Rennes-les-Bains
Poniedziałek, 29 października 2007
Samolot wylądował na lotnisku Blagnac pod Tuluzą dziesięć minut przed czasem. O wpół do piątej Meredith już wyjeżdżała wynajętym samochodem z parkingu. Ubrana w dżinsy, w sportowych butach i z torbą przewieszoną przez ramię, wyglądała na studentkę.
Popołudniowy ruch na obwodnicy przypominał wariacką grę komputerową Grand Theft Auto, tyle że bez użycia broni. Dziewczyna ściskała kierownicę i z nosem przyklejonym do przedniej szyby mozolnie torowała sobie drogę w mrowiu pojazdów.
Na autostradzie poczuła się pewniej. Włączyła klimatyzację, a nawet radio. Między zaprogramowanymi stacjami znalazła muzykę klasyczną, podkręciła głos. Nadawali to. co zwykle: Bacha, Mozarta, Pucciniego, ale trafił się i Debussy.
Autostrada prowadziła w zasadzie prosto jak strzelił, wystarczyło skierować się na Carcassonne. Po mniej więcej trzydziestu minutach jazdy Meredith skręciła na drogę lokalną, biegnącą przez Mirepois i Li-moux. W Couizie odbiła w lewo, na Arques, i zaraz, dosłownie po dziesięciu minutach, w krętą drogę, wiodącą w prawo, w dół. O szóstej, pełna oczekiwań i podekscytowana, wjechała do miasta, o którym tak wiele myślała.
Pierwsze wrażenie okazało się pozytywne. Rennes-les-Bains było znacznie mniejsze, niż oczekiwała, do tego stopnia, że główna ulica, uczciwie rzecz biorąc, niezupełnie zasługiwała na swoją nazwę. Ledwo się na niej mijały dwa samochody. Tak czy inaczej, miasteczko uwodziło szczególnym wdziękiem. Nawet fakt, że było kompletnie wyludnione, nie zdołał zniechęcić Meredith.
Minęła brzydki kamienny budynek, potem zawiesiła wzrok na pięknych ogrodach, schodzących od drogi, opatrzonych nad wejściem tablicą z napisem JARDIN DE PAUL COURRENT i drugą, na murze, LE PONT DE EER.
Stop! Gwałtownie wcisnęła pedał hamulca. W ostatniej chwili. Inaczej huknęłaby w kufer niebieskiego peugeota, który także ostro wyhamował.
Przed nimi stała kolejka pojazdów. Meredith wyłączyła radio, wdusiła przycisk otwierający okno i wystawiła przez nie głowę. Przed samochodami zobaczyła grupkę robotników, stojących obok żółtego znaku drogowego: ROUTE BARREE. Aha. Roboty drogowe.
Kierowca peugeota wysiadł i ruszył w stronę przeszkody, coś wykrzykując oraz gwałtownie gestykulując. Gdy kilku innych także opuściło pojazdy, Meredith zrobiła to samo. Akurat ten od peugeota zawrócił. Miał pięćdziesiątkę z okładem, posiwiałe skronie i lekką nadwagę, ale trzymał się bardzo dobrze. Bezdyskusyjnie atrakcyjny. Zachowywał się jak człowiek przyzwyczajony do stawiania na swoim. Co dziwne, ubrany był w czarny garnitur, pod szyją miał smolisty krawat, a na nogach wyglansowane buty w tym samym kolorze.
Rzuciła okiem na tablicę rejestracyjną. Numer kończył się na II. Miejscowy.
– Qu'est-ce qui se passe? – zapytała.
– Drzewo się przewróciło – rzucił, nie zwróciwszy na nią większej uwagi. Wkurzyło ją, że odpowiedział po angielsku. Naprawdę nie miała aż tak fatalnego akcentu, żeby w niej rozpoznawać osobę anglojęzyczną po jednym krótkim pytaniu.
– Wiadomo, ile to potrwa?
– Powiedzieli, że przynajmniej pół godziny – odparł, wsiadając do wozu – co może oznaczać dowolną ilość czasu. Trzy godziny? Do jutra rana? Jesteśmy na południu.
Był zniecierpliwiony. Chciał jechać. Meredith zrobiła krok do przodu, położyła rękę na drzwiach.
– Jest jakiś objazd?
Tym razem wreszcie podniósł na nią wzrok. Miał oczy niebieskie, zimne jak stal. Przeszywające spojrzenie.
– Trzeba wrócić do Couizy i jechać górą, przez Rennes-le-Chateau.
O tej porze to ze czterdzieści minut drogi. Radziłbym jednak zaczekać.
W ciemności łatwo się zgubić. – Popatrzył znacząco na jej rękę. – Wybaczy
pani.
Meredith poczerwieniała.
– Bardzo dziękuję – powiedziała i puściła drzwi.
Nieznajomy wjechał tyłem na chodnik, wysiadł i oddalił się – na piechotę.
– Takiemu lepiej nie wchodzić w drogę – mruknęła, sama zdziwiona.
dlaczego tak się na niego wściekła.
Paru kierowców zawróciło na trzy, ledwo się mieszcząc na wąskiej ulicy, i odjechało. Meredith nie bardzo wiedziała, co robić. Niezależnie od złości na nieznajomego, pewnie należało posłuchać jego rady. Nie było sensu błądzić po wzgórzach.
Postanowiła wobec tego pozwiedzać miasto. Pieszo. Wycofała samochód na chodnik, zaparkowała obok peugeota. Nie miała pewności, czy jej przodkowie rzeczywiście pochodzili z Rennes-les-Bains, czy też fotografie, które trafiły do jej rąk, świadczyły tylko o jakimś epizodzie z ich życia. Żołnierz sfotografowany tutaj w tysiąc dziewięćset czternastym mógł trafić na południe Francji tylko na krótki czas. Niczym innym jednak nie dysponowała. Wobec tego równie dobrze mogła od razu rozpocząć poszukiwania.
Z siedzenia pasażera wzięła torbę z laptopem, którego za nic w świecie nie zostawiłaby w samochodzie, upewniła się, że bagażnik jest zamknięty, i od razu skierowała się do kompleksu sanatoryjnego, dosłownie dwa kroki dalej.
Na drzwiach głównego budynku zastała kartkę z informacją, że uzdrowisko jest zamknięte na zimę. Od pierwszego października do trzydziestego kwietnia. Stała, patrzyła i gotowała się z bezsilnej złości. Nie wiedzieć czemu uznała, że zakład jest otwarty przez cały rok na okrągło. Nie zadała sobie trudu, żeby to sprawdzić. A przecież wystarczyło zadzwonić.
Z rękami wbitymi głęboko w kieszenie stała jakiś czas, przyglądając się budynkowi. W oknach ciemno, w środku na pewno żywego ducha. Chociaż miała świadomość, że poszukiwania śladów Lilly Debussy były, przynajmniej częściowo, jedynie pretekstem, by się wybrać na południe Francji, to jednak rzeczywiście pokładała nadzieje w uzyskaniu jakichś informacji w sanatorium. Była zdecydowana znaleźć stare zapiski i fotografie z przełomu wieków, gdy Rennes-les-Bains pełniło funkcję jednego z najmodniejszych kurortów w okolicy.
Niestety, skoro zakład kąpielowy został zamknięty na cztery spusty, to nawet jeśli faktycznie znajdowały się w nim jakieś dowody na to, że Lilly przechodziła tutaj kurację latem tysiąc dziewięćsetnego roku, albo jakieś wzmianki o młodym człowieku w mundurze, Meredith nie miała jak do nich dotrzeć.
Może zdołałaby przekonać burmistrza, czy kogo tam trzeba, żeby ją wpuścił? Ech, marne szanse. Rozczarowana własnym brakiem wyobraźni okręciła się na pięcie i wróciła na ulicę.
Obok zabudowań odkryła ścieżynkę ochrzczoną Allee des Bains de la Reine. Poszła nią i dotarła na brzeg rzeki, gdzie ostrzejsze powietrze kazało jej ciaśniej otulić się kurtką. Przed sobą miała spory basen, zupełnie suchy. Obszerny taras również był opuszczony i zaniedbany, błękitne płytki na podłodze popękane, różowa farba ze ścian odłaziła płatami, tu i ówdzie został jakiś plastikowy biały fotel. Wszystkie uszkodzone. Trudno było sobie wyobrazić, że ten basen jest w ogóle jeszcze używany.
