemy całkowicie odcięci od cywilizacji. – Wyjął z kieszeni zapałki, stuknął papierosem w pokrywę papierośnicy, ubijając tytoń. – Obawiam się jednak, że taki luksus jak powóz jest nieosiągalny. Potarł zapałką o draskę. – Po sezonie, w niedzielę, nie da rady.

Grand Cafe Guilhem znajdowała się po drugiej stronie mostu. Kilka marmurowych stolików na nogach z kutego żelaza oraz. drewniane krzesła o prostych oparciach i wiklinowych siedzeniach ustawiono w cieniu dużej markizy, biegnącej przez całą długość restauracji. W podłużnych terakotowych doniczkach kwitły pelargonie, a w okrągłych drewnianych, z metalowymi obręczami, przypominających beczki od piwa, posadzono drzewka ozdobne. Rośliny zapewniały jedzącym nieco intymności.

– Daleko jej do Cafe Paillard – oceniła Leonie – ale jak się nie ma co się lubi…

Anatol uśmiechnął się lekko.

– Nie sądzę, żeby tu mieli prywatne salki, ale na tarasie też da się wy

trzymać, jak uważasz?

Gdy zostali poprowadzeni do stolika, Anatol zamówił posiłek dla nich obojga i pogrążył się w niezobowiązującej rozmowie z właścicielem. Leonie, nieciekawa, co patron ma do powiedzenia, leniwie obserwowała najbliższą okolicę. Tę ulicę ocieniały rzędy platanów o plamistej korze, maszerujących drzew Napoleona. Co interesujące, nie tylko sama Avenue de Limoux, ale także odchodzące od niej przecznice miały utwardzoną nawierzchnię. Może dlatego, że z powodu bliskiego sąsiedztwa term w sezonie z pewnością panował tu duży ruch wszelkich pojazdów prywatnych i publicznych.

Anatol strzepnął serwetkę i rozłożył ją na kolanach.

Pojawił się kelner z napojami ustawionymi na tacy. Przyniósł dzbanek wody. dużą szklankę zimnego piwa dla Anatola i pichet, pękaty dzbanuszek miejscowego vin dc table. Zaraz też pojawiło się jedzenie. Bochenek chleba, jajka na twardo, galaretka mięsna, zimna wieprzowina, trochę miejscowego sera i plastry pieczeni z kurczaka w galarecie. Niezbyt wymyślne, lecz sycące.

– Nie najgorsze – ocenił Anatol po pierwszych kęsach. – A nawet zaskakująco dobre.

Leonie wstała od stołu między daniami. Gdy wróciła po jakichś dziesięciu minutach, zastała brata pogrążonego w rozmowie z dwoma dżentelmenami, siedzącymi przy sąsiednim stoliku. Starszy ubrany był dość oficjalnie, jak bankier albo prawnik, miał ciemny garnitur, cylinder i – mimo gorąca – nienagannie wykrochmalony kołnierzyk oraz krawat. Młodszy, o jasnych włosach, szczycił się bujnym wąsem.

– Pozwolą panowie, że przedstawię: moja siostra, Leonie. Siostrzycz

ko, pan doktor Gabignaud i mistrz Fromilhague.

Obaj mężczyźni wstali z krzeseł, unieśli kapelusze.

– Pan Gabignaud właśnie mi opowiadał o swojej pracy w Rennes-les-Bains – wyjaśnił Anatol, gdy Leonie ponownie usiadła przy stole. – Wspomniał pan, że przez trzy lata praktykował pan z doktorem Courrentem…

– W rzeczy samej. – Gabignaud energicznie pokiwał głową. – Trzy lata. Wody w Rennes-les-Bains są nie tylko najstarsze w okolicy, ale także niekiedy tak szczególne, że można je wykorzystywać do leczenia znacznie szerszej gamy wszelakich dolegliwości niż w jakimkolwiek innym uzdrowisku. Proszę sobie wyobrazić, jest między nimi wyjątkowe źródło, source clii Buin Fort, które ma pięćdziesiąt dwa stopnie, czyli…

– Państwo nie muszą znać szczegółów – burknął Fromilhague.

Młody doktor poczerwieniał.

– Tak, oczywiście. No cóż. Miałem szczęście zostać zaproszony na oględziny podobnego przedsięwzięcia gdzie indziej – podjął – i przez kilka tygodni pobierałem nauki u doktora Privata w Lamalou-les-Bains.

– Nie znam Lamaiou – przyznała Leonie.

– Zadziwia mnie pani, mademoiselle. To prześliczny kurort, także wywodzący się z czasów rzymskich, niedaleko od Beziers. – Zniżył głos. – Choć jest równocześnie dość ponurym miejscem, w kręgach medycznych znanym głównie z leczenia luesu.

Fromilhague plasnął otwartą dłonią w stół, aż podskoczyły filiżanki z kawą.

– Gabignaud! Pan się zapomina!

Doktor spiekł raka.

– Proszę o wybaczenie, mademoiselle Vemier. Nie chciałem pani obrazić.

Leonie, zdumiona, zmierzyła pana Fromilhague lodowatym spojrze

niem.

Panie Gabignaud – powiedziała – może pan być pewien, że nie czuję się obrażona. – Przeniosła spojrzenie na brata, który z trudem hamował śmiech.

Mimo wszystko, drogi panie Gabignaud. nie jest to rozmowa właściwa w mieszanym towarzystwie.

– Oczywiście, oczywiście – przytaknął doktor. Moje żywe zainteresowanie kwestiami medycznymi często prowadzi mnie na manowce… zapominam, że takie sprawy nie są…

– Przyjechali państwo do wód? – zapytał Fromilhague, demonstrując przyciężką kurtuazję.

– Jesteśmy na zaproszenie ciotki, która ma posiadłość niedaleko Rennes-les-Bains. Majątek nazywa się Domaine de la Cade.

W oczach lekarza odbiło się zaskoczenie. A może troska?

– Ach, więc to państwa ciotka… – rzekł Gabignaud.

Leonie przyglądała mu się uważnie.

– Dokładnie rzecz biorąc, żona zmarłego wuja – potwierdził Anatol.

On także zauważył wahanie rozmówcy. – Jules Lascombe był przyrodnim bratem naszej matki. Jak dotąd nie mieliśmy przyjemności poznać tutejszych krewnych.

– Czy powinniśmy coś wiedzieć? zapytała Leonie.

– Nie, nie, nic nie przychodzi mi do głowy – zapewnił ją Gabignaud. Proszę mi wybaczyć, nie wiedziałem, że Lascombe miał tak bliską rodzinę.

Był spokojnym człowiekiem, rzadko mówił o sobie… Szczerze mówiąc, zaskoczyła nas jego decyzja o małżeństwie… w tak późnych latach życia…

Wydawał się zaprzysięgłym samotnikiem. I sprowadził żonę do tego domu… w miejsce o takiej reputacji…

– Jakiej reputacji? zdziwiła się dziewczyna.

Ale jej ciekawość pozostała niezaspokojona, bo Anatol także zadał pytanie.

– Pan znał Lascombe'a?

– Niezbyt dobrze, ale zostaliśmy sobie przedstawieni. Państwo Lascombe przyjeżdżali tu na lato przez pierwsze lata małżeństwa. Pani wolała miasto, dlatego wyjeżdżała na kilka miesięcy w roku.

– Nie leczył pan mojego wuja?

Gabignaud pokręcił głową.

– Nie miałem tego zaszczytu. Zasięgał porad u lekarza w Tuluzie. Od wielu lat miał kłopoty ze zdrowiem, lecz mimo wszystko odszedł od nas wcześniej, niż można się było spodziewać. Nie dał rady chłodom na początku roku. Gdy stało się jasne, że tym razem nie wydobrzeje, na początku stycznia pani Lascombe wróciła do Domaine de la Cade. Spędziła z mężem już tylko kilka dni. Oczywiście, nie obyło się bez plotek…

– Gabignaud! – przerwał mu Fromilhague. – Trzymajże pan język za zębami!

Młody mężczyzna znowu poczerwieniał.

Fromilhague dał wyraz swojemu niezadowoleniu, wzywając kelnera. Wiele czasu poświęcił na dokładne przypomnienie, co było serwowane, na sprawdzanie rachunku i ocenę jakości potraw, więc dalsza rozmowa między dwoma stolikami okazała się niemożliwa.

Anatol zostawił szczodry napiwek. Fromilhague rzucił na stół banknot i wstał.

– Mademoiselle Vernier, panie Vernier – rzekł bez uśmiechu, jedynie

uchylając kapelusza. – Gabignaud, czas na nas.

Ku zdumieniu Leonie młody doktor podniósł się bez słowa.

– Dlaczego nie wolno mówić o Lamalou? – spytała brata, gdy tylko dwaj nowi znajomi oddalili się na tyle, że nie mogli usłyszeć jej słów. -I dlaczego doktor Gabignaud pozwala, żeby pan Fromilhague tak go tyranizował?

– Lamalou to miejsce znane ze spektakularnych osiągnięć w leczeniu syfilisu. – Anatol wyszczerzył w uśmiechu wszystkie zęby. – Stosuje się tam najnowsze osiągnięcia medycyny. A jeśli chodzi o zachowanie Gabignauda, to młody lekarz z pewnością potrzebuje wsparcia uznanego mistrza. Pod każdym względem. W takiej niewielkiej miejscowości od tego zależy sukces lub porażka jego praktyki. – Zaśmiał się głośno. – Lamalou -les-Bains! Coś podobnego!

– A dlaczego pan Gabignaud był tak zaskoczony, kiedy mu powiedziałam, że zatrzymamy się w Domaine de la Cade? I co to znaczy, że dom ma „taką reputację"?

– Gabignaud za dużo mówi. a Fromilhague nie lubi plotek i tyle. Dlatego uciszył doktorka.

Leonie pokręciła głową.

– To nie wszystko. Pan Fromilhague nie pozwolił mu dokończyć myśli. Anatol zbył sprawę wzruszeniem ramion.

– Fromilhague wygląda na człowieka, który często się irytuje. I najwyraźniej nie podoba mu się, że Gabignaud miele ozorem jak baba!

Leonie wywaliła język na całą długość.

– Podły!

Anatol otarł wąsy, rzucił serwetkę na stół, odepchnął krzesło i wstał.

– Alors, on y va. Przejdźmy się po mieście. Zobaczymy, czym się może pochwalić Couiza.

ROZDZIAŁ 21

Paryż


Stolica Francji przycichła. Po ruchliwym ranku pod znakiem handlu nastało popołudnie, duszne i zakurzone, przesiąknięte woniami gnijących owoców i warzyw. Ósmy arrondissement opustoszał. Zniknęli przekupnie i wózki mleczarzy, żebracy i taczki, na których dowożono towar. Zostały tylko odpadki i śmieci, osad mijającego dnia.

W mieszkaniu rodziny Vernier przy rue de Berlin panowała cisza. Osnuło je sinawe światło nadchodzącego wieczoru. Meble, spowite w białe prześcieradła, czekały na powrót mieszkańców. Okna salonu zamknięto, zaciągnięto żółte zasłonki. Tapeta we wzory roślinne, niegdyś pyszna w swej doskonałości, dziś wypłowiała w miejscach, gdzie codziennie spoglądało na nią słońce, nabrała fioletowego odcienia. Nad kilkoma nieza-słoniętymi meblami tańczyły drobinki kurzu.

Na stole został zapomniany wazon z różami. Kwiaty zwiesiły głowy, tęskniąc za słodką wonią. W powietrzu unosił się inny, ledwo wyczuwalny zapach, obcy temu miejscu, kwaśny. Turecki tytoń, przywodzący na myśl wschodnie bazary. I budzący zdziwienie tutaj, tak daleko od morza, zapach słonej wody. Ten wydobywał się z szarego stroju mężczyzny, który nieruchomo jak posąg tkwił przed kominkiem. Rzucał cień na tarczę zegara stojącego na gzymsie nad paleniskiem.