Ruszyła dalej. Alejka spacerowa nad brzegiem rzeki także była zaniedbana. I również tu – nikogo. Jak po nocnym grillu w plenerze, tak i tutaj zostały tylko wyschnięte ślady opon. Wzdłuż alejki stały metalowe ławki, pogięte i smętne, zardzewiała rozchwierutana pergola w kształcie korony, wieńcząca drewnianą ławę, wyglądała, jakby już od lat nikt o niej nie pamiętał. Zostały tylko metalowe haczyki, służące do podwieszania jakiegoś zadaszenia, chroniącego przed słońcem.
Z nawyku wyjęła aparat. Ustawiła przesłonę na kiepskie warunki oświetlenia i bez większego przekonania strzeliła parę fotek. Próbowała sobie wyobrazić Lilly siedzącą na jednej z metalowych ławek. Młodą kobietę, ubraną w białą bluzkę i czarną spódnicę, o twarzy chronionej przez kapelusz z szerokim rondem, marzącą o Debussym i o Paryżu. Chciała oczami wyobraźni zobaczyć żołnierza z fotografii w kolorze sepii, przechadzającego się brzegiem rzeki, może z dziewczyną pod rękę? Nic z tego. Źle się tu czuła. Wszystko zniszczone, opuszczone, zaniedbane. Zostawione na łaskę losu. Świat poszedł naprzód, zapominając o tym miejscu.
Zasmucona i spowita w tęsknotę za wyobrażoną przeszłością, której nigdy nie pozna, wolnym krokiem ruszyła aleją. Minęła zakręt rzeki i znalazła się przed betonowym mostem. Stanęła niezdecydowana. Po drugiej stronie okolica była zdziczała, najwyraźniej mało kto tam w ogóle zaglądał. No i nierozsądnie zapuszczać się w taką głuszę w obcym mieście, zwłaszcza z cennym laptopem i aparatem w torbie.
W dodatku się ściemnia.
Mimo wszystko coś ją tam ciągnęło. Duch odkrywcy, żądza wrażeń? Chciała poznać to miasto od podszewki. Zobaczyć coś, co było tutaj od wieków, od zawsze. Nie tylko główną ulicę ze współczesnymi kawiarniami i nowoczesnymi samochodami. I może, jeśli jej się uda zadzierzgnąć jakąś więź z miastem, pozbędzie się wrażenia, że traci czas, którego tutaj i tak ma niewiele?
Przewiesiła torbę przez pierś i poszła.
Po drugiej stronie rzeki panowała zupełnie inna atmosfera. Meredith od razu poczuła się bliżej natury. Strome występy skalne zdawały się na wyciągnięcie ręki. Krzewy i drzewa, tonące w zieleni, brązach i złocie, powlokła tajemniczość zmierzchu. Taka okolica mogłaby być kusząca, gdyby nie to. że było w niej coś dziwnego. Jakby straciła trzeci wymiar, zgubiła swój prawdziwy charakter, ukryty pod barwną maską.
W październiku zmrok zapadał szybko, więc Meredith ostrożnie stawiała stopy między dzikimi różami, w przerośniętej trawie, obok śmieci naniesionych wiatrem. Światła samochodu, przejeżdżającego po moście, wyłowiły z półmroku szare skały, schodzące do miasta. A gdy warkot silnika umilkł w oddali, nastała cisza.
Meredith szła ścieżką aż do końca. U wejścia do czarnego tunelu, prowadzącego pod drogą prosto w górskie zbocze, stanęła niezdecydowana.
Kanał burzowy?
Oparła dłoń na zimnej ścianie z cegieł i zajrzała do środka. Wilgotne powietrze spod kamiennego łuku otarło się jej o twarz. Wąskim kanałem woda płynęła szybciej, tu i ówdzie pojawiały się białe grzywki piany.
Wzdłuż tunelu prowadziła wąska półka.
Lepiej tam nie wchodzić.
A jednak weszła. Opierając się prawą ręką o ścianę, zrobiła pierwszy krok w półmrok. Natychmiast zagarnęła ją woń mchu i wilgoci. Kamienna półka była śliska, kazała uważnie stawiać każdy krok. Meredith posuwała się ostrożnie, stopa za stopą, dalej i dalej, aż ametystowy zmierzch zmienił się w bladą poświatę. Brzeg rzeki dawno zniknął.
Pochylając głowę, by nie zawadzić o łukowate sklepienie, przystanęła, spojrzała w wodę. Jakaś czarna rybka pędziła między wodorostami kładzionymi prądem. Tam gdzie rzeczka opływała kamienie i skałki, tworzyły się białe zmarszczki.
Meredith, ukołysana jasnym szumem i nieprzerwanym ruchem wody, przykucnęła. Cudownie odprężona błądziła wzrokiem po nierównej tafli. Znalazła spokój. Sekretny azyl. Tu łatwiej było szukać powiązania z przeszłością, zobaczyć chłopców w krótkich spodenkach i bose dziewczynki o kręconych włosach, ściągniętych do tyłu satynowymi wstążkami, dzieci bawiące się pod starym mostem w chowanego. I usłyszeć echo głosów dorosłych, wołających z przeciwległego brzegu rzeki.
Co jest, u licha?
Przez ułamek sekundy widziała twarz. Z wbitym w nią wzrokiem. Zmrużyła oczy. Cisza zamarła w bezruchu, a w powietrze wkradł się chłód, jakby ktoś wyssał z niego życie. Serce zabiło jej mocniej, zmysły się wyostrzyły. Nerwy miała napięte jak struny.
To tylko moje odbicie.
Odwołując się do zdrowego rozsądku, spojrzała jeszcze raz w nierówne zwierciadło rzeki.
Tym razem nie miała wątpliwości. Z pewnością nie było to jej odbicie, choć w rysach twarzy bez trudu dostrzegła podobieństwo. Ta druga, ta pod wodą, dziewczyna o długich włosach, niesionych prądem, ta istota, która przywodziła na myśl szekspirowską Ofelię, miała zamknięte oczy. Powieki drgnęły, wolno się uniosły i na Meredith spojrzały niesamowicie zielone oczy, przesycone błyskami wody.
Meredith krzyknęła i zerwała się na równe nogi. Mało brakowało, a byłaby straciła równowagę i wylądowała w rzece. Klapnęła dłońmi o ścianę za plecami, stanęła pewniej. Dużo odwagi ją kosztowało, by spojrzeć w wodę ponownie.
Nic.
Niczego tam nie było. Żadnego odbicia, żadnej twarzy ani zjawy, tylko rozmazane podwodne kamyki, tylko wodorosty poruszane nurtem rzeki. Tylko woda płynąca po kamieniach.
Meredith ruszyła do wyjścia. Jak najszybciej. Byle wydostać się z tunelu. Ślizgała się, oddech jej się rwał, ale wytrwale, stopa za stopą, krok za krokiem przesuwała się po skalnej półce. Wreszcie dotarła do wylotu kanału, wyszła. Nogi jej się trzęsły. Zdjęła torbę z ramienia i ciężko siadła na suchszej kępce trawy, podciągając kolana pod brodę. Nad jej głową, na drodze, wysunęły się z miasta dwa promienie świateł kolejnego samochodu.
Czy to tak się zaczyna?
Najbardziej na świecie bała się choroby, która dotknęła jej rodzoną matkę. Że także i ją będą prześladowały głosy i zjawy, których nikt poza nią nie będzie słyszał ani widział.
Kilka razy odetchnęła głęboko.
Nie jestem nią.
Dała sobie jeszcze kilka chwil, po czym wstała. Otrzepała się. wyciągnęła ze szczelin podeszwy jakieś patyczki, podniosła torbę i ruszyła z powrotem przez most.
Ciągle była wstrząśnięta, ale też zła na siebie, że tak się dała wystraszyć. Już dawno temu nauczyła się odpowiednich technik przywoływania dobrych wspomnień w miejsce złych. Zastosowała ją teraz. Zamiast słuchać w myślach płaczu Jeanette, przypominała sobie głos Mary. Słyszała słowa, jakie zwykle wypowiadają matki, kiedy dziecko wróci ze szkoły ubłocone po pachy, w spodniach z dziurami na kolanach albo pokąsane przez owady i niemiłosiernie podrapane. Gdyby Mary była tu teraz, zmartwiłaby się, że jej przybrana córka wałęsa się Bóg wie którędy i wchodzi, gdzie jej nie proszono. Jak zwykle.
Nic nowego.
Ogarnęła ją tęsknota za domem. Po raz pierwszy od dwóch tygodni, odkąd znalazła się w Europie, uznała, że wołałaby skulić się w ulubionym fotelu, otulona pledem, który Mary zrobiła specjalnie dla niej, gdy w piątej klasie wyjechała na cały semestr. Chciała wrócić do domu, a nie w jakiejś francuskiej dziurze zabitej dechami uganiać się za widmami przeszłości.
Była zmarznięta i nieszczęśliwa. Spojrzała na wyświetlacz komórki. Zasięg zero, ale zegarek oczywiście działał. Od chwili gdy wyszła z samochodu, minęło zaledwie piętnaście minut. Przygarbiła się zniechęcona. Drogi jeszcze nie odblokowali, to pewne.
Jakoś nie chciało jej się wracać Allee des Bains de la Reine, więc poszła chodnikiem biegnącym na tyłach domów, między miastem a rzeką. Widziała stąd podparte balami betonowe dno basenu, wiszące nad ścieżką. Linia budynków zdawała się nieco spokojniejsza. W cieniu zabłysły oczy kota, wędrującego od słupa do słupa. Pod mury i na druty wiatr narzucił różne śmieci, kawałki papieru, butelki po wodzie mineralnej.
Rzeka zakręcała w prawo. Łukowate przejście w jednej ze ścian prowadziło w dolinę prosto z ulicy, od razu na ścieżkę nad brzegiem. Zmierzch zgęstniał. Gdy zapaliły się uliczne latarnie, Meredith dostrzegła starszą kobietę w kwiaciastym kostiumie kąpielowym oraz czepku, leżącą w niewielkim basenie, zaledwie kręgu z kamieni. Przy brzegu czekał na nią starannie złożony ręcznik. Obok szczupły mężczyzna o pomarszczonym ciele właśnie się wycierał. Dziewczyna zadrżała. Koniec października! Dopiero wtedy dostrzegła, że nad powierzchnią wody unosi się para.
Mimo wszystko ona by się na to nie zdecydowała. Próbowała sobie wyobrazić cudowne dni fin de siecle'u, gdy Rennes-les-Bains było słynnym uzdrowiskiem. Kabiny kąpielowe na kółkach, damy i dżentelmeni w dziwacznych strojach kąpielowych, wchodzący do wód leczniczych, służba i pielęgniarki stojący za nimi na brzegu.
Nic z tego.
Rennes-les-Bains przypominało teatr po opuszczeniu kurtyny i wygaszeniu świateł. Nie pozwalało na żadne wzloty wyobraźni.
Wąskimi schodkami bez poręczy weszła na most dla pieszych, metalowy, pomalowany na niebiesko pomost, łączący oba brzegi rzeki. 1 zaraz dostrzegła tabliczkę, którą widziała wcześniej: LE PONT DE FER. Dokładnie tutaj zostawiła samochód.
Wróciła do cywilizacji.
Tak jak przypuszczała, droga nadal była zablokowana. Samochód stał na miejscu, tuż za niebieskim peugeotem. Na chodniku przybyły jeszcze dwa wozy.
Minęła Jardin de Paul Courrent i poszła dalej główną ulicą, ot. w stronę świateł. W pewnym momencie skręciła w prawo, w stromą uliczkę, która zdawała się prowadzić prosto w zbocze góry. Jednak nie. Kończyła się na parkingu, zastanawiająco pełnym wobec pustki na ulicach. Przeczytała tablicę z informacjami dla turystów oraz przyjrzała się drewnianemu drogowskazowi: L'Homme Mort, La Cabanasse, La Source de la Madeleine. I jeszcze droga do pobliskiej wioski, Rennes-le-Chateau.
Powietrze nasiąknęło wilgocią. Świat wyglądał na wytłumiony. Meredith szła, zaglądając w boczne uliczki, które zdawały się prowadzić donikąd, zaglądała w jasno oświetlone okna. Wreszcie zawróciła w stronę głównej ulicy. Tym razem znalazła się przed merostwem, z tricolore na dachu, flagą Francji, złożoną z trzech pasów: niebieskiego, białego i czerwonego. Skręciwszy w lewo. wkrótce znalazła się na Place des Deux Rennes.
Jakiś czas po prostu stała, chłonąc atmosferę. Po prawej znajdowała się sympatyczna pizzeria z wystawionymi na zewnątrz drewnianymi stołami. Tylko dwa były zajęte, oba przez towarzystwo anglojęzyczne. Przy pierwszym tematem rozmowy mężczyzn był futbol oraz Steve Reich, natomiast kobiety – cieniowana brunetka, blondynka o włosach równo przyciętych do ramion i ruda z niesfornymi lokami popijały wino. rozprawiając o ostatnim kryminale lana Rankina. Przy drugim stoliku kłębiła się grupa studentów. Zajadali pizzę i popijali ją piwem. Jeden z chłopaków miał na sobie niebieską skórzaną kurtkę, nabijaną ćwiekami, drugi perorował coś o Kubie, zwracając się do przyjaciela o ciemnych włosach, który przy nogach postawił zamkniętą butelkę Pinot Grigio. Czwarty, nieco młodszy od pozostałych, siedział pogrążony w lekturze, a ostatnia osoba z grupy, śliczna dziewczyna z różowymi pasemkami we włosach, pokazywała coś przez ramkę utworzoną z palców, jakby kadrowała fotografię. Meredith, patrząc na nich, uśmiechnęła się do wspomnienia własnych uczniów, a dziewczyna, odpowiedziała jej uśmiechem.
W dalszym rogu placu Meredith zauważyła cloche-mur, wieżę z pojedynczym dzwonem, wznoszącą się nad dachami budynków. Dopiero wtedy uświadomiła sobie, że patrzy na kościół.
Brukowanym podjazdem zbliżyła się do świątyni Saint-Celse et Saint-Nazaire. W skromnym portyku, otwartym na północ i południe, wisiała tylko jedna lampa. Stały tam też dwa stoły, oba puste i jakieś dziwaczne, stanowczo niewygodne.
Tablica parafialna, umieszczona obok wejścia, informowała, że kościół jest otwarty codziennie od dziesiątej do zmierzchu, z wyjątkiem dni świątecznych, ślubów i pogrzebów. Nacisnęła klamkę, ale drzwi nie ustąpiły, choć we wnętrzu płonęły światła.
Sprawdziła godzinę. Wpół do siódmej. Cóż, zamknięte to zamknięte. Odwróciła się i przyjrzała ścianie naprzeciwko wejścia. Znajdowała się na niej tablica z nazwiskami mieszkańców Rennes-les-Bains, którzy oddali życie w czasie pierwszej wojny światowej.
A Ses Glorieux Morts.
Chwała zmarłym.
Czy śmierć może być chwalebna? – zastanowiła się Meredith, wspominając znajomą fotografię żołnierza w sepii. A jej matka, która weszła do jeziora Michigan z kieszeniami pełnymi kamieni? Czy warto było składać tę ofiarę?
Podeszła bliżej i sumiennie przeczytała całą listę, choć wiedziała, jak nikłe są szanse, by znalazła tu nazwisko Martin. Czyste szaleństwo. Niewielkie miała pojęcie o swoim pochodzeniu, mimo że Mary podzieliła się z nią wszystkim, co wiedziała. Babka Louisa nosiła nazwisko Martin i dostała je po matce, nie po ojcu. Dokładnie rzecz biorąc, w akcie urodzenia zapisano „ojciec nieznany". Przodkowie Meredith wyemigrowali do Ameryki tuż po pierwszej wojnie światowej, więc miała powody przypuszczać, że żołnierz z fotografii był ojcem Louisy.
Niestety, nie znała jego nazwiska.
Raptem coś przyciągnęło jej wzrok. BOUSQUET. Producent talii kart tarota. Tej talii, którą miała w torbie podróżnej, w bagażniku. Może nawet faktycznie ta rodzina? To też trzeba będzie sprawdzić. Czytała dalej. Pod koniec listy znalazła dziwne nazwisko: SAINT-LOUP. Święty wilk? Zastanawiające.