Był to człowiek silny, potężnie zbudowany, o szerokich barach i wysokim czole. Miał ciało awanturnika, nie estety. Ciemne brwi stanowiły zdecydowaną oprawę dla intensywnie niebieskich oczu o smolistych źrenicach.

Na jednym z mahoniowych krzeseł siedziała sztywno wyprostowana Marguerite. Różowy negliż, zawiązany pod szyją na żółtą jedwabną kokardę, delikatnie obejmował jej nieskazitelnie białe ramiona. Tkanina spływała na tapicerowane podłokietniki i niżej, na siedzisko, jakby ułożona przez artystę. Jedynie wyraz oczu kobiety nie pasował do idyllicznego obrazka. A także fakt, że ręce miała wykręcone do tyłu i skrępowane drutem.

Drugi mężczyzna, o ogolonej czaszce, pokrytej szkarłatnymi bliznami i plamami, stał za krzesłem, czekając na polecenia swojego pana.

– A więc gdzie on jest? – rozległy się słowa wypowiedziane lodowatym

tonem.

Marguerite podniosła wzrok na oprawcę. Ciągle jeszcze miała w pamięci dreszcz podniecenia, jaki ją przeszedł, gdy zobaczyła go po raz pierwszy, i stale go za to nienawidziła. Ze wszystkich mężczyzn, z jakimi się w życiu zetknęła, tylko jeden jeszcze, jej ukochany mąż, Leo Vernier potrafił w niej obudzić równie silne emocje.

– Widziałam pana w restauracji – powiedziała. – W Chez Voisin. Jakby jej nie słyszał.

– Gdzie jest Vernier?

– Nie wiem – powtórzyła setny raz. – Przysięgam, nie wiem. Jest dorosły, nie musi mi się opowiadać. Często wychodzi z domu bez słowa.

– Tak, tak, oczywiście. Anatol Vernier, jak najbardziej. Ale gdzie wobec tego jest twoja córka? Ona nie wychodzi, kiedy jej się spodoba. A jakoś jej tu nie widzę.

– Jest u przyjaciół.

– I on też?

– Naprawdę nie wiem, gdzie go szukać. Omiótł spojrzeniem przykryte meble.

– Na jak długo zamierzasz wyjechać? – spytał.

– Na jakiś miesiąc. Lada moment zjawi się tutaj generał du Pont – rzekła, dbając, by głos jej nie zadrżał. – Ma mnie zabrać…

Służący na znak pana chwycił ją za włosy, szarpnął głowę do tyłu.

– Nie! – krzyknęła.

Pan wstał, podszedł.

Zimny czubek noża na skórze.

– Jeżeli teraz wyjdziecie – choć z ogromnym trudem, nadal mówiła spokojnie – nikomu nic nie powiem. Macie na to moje słowo. Zostawcie mnie i wyjdźcie.

Uderzył ją grzbietem dłoni w twarz. Zimny drań.

– Marguerite, droga moja, nikt po ciebie nie przyjdzie. Jesteś całkiem sama i zdana na moją łaskę. Sąsiadów z dołu nie ma, przecież fortepian milczy. Ci z góry wyjechali na wieś. Twoja służba wyszła, sam widziałem. I kucharka, i pokojówka są przekonane, że już wyjechałaś z du Pontem.

W oczach kobiety błysnął lęk.

Za dużo wiedział.

Victor Constant przysunął krzesło i usiadł – blisko. Czuła na sobie jego oddech. Tuż przed oczami miała elegancki, zadbany wąs oraz pełne czerwone wargi, tym wyraźniejsze, że na tle bladej twarzy. Drapieżnik. A za lewym uchem miał niewielki obrzęk.

– Mój przyjaciel…

– Szanowny pan generał otrzymał wiadomość, że wasze spotkanie zostało przełożone na ósmą trzydzieści. Spojrzał na zegar. – Czyli mamy ponad pięć godzin. Sama widzisz, nie ma powodu do pośpiechu. A co pan generał tutaj zastanie, zależy wyłącznie od ciebie. Znajdzie cię żywą lub martwą, mnie tam wszystko jedno. Czubek noża przesunął się pod oko.

– Nie!

– Obawiam się, chere Marguerite, że każda skaza na urodzie bardzo ci utrudni życie…

– Czego chcecie? Pieniędzy? Czy Anatol jest wam coś winien? Zapłacę jego długi!

– Ach, gdyby to było takie proste! – Constant roześmiał się. – Zresztą twoja sytuacja finansowa nie należy do najlepszych, delikatnie rzecz ujmując. A nie sądzę, żeby generał du Pont, choć szczodrobliwy, miał ochotę chronić twego synalka przed bankructwem. – Leciuteńko przycisnął nóż do jasnej skóry kobiety. Pokręcił głową, jakby żałował tego, co musi zrobić. – Tak czy inaczej, nie chodzi o pieniądze. Vernier zabrał mi coś znacznie cenniejszego.

Marguerite usłyszała w jego głosie niepokojącą zmianę. Poruszyła się nerwowo, chciała uwolnić ręce, ale w efekcie tylko zacisnęła więzy. Drut przeciął jej skórę na nadgarstkach. Pociekła krew. Czerwone krople jedna za drugą spadały na błękitny dywan.

– Błagam! Niech pan mi pozwoli z nim porozmawiać! Na pewno go przekonam, żeby zwrócił pana własność.

– Niestety, na to już za późno – rzekł, gładząc ją po policzku. – Ciekaw jestem, czy w ogóle przekazałaś synowi moją wizytówkę? – Położył dłoń na jej gardle. Zacisnął palce.

Walczyła, wyrywała się i rzucała na boki, wszystko na nic. Brakowało jej powietrza. A w jego oczach widziała zadowolenie i radość zwycięstwa. Jedno i drugie przerażało ją w równym stopniu.

Nagle – puścił.

Opadła na oparcie, dysząc ciężko. Oczy miała przekrwione, na szyi brzydkie purpurowe ślady.

– Zacznij od pokoju Verniera – polecił Constant swojemu człowiekowi. – Szukaj dziennika. Mniej więcej tej wielkości. – Rozłożył dłonie, pokazując kształt.

Sługa wyszedł.

– A więc… – podjął Constant, jakby znajdował się na herbatce u przyjaciół – wróćmy do tematu. Gdzie jest twój syn?

Marguerite spojrzała mu prosto w oczy. Serce waliło jej jak młotem, wiedziała, że ten człowiek jest zdolny do wszystkiego. Bała się, ale w życiu przeszła już niejedno.

– Nie wiem powtórzyła.

Tym razem uderzył pięścią, mocno, aż jej głowa odskoczyła do tyłu. W ustach pojawił się słony smak krwi. Poczuła na karku dotyk dłoni w skórzanych rękawiczkach. Constant szybkim ruchem rozwiązał żółtą kokardę. Oddychał szybciej. Buchało od niego gorąco. Jedną ręką podciągnął tkaninę nad kolana, po udzie, jeszcze wyżej.

– Nie, proszę, nie – szepnęła.

– Dopiero minęła trzecia – rzekł, wsuwając jej lok za ucho w parodii czułości. – Mamy mnóstwo czasu. Na pewno cię przekonam, żebyś zaczęła mówić. I myśl o Leonie, kochana. O swojej ślicznej córeczce. Trochę zbyt egzaltowana, jak na mój gust, ale jakoś to przeboleję.

Zsunął jedwab z jej ramion.

Marguerite ucichła, zapadła się w siebie, jak już niejeden raz wcześniej. Oczyściła umysł, wypchnęła z niego obraz brutala. Nawet teraz najsilniejszym uczuciem był wstyd, że serce jej zabiło szybciej, kiedy otworzyła mu drzwi i wpuściła go do mieszkania.

Seks i przemoc, dobrze znana para. Zetknęła się z tą mieszanką wiele, wiele razy. Na barykadach Komuny, na uliczkach podłych dzielnic, a ostatnio – w eleganckich salonach pod przykrywką układów towarzyskich. Tak wielu mężczyzn potrzebuje nienawiści zamiast pożądania. Zawsze potrafiła to wykorzystać. Poświęcała swoją urodę, swoje wdzięki, żeby córka nigdy nie poznała takiego życia.

– Gdzie jest Vernier?

– Nie wiem.

Zrzucił ją na ziemię, uderzył ponownie. I jeszcze raz.

– Gdzie twój syn?

"Najważniejsze – chronić dzieci. Nie zdradzić ich przed tym człowiekiem. Przed tym potworem. Trzeba mu coś powiedzieć. Ostatnia świadoma myśl.

– Rouen – wyrwało jej się spomiędzy krwawiących warg. – Pojechali do Rouen.

ROZDZIAŁ 22

Rennes-les-Bains


Piętnaście po czwartej, nacieszywszy się atrakcjami Couizy, Leonie i Anatol stanęli przed wejściem do budynku dworca, czekając, aż woźnica załaduje bagaże do courrier publique:

Był to środek transportu znacznie bardziej prymitywny niż pojazdy używane w Carcassonne. Tamte miały siedzenia obite czarną skórą i opuszczane dachy, podobnie jak powozy kursujące po Avenue du Bois de Boulogne, gdy tymczasem ten przypominał raczej chłopski wóz. Wzdłuż dłuższych krawędzi biegły drewniane ławy pomalowane na czerwono. Próżno by szukać jakiejkolwiek poduszki. Boki wozu były całkowicie odsłonięte, jedynie nad głowami pasażerów rozpięto na cienkiej metalowej ramie dwa pasy materiału dla ochrony przed słońcem.

Konie, dwa siwki, miały na łbach białe haftowane osłony przed insektami.

W drogę wybierało się kilka osób: para z Tuluzy mąż z młodziutką żoną, dwie starsze panie – siostry podobne do papużek, rozprawiające przyciszonymi głosami, obie ukryte pod wielkimi kapeluszami, a także, co Leonie stwierdziła z niekłamaną radością, dwaj panowie, poznani wcześniej w Grand Cafe Guilhem. Niestety, pan Fromilhague nie pozwalał rozwinąć skrzydeł młodszemu koledze, mało tego, co kilka chwil wydobywał z kieszeni kamizelki zegarek na łańcuszku i stukał w szkiełko, jakby podejrzewał, że czasomierz przestał działać.

– Zabiegany człowiek – szepnął Anatol siostrze w ucho. – Jeszcze chwila i siądzie na koźle!

Gdy wszyscy zajęli miejsca, woźnica zasiadł na stercie bagażu, rozstawił szeroko nogi, zapierając się w słupki, i utkwił wzrok w zegarze na frontonie budynku dworca. W chwili gdy wybiła czwarta trzydzieści, strzeli! z bata i ruszyli.

Dosłownie kilka chwil później znaleźli się na drodze odbijającej na wschód. Biegła ona doliną rzeki, między wysokimi wzgórzami. Ostra zima i tonąca w potopach wiosna, które na dużą część roku uprzykrzyły życie całej Francji, tutaj stworzyły prawdziwy raj. Mijali soczyste pastwiska, które normalnie o tej porze roku byłyby już wysuszoną słońcem pustynią, gęsto porośnięte lasem zbocza gór, pyszniące się jodłami, dębami ostrolist-nymi, leszczyną, kasztanowcami oraz bukami. Wysoko na szczycie jednego ze wzgórz po lewej Leonie dostrzegła ruiny zamku. Stary drewniany znak na poboczu kierował do wioski o nazwie Coustaussa.

Siedzący obok Anatola Gabignaud pokazywał mu charakterystyczne punkty krajobrazu. Leonie wychwytywała jedynie fragmenty ich rozmowy, zagłuszanej przez turkot kół i pobrzękiwanie uprzęży.

– A co to takiego? – zapytał Anatol.

Leonie powiodła wzrokiem za jego dłonią. Na skalistej ścianie, po prawej stronie, wysoko nad drogą, ledwo widoczna przycupnęła jakaś osada, połyskująca w słońcu. Zaledwie garstka zabudowań, uczepiona stromego zbocza.

– To jest Rennes-le-Chatcau – rzekł Gabignaud. Trudno uwierzyć, że kiedyś, w czasach Wizygotów, było stolicą regionu. Dawniej nazywało się Rhedae.

– Co spowodowało jego upadek?

– Karol Wielki, krucjata katarska, hiszpańscy bandyci, zaraza, bezlitosny upływ czasu. Teraz to tylko jedna z wielu górskich wiosek, zapomnianych przez Boga i ludzi, raczej w cieniu Rennes-les-Bains. – Umilkł na chwilę. – Swoją drogą, trzeba przyznać, że miejscowy proboszcz wiele robi dla swoich parafian. Interesujący człowiek.

Anatol przysunął się bliżej.

– Z jakiego powodu?

– Jest uczonym, ambitnym i wpływowym. Wiele osób spekuluje, dlaczego zagrzebał się na prowincji, w takiej ubogiej parafii.

– Może sądzi, że właśnie tu jest potrzebny?

– Mieszkańcy wioski kochają go z całego serca. Zrobił dla nich wiele dobrego.

– W kwestiach materialnych czy duchowych?

– Na obu tych polach. Ot, choćby sprawa kościoła pod wezwaniem świętej Marii Magdaleny. Budynek popadł w ruinę, deszcz moczył podłogi, po opuszczonej świątyni biegały myszy i dzikie zwierzęta, ptaki sobie zakładały gniazda. A proboszcz dokonał cudu. Latem tysiąc osiemset osiemdziesiątego szóstego merostwo przyznało mu dwa i pół tysiąca franków na restaurację kościoła, przede wszystkim na wymianę starego ołtarza.

Anatol uniósł brwi.

– Niebagatelna sumka!

Gabignaud pokiwał głową.

– Powtarzam, co słyszałem. Proboszcz jest człowiekiem obeznanym z kulturą. Mówi się, że przy okazji remontu kościoła znaleziono różne przedmioty o niemałej wartości archeologicznej, co, rzecz jasna, zainteresowało pańskiego wuja.

– Jakie na przykład?

– Głównie chyba fragmenty starego ołtarza, o ile mi wiadomo. Dwa wizygockie filary i starożytny kamień nagrobny – La Dalie des Chevaliers – podobno z czasów Merowingów albo też Wizygotów. Lascombe interesował się tym okresem, więc był mocno zaangażowany we wczesne stadium renowacji Rennes-le-Chateau, a co za tym idzie, także Rennes-les-Bains.

– Wydaje się pan obeznany z historią – zauważyła Leonie. Gabignaud aż pokraśniał z zadowolenia.

– To jedynie hobby, panienko, nic więcej.

Anatol wyjął papierośnicę, poczęstował lekarza, osłaniając zapałkę dłonią, przypalił oba papierosy.

– A jak ma na nazwisko ten ksiądz doskonały?- spytał, wydmuchując dym.

– Sauniere. Berenger Sauniere.

Znaleźli się na prostym odcinku drogi, konie przyśpieszyły, hałas wzmógł się do tego stopnia, że dalsza rozmowa była niemożliwa. Leonie nie miała nic przeciwko takiej przerwie. W głowie tłukły jej się niespokojne myśli, bo gdzieś w gąszczu słów Gabignauda skryło się coś ważnego.

– Tylko co?

Po chwili woźnica zwolnił. Przy akompaniamencie brzęku uprzęży i uderzeń lamp o boki wozu zjechali z głównej drogi w dolinę rzeki Salz.

Leonie poddała się urokowi krajobrazu, przepięknej alei, utworzonej przez skały, las i niebo. Dwie wieże strażnicze, które z bliska okazały się kamiennym dziełem natury, a nie cieniem dawnego zamku, pochylały się nad jadącymi niczym duet olbrzymich wartowników. Pradawne lasy schodziły niemal do krawędzi drogi. Dziewczyna miała wrażenie, że znaleźli się w sercu tajemniczego Edenu, jak w książkach pana Ridera Haggarda, fascynujących opowieściach o zaginionych afrykańskich królestwach.

Trakt wił się zakolami na podobieństwo węża. Okolica zapierała dech w piersiach. Istna arkadia. Dookoła wszystkie odcienie zieleni – soczystej, oliwkowej, szmaragdowej, w kolorze absyntu – przesyconej słońcem. Srebrne spody liści odwracanych przez wiatr połyskiwały między ciemniejszymi tonami jodeł i dębów. Nad linią drzew rysowała się dramatycznie poszarpana krawędź wierzchołków, pradawne sylwetki menhirów, dolmenów i rzeźb wykutych w skale przez naturę. Jak okiem sięgnąć – antyczna historia. Czytelna jak na kartach książki.

Podróżnym towarzyszył szum rzeki, która czasem ukazywała się. połyskując w słońcu, jakby się bawiła w chowanego, zdradzała swoją obecność, tocząc wody po kamieniach, ginąc pod splątanymi gałęziami wierzb, które zwieszały głowy nisko nad jej korytem. Prowadziła ich ku przeznaczeniu.

ROZDZIAŁ 23

Rennes-les-Bains


Podkowy zadudniły na moście, konie przeszły w kłus.

Na zakręcie drogi ukazało się Rennes-les-Bains. Najpierw biały dwupiętrowy budyneczek z szyldem Hotel de la Reine. Tuż obok grupka zabudowań, dość ponurych i jednolitych, które Leonie uznała za sanatorium.

Przed wjazdem na główną ulicę courrier zwolnił, ledwo się toczył. Po prawej mieli pionową szarą ścianę górskiego zbocza, po lewej ciągnęły się domy, pensjonaty i hotele. Na każdym budynku zamocowano przynajmniej jedną lampę gazową w solidnej metalowej oprawie.

Nie takiego pierwszego wrażenie spodziewała się Leonie. Znalazła się w eleganckim modnym miasteczku, gdzie czuło się dobrobyt. Sama droga, choć z ubitej ziemi, była czysta i doskonale utrzymana, a do domów prowadziły szerokie kamienne stopnie. Jechali szpalerem wawrzynów, między rzędami wielkich drewnianych donic, z których rośliny wylewały się na ulicę. Minęli krągłego dżentelmena w zapiętym surducie, dwie damy, skryte pod parasolkami, oraz trzy nianie. Każda pchała chaise roulante. Jakaś guwernantka prowadziła grupkę dziewcząt ustrojonych wstążeczkami, szeleszczących falbaniastymi haleczkami.

Skręcili z głównej drogi i woźnica zatrzymał konie.

– La Place du Perou. S'il vous plait. Terminus.

Koniec podróży.

Niewielki skwer z trzech stron otaczały budynki. Ocieniały go drzewka cytrynowe. Złote słońce, przesiane przez liście, tworzyło na ziemi ruchomą szachownicę. Znajdował się tam także wodopój dla koni. Z parapetów barwnymi kaskadami spływały ostatnie letnie kwiaty, a w ocienionej pasiastymi markizami kawiarence na rogu siedziały doskonale ubrane damy oraz ich męska eskorta, pokrzepiając się jadłem i napojem. Na drugim rogu Wznosił się kościółek.

– Szalenie malownicze – mruknął Anatol.

Woźnica zeskoczył z kozła i zajął się wyładowywaniem bagażu.

– S'il vous plait, mesdamcs et messieurs. La Place du Perou. Terminus – Powtórzył.

Pasażerowie jeden po drugim zsiadali z wozu. Padały śpieszne słowa pożegnania, jak to zwykle bywa między osobami, które razem podróżowały, ale poza tym niewiele mają ze sobą wspólnego. Pan Fromilhague uchylił kapelusza i zniknął. Gabignaud potrząsnął dłonią Anatola, a następnie wręczył mu wizytówkę, zapewniając, że ma nadzieję spotkać go jeszcze, może przy stoliku do kart albo na którymś z wieczorków muzycznych, organizowanych w Limoux lub Quillan. Następnie, uniósłszy kapelusz przed Leonie, podążył swoją drogą.

Anatol objął siostrę za ramiona.

– Nie jest tak źle, jak się obawiałem.

– Jest cudownie. Naprawdę, uroczo.

Na skwerku pojawiła się zdyszana dziewczyna w szarym stroju pokojówki. Była pulchna i śliczna, miała oczy czarne jak węgiel i prowokujące usta. Spod białego czepka uciekło pasmo grubych czarnych włosów.

– Aha! Oto nasz komitet powitalny – domyślił się Anatol.

Za służącą ujrzeli młodego człowieka o przystojnej twarzy, także z trudem łapiącego oddech. Miał na sobie koszulę rozpiętą od szyją, w dekolcie zawiązał czerwoną chustkę.

– Et voila – skwitował Anatol. – Jeśli się nie mylę, znamy już także

przyczynę spóźnienia naszej przewodniczki.

Dziewczyna upchnęła włosy pod czepkiem i podbiegła do przyjezdnych. Dygnęła.

– Senher Vernier? Madomaisela. Madama przysłała mnie, żebym pań

stwa zaprowadziła do Domaine de la Cade. Kazała przeprosić, ale dwu-

kółka się popsuła. Już naprawiają, ale madama powiedziała, że prędzej bę

dzie na piechotę. – W tym miejscu służąca obrzuciła spojrzeniem pełnym

zwątpienia delikatne pantofelki z koźlej skórki na nogach Leonie. – Jeśli

państwo nie mają nic przeciwko…

Anatol zlustrował dziewczynę uważnym spojrzeniem. Jak się nazywasz?

– Marieta, senher.

– Doskonale. Powiedz nam wobec tego. ile potrwa naprawa dwukółki?

– Ja tam nie wiem. Koło się złamało.

– A jak daleko jest do Domaine de la Cade?

– Pas luenh. Niedaleko.

Obejrzał się przez ramię na zdyszanego chłopaka.

– Bagaże zostaną dostarczone później?

– Oc, senher. Pascal przyniesie.

– W tej sytuacji – Anatol zwrócił się do siostry – skoro brak jakiejkolwiek obiecującej alternatywy, głosuję za tym, byśmy postąpili zgodnie z radą ciotki i poszli pieszo.

– Co?! – wyrwało się Leonie. Przecież ty nie znosisz chodzić! – Położyła dłonie na swoich żebrach, przypominając mu w ten sposób, że jest ranny i spacer na pewno nie wyjdzie mu na zdrowie. Dasz radę?

– Nic mi nie będzie – odparł. Przyznaję, nie jestem z tego powodu uszczęśliwiony, ale jakie mamy inne wyjście? Wolę się przejść niż bezczynnie czekać.

Służąca uznała jego słowa za polecenie, więc dygnęła ponownie, odwróciła się na pięcie i ruszyła przed siebie.

Leonie patrzyła za nią z otwartymi ustami.

– Co to za…! – wykrztusiła, gdy wreszcie odzyskała głos.

Anatol zaśmiał się głośno, odrzucając do tyłu głowę.

– Witamy w Rennes-les-Bains. – Wziął siostrę za rękę. – Chodź, petite.

Bo zostaniemy tu sami!


***

Marieta poprowadziła ich cienistym przesmykiem między domami. Chwilę później wynurzyli się w słońcu na starym kamiennym moście. Daleko w dole, na płaskich kamieniach, szemrała woda. Leonie aż zabrakło tchu. Zakręciło jej się w głowie od tego światła, przestrzeni i wysokości.

– Leonie, depeche-toil – zawołał Anatol.

– Dobrze, dobrze, już idę.

Przeszli przez rzekę, skręcili w prawo i znaleźli się na jakiejś ścieżynce, wiodącej ostro w górę, pomiędzy drzewa na zboczu wzgórza. Rodzeństwo w ciszy szło jedno za drugim. Każdy oddech był cenny.