Tuż obok wmurowano kamienną tablicę, poświęconą pamięci Henri Boudeta, proboszcza parafii od roku tysiąc osiemset siedemdziesiątego drugiego do tysiąc dziewięćset piętnastego, oraz czarny metalowy krzyż. Meredith zastanowiła się nad datami. Jeżeli jej nieznany żołnierz w sepii pochodził stąd, proboszcz mógł go znać. Miejscowość była niewielka, a okres by się zgadzał.
Przepisała wszystko, co mogło się choć w najmniejszym stopniu przydać w czasie poszukiwań. Pierwsza zasada każdej pracy badawczej: Wszystko zapisuj. Nigdy nie wiadomo, co się może okazać istotne.
Pod krzyżem wytłoczono słynne słowa Konstantyna Wielkiego: In hoc signo vinces. Znała tę sentencję nie od dzisiaj, ale tym razem zrodziła jej w głowie jakiś niepokój.
– Pod tym znakiem zwyciężysz – mruknęła raz, potem drugi, jednak nie mogła uchwycić myśli, nie umiała dociec, dlaczego to zdanie stało się nagle takie ważne.
Minęła wejście do kościoła, wyszła na dziedziniec. Przed jej oczami pojawiła się kolejna pamiątka wojenna, te same nazwiska co na płycie. Jakby jedno upamiętnienie poświęcenia tych ludzi nie wystarczało.
Tylu mężczyzn… Ojców, braci, synów… Tak wielu oddało życie.
Poszła wolno żwirową ścieżką wzdłuż kościoła. Z półmroku wychylały się ku niej nagrobki, kamienne anioły i krzyże. Od czasu do czasu przystawała, by przeczytać którąś inskrypcję. Niektóre nazwiska powracały stale. pokolenia miejscowych rodów upamiętnione w granicie i marmurze. Fromilhague i Sauniere, Denarnaud i Gabignaud.
W najdalszym kącie cmentarza znalazła się przed bogato zdobionym mauzoleum. Nad kratą widniały wyryte w kamieniu słowa: FAMILLE LASCOMBE-BOUSQUET.
Pochyliła się, by w półmroku rozszyfrować zapisy małżeństw i urodzin, które zjednoczyły rody Lascombe'ów oraz Bousquetów za życia i po śmierci. Guy Lascombe i jego żona zginęli w październiku tysiąc osiemset sześćdziesiątego czwartego. Ostatni członek rodu Lascombe, Jules, odszedł z tego świata w styczniu tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego pierwszego. A ostatnia z Bousąuetów, Madeleine, zmarła w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym piątym.
Meredith stanęła prosto i wbiła wzrok w niebo, szukając natchnienia. Coś powinna skojarzyć. Coś związanego z datami. Coś, na co do tej pory nie zwróciła uwagi.
Tak! Rok tysiąc osiemset dziewięćdziesiąty pierwszy. Pojawiał się znacznie częściej, niż można by oczekiwać. Zwróciła uwagę na tę datę przede wszystkim dlatego, że znajdowała się na kartce z wprawką na fortepian. Tuż obok tytułu. Dziewczyna miała ją przed oczami równie wyraźnie jak wówczas, gdy trzymała papier w ręku.
Ale to jeszcze nie wszystko. Cofnęła się myślami do chwili, gdy weszła na cmentarz.
Tak. To jest właśnie to. Ta data bez przerwy rzucała się w oczy.
Ruszyła między grobami, krążąc i zawracając, czytała napisy, szukała cyfr. Tak. Miała rację. Pamięć nie płatała jej figli. Wyjęła notatnik i zapisała nazwiska ludzi, którzy umarli tego samego dnia.
Cztery osoby pożegnały się z życiem trzydziestego pierwszego października tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego pierwszego roku.
Za jej plecami rozbrzmiała pieśń dzwonu.
Odwróciła się i przyjrzała światłom w kościele. Potem podniosła wzrok na gwiazdy, które już wysypały się srebrem na niebie. Słyszała przyciszone głosy wiernych, szczęk otwieranych drzwi. Głosy przybrały na sile, potem, wraz z zamknięciem drzwi, znów przycichły.
Wróciła do portyku. Dziwaczne stoły nie były już puste. Na jednym ułożono kwiaty – w celofanie, bukiety ze wstęgami, doniczkowe – na drugim rozpostarto czerwoną pilśniową materię, a na niej umieszczono księgę kondolencyjną.
Nie mogła się powstrzymać. Zajrzała. Pod dzisiejszą datą znajdowało się nazwisko oraz czas narodzin i śmierci: SEYMOUR FREDERICK LAWRENCE 15 WRZEŚNIA 1938 – 24 WRZEŚNIA 2007.
Zorientowała się, że mimo późnej pory odbędzie się pogrzeb. Nie chciała dać się zauważyć, więc pośpiesznie wróciła na Place de Deux Rennes. Jakoś przybyło na nim ludzi. W każdym wieku. Panowie w blezerach, panie w przygaszonych pastelach, chłopcy w garniturach, dziewczynki w eleganckich sukienkach. Mary nazywała to niedzielnym strojem. Rozmawiali, ale przyciszonymi głosami.
Meredith stała w cieniu pizzerii, nie chciała być wścibska. Obserwowała, jak żałobnicy znikają na kilka chwil w zakrystii, a następnie podpisują się w księdze kondolencyjnej. Zdawało się, że ściągnęło tu całe miasto.
– Czy pani wie, co się dzieje? – spytała kelnerkę.
– Funerailles, madame. Un bien-aime.
O ścianę opierała się drobna kobieta o krótko obciętych ciemnych włosach. Tkwiła nieruchomo jak zaklęta w kamień, ale nie przegapiła najmniejszego ruchu. Gdy podniosła ręce, by zapalić papierosa, rękawy koszuli zsunęły się, odsłaniając grube czerwone blizny na nadgarstkach.
Nagle, jakby wyczuła na sobie wzrok dziewczyny, spojrzała jej prosto w oczy.
– Co to znaczy un bien-aime? – spytała Meredith, byle coś powiedzieć.
– Ktoś lubiany. Szanowany – odpowiedziała nieznajoma po angielsku. Oczywiście. Jasna sprawa.
– Dziękuję. – Uśmiechnęła się lekko zażenowana. – Powinnam się była domyślić.
Kobieta o ciemnych włosach przyglądała jej się jeszcze przez chwilę, po czym odwróciła wzrok.
Znowu zabrzmiał dzwon, tym razem mocniej, wyraźniej, bardziej zdecydowanie. Tłum żałobników zrobił przejście czterem mężczyznom, którzy wynieśli z zakrystii trumnę. Za nimi szedł młody człowiek, pewnie trochę po dwudziestce, ubrany na czarno, z szopą ciemnych, błyszczących włosów. Twarz miał kredowobiałą, szczęki zaciśnięte, jakby ze wszystkich sił starał się opanować.
Obok szedł starszy od niego mężczyzna, również ubrany na czarno. Meredith patrzyła z niedowierzaniem. To był kierowca niebieskiego peugeota. Całkowicie opanowany.
Poczuła ukłucie winy.
Nic dziwnego, że był niemiły.
Odprowadziła wzrokiem trumnę w czasie krótkiej podróży z zakrystii do kościoła. Turyści przed pizzerią wstali z szacunkiem. Umilkli i czekali ze splecionymi dłońmi, aż wolno idący kondukt zniknie w przejściu.
Drzwi kościoła zamknęły się z trzaskiem. Dzwon umilkł, zostawiając w wieczornym powietrzu jedynie echo. Na skwerze życie szybko wróciło do normy. Rozległo się szuranie krzeseł, ludzie sięgnęli po szklanki, serwetki, zapalali papierosy.
Jakiś wóz przejechał główną ulicą na południe. Za nim jeszcze kilka innych. A więc najwyraźniej można było jechać dalej. Meredith odetchnęła z ulgą. Już bardzo chciała dotrzeć do hotelu.
Wyszła z cienia budynku i gdy się od niego oddaliła, wreszcie ujrzała go w całości. I wtedy – zrozumiała. Zdjęcie młodego żołnierza, jej przodka, zostało zrobione właśnie tutaj, dokładnie w tym miejscu, obramowanym przez budynki prowadzące na Pont Vieux, pomiędzy rzędem platunes a zalesionym zboczem wzgórza, wyzierającym przez lukę między domami.
Sięgnęła do torebki, wyjęła kopertę, a z niej fotografię.
Dokładnie tu.