Coraz wyżej wspinali się górskim szlakiem, cętkowanym kamieniami i opadłymi z drzew liśćmi, coraz bardziej zagłębiali się w gęsty las. Wkrótce ścieżka wyprowadziła ich na wiejską drogę, poznaczoną zaschniętymi koleinami i śladami kopyt. Tutaj drzewa odsunęły się nieco od traktu, więc między poszczególnymi kępami kładły się długie cienie.

Leonie przystanęła, spojrzała w tył. W dole, ciągle jeszcze dość blisko, widziała spadziste, czerwone i szare dachy Rennes-les-Bains. Rozpoznała hotel i bez trudu odnalazła skwer, na którym wysiedli z powozu. Rzeka wiła się zieloną wstążką połyskującą srebrem, miejscami czerwieniła się od jesiennych liści.

Trzeba iść.

W pewnej chwili szlak powiódł ich lekko w dół i zaraz wyszli na płaskowyż. Na wprost mieli kamienne filary oraz bramę prowadzącą na teren wiejskiej posiadłości. Ogrodzenie z kutego żelaza ciągnęło się daleko w obie strony, ginęło między jodłami i cisami. Majątek zdawał się ponury i wyniosły. Leonie zadrżała. Na chwilę opuścił ją duch poszukiwacza przygód. Przypomniała jej się niechęć matki do rozmów o Domaine de la Cade, o spędzonym tutaj dzieciństwie. A potem słowa doktora Gabignau-da, usłyszane przy obiedzie.

Miejsce o takiej reputacji…

– Co to znaczy cade! zapytał Anatol.

– My tutaj tak nazywamy jałowiec, senher wyjaśniła służąca.

Leonie podeszła do płotu i oparła dłonie na prętach, jak więzień na kratach. Przycisnęła rozpaloną twarz do chłodnego metalu. Za ogrodzeniem rozciągał się ogród.

Całość spowijał wilgotny półmrok gęstej zieleni, tu i ówdzie połyskiwała słoneczna szczelina. Krzewy ozdobne, krzaki bzu, żywopłot i klomby, kiedyś zapewne kipiące barwami, sprawiały wrażenie zaniedbanych. Lekceważąco potraktowane ozdoby świadczyły o tym, że nie spodziewano się tutaj żadnych gości.

Na środku szerokiej żwirowej ścieżki, wiodącej od bramy do domu, stał pusty i suchy basen dla ptaków. Po lewej – wyschnięte oczko wodne. zwieńczone jakąś zardzewiałą konstrukcją. Po prawej – rząd jałowców rosnących dziko, nieokiełznanych. A nieco dalej ruina oranżerii z powybijanymi szybkami.

Gdyby Leonie trafiła tutaj przypadkiem, uznałaby to miejsce za opuszczone. Spojrzała w prawo i ujrzała nad ogrodzeniem tablicę z szarego łupku. Słowa na niej wypisane znaczyły ciemne smugi. Jak ślady szponów.

Domaine de la Cade.

Ten dom nie życzył sobie odwiedzin.

ROZDZIAŁ 24

– Zakładam, że istnieje inna droga do domu – rzekł Anatol.

– Oc, senher – potwierdziła Marieta. – Główne wejście jest od północy. Pan kazał tam zrobić trakt od drogi do Sougraigne. Ale to na piechotę godzina albo i lepiej, dookoła Rennes-les-Bains i potem w górę. O wiele dłużej niż przez las.

– A czy pani kazała ci przyprowadzić nas górską ścieżką? Dziewczyna spiekła raka.

– Nie zabroniła.

Czekali cierpliwie, aż Marieta wyłowi z kieszeni fartucha wielki mosiężny klucz. Nie bez trudu przekręciła go w zamku, pchnęła prawe skrzydło i wpuściła gości. Zaraz po ich przejściu zamknęła zgrzytliwą bramę.

Leonie czuła się nieswojo. I zdenerwowana, i podekscytowana. Idąc za Anatolem wąską zieloną ścieżką, najwyraźniej rzadko używaną, miała wrażenie, że jest bohaterką jakiegoś opowiadania. Wkrótce dotarli do wysokiego żywopłotu z łukowatym przejściem, ale zamiast podążyć w tamtym kierunku, zostali poprowadzeni na szeroki podjazd, wysypany żwirem i dobrze utrzymany, bez śladu mchu czy trawy, obwiedziony szpalerem chataignier, którym z gałęzi zwisały kasztany w kolczastych łupinach.

W końcu ujrzeli dom.

– Och! – wyrwało się Leonie w zachwycie.

Był wspaniały. Imponujący, o doskonale wyważonych proporcjach, perfekcyjnie zaprojektowany w taki sposób, że jednocześnie korzystał ze słońca i otwierał widok na dolinę. Parter oraz dwa piętra zwieńczał lekko skośny dach. Od białych ścian odcinały się rzędy okiennic. Balkonowe okna na parterze wychodziły na taras o balustradach z kutego żelaza. Ca-ty dom porośnięty był bluszczem, który miejscami płonął żywą czerwienią liści błyszczących jak wypolerowane.

Gdy podeszli bliżej, Leonie dostrzegła na występie wzdłuż najwyższego piętra gładki murek, a za nim osiem okrągłych okienek.

Może z któregoś z nich wyglądała kiedyś mama?

Szerokie stopnie, rozłożone w półokrąg, prowadziły do podwójnych drzwi wejściowych z czarnego drewna, z mosiężną framugą i kołatką. Chronił je łukowaty kamienny portal, a po bokach strzegły dwie wielkie donice z ozdobnymi wiśniami.

Weszli do obszernego holu. Podłogę wyłożono szachownicą czerwonych i czarnych płytek, ściany oklejono kremową tapetą w żółte i zielone kwiaty, dzięki której wnętrze zdawało się bardziej przestronne i jaśniejsze. Pośrodku stał mahoniowy stół, a na nim, w dużym wazonie, piękne białe róże. Doskonale utrzymane drewno tworzyło przytulną atmosferę.

Na ścianach wisiały portrety wąsatych mężczyzn w różnych mundurach oraz kobiet w sukniach o sutych spódnicach, a także wybór zamglonych krajobrazów i klasyczne sceny sielankowe.

Na lewo od wielkich schodów, prowadzących na piętro, stał fortepian muśnięty cieniuteńką warstewką kurzu.

– Madama przyjmie państwa na tarasie popołudniowym – oznajmiła

Marieta.

Poprowadziła ich przez oszklone drzwi balkonowe, wychodzące na południe, na taras ocieniony winoroślą i kapryfolium. Biegł przez całą szerokość domu, otwierając widok na doskonale utrzymane klomby i trawniki. Odległy rząd kasztanowców i jodeł znaczył granicę, w słońcu błyszczała altana ze szkła i pomalowanego na biało drewna. Na pierwszym planie wzrok przyciągała gładka powierzchnia stawu.

– Tędy, madomaisela, senher.

Poszli za służącą w dalszy koniec tarasu, do plamy cienia rzucanego przez dużą żółtą markizę. Stał tam stół nakryty dla trzech osób. Biały obrus, biała porcelana, srebrne sztućce i bukiet polnych kwiatów na środku: fiołki, bodziszki, lilie.

– Powiem pani, że państwo już są. – Marieta zniknęła w półmroku

spowijającym wnętrze domu.

Leonie oparła się o kamienną balustradę. Twarz miała całą w rumieńcach. Rozpięła rękawiczki na nadgarstkach, rozwiązała kapelusz, zdjęła go i użyła zamiast wachlarza.

– Poprowadziła nas dookoła – zauważyła.

Słucham?

Dziewczyna wskazała wysoki żywopłot na krańcu trawnika.

– Gdybyśmy przeszli pod łukiem, przecięlibyśmy ogród. A ona zapro

wadziła nas naokoło, żebyśmy podeszli od frontu.

Anatol także zdjął kapelusz i wraz z rękawiczkami położył go na murku.

– Budynek jest piękny. Mogliśmy podziwiać widoki.

– Nie przysłali powozu, gospodyni nas nie wita – ciągnęła Leonie wszystko to bardzo dziwne.

– Zobacz, jakie piękne ogrody.

– Tak, to prawda, tutaj są piękne, ale od tyłu posiadłość wygląda na zaniedbaną. Opuszczoną. Zniszczona oranżeria, zarośnięte klomby…

Anatol zaśmiał się głośno.

– „Zaniedbana"! „Opuszczona"! Przesadzasz, siostrzyczko. Przyznaję, majątek jest w stanie raczej zbliżonym do natury, ale poza tym…

– Jest kompletnie zaniedbany! – Upierała się Leonie z wypiekami na twarzy. Oczy jej błyszczały. – Nic dziwnego, że ma taką złą opinię w okolicy!

– Nie rozumiem.

– Ten impertynent na stacji, pan Denarnaud… Pamiętasz jego minę, kiedy powiedziałeś, dokąd jedziemy? A co mówił doktor Gabignaud? Pan Fro-rnilhague od razu go uciszył. Pamiętasz? Wszystko to bardzo tajemnicze.

– Nic podobnego – zaprzeczył Anatol zirytowany. – Ty się we wszystkim dopatrujesz mrocznych historii, niczym z opowiadań twojego ulubionego pana Poego. – Zrobił przerażającą minę. – „Złożyliśmy ją do grobu żywcem" – zacytował trzęsącym się głosem. – „A teraz stoi w drzwiach!". Będę Roderickiem Usherem, ty się zmienisz w Madeleine.

– A zamek był zardzewiały – dorzuciła nieustępliwie. – Najwyraźniej dawno nikt go nie otwierał. Mówię ci, to wszystko jest bardzo dziwne.

Za ich plecami odezwał się miękki, czysty głos.

– Przykro mi, że tak to odczuliście, chciałabym jednak zapewnić was,

że jesteście tutaj mile widziani.

Anatol aż się zatchnął.

Leonie poczuła, że twarz jej płonie. Obróciła się gwałtownie.

W progu stała kobieta doskonale pasująca do głosu. Elegancka i pewna siebie, wysoka, smukła. Rysy miała doskonale harmonijne, cerę olśniewającą. Gęste blond włosy zostały zebrane wysoko, ani jedno pasmo nie śmiało się wymknąć spod kontroli. A najbardziej przyciągały uwagę oczy, jasnoszare jak ortoklaz, kamień księżycowy.

Dłoń Leonie sama poderwała się ku niesfornym lokom nie do okiełznania.

– Ciociu, my…

Objęła wzrokiem zakurzone stroje podróżne. Ubiór ciotki był nieskazitelny. Modna kremowa bluzka ze stójką i bufiastymi rękawami, identycznego koloru spódnica o prostym kroju z przodu, dopasowana w talii i marszczona z tyłu.

Izolda postąpiła do przodu.

– Witaj, Leonie – rzekła, podając dziewczynie smukłą dłoń o długich

palcach. – I ty, Anatolu.

Młody mężczyzna skłonił się i pochylił nad dłonią gospodyni.

– Ciociu rzekł z uśmiechem, podnosząc na kobietę spojrzenie ocienione czarnymi rzęsami. – Miło nam cię poznać.

– Cała przyjemność po mojej stronie. I proszę, mów mi po imieniu, Anatolu. „Ciocia" brzmi zbyt oficjalnie. Poza tym w tej roli czuję się stara.

– Służąca przyprowadziła nas tylnym wejściem – powiedział Anatol. Gorąco też zrobiło swoje, dlatego Leonie była poirytowana, ale – objął szerokim gestem dom oraz całą posiadłość – skoro taka jest nagroda za trudy podróży, warto było je podjąć.

Izolda podziękowała za komplement lekkim skinieniem głowy, po czym zwróciła się do Leonie.

– Prosiłam Marietę, by wam wyjaśniła niefortunny zbieg okoliczności.

ale ta dziewczyna jeszcze ma pstro w głowie. Przykro mi, że pierwsze wrażenie wypadło nie najlepiej. Cieszę się jednak, że już dotarliście.

Leonie w końcu odzyskała głos.

– Ciociu, wybacz mi nieuprzejme zachowanie.

– Nie ma o czym mówić – rzekła z uśmiechem gospodyni. – Siadajcie. zapraszam. Najpierw herbata, a l'anglaise, potem Marieta zaprowadzi was do pokojów.

Zajęli miejsca i natychmiast przyniesiono im srebrny czajniczek z naparem, dzbanek świeżej lemoniady, a zaraz potem talerze z pikantnymi przekąskami oraz słodyczami.

Izolda nalała gościom herbaty. Napar był delikatny, jasny, pachniaJ drewnem sandałowym i Orientem.

– Cóż za aromat! – zachwycił się Anatol. – Co to takiego?

– Mieszanka mojego pomysłu. Lapsang souchong i verveine. Werbena z tą szczególną czarną herbatą wydaje mi się znacznie bardziej orzeźwiająca niż ciężkie angielskie i niemieckie napary, tak modne ostatnimi czasy. -Podsunęła Leonie talerz z cieniutkiej porcelany, na którym ułożono duże plastry jasnożółtej cytryny. – Wasza mama przysłała bardzo miły telegram, potwierdzający wasz przyjazd. Mam nadzieję, że ją także dane mi będzie poznać. Może zdołałaby się tu wybrać wiosną?

Leonie miała w pamięci niechęć matki do rodzinnego majątku, którego nigdy nie uważała za swój prawdziwy dom, ale jednocześnie nie chciała uchybić dobrym manierom, więc gładko skłamała.

– Mama będzie zachwycona. Zimą miała kłopoty ze zdrowiem,

w przeciwnym razie przyjechałaby pożegnać wujka.

Izolda uśmiechnęła się i odwróciła do Anatola.

– Czytałam w gazetach, że w Paryżu temperatura spadła znacznie po

niżej zera. Aż trudno w to uwierzyć!

Anatolowi rozbłysły oczy.

– Rzeczywiście, świat zlodowaciał. Nawet Sekwana zamarzła! Ludzie

umierali z zimna na ulicach, aż władze były zmuszone otworzyć schroni

ska w szkołach, strzelnicach, w łaźniach, nawet w Palais des Arts Liberaux

na Polach Marsowych, w cieniu wyniosłej wieży pana Eiffela.

– I w salach do szermierki? Anatol zamrugał zdziwiony.

– Jak to?

– Masz skaleczenie nad okiem. Myślałam, że wprawiasz się we władaniu ostrzem.

– Anatol został napadnięty – wtrąciła się Leonie – w noc rozruchów w Palais Garnier.

– Bardzo cię proszę…! zaprotestował.

– Raniono cię? zaniepokoiła się Izolda.

Wyszedłem z kilkoma siniakami, nie ma o czym mówić – uciął, rzucając siostrze wściekłe spojrzenie.

– Tutaj nie dotarły wieści o rozruchach? – spytała Leonie. – W Paryżu nie pisano o niczym innym, tylko o aresztowaniach abonnes.

Izolda nie spuszczała wzroku z Anatola.

– Okradziono cię?

– Straciłem zegarek, pamiątkę po ojcu. Na szczęście nie zdążyli mi zabrać nic więcej.

– Napadli cię uliczni rabusie? – Wydawać by się mogło, że Izoldzie zależało na odpowiedzi twierdzącej.

– Tak. Po prostu miałem pecha.

Na kilka chwil zapadła przy stole niezręczna cisza, ale gospodyni szybko podjęła swoje obowiązki.

– O ile mi wiadomo – zwróciła się do Leonie – wasza matka spędziła

tu część dzieciństwa.

Dziewczyna przytaknęła ruchem głowy.

– Musiała być bardzo samotna – uznała Izolda. – Nie miała towarzystwa innych dzieci.

Leonie uśmiechnęła się, wdzięczna, że nie musi zmyślać na temat zauroczenia matki Domaine de la Cade.

– Zostaniesz tutaj, ciociu, czy wrócisz do Tuluzy? – spytała bezmyślnie.

Izolda, zmieszana, spuściła powieki.

– Do Tuluzy? – podniosła na gościa zdziwione spojrzenie. – Obawiam się, że nie rozumiem…

– Siostro… – odezwał się Anatol.

Leonie zaczerwieniła się, ale dzielnie zniosła jego karcący wzrok.

– Mama chyba mówiła, że ciocia Izolda pochodzi z Tuluzy.

– Anatolu, nic się nie stało. Ale, skoro już o tym mowa, wychowywałam się w Paryżu.

Leonie przysunęła się bliżej ciotki, ostentacyjnie ignorując brata. Coraz bardziej ciekawiło ją, jak poznała wujka. O ile wiedziała, Jules Las-combe nie tęsknił za ożenkiem.

– Chciałabym wiedzieć… – zaczęła.

– Czy utrzymujesz ścisłe więzi towarzyskie z Rennes-les-Bains? – Anatol bezpardonowo przerwał siostrze w pół zdania. Okazja przepadła.

Izolda pokręciła głową.

– Mój mąż nie był zainteresowany podejmowaniem gości, a po jego śmierci, przyznaję szczerze, zaniedbałam obowiązki towarzyskie.

– Na pewno ludzie ci współczują.

– W ostatnich tygodniach życia męża mogłam liczyć na serdeczną pomoc większości sąsiadów. A po jego śmierci musiałam dopilnować wielu spraw poza Domaine de la Cade, więc bywałam tutaj znacznie rzadziej, niż powinnam. Teraz jednak… urwała i wciągnęła Leonie do rozmowy za pomocą kolejnego czarującego uśmiechu jeśli nie będziecie mieli nic przeciwko temu, zamierzam skorzystać z waszych odwiedzin, by w najbliższą sobotę wydać przyjęcie dla kilku osób z okolicy. Co ty na to, Leonie? Nie planuję nic wielkiego, ale moglibyście poznać przynajmniej najbliższych sąsiadów.

– Cudownie! – ucieszyła się Leonie i zapomniawszy o bożym świecie,

zaczęła wypytywać o szczegóły wiejskiego przyjęcia.

Popołudnie mijało niespiesznie. Izolda okazała się wspaniałą gospodynią, uważną i czarującą, Leonie czuła się w jej towarzystwie doskonale. Pogryzała chleb z pełnych ziaren, posmarowany białym kozim serem i posypany siekanym czosnkiem, chrupała cienkie paluszki tostowe z pastą anchois i grubo mielonym czarnym pieprzem, delektowała się pięknie podaną na tacy szynką wędzoną z półkolami dojrzałych fig. Napawała się tartą rabarbarową, słodkim pieczywem, złotym i obsypanym cukrem, syciła wzrok urodą błękitnej porcelanowej kompotiery, pełnej wywaru z morwy i wiśni, dzbanuszka ze śmietanką i srebrnej łyżki o długim trzonku.

– A to co to takiego? – spytała, wskazując talerz fioletowych cukierków, pokrytych białym lukrem. – Wyglądają smakowicie.

– Perły Pirenejów. Krople woni trawy cytrynowej, utrwalone w kawałeczkach cukru. Twoje ulubione, Anatolu, o ile mi wiadomo. A to – wskazała inny talerz – domowej roboty krem czekoladowy. Jules wiedział, kogo zatrudnić w kuchni. Ta kobieta pracuje u rodziny już prawie czterdzieści lat. – W jej głosie zabrzmiała nuta smutku, która obudziła w Leonie podejrzenie, że Izolda czuje się w Domaine de la Cade nieproszonym gościem zamiast panią na włościach.

– Pracujesz w gazecie? – spytała gospodyni Anatola.

– Rzuciłem to zajęcie jakiś czas temu. Nie odpowiada mi zawód żurnalisty. Bez przerwy człowiek pisze o awanturach domowych, konflikcie algierskim czy najnowszym kryzysie we władzach Akademii Sztuk Pięknych… Przygnębiało mnie zajmowanie się sprawami, które w ogóle mnie nie obchodziły. Teraz pisuję recenzje dla „ La Revue Blanche " i „ La Revue Contemporaine ", ale głównie daję upust literackim zapędom na mniej komercyjnym polu.

– Anatol jest w radzie konsultacyjnej magazynu kolekcjonerskiego -wtrąciła Leonie.

Izolda skwitowała rzecz uśmiechem.

– Chciałabym jeszcze raz podkreślić – powiedziała -jak bardzo się cieszę, że zechcieliście przyjąć zaproszenie. Obawiałam się, że perspektywa spędzenia na wsi całego miesiąca może się wam wydać niezbyt pociągająca w porównaniu z atrakcjami, jakie oferuje Paryż.

– W Paryżu nietrudno się znudzić – odparła Leonie uprzejmie. Te straszne wieczorki w towarzystwie wdów i starych panien, lamentujących na obecne czasy i z tęsknotą wspominających epokę cesarstwa… Wolę czytać!

– Leonie jest une lectrice assidue wyjaśnił z uśmiechem Anatol. Wiecznie z nosem w książce. A przy tym wybiera lektury, powiedziałbym…- sensacyjne. Całkiem obce mojemu gustowi. Historie o duchach, gotyckie horrory…

– Mamy tutaj bogatą bibliotekę. Mąż był zapalonym historykiem, inte

resował się różnymi mniej znanymi… – zawiesiła głos, szukając właściwego

słowa-… szczególnymi dziedzinami nauki. – Ponownie przerwała.

Leonie przyjrzała jej się z zaciekawieniem, ale ciotka nie uściśliła, czym dokładniej interesował się jej maż.

– Często kupował pierwsze wydania i różne rzadko spotykane wolumi

ny- podjęła gospodyni. Z pewnością niejeden cię zainteresuje, Anatolu.

Jest też szeroki wybór powieści i wydawnictw „Le Petit Journal", które za

ciekawią ciebie, jak sądzę. – Lekko przechyliła głowę w stronę dziewczyny.

– Bardzo proszę, czujcie się jak u siebie i korzystajcie z biblioteki do woli.

Minęła siódma. Cień rozłożystego kasztana wygonił z tarasu ostatnie ślady słońca, na trawnikach kładły się ciemne smugi wieczoru. Izolda zadzwoniła srebrnym dzwoneczkiem, który stał na stole.

Jak za sprawą czarów natychmiast pojawiła się Marieta.

– Czy Pascal przyniósł bagaże?

– Już dawno, madama.

– Doskonale. Leonie, umieściłam cię w Pokoju Żółtym. Anatolu, dla ciebie przewidziałam Apartament Anjou, na froncie domu. Wychodzi na północ, ale to bardzo przyjemne wnętrze.

– Na pewno będę się w nim czuł doskonale.

– Ponieważ posililiśmy się przy herbacie, a pewnie oboje jesteście zmęczeni i chcielibyście się wcześniej położyć, nie planuję na dzisiaj kolacji. Jeśli poczujecie apetyt, wystarczy zadzwonić na służbę, dostaniecie wszystko, o co poprosicie. Ja pozwalam sobie na drobną przekąskę o dziewiątej, w salonie; jeśli zechcecie się do mnie przyłączyć, będzie mi bardzo miło.

– Dziękuję – rzekł Anatol.

– Bardzo dziękujemy – powiedziała Leonie.

Wszyscy troje wstali.

– Mam ochotę przejść się po ogrodach – rzucił Anatol. – Wypalę papierosa.

W szarych oczach Izoldy zapalił się dziwny błysk.

– Nie chciałabym ci niczego narzucać, ale proponuję wstrzymać się ze

zwiedzaniem posiadłości do rana. Niedługo będzie ciemno. Nie chcielibyśmy cię szukać pierwszego wieczoru.

Na kilka chwil zapadła cisza. Po czym, ku zdumieniu Leonie, Anatol uśmiechnął się, jakby usłyszał przedni dowcip, zamiast protestować przeciwko ograniczeniu wolności. Ujął dłoń ciotki i ją ucałował. Perfekcyjnie doskonały, idealnie uprzejmy.