Po wschodniej stronie skweru połyskiwał neon kawiarenki oraz motelu, ale poza tym nic się nie zmieniło. Właśnie z tego miejsca w roku tysiąc dziewięćset czternastym młody człowiek uśmiechał się do aparatu, zanim wyruszył na wojnę. Jej prapradziadek. Była tego pewna.
Ze świeżym entuzjazmem żwawym krokiem wróciła do samochodu. Spędziła w mieście niecałą godzinę i już coś znalazła. Miała konkretne wyniki.
Meredith uruchomiła silnik i wyprowadziła samochód na ulicę. Mijając Place de Deux Rennes, spojrzała raz jeszcze na miejsce, gdzie pozował do fotografii jej przodek, jakby mogła tam dostrzec uśmiechniętego żołnierza.
Szybko znalazła się na przedmieściach i wyjechała na nieoświetloną drogę lokalną. Drzewa przybierały dziwne, zmienne kształty, od czasu do czasu wypływał z mroku jakiś budynek – czasem dom, a czasem obora czy stodoła. Na wszelki wypadek wcisnęła łokciem zabezpieczenie drzwi. Usłyszawszy kliknięcie zamka, odetchnęła nieco swobodniej.
Jechała wolno, kierując się wskazówkami z mapy zamieszczonej w ulotce reklamowej hotelu. Włączyła radio do towarzystwa, bo wiejska cisza była przytłaczająca. Po bokach miała gęsty las. Nad głową niebo ze srebrnymi gwiazdami. I na tym koniec. Żadnego żywego stworzenia, nawet kota czy lisa.
Znalazła drogę do Sougraigne i skręciła w nią w lewo. Potarła oczy. W zasadzie była zbyt zmęczona, żeby prowadzić samochód. Krzewy i słupy telegraficzne na krańcach pola widzenia kołysały się i drżały. Kilka razy zdawało jej się, że ktoś idzie poboczem, uchwycony w światła przednich reflektorów, ale z bliska okazywało się, że to znak drogowy albo przydrożna kapliczka.
Usiłowała się skupić, lecz zmęczone myśli nie dawały się uszeregować. Miała za sobą dzień pełen wrażeń. Wróżenie z tarota, szaleńczy pęd taksówką przez Paryż, lot do Tuluzy, huśtawka emocji… Była zmęczona. Była wykończona. Marzyła teraz jedynie o długim, gorącym prysznicu, kieliszku wina i dobrej kolacji. A potem do łóżka. Na długo, na bardzo długi czas.
Jezu!
Wdepnęła hamulec w podłogę. Ktoś stał na środku drogi. Kobieta. W długim czerwonym płaszczu z kapturem. Meredith krzyknęła. W przedniej szybie zobaczyła odbicie własnej twarzy, wykrzywionej strachem. Szarpnęła kierownicą, choć wiedziała, że nie uniknie zderzenia. Wypadki potoczyły się jak w zwolnionym tempie. Wpadła w poślizg. Osłoniła głowę rękami. I zobaczyła wpatrzone w siebie zielone oczy.
O nie! Nic z tego!
Samochodem zarzuciło. Tył przesunął się o dziewięćdziesiąt stopni i zaraz wrócił na prostą. Opony zapiszczały niemiłosiernie. Auto zatrzymało się o centymetry od rowu. Coś strasznie głośno warczało, jak orkiestra bębnów. Zagłuszało cały świat. Po kilku chwilach Meredith uświadomiła sobie, że to krew szumi jej w uszach.
Otworzyła oczy.
Przez kilka sekund siedziała nieruchomo, przyklejona do kierownicy. Potem zalała ją lodowata fala strachu. Bo teraz trzeba wysiąść. Bo kogoś potrąciła. Zabiła.
Niezdarnie zwolniła zamek i na drżących nogach wysunęła się z auta. Nie chciała zobaczyć tego, co musiała znaleźć. Ciała pod kołami.
Stanęła przed maską.
Nic.
Jak to?
Kompletnie zbita z tropu zerknęła w prawo, potem w lewo, spojrzała w stronę, z której nadjechała, potem w kierunku, gdzie zdążała, w ciemność przedziurawioną strumieniami światła z przednich lamp.
Nic.
Las trwał w głuchej ciszy. Najmniejszego znaku życia.
– Halo! – zawołała. – Jest tu ktoś? Nic się pani nie stało? Proszę pani!
Odpowiedziało jej tylko echo.
Niebotycznie zdumiona pochyliła się i uważnie obejrzała przód samochodu. Żadnego znaku. Nawet najmniejszej rysy. Obeszła wóz dookoła, przesuwając dłonią po karoserii. Nadal nic.
Wsiadła do auta. Była całkowicie pewna, że widziała kobietę na drodze. Ta kobieta patrzyła jej prosto w oczy. Nie wymyśliła jej sobie. A może jednak…? Zerknęła w lusterko i zobaczyła w nim własne odbicie, nic innego. I wtedy, gdzieś z cieni, wyłoniła się twarz matki.
Nie, nic z tego, ja nie oszaleję.
Przetarła oczy, dała sobie jeszcze kilka chwil na uspokojenie, po czym uruchomiła silnik. Oszołomiona tym, co się stało… tym, co się nie stało, ruszyła powoli, zostawiwszy otwarte okno. Zawsze to jakieś orzeźwienie.
Gdy wreszcie zobaczyła znak kierujący do hotelu, odetchnęła z ulgą-Zjechała z szosy prowadzącej do Sougraigne na krętą drogę, niewiele szerszą od samochodu, prowadzącą w górę po zboczu wzgórza. Dosłownie dwie minuty później dotarła do pary kamiennych filarów, stojących na straży dwuskrzydłowej bramy z kutego żelaza. Na murze znajdowała się szara tablica z napisem: HOTEL DOMAINE DE LA CADE.
Czarne wrota, poruszone dzięki czujnikowi ruchu, wolno się przed nią otwarły. Było coś niesamowitego w tej ciszy, w tajemniczym kliknięciu automatu, w szeleście żwiru. Meredith zadrżała. Las wydawał się żywą istotą, czuła na karku jej oddech, ciężar badawczego spojrzenia. Niechętnego, wrogiego.
Wreszcie mogła ruszyć.
Opony zachrzęściły na żwirowym podjeździe. Jechała wolno, więc jakiś czas zajęło jej pokonanie wijącej się zakolami drogi, obsadzonej chdtai-gniers, kasztanowcami o słodkich owocach, podobnymi do uroczystych wartowników. Po obu stronach trawniki ginęły w ciemnościach. Wreszcie minęła ostatni zakręt i zobaczyła hotel.
Chociaż niemało tego dnia przeżyła i sądziła, że już zdążyła się trochę uodpornić na nowe wrażenia, a także wiedziała, czego się spodziewać, widok domu zaparł jej dech w piersiach. Elegancki trzykondygnacyjny budynek o białych ścianach, porośniętych zielonym i czerwonym bluszczem, błyszczącym w świetle reflektorów, jakby liście były wypolerowane. Z mroku wyłaniały się piękne balustrady na parterowym tarasie i rząd okrągłych okien pod samym dachem, gdzie dawniej znajdowały się kwatery służby. Dom cieszył oko doskonałymi proporcjami, co zachwycało tym bardziej, że przecież oryginalny maison de maitre został częściowo zniszczony przez pożar. Cały wyglądał jednakowo autentycznie.
Znalazła miejsce parkingowe przed głównym wejściem, wyjęła z bagażnika torbę i po szerokich, gościnnie rozłożystych schodach, ruszyła do drzwi. Cieszyła się, że dotarła na miejsce cała i zdrowa, choć jeszcze rozdygotana po tym, jak o mało co nie wylądowała w rowie. No i ta scena nad rzeką…
Jestem po prostu zmęczona, uznała.
Od razu w progu hotelu poczuła się lepiej. Znalazła się w eleganckim holu o posadzce z czarnych i czerwonych płytek oraz ścianach wyklejo-nych delikatną kremową tapetą ze wzorem żółtych i zielonych kwiatów. Po lewej stronie, naprzeciwko wysokiego okna z dzielonymi szybkami, stały przy kominku dwie głębokie sofy z miękkimi poduchami. Na kamiennym palenisku ustawiono piękny bukiet kwiatów. Gdziekolwiek spojrzała, tam lustra i szkło odbijały blask kandelabrów, złoconych ram i kinkietów.
Na wprost miała szeroki łuk schodów z wypolerowaną poręczą, a po prawej recepcję, urządzoną przy wielkim drewnianym stole, opartym na zwierzęcych łapach z pazurami. Na ścianach rozwieszono mnóstwo starych fotografii, czarno-białych i w sepii. Mężczyźni w mundurach, głównie armii napoleońskiej, rzadziej z okresu pierwszej wojny światowej. Damy w sukniach o sutych spódnicach i bufiastych rękawach. Portrety rodzinne, sceny z czasów prosperity Rennes-les-Bains. Meredith uśmiechnęła się zadowolona. Będzie miała co robić przez najbliższe dni.
Podeszła do stołu.
– Bienvenue, madame – powitała ją recepcjonistka.
– Dobry wieczór.
– Witamy w Domaine de la Cade. Czy ma pani rezerwację?
– Tak. Na nazwisko Martin. – Dla pewności je przeliterowała.
– Pierwszy raz u nas?
– Tak.
Wypełniła formularz meldunkowy, podała dane karty kredytowej, już trzeciej tego dnia. Dostała plan hotelu, mapę terenu posiadłości oraz najbliższej okolicy, a także staroświecki mosiężny klucz z czerwonym chwo-stem i przywieszką, na której wypisano: Pokój Żółty.
Ktoś stanął jej za plecami, stanowczo za blisko. Poczuła jego oddech na karku. Obejrzała się przez ramię.
Nikogo.
– Pokój Żółty jest na pierwszym piętrze.
– Słucham? – Meredith odwróciła się z powrotem do recepcjonistki.
– Ma pani pokój na pierwszym piętrze – powtórzyła pracownica. – Windę znajdzie pani naprzeciwko recepcji – powiedziała, wskazując dyskretny znaczek. – Można też pójść schodami, tymi po prawej. Ostatnie dania kola-cyjne serwujemy o dwudziestej pierwszej trzydzieści. Życzy pani sobie stolik?
Za piętnaście ósma.
– Chętnie. Na wpół do dziewiątej?
– Doskonale. Bar tarasowy, z wejściem przez bibliotekę, jest otwarty do północy.
– Świetnie. Dziękuję.
– Potrzebuje pani pomocy przy bagażu?
– Nie, dziękuję, poradzę sobie.
Ogarnęła spojrzeniem pusty hol i ruszyła schodami na pierwsze piętro. Z podestu jeszcze raz zerknęła w dół. Dopiero wtedy dostrzegła fortepian, Boudoir Grand, ustawiony w cieniu schodów. Piękny instrument, choć przeznaczono mu dziwaczne miejsce. Klapa była zamknięta.
Idąc korytarzem na pierwszym piętrze, z uśmiechem przyglądała się nazwom pokoi. Apartament Anjou, Pokój Błękitny, Blanka Kastylijska. Henryk IV.
Nawiązanie do korzeni.
Pokój Żółty znajdował się na samym końcu korytarza. Z niecierpliwością, jaką zawsze odczuwała, wchodząc po raz pierwszy do hotelowego pokoju, przekręciła w zamku ciężki klucz, pchnęła drzwi czubkiem buta i pstryknęła przełącznikiem światła.
Na jej twarzy rozlał się szeroki uśmiech.
Pośrodku stało wielkie mahoniowe łoże. Toaletka, szafa i dwie szafki nocne stanowiły komplet, zrobiony z ciemnoczerwonego drewna. Otworzywszy szafę, znalazła w niej minibar, odbiornik telewizyjny oraz pilota. Na biurku leżały połyskliwe magazyny, informacja o hotelu oraz obsłudze, a także broszury przybliżające historię najbliższej okolicy. Na niewielkim drewnianym stojaku na książki, umieszczonym na biurku, znajdowały się stare tomiszcza. Przebiegła wzrokiem po tytułach na grzbietach. Horrory i klasyka, przewodnik po jakimś muzeum kapeluszy w Esperaza i dwa tomiki na temat miejscowych wydarzeń historycznych.
Podeszła do okna, pchnęła okiennice i wciągnęła w płuca mocny zapach wilgotnej ziemi. Pociemniałe trawniki ciągnęły się chyba w nieskończoność. Wypatrzyła staw ozdobny, a po chwili wysoki żywopłot, oddzielający część leżącą tuż przy domu od ogrodów i lasu. Była zadowolona, że dostała pokój na tyłach hotelu, z daleka od parkingu, trzaskania drzwiczkami i warkotu silników. Chociaż, z drugiej strony, miała pod oknami taras z drewnianymi stołami i krzesłami oraz grzejnikami przeznaczonymi na patio.
Rozpakowała się, tym razem starannie, nie zostawiła większości rzeczy w torbie, jak to zrobiła w Paryżu. Spodnie i T-shirty ułożyła w szufladach, elegantsze stroje powiesiła w szafie. Szczoteczkę do zębów oraz kosmetyki ustawiła na półkach w łazience, a następnie w towarzystwie szamponu oraz mydła w tubce firmy Molton Brown weszła do wanny.
Pół godziny później, w znacznie lepszym nastroju, owinięta wielkim białym płaszczem kąpielowym, podłączyła telefon komórkowy do ładowarki i usiadła przy laptopie. Natychmiast odkryła, że nie może się połączyć z Internetem, więc zadzwoniła do recepcji.
– Dzień dobry, mówi Martin z Pokoju Żółtego. Chciałabym sprawdzić pocztę, a nie mogę się połączyć z siecią. Czy może mi pani podać hasło? -Przytrzymując słuchawkę ramieniem, nabazgrała jedno słowo. – Dobrze, dziękuję.
Odłożyła słuchawkę. Hasło brzmiało KONSTANTYN. Kolejny zbieg okoliczności. Wstukała je i natychmiast uzyskała połączenie. Jak co dzień wysłała list do Mary. Zaraportowała, że cała i zdrowa dotarła do celu i nawet już znalazła miejsce, gdzie zrobiono jedną z rodzinnych fotografii. Obiecała zawiadamiać na bieżąco o wszelkich postępach. Następnie sprawdziła stan konta i z ulgą stwierdziła, że pojawiły się pieniądze od wydawcy.
Nareszcie.
Odebrała kilka listów, w tym zaproszenie na ślub znajomych w Los Angeles, oraz drugie, na koncert pod dyrekcją szkolnej przyjaciółki, która wróciła do Milwaukee. Pierwsze odrzuciła, drugie z radością przyjęła.
Właśnie miała się wylogować, gdy przyszło jej do głowy, że warto sprawdzić, czy znajdzie coś na temat pożaru w Domaine de la Cade w październiku tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego siódmego. I znalazła, ale niewiele więcej, niż już się dowiedziała z hotelowej broszury.
Wstukała w okienko wyszukiwarki LASCOMBE.
Uzyskała informacje na temat Julesa Lascombe'a. Najwyraźniej był zapalonym historykiem, ekspertem w sprawach epoki wizygockiej, miejscowego folkloru i przesądów ludowych. Nawet opublikował kilka książek, a właściwie broszurek, w pobliskim wydawnictwie Bousąuet.
Meredith zmrużyła oczy. Kliknęła link i na monitorze pojawiły się kolejne wiadomości. Członkowie rodu Bousquetów zapisali się w historii regionu jako posiadacze największego w Rennes-les-Bains domu handlowego oraz dużej drukarni. A przy tym byli spokrewnieni z Julesem Lascombeem i po jego śmierci odziedziczyli Domaine de la Cade.
Przewinęła stronę niżej, aż znalazła to, czego szukała.
…Tarot Bousqueta jest rzadko spotykaną talią, w zasadzie nieużywaną poza Francją. Najwcześniejsze egzemplarze drukowane były przez wydawnictwo Bousąuet, mające siedzibę pod Rennes-les-Bains w południowo-za-chodniej Francji, u schyłku lat dziewięćdziesiątych dziewiętnastego wieku.
Uznaje się, że talia ta została stworzona na podstawie innej, znacznie starszej, pochodzącej z siedemnastego wieku. Znajdujemy w niej Maitre. Maitresse, Fils i Filie – w każdym kolorze te cztery karty dworskie mają inny styl stroju postaci oraz rysunku. Twórca arkanów większych, współczesnych pierwszej wydrukowanej talii, pozostaje nieznany".
Nagle odezwał się telefon. Meredith podskoczyła. Nie odrywając oczu od monitora, namacała aparat.
– Tak? Słucham.