Pozornie.

– Oczywiście, ciociu, jak sobie życzysz. Do usług.

ROZDZIAŁ 25

Leonie poszła za służącą na piętro, a tam długim korytarzem, ciągnącym się przez cały dom. Po drodze Marieta pokazała jej, gdzie znaleźć toaletę i przestronną łazienkę z wielką miedzianą wanną pośrodku.

– Oto Pokój Żółty, madomaisela – rzekła, otworzywszy drzwi. Odstąpiła, przepuszczając gościa. – Ciepła woda jest na toaletce. Czy jeszcze czegoś będzie panienka teraz potrzebowała?

– Nie, dziękuję.

Służąca ukłoniła się i odeszła.

A Leonie długi czas stała i z ogromną przyjemnością rozglądała się po wnętrzu, które miało być jej ukochanym azylem przez najbliższe cztery tygodnie. Był to przyjaźnie urządzony pokój, równocześnie ładny i wygodny. z widokiem na rozległe trawniki od strony południowej. Przez otwarte okna słyszała dalekie pobrzękiwanie porcelany i rozmowy służby sprzątającej ze stołu.

Ściany pokryto papierową tapetą w delikatny wzór z fioletowych i różowych kwiatów, pasującą do zasłon oraz tapicerki, dzięki czemu uzyskano wrażenie lekkości mimo głębokiej barwy mahoniowych mebli. Łóżko, chyba największe, jakie w życiu widziała, prawdziwe łozę, miało bogato zdobione szczyty z błyszczącego drewna. Usadowiło się niczym egipska barka na samym środku pomieszczenia. Obok niego przycupnęła nocna szafka na lwich łapach, na niej brązowy świecznik oraz szklanka i dzbanek z wodą, przykryty białą haftowaną serwetką. Znajdował się tam również jej własny kuferek z robótkami, a także kaseta z papierami oraz przybory malarskie. Podróżne sztalugi ustawiono obok szafy.

Podeszła do wysokiej garderoby, rzeźbionej w takie same skomplikowane egipskie wzory jak łoże, wyposażonej w dwa długie lustra, osadzone po zewnętrznej stronie drzwi. Otworzyła prawe skrzydło, budząc brzęk wieszaków na drążku. Zobaczyła swoje halki, suknie popołudniowe, wieczorowe i żakiety, wiszące w równych rzędach. Wszystko pięknie rozpakowane.

W obszernej komodzie obok szafy znalazła bieliznę oraz drobniejsze sztuki ubrania: kamizelki, gorsety, bluzki, pończochy – ułożone staranie w głębokich, ciężkich szufladach, z których dobywał się zapach lawendy.

Kominek znajdował się w ścianie naprzeciwko drzwi, a nad nim lustro w mahoniowej ramie. Pośrodku gzymsu stał porcelanowy, złocony zegar z Sevres, podobny do tego, który mieli w domu.

Leonie zdjęła sukienkę, bawełniane pończochy, kombinację i gorset, upuszczając fragmenty odzieży na dywan i fotel. Pozostawszy w samej bie-liźnie, nalała ciepłej wody z dzbanka do miski. Obmyła twarz i ręce, odświeżyła dekolt. Skończywszy, zdjęła kaszmirowy peniuar z ciężkiego mosiężnego haka po wewnętrznej stronie drzwi i usiadła przy toaletce, przed środkowym z trzech wysokich okien o małych szybkach.

Szpilka za szpilką oswobodziła loki mieniące się żywym blaskiem miedzi i pozwoliła im swobodnie opaść na ramiona. Sięgały aż do szczupłej talii. Przechyliła lustro i długimi, zamaszystymi gestami rozczesywała nieposłuszną gęstwinę, aż ta spłynęła jej na plecy niczym jedwabna przędza.

W pewnej chwili dostrzegła kątem oka jakiś ruch w ogrodzie.

– Ten Anatol! – mruknęła. Na pewno zignorował życzenie Izoldy i wybrał się do ogrodów.

Taką miała nadzieję.

Odpychając od siebie niegodne uczucie, odłożyła szczotkę do włosów na toaletkę i obeszła mebelek, by wyjrzeć przez okno. Ostatnie ślady odchodzącego dnia pożegnały się z niebem. Gdy wzrok Leonie przywykł do zmierzchu, dostrzegła kolejne poruszenie, tym razem na odległym krańcu trawnika, przy wysokim żywopłocie, już za stawem.

Widziała postać dosyć wyraźnie. Mężczyzna z gołą głową skradał się ukradkiem, co kilka kroków oglądając się za siebie.

A może to wzrok płata mi figle? – pomyślała.

Mężczyzna roztopił się w cieniach.

Leonie wydało się, że słyszy kościelny dzwon z doliny, rozrzedzoną smutną nutę. Gdy jednak wytężyła słuch, dotarły do niej tylko odgłosy wiejskiej posiadłości o zmierzchu. Szept wiatru w gałęziach drzew, chór ptaków układających się do snu. I przeszywający skrzek sowy, ruszającej na nocne łowy.

Uświadomiła sobie, że ma gęsią skórkę na ramionach, więc zamknęła okno. Po chwili wahania zaciągnęła zasłony. Tajemniczy mężczyzna prawie na pewno okazałby się ogrodnikiem, może po jednym głębszym, albo jakimś służącym, który poważył się na niedozwolony skrót przez trawniki, ale tak czy inaczej, było w tej scenie coś nieprzyjemnego, coś, co wywoływało ciarki na plecach. Leonie wolałaby go nie widzieć.

Ciszę pokoju rozerwało głośne stuknięcie w drzwi.

– Kto tam!

– Cest moi odezwał się Anatol. – Jesteś w przyzwoitym stanie? Mogę wejść?

– Attend, farrive.

Jedną chwileczkę.

Zawiązała peniuar. odgarnęła włosy z twarzy. Ze zdziwieniem stwierdziła, że drżą jej ręce.

– Co się stało? – zapytał Anatol, gdy w końcu otworzyła drzwi. – Taka jesteś wystraszona…

– Nic… nic – odrzekła.

– Ej, petite, na pewno? Jesteś biała jak prześcieradło.

– Spacerowałeś po ogrodach? – spytała nagle. – Dosłownie przed kilkoma minutami?

Anatol pokręcił głową.

– Rzeczywiście, nie od razu poszedłem do pokoju, ale nie ruszałem się z tarasu. Tam wypaliłem papierosa. Dlaczego pytasz?

– Widzisz… – zaczęła, ale zmieniła zdanie. – Nieważne. Nie ma o czym mówić.

Anatol zrzucił ubranie siostry z fotela i usadowił się w nim wygodnie. To pewnie był któryś z chłopców stajennych.

Wyjął z kieszeni papierośnicę i pudełko zapałek, jedno i drugie położył na stole.

– Nie pal tutaj – poprosiła go siostra. – Papierosy są niezdrowe.

Wzruszył ramionami, sięgnął do innej kieszeni, z której wyciągnął jakąś niebieską broszurę.

– Przyda ci się dla zabicia czasu.

Wstał, podał siostrze monografię i wrócił na fotel.

– Voila. „Diables et Esprits Malefiques et Phantómes de la Montagne ".

Górskie diabły, złe duchy i fantomy.

Leonie nie słuchała. Zerknęła w stronę okna. Czyżby ten mężczyzna ciągle tam był?

– Na pewno dobrze się czujesz? Strasznie jesteś blada.

Głos brata przywołał ją do rzeczywistości. Ze zdumieniem spojrzała na książeczkę, którą trzymała w dłoni. Skąd ona się wzięła?

– Na pewno – odrzekła zakłopotana. – Nic mi nie jest. Co to za dzieło?

– Nie mam bladego pojęcia. Tytuł ma przerażający, więc powinno ci się spodobać. Zbierało kurz w bibliotece. Autor będzie tutaj na sobotniej kolacji. Monsieur Audric Baillard. Są tam jakieś ustępy na temat Domaine de la Cade. Zdaje się, że znajdziesz wszelkie możliwe historie na te

mat diabłów, złych duchów i widziadeł, związanych z tą okolicą, a zwłasz

cza tym majątkiem, od czasów wojen religijnych siedemnastego wieku. -

Uśmiechnął się do siostry promiennie.

Leonie podejrzliwie zmrużyła oczy.

A czemu zawdzięczam ten wspaniały gest?

– Czyż nie wolno bratu z dobroci serca wykonać gestu uprzejmości wobec ukochanej siostry?

– Wolno, wolno. I niejeden tak robi. Ale ty?

Uniósł ręce, poddając się.

– Cóż, przyznaję, miałem w tym własny interes. Uznałem, że jeśli się

pogrązysz w lekturze, nie będziesz psocić.

Rzuciła w niego poduszką, ale się uchylił.

– Pudło! – zawołał zuchwale. – Fatalny strzał. – Zgarnął ze stołu papierośnicę i zapałki, skoczył na równe nogi i w dwóch susach znalazł się przy drzwiach. – Daj mi znać, jak skończysz z panem Baillardem. Moim zdaniem, powinniśmy razem z Izoldą wypić kieliszeczek na dobranoc. Zgadzasz się ze mną?

– Czy to nie dziwne, że nie będzie kolacji?

– A co – zdziwił się – głodna jesteś?

– Nie, właściwie nie. Ale jakoś… Anatol położył palec na ustach.

– No to ciii. – Otworzył drzwi. – Miłej lektury, petite. Spodziewam się

recenzji.

Leonie słuchała jego pogwizdywania i równych kroków, cichnących na korytarzu. W końcu rozległo się miękkie klasnięcie drzwi, a potem dom na nowo spowiła cisza.

Dziewczyna podniosła poduszkę z podłogi i usiadła na egipskim łożu. Podciągnęła kolana pod brodę i otworzyła książkę.

Zegar na kominku wydzwonił wpół do ósmej i rozpoczął odliczanie.

ROZDZIAŁ 26

Paryż


Modne ulice i bulwary przykrył gęsty brunatny zmierzch. I w quartiers perdus, w niebezpiecznej okolicy, labirynt uliczek obrośniętych slumsami także chwytał drugi oddech.

Temperatura zaczęła spadać, zrobiło się chłodniej.

Domy i ludzie, tramwaje i powozy zdawały się krystalizować z cienia. a potem znikały w kolejnym jak zjawy. Markizy nad kawiarniami przy rue d'Amsterdam łopotały na wietrze, wyrywając się niczym spętane konie. Na Grands Boulevards wiatr szarpał gałęzie drzew.

Jesienne liście tańczyły po chodnikach dziewiątego arrondissement i na zielonych alejkach Parc Monceau. Nikt nie grał w klasy ani w „raz, dwa, trzy, baba Jaga patrzy", dzieci skryły się w budynkach ambasad. Rozśpiewały się druty nowego telegrafu na Poczcie Głównej, rozdzwoniły szyny tramwajowe.

O wpół do ósmej mgła zapłakała deszczem. Zimnym, szarym jak opiłki żelaza. Z początku wolno, później szybciej, gęściej. Służba z trzaskiem zamykała okiennice. W ósmej dzielnicy pechowcy, którzy nie zdążyli dotrzeć do celu, szukali schronienia przed gniewem burzy w Cafe Weber przy rue Royale, zamawiali piwo i absynt i sprzeczali się o wszystko i o nie przy ostatnich wolnych stolikach. Żebracy i bezdomni chijfonniers uciekali przed kąsającym deszczem pod mosty i kolejowe arkady.

W mieszkaniu przy rue de Berlin Marguerite Vernier leżała w swobodnej pozie na chaise longue. Jedną rękę miała podłożoną pod głowę, drugą udrapowaną na boku szezlongu, jedynie czubki palców muskały dywan, tak jak rozmarzona dziewczyna na letniej przejażdżce łodzią trąca lustro wody. Najlżejszy dotyk na świecie. Tylko błękitny cień na jej ustach i fioletowy siniak niczym kołnierz otaczający szyję, a także koszmarna bransoleta z zaschniętej krwi na przeciętym nadgarstku świadczyły o tym, że nie śpi.

Jak Tosca, jak Emma Bovary, jak mroczna bohaterka Prospera Menmeego, Carmen, tak i Marguerite była po śmierci piękna. Nóż o ostrzu splamionym krwią leżał obok jej dłoni, jakby wypadł ze słabnących palców.

Victor Constant nie zwracał na nią uwagi. Przestała dla niego istnieć dokładnie w chwili, kiedy zdał sobie sprawę, że nic więcej od niej nie dostanie.

Ciszę mąciło jedynie tykanie zegara.

Ciemność byłaby kompletna, gdyby nie blady płomień jedynej świecy.

Constant zapiął spodnie i zapalił tureckiego papierosa. Usiadł przy stole, by się zapoznać z dziennikiem, który służący znalazł w szafce nocnej Verniera.

– Przynieś mi brandy.

Nożem o żółtej rączce przeciął sznurek, rozwinął papier pakowy i wyjął z niego granatowy notatnik. W dzienniku znajdowały się codzienne zapiski Verniera, prowadzone skrupulatnie przez cały rok. Salony, w których bywał, lista długów sumiennie zapisywanych w dwóch kolumnach i sumowanych w momencie spłacenia, wzmianka o krótkim flircie z okultystami na początku roku, raczej w roli nabywcy książek niż akolity, różne zakupy, takie jak parasol czy egzemplarz „Poemes de Baudelaire" z limitowanej edycji Edmonda Bailly'ego, sprzedającego we własnej księgarni przy rue de la Chaussee d'Antin.

Constant nie był zainteresowany nudnymi szczegółami domowego życia, więc kartkował dziennik, ledwo rzucając okiem na kolejne strony, sprawdzając daty i czytając jedynie wyjątki, w których znajdował potrzebne informacje.

A szukał wzmianek o romansie Verniera z jedyną kobietą, jaką on, Constant, kiedykolwiek kochał. Ciągle jeszcze nie potrafił wymienić jej imienia, nawet w myślach. Trzydziestego pierwszego października zeszłego roku powiedziała mu, że muszą się rozstać. A przecież dla niej zrobiłby wszystko. Jej niechęć wziął za skromność i nie naciskał. Przeżył taki wstrząs, że o mało jej nie zabił. Niewiele brakowało, ale krzyczała tak głośno, że usłyszeli ją sąsiedzi w budynku obok.

Musiał ją zostawić. Zresztą przecież nie zamierzał jej skrzywdzić. Kochał ją, uwielbiał, ubóstwiał. Tylko nie mógł znieść zdrady. Sama się prosiła.

Po tamtej nocy zniknęła z Paryża. Przez cały listopad i grudzień Constant myślał o niej nieprzerwanie. Sprawa była prosta. On ją kochał, a ona go zdradziła. Ciało i umysł podsuwały mu wspomnienia wspólnie spędzonego czasu: jej zapach, giętkość, urok i czar. Pamiętał, jak przy nim siedziała, jak wdzięczna mu była za miłość. Skromna i posłuszna. Doskonała. Na początku roku żal zmienił się w gniew podsycany poniżeniem. We wściekłość silniejszą niż wówczas, gdy odeszła.

Chciał wymazać z pamięci jej obraz i chwytał się zwykłych sposobów, dostępnych dla dżentelmena, mieszkańca miasta, który nie musi się liczyć z każdym groszem. Jaskinie hazardu, nocne kluby, laudanum, które miało zrównoważyć działanie rosnących dawek związków rtęci, leku na jego coraz gorszy stan. I cały szereg midinettes, dziewek, które chociaż trochę ją przypominały. Ich miękkie ciała, płacące cenę za jej nielojalność. Constant był uderzająco przystojny. Potrafił być hojny. Wiedział, jak oczarować wdziękiem, więc dziewczęta szły z nim chętnie i spełniały każdą jego zachciankę. Do momentu gdy uświadamiały sobie, jak zdeprawowane miał gusta.

Nic mu nie pomagało. Nic nie mogło uśmierzyć męki.

Aż w ostatnich dniach stycznia wszystko się zmieniło. Gdy lód na Sekwanie zaczął topnieć, do uszu Constanta dotarły plotki o powrocie jego wybranki do Paryża. Mało tego. Nie dość, że była teraz wdową, to jeszcze na horyzoncie pojawił się kochanek. Ponoć oddała innemu to, czego odmawiała jemu.

Cierpiał katusze, spalał go gniew. Musiał wywrzeć na niej zemstę, musiał ukarać ich oboje. Nie miał innego celu w życiu. Widział jej krew na własnych rękach, oczyma wyobraźni oglądał ją cierpiącą tak. jak on przez nią cierpiał. Jedynym motywem jego działania stała się chęć ukarania zdrajczyni.

Imię rywala odkrył bez trudu. I od tego momentu myśl o tym, że ona i Vernier są kochankami, pojawiała się pierwsza każdego ranka, razem ze wschodem słońca, i była ostatnią, gdy księżyc wychodził na spotkanie nocy.

W lutym Constant rozpoczął prześladowania. Dążenie do odwetu. Postanowił najpierw zniszczyć dobre imię Verniera. Przyjął bardzo prostą taktykę: tu plotka, tam słówko w ucho gryzipiórka z jakiegoś szmatławca, ówdzie pomówienie. Kropla drąży skałę. Fałszywe dowody przechodziły z jednej chciwej dłoni do drugiej. Oszczerstwa tuczące się w labiryncie tajnych stowarzyszeń nowicjuszy, akolitów i hipnotyzerów, funkcjonujących poza szacowną fasadą Paryża, wiecznie podejrzliwych, zawsze w strachu przed zdradą. Smakowite wieści, dwuznaczne podszepty, anonimowe po-twarze i zniesławienia.

Kłamstwa, same kłamstwa, ale jakże pięknie podane.

Niestety, nawet ta kampania oszczerstw, choć tak zgrabnie prowadzona, nie dała Constantowi satysfakcji. Koszmary w dalszym ciągu nawiedzały jego sny, nawet dni prześladowały go wizerunkiem kochanków splecionych w miłosnym uścisku. Postępująca choroba odbierała mu sen. Gdy zamykał oczy, nękały go obrazy samego siebie, biczowanego i przybijanego do krzyża. Cierpiał od wizji własnego ciała, rozciągniętego na ziemi jak współczesny Syzyf, przygnieciony kamieniem, który oblał własnym potem, albo jak przykuty do skały Prometeusz, gdy dawna kochanka wczepiała się w jego pierś i wyrywała mu wątrobę.

W marcu doszło do pewnego rodzaju rozwiązania. Ona umarła. A jej śmierć przyniosła mu coś na kształt wyzwolenia. Z daleka patrzył, jak opuszczano trumnę w mokry dół na Cimetiere de Montmartre, i czuł. jak ktoś zdejmuje mu ciężar z ramion. Długo i z wielką przyjemnością obserwował Verniera pogrążonego w rozpaczy.

Wiosna ustąpiła gorącemu lipcowi, a potem sierpniowi. Constant znalazł spokój. Nadciągnął wrzesień. I nagle przypadkowo posłyszane słowa, kątem oka uchwycony obraz blond włosów pod niebieskim kapeluszem na Boulevard Haussmann, plotki na Montmartrze o trumnie bez ciała, złożonej do ziemi pół roku wcześniej. Wysłał dwóch ludzi, by wypytali Verniera, tej samej nocy, której doszło do zamieszek w Palais Garnier, ale irii przeszkodzono i nie dowiedział się niczego.

Przerzucał strony dziennika raz jeszcze, aż ponownie natrafił na datę szesnastego września. Strona była pusta. Vernier nie zapisał ani zdania na temat rozruchów w operze, nie odniósł się ani słowem do ataku, którego ofiarą padł w Passage des Panoramas. Ostatni wpis w pamiętniku datowany był dwa dni wcześniej. Constant po raz kolejny odwrócił kartki i przeczytał duże. mocne litery. Jedno słowo.

FIN.

KONIEC.

Zalała go fala gniewu. Litery tańczyły mu przed oczami, naśmiewały się, drwiły. Po tym wszystkim, co przeszedł, po wszystkim, co wycierpiał, odkrył, że to on sam padł ofiarą mistyfikacji. A przy tym czego się spodziewał po oczernianiu Verniera? Miał nadzieję, że pozbawienie rywala honoru da mu satysfakcję? Przywróci spokój? Czyste szaleństwo. Niemniej jednak teraz już wiedział, co należy zrobić.

Wytropi go, gdziekolwiek się skrył. Znajdzie – i zabije.

Służący postawił mu przy łokciu szklaneczkę brandy.

– Generał du Pont może się wkrótce pojawić – mruknął i wrócił na wartę przy oknie.

Rzeczywiście, czas mijał.

Constant złożył papier, którym był owinięty dziennik. Dziwne, że notatnik w ogóle znajdował się w mieszkaniu. Dlaczego Vernier go tu zostawił, skoro nie zamierzał wracać? Czyżby wyjeżdżał w tak wielkim pośpiechu? A może nie planował opuszczenia Paryża na długo?

Połknął brandy jednym haustem i cisnął szklaneczkę w kominek. Służący drgnął. Szkło rozprysło się na tysiąc ostrych, błyszczących kawałków. Powietrze zadrżało od tej gwałtowności.

Constant wstał i starannie odstawił krzesło na miejsce przy stole. Podszedł do kominka, otworzył szkło chroniące tarczę zegara i przestawił wskazówki na ósmą trzydzieści. Potem uderzył ciężkim czasomierzem w gzyms, raz, drugi, trzeci, aż mechanizm przestał działać. Ułożył zegar tarczą do dołu między połyskującymi odłamkami szkła.

– Otwórz szampana i przynieś dwa kieliszki.

Sługa zrobił, jak pan kazał.

Constant przysiadł na szezlongu. Chwycił Marguerite Vernier za włosy i ułożył sobie jej głowę w ramionach. Czuł od niej słodko-metaliczny zapach krwi. Jasne poduszki zabarwiły się na purpurowo, pierś kobiety znaczyła czerwona plama, podobna do przerośniętego cieplarnianego kwiatu.

Wlał trochę szampana do ust Marguerite, następnie przycisnął brzeg kieliszka do jej rozbitych warg, aż na szkle pojawił się delikatny ślad szminki. Do połowy napełnił szkło trunkiem i odstawił na podręczny stolik. Do drugiego kieliszka także nalał trochę szampana, butelkę położył na podłodze. Płyn szybko utworzył na dywanie musującą kałużę.

– Czy nasi drodzy przedstawiciele czwartej władzy wiedzą, że znajdą tu dzisiaj pożywkę?

– Tak, proszę pana. – Z twarzy służącego na moment opadła maska. -Czy pani Vernier… nie żyje?

Nie doczekał się odpowiedzi. Doskonale wiedział, co oznacza takie milczenie.

Constant wziął z kredensu fotografię w ramce. Pośrodku zdjęcia siedziała Marguerite, za nią stały dzieci. Z tyłu widniała nazwa zakładu fotograficznego oraz data. Październik 1890. Dziewczyna miała rozpuszczone włosy. Jeszcze dziecko.

Służący odkaszlnął.

– Czy będziemy się wybierali do Rouen, proszę pana?

– Do Rouen?

Widząc spojrzenie pana, sługa nerwowo wykręcił palce.

– Bardzo przepraszam, ale zdawało mi się, że madame Vernier powiedziała, że jej dzieci pojechały do Rouen.