Dzwoniono z restauracji, z pytaniem, czy nadal zamierza zejść. Dziewczyna sprawdziła godzinę. Za dwadzieścia dziewiąta! Coś podobnego…
– W zasadzie wolałabym zamówić jedzenie do pokoju – zdecydowała.
Dowiedziała się jednak, że serwowanie posiłków do pokojów możliwe było do godziny osiemnastej.
Nie bardzo wiedziała, na co się zdecydować. Z jednej strony, nie chciała wychodzić z Internetu, zwłaszcza teraz, kiedy akurat coś wyszperała, chociaż ile te informacje były warte, trudno powiedzieć. Z drugiej strony. umierała z głodu. Nie zjadła obiadu, a o pustym żołądku wiele nie zdziała.
Dowodem były choćby halucynacje nad rzeką i na drodze.
– Już schodzę – zdecydowała.
Wpisała stronę do „Ulubionych" i wylogowała się z sieci.
– Co się z tobą dzieje?! – Julian Lawrence ledwo nad sobą panował.
– Co się ze mną dzieje?! – krzyknął Hal. – Jak to co?! Właśnie pochowałem ojca!
Z całej siły trzasnął drzwiczkami peugeota i wbiegł na schody. Po drodze zerwał z szyi krawat, wepchnął go do kieszeni marynarki.
– Mów ciszej! – syknął Julian. – Jeszcze tu nam atrakcje potrzebne! Już
pokazałeś, co potrafisz! Wystarczy na jeden wieczór. – Zamknął samochód i poszedł za bratankiem do tylnego wejścia do hotelu. – Co ci do łba strzeliło! Przed całym miastem!
Z daleka wyglądali jak ojciec i syn wybierający się na jakąś oficjalną kolację. Obaj przystojni, elegancko ubrani w czarne garnitury. Jedynie wyraz twarzy i zaciśnięte pięści Hala zdradzały, że dzieli ich gwałtowna nienawiść.
– Jasne! – Hal zaśmiał się szyderczo. – Dla ciebie ważna jest wyłącznie
reputacja! Ciebie obchodzi tylko, co ludzie sobie pomyślą. – Plasnął się dłonią w czoło. – A dotarło do ciebie, że w trumnie był mój ojciec? Twój brat? Przedarło się to do twojej świadomości? Mocno wątpię!
Lawrence położył dłoń na ramieniu młodego mężczyzny.
– Posłuchaj mnie przez chwilę – powiedział spokojniej. – Rozumiem,
że jesteś zdenerwowany. Nie ma się czemu dziwić. Nic bardziej naturalnego. Ale rzucanie bezpodstawnych oskarżeń nikomu w niczym nie pomoże. Jeśli już, to ewentualnie zaszkodzi. Ludzie zaczną sądzić, że są powody do stawiania jakichś zarzutów.
Hal chciał strącić dłoń stryja, ale ten ścisnął go za ramię.
– Wszyscy ci współczują. I policjanci, i merostwo, wszyscy. Twój ojciec
był lubiany. Ale jeśli dalej będziesz się tak zachowywał…
Hal zmierzy! go płonącym spojrzeniem.
– Grozisz mi? – Wreszcie udało mu się oswobodzić. – Ty mi grozisz?
Lawrence przesłonił oczy powiekami. Z jego twarzy zniknął wyraz współczucia, serdeczna troska. Na ich miejscu pojawiła się irytacja i coś jeszcze… Pogarda.
– Nie bądź śmieszny – rzekł lodowatym tonem. – I na litość boską, weź
się w garść. Masz dwadzieścia osiem lat, nie jesteś już rozpuszczonym uczniakiem. – Wszedł do hotelu. – Napij się czegoś i idź spać – rzucił jeszcze przez ramię. – Porozmawiamy rano.
Hal poszedł za nim.
– Nie ma o czym rozmawiać – oznajmił. – Doskonale wiesz, co myślę.
I nie skłonisz mnie do zmiany zdania. W żaden sposób.
Skręcił w prawo, do baru.
Julian Lawrence odczekał chwilę, a następnie poszedł w stronę głównego wejścia, do recepcji.
– Witaj, Eloise. Wszystko w porządku?
– Bardzo spokojnie dzisiaj – poinformowała pracownica i uśmiechnęła się do niego ze współczuciem. – Jak pan sobie daje radę? Pogrzeb zawsze jest przykry…
– Koszmarny. – Przewrócił oczami. – Pojęcia nie masz, do jakiego stopnia. – Oparł się o stół. – Są dła mnie jakieś wiadomości?
– Tylko jedna. – Eloise podała szefowi białą kopertę i jeszcze się upewniła: – W kościele wszystko poszło jak trzeba, oui?.
Skrzywiony pokiwał głową.
– O tyle, o ile to możliwe w tych warunkach.
Przyjrzał się kopercie. Widok odręcznego pisma wywołał na jego twarzy szeroki uśmiech. Na tę wiadomość czekał. Na informację o wizygockiej komnacie pogrzebowej, odkrytej w Quiilan. Marzył, że będzie ona miała istotne znaczenie dla wykopalisk prowadzonych w Domaine de la Cade. Z Quillan jeszcze nie wypuszczono żadnych przedmiotów.
– O której dostałaś przesyłkę?
– O ósmej, proszę pana. Została doręczona osobiście.
Zabębnił palcami na blacie.
– Doskonale. Dziękuję ci. Miłego wieczoru. Gdyby ktoś mnie potrzebował, będę w biurze.
– D'accord. – Dziewczyna uśmiechnęła się promiennie, ale on już się odwrócił.
Kwadrans przed dziesiątą Meredith skończyła kolację.
Wyszła do holu. Chociaż była zmęczona, wiedziała, że nie zaśnie, za dużo myśli kłębiło jej się w głowie. Spojrzała przez drzwi wejściowe. Może by się przejść? Ścieżki były rzęsiście oświetlone, a przy tym ciche i opustoszałe. Włożyła czerwony kardigan Abercrombie amp; Fitch. Nie, jednak nie. Od kilku dni bez przerwy gdzieś chodziła.
I jeszcze taki dzień…
Wypchnęła tę myśl z głowy. Czas odpocząć. Z baru na tarasie dobiegał szmer głosów. Nie była wielbicielką ani stalą bywalczynią takich lokali, ale skoro nie miała ochoty iść od razu do pokoju i kłaść się spać, może nie od rzeczy byłoby tam zajrzeć.
Minęła gabloty, w których wyeksponowano porcelanę, i pchnęła szklane drzwi. Wnętrze przypominało raczej bibliotekę niż bar. Całe ściany, od podłogi do sufitu, zastawione były książkami za szkłem. W rogu stały drewniane schodki na kółkach, wypolerowane do połysku.
Przy niskich okrągłych stolikach ustawiono skórzane fotele, więc można się było tu czuć jak w ekskluzywnym klubie. Panowała atmosfera komfortu i relaksu. Meredith przesunęła wzrokiem po gościach: dwa małżeństwa, jakaś rodzina i kilku samotnych mężczyzn.
Ponieważ nie było wolnego stolika, usiadła na stołku przy barze. Położyła na ladzie klucz od pokoju oraz broszurę, wzięła w rękę menu.
– Cocklails d'un cote, vins de l'autre – uśmiechnął się barman.
Aha, czyli tu koktajle, a po drugiej stronie wina. Odwróciła kartę, przeczytała nazwy win serwowanych na kieliszki i odłożyła spis.
– Quelque chose de la region? – spytała. Rzeczywiście, najchętniej spróbowałaby jakiegoś miejscowego trunku. Qu'est-ce que vous recomman-dez?
– Blanc, rouge, rose?
– Blanc. Stanowczo białe.
– Proszę spróbować Domaine Begude Chardonnay – usłyszała.
Zaskoczona angielskimi słowami i faktem, że ktoś w ogóle się do niej odezwał, przeniosła spojrzenie na młodego mężczyznę, siedzącego kilka stołków dalej. Był przystojny, ubrany w śnieżnobiałą koszulę i eleganckie czarne spodnie. Jego marynarka leżała na dwóch stołkach między nim a Meredith. Z wyglądem kłóciła się ponura mina. Gęste czarne włosy spadały mu na twarz.
– Z niedalekiej winnicy – podjął. – Z Cepie, na północ od Limoux.
Bardzo smaczne.
Przyjrzał jej się, jakby sprawdzał, czy na pewno go słucha, zaraz jednak na nowo utkwił wzrok w kieliszku.
Ależ niebieskie oczy!
W tej chwili go rozpoznała. To jego widziała na Place des Deux Rennes, to on szedł za trumną w kondukcie żałobnym. Zrobiło jej się jakoś dziwnie. Jakby go śledziła, jakby wtykała nos w nie swoje sprawy, choć przecież wcale tego nie chciała.
Kiwnęła głową.
– Dobrze. – Zwróciła się do barmana: – S'il vous plait.
– Tres bien, madame. Votre chambre?
Oczywiście. Musiał wiedzieć, kto zamawia. Pokazała mu przywieszkę od klucza. Po czym zwróciła się do nieznajomego. – Dziękuję za pomoc.
– Nie ma sprawy.
Poprawiła się na stołku, trochę speszona, niepewna, czy ma podtrzymywać rozmowę. Ale on już podjął za nią decyzję. Wyciągnął do niej rękę nad czarnymi siedzeniami i wypolerowanym drewnem.
– Nazywam się Hal. Podała mu dłoń.
– Meredith Martin.
Barman położył przed nią papierową podkładkę, na niej ustawił kieliszek z ciemnożółtym płynem. Dyskretnie podsunął rachunek i długopis.
Świadoma, że Hal na nią patrzy, upiła łyk. Lekkie, cytrynowe, czyste. Podobne do białych win, które Mary i Bill zamawiali przy szczególnych okazjach albo gdy przyjeżdżała do domu na weekendy.
Wspaniałe. Fantastyczne.
– Encore un verre, monsieur? – spytał barman.
– Tak, Georges, nalej mi jeszcze – zgodził się Hal. Odwrócił się do dziewczyny. – Meredith Martin. Jesteś Amerykanką. – Oparł łokcie na kontuarze i wsunął palce we włosy. Chyba był wstawiony. – Przepraszam. Niepotrzebnie się wtrącam.
– Nic nie szkodzi. – Uśmiechnęła się. – Masz rację, jestem Amerykanką.
– Przyjechałaś niedawno?
– Dwie godziny temu. Pociągnęła jeszcze łyk wina. Alkohol dotarł do żołądka. – A ty?
– Mój ojciec… urwał. Na twarzy miał rozpacz. – Hotel należy do mojego stryja – powiedział.
Meredith domyśliła się, że dziś Hal pochował ojca. Poczuła się niewyraźnie. Czekała w milczeniu.
– Wybacz – odezwał się w końcu. – Mam za sobą fatalny dzień. – Osuszył kieliszek do dna i sięgnął po drugi, który postawił przed nim barman. _ Co cię tu sprowadza, interes czy przyjemności?
– Po trochu jedno i drugie – odpowiedziała. – Piszę.
– Dla jakiejś gazety?
– Nie, pracuję nad książką. Nad biografią kompozytora, Claude'a De-bussy'ego.
Spojrzenie mu zgasło, znów spochmurniał. Nie na taką reakcję miała nadzieję.
– Bardzo tutaj ładnie – dodała szybko, obejmując spojrzeniem wnę
trze. – Twój stryj długo tutaj mieszka?
Hal zacisnął pięści.
– We dwóch z moim ojcem kupili tę posiadłość w dwa tysiące trzecim.
Fortuna poszła na doprowadzenie jej do przyzwoitego stanu.
Meredith nie bardzo wiedziała, co powiedzieć. A Hal nie ułatwiał jej zadania.
– Tata przyjechał tu na stałe w maju – odezwał się wreszcie. – Chciał
prowadzić interes na co dzień. – Znowu przerwał. – Zginął w wypadku samochodowym. Miesiąc temu. Odchrząknął. – Dzisiaj był jego pogrzeb.
Zanim uświadomiła sobie, co robi, przykryła jego palce dłonią.
– Tak mi przykro.
Napięcie odrobinę zelżało. Siedzieli przez jakiś czas w milczeniu, wreszcie Meredith delikatnie puściła rękę Hala i sięgnęła po kieliszek.
– Miesiąc temu…? – rzuciła zdziwiona. – Dość długo…
– Rzeczywiście. – Pokiwał głową. – Robili sekcję. Oddali ciało dopiero w zeszłym tygodniu.
Ciekawe dlaczego.
– Mieszkasz tutaj? – zapytała, starając się podtrzymać rozmowę.
– W Londynie. Pracuję w inwestycjach bankowych. To znaczy, pracowałem. Właśnie złożyłem wymówienie. – Zamilkł na moment. – Mam dosyć. I nawet nie chodzi o ojca. Harowałem po czternaście godzin na dobę, siedem dni w tygodniu. Zarabiałem nieźle, ale nie miałem kiedy wydawać pieniędzy.
– Masz tutaj rodzinę? Jakichś francuskich krewnych?
– Nie. Jestem Anglikiem z krwi i kości. Na chwilę zapadła cisza.
– I co dalej?
Hal tylko wzruszył ramionami.
– Zostaniesz w Londynie?
– Bo ja wiem? Chyba nie. Meredith pociągnęła łyk wina.
– Debussy – odezwał się Hal znienacka, jakby dopiero teraz dotarły do
niego słowa dziewczyny. Przyznaję ze wstydem, niewiele o nim wiem.
Uśmiechnęła się, wdzięczna za szczere starania.
– Nie ma takiego obowiązku.
– A co on ma wspólnego z tą częścią Francji?
– Niewiele! – zaśmiała się Meredith. – W sierpniu tysiąc dziewięćsetne-go napisał do przyjaciela, że wysyła swoją żonę, Lilly, w Pireneje, na rekonwalescencję po operacji. Czyli, między wierszami, po usunięciu ciąży Jak dotąd nikt tej historii nie potwierdził, a jeżeli Lilly faktycznie tu przyjechała, to nie na długo, bo w październiku znalazła się z powrotem w Paryżu.
Hal pokiwał głową na boki.
– Wszystko jest możliwe. Teraz trudno w to uwierzyć, ale w tamtych czasach Rennes-les-Bains było, zdaje się, modnym uzdrowiskiem.
– To prawda. Zwłaszcza wśród paryżan. Pewnie dlatego, że tutaj leczono różne dolegliwości. Normalnie kurorty specjalizowały się w walce z konkretnymi chorobami, najczęściej z reumatyzmem. Do Lamalou przyjeżdżali chorzy na syfilis.
Hal uniósł brwi, ale nie podjął wątku.
– Chyba sporo wysiłku kosztowała cię podróż na południe Francji -odezwał się po chwili. – I wszystko to dlatego, że być może Lilly Debussy spędziła tutaj parę tygodni? Czy to aż takie ważne?
– Szczerze mówiąc, nie – odparła, trochę zdziwiona, że czuje potrzebę, by się bronić. Jakby jej prawdziwe motywy przyjazdu do Rennes-les-Bains zostały nagle odsłonięte przed całym światem. – Ale byłby to zupełnie nowy wątek, do którego nikt wcześniej nie dotarł. Coś, co by moją książkę odróżniało od innych. – Umilkła zapatrzona w blat. – Poza tym to interesujący okres w życiu Debussy'ego. Lilly Texier poznała go, mając zaledwie dwadzieścia cztery lata. Pracowała jako modelka. Rok później się pobrali. W tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym dziewiątym. Debussy wiele utworów dedykował przyjaciołom, kochankom, znajomym, ale mało który swojej żonie. – Meredith zdawała sobie sprawę, że mówi za dużo, ale dosiadła swojego konika i nie potrafiła zamilknąć. – A przecież właśnie ona towarzyszyła mu przez lata, gdy rodziła się jedyna opera Debussy'ego, „Peleas i Melizanda". Wystawiono ją w tysiąc dziewięćset drugim. Wtedy właśnie jego szczęście się odmieniło, zyskał reputację, szacunek, uznanie. Lilly była stale u jego boku, więc chyba warto ją zauważyć. – Zamilkła dla złapania oddechu i raptem zorientowała się, że Hal się uśmiecha. – Przepraszam. – Skrzywiła się lekko. – Poniosło mnie. Z marszu przyjmuję, że każdego ten temat interesuje równie mocno jak mnie. Fatalny zwyczaj.
– Dobrze jest żyć z pasją – rzekł Hal cicho.
Podniosła na niego wzrok i stwierdziła, że patrzy na nią bez zmrużenia