– Ach, tak. Wykazała się większą odwagą… i inicjatywą, niż przypuszczałem. Ale Rouen? Wątpię, żeby akurat tam pojechali. Może naprawdę nie wiedziała. – Rzucił swojemu człowiekowi zdjęcie. – Popytaj o dziewczynę. Ktoś musiał coś widzieć albo słyszeć. Ktoś coś powie. Zawsze ktoś mówi. A ją ludzie na pewno pamiętają. – Na jego ustach pojawił się lodowaty uśmiech. – Zaprowadzi nas do Verniera i tej… dziwki.

ROZDZIAŁ 27 OO

DOMAINE DE LA CADE


Leonie krzyknęła. Poderwała się niczym spięta ostrogą, siadła prosto, serce waliło jej jak młotem. Świeca zgasła jakiś czas temu i we wnętrzu panowała ciemność.

Przez chwilę zdawało się dziewczynie, że znowu jest w salonie rodzinnego domu, przy rue de Berlin. Potem opuściła wzrok i ujrzała na poduszce monografię pana Baillarda. Wtedy uświadomiła sobie fakty.

Koszmar.

Straszny sen o demonach, zjawach, duchach i widziadłach, o potworach z ostrymi szponami i o starożytnych ruinach, oblepionych pajęczynami. O pustych oczach upiora.

Oparła się o drewniane wezgłowie łóżka. Powoli odzyskiwała spokój. Ciągle miała przed oczami kamienny grobowiec pod sinym niebem, zwiędłe girlandy wokół tarczy, a na niej herb rodu dawno upadłego i okrytego niesławą.

Co za straszny sen.

Choć serce biło jej znacznie spokojniej, w głowie ciągle łupało.

– Madomaisela Leonie? Madama mnie przysłała, żebym się dowie

działa, czy panienka czegoś potrzebuje?

Z ulgą rozpoznała głos Mariety.

– Madomaisela? Wzięła się w garść.

– Viens! – zawołała.

Usłyszała szczęk sprężyny, ale drzwi się nie otworzyły.

– Przepraszam, madomaisela, zamknięte na klucz.

Nie przypominała sobie, żeby go przekręcała w zamku. Wsunęła stopy w jedwabne savates i pobiegła do drzwi. Marieta dygnęła grzecznie.

Madama Lascombe i senher Vernier kazali mi spytać, czy panienka do nich dołączy na kieliszek przed snem.

– Która godzina?

– Prawie wpół do dziesiątej.

Późno.


Przetarła oczy.

– Tak, powtórz im, proszę, że zaraz przyjdę. Nie będę potrzebowały

twojej pomocy.

Gdy służąca zniknęła. Leonie włożyła bieliznę i prostą wieczorową suknię, nic wyszukanego. Upięła włosy szpilkami i grzebieniami, kropelką wody kolońskiej zwilżyła skórę za uszami oraz na nadgarstkach i zeszła do salonu.

Na jej widok podnieśli się oboje. Izolda ubrana była w turkusową suknię o prostym kroju, ze stójką i rękawami do łokci, ozdobioną koralikami. Wyglądała wytwornie.

– Przykro mi, że na mnie czekaliście – przeprosiła Leonie, całując w policzek najpierw ciotkę, potem brata.

– Już prawie straciliśmy nadzieję – rzekł Anatol. – Na co masz ochotę? My pijemy szampana. To znaczy, przepraszam, ja szampana, a Izolda „nie szampana".

– Jak to? – zdziwiła się dziewczyna. – Nie rozumiem.

– Brat się z tobą droczy – rzekła gospodyni z uśmiechem. Piję blanquette de Limoux. To miejscowe wino musujące. Jest słodsze, lżejsze i lepiej niż szampan gasi pragnienie. Przyznaję, to mój ulubiony trunek.

– Chętnie spróbuję – uznała Leonie, przyjmując kieliszek. – Zaczęłam czytać tę książeczkę pana Baillarda – powiedziała, spoglądając na brata i sama nie wiem, kiedy zasnęłam. Obudziło mnie pukanie Mariety.

– Aż taka nudna ta lektura? – zaśmiał się Anatol.

– Nie, wręcz przeciwnie! Fascynująca! Czytałam o tym, że Domaine de la Cade, a w każdym razie teren, na którym teraz jest dom i posiadłość, od dawna stanowił temat wielu miejscowych legend i strasznych opowieści o duchach, diabłach i zjawach, przechadzających się tutaj nocami. Najbardziej znane historie dotyczą okrutnej dzikiej bestii, czarnej jak smoła, pół diabła, pół zwierzęcia, która nawiedza te strony w złych czasach, porywając zwierzęta domowe i dzieci.

Izolda i Anatol wymienili spojrzenia.

– Pan Baillard pisze – podjęła Leonie – że właśnie dlatego tak wiele miejscowych nazw geograficznych odnosi się do przeszłości powiązanej ze zjawiskami nadprzyrodzonymi. Przytacza jedną z bajek, dotyczącą jeziorka na górze Tabe, tak zwanego Diablego Stawu, które stanowi podobno połączenie z samym piekłem. Jeśli wrzucić do niego kamień, wydobywają się chmury siarki, a potem przychodzi gwałtowna burza. Podobno w tysiąc osiemset czterdziestym, kiedy letnia susza bardzo dawała się we znaki chłopom, zdesperowany młynarz z Montsegur wspiął się na górę Tabe i wrzucił do stawu żywego kota. Zwierzę walczyło jak oszalałe, czym tak zirytowało diabła, że zesłał na okolicę ulewny deszcz, który nie ustawał dwa miesiące.

Kawałek drewna w kominku strzelił iskrami. Anatol przesunął się w fotelu i położył ramię na jego oparciu. Bzdury! orzekł. Zaczynam żałować, że ci tę książeczkę przyniosłem.


Leonie wykrzywiła się w jego stronę.

– Możesz sobie zaprzeczać, ile chcesz, a i tak w każdej bajce jest ziarno prawdy.

– Słusznie powiedziane – wsparła ją Izolda. Mój mąż bardzo się interesował legendami związanymi z Domaine de la Cade. a zwłaszcza wizy-gockim okresem ziem, na których leży posiadłość. Razem z panem Bail-lardem niekiedy długo w noc omawiali takie właśnie sprawy. Nierzadko przyłączał się do nich proboszcz z Rennes-les-Bains.

Leonie ujrzała oczyma wyobraźni trzech mężczyzn, w skupieniu pochylonych nad księgami, oraz Izoldę, osamotnioną, na boku.

– Sauniere. – Anatol pokiwał głową. – Usłyszeliśmy o nim w drodze z Couizy od pana Gabignauda.

– A skoro już o tym mowa – podjęła Izolda – warto wspomnieć, że Jules zachowywał się w towarzystwie pana Baillarda ostrożnie.

– Jak to?

Gospodyni uczyniła nieznaczny gest smukłą dłonią.

– Może użyłam zbyt mocnego słowa… Powiedzmy zatem, że odnosił

się do niego z widocznym szacunkiem. Nie do końca potrafię to określić.

Darzył go wielkim respektem ze względu na jego lata i wiedzę.

Anatol ponownie napełnił kieliszki i zadzwonił po drugą butelkę.

– Z tego wynika, że pan Baillard mieszka w okolicy?

– Ma mieszkanie w Rennes-les-Bains, chociaż w zasadzie przebywa gdzie indziej. Gdzieś w górach Sabarthes, o ile mi wiadomo. Jest wyjątkowym człowiekiem, niestety, dość skrytym. Bardzo ostrożnie mówi o swoich doświadczeniach, za to szczodrze dzieli się wiedzą i zainteresowaniami, a te są bardzo rozległe. Jest ekspertem nie tylko w sprawach miejscowego folkloru i obyczajów, ale także herezji albigeńskiej. – Zaśmiała się lekko. – W rzeczy samej, Jules zauważył kiedyś, że słuchając pana Baillarda, można odnieść wrażenie, iż był świadkiem zdarzeń, o których opowiada, chociażby średniowiecznych bitew. Tak barwne są jego opisy.

Uśmiechnęli się wszyscy troje.

– Pora roku nie jest może najwłaściwsza – podjęła Izolda ale gdybyście mieli ochotę, możemy odwiedzić ruiny kilku granicznych zamków. Pogoda wydaje się sprzyjająca.

– Z największą przyjemnością. – Anatol skłonił się.

– Na sobotniej kolacji posadzę was obok pana Baillarda, będziecie mogli do woli go wypytywać o diabły, przesądy i mity zagnieżdżone w pobliskich górach.

Leonie wróciła myślami do opowieści pana Baillarda, więc tylko bez słowa pokiwała głową. Anatol także milczał. Niepostrzeżenie zmieniła się atmosfera w salonie. Zniknął nastrój swobodnej konwersacji. Przez dłuższą chwilę słychać było jedynie tykanie zegara i trzaskanie drewna w kominku.

Dziewczyna odruchowo podążyła spojrzeniem do okien. Chociaż zamknięte okiennice odgradzały wnętrze od nocy, miała wrażenie, że ciemność napiera na nią, jak żywa istota. Mimo że to tylko wiatr poświstywał w ogrodzie, jej się zdawało, że noc mruczy zaklęcia, wzywając pradawne duchy lasu.

Podniosła wzrok na ciotkę, piękną w miękkim blasku ognia. I zastygłą w milczącym bezruchu.

Czy ona też to czuje?

Izolda miała jasną, spokojną twarz, próżno by na niej szukać emocji. Leonie nie potrafiła odgadnąć toku myśli ciotki. Tyle że w jej oczach z pewnością nie dostrzegała żalu po stracie męża. Nie było też w niej żadnego niepokoju czy nerwowości.

Dziewczyna opuściła wzrok na blanąuette w swoim kieliszku, po czym wychyliła trunek do dna.

Zegar wydzwonił wpół do jedenastej.

Gospodyni oznajmiła, że zamierza napisać zaproszenia na sobotnią kolację, i wyszła do gabinetu. Anatol wziął z tacy przysadzistą zieloną butelkę likieru Benedictine. Przyjrzawszy się jej uważnie, oświadczył, że zostanie jeszcze wypalić cygaro.

Leonie pocałowała brata na dobranoc. Wyszła z salonu odrobinę rozkołysanym krokiem, przecięła hol pogrążona w myślach o minionym dniu. O wszystkim, co sprawiło jej przyjemność i co ją zaintrygowało. I o tym, że ciotka Izolda odgadła, za jakimi cukierkami przepada Anatol. Jak dobrze się czuli, wszyscy troje, w swoim towarzystwie. O tym, jakie przygody będzie przeżywała na południu Francji, jak będzie zwiedzała sam dom oraz, przy sprzyjającej pogodzie, całą posiadłość.

Już położyła dłoń na poręczy schodów, gdy zauważyła, że ktoś otworzył klapę fortepianu. Kontrastowe klawisze lśniły w blasku świecy, jak świeżo wypolerowane. A mahoniowa skrzynia zdawała się emanować wewnętrznym światłem.

Leonie nie była szczególnie uzdolnioną pianistką, lecz i tak nie potrafiła się oprzeć zaproszeniu. Zagrała gamę, potem arpeggio, wreszcie akord. Instrument miał śliczne brzmienie, miękkie i precyzyjne, najwyraźniej znajdował się w dobrych rękach, nastrojony i zadbany. Przez chwilę pozwoliła dłoniom błądzić po klawiszach, śląc w przestrzeń melancholijną pieśń dawnych czasów. Ot, zaledwie kilka dźwięków, nikłe pasmo melodii, którą przez moment poniosło echo. Chwytającą za serce, miłą dla ucha.

Na koniec glissando – i dłoń oderwała się od klawiatury na dobre.

Dziewczyna poszła na piętro, do sypialni, do łóżka.

Mijały godziny. Leonie spała. Dom, pokój za pokojem, pogrążał się w ciszy. Jedna po drugiej gasły świece. Za ścianami z szarego kamienia ziemia, trawa, jezioro i drzewa trwały w księżycowym srebrze. Panował całkowity spokój.

Pozornie.

Загрузка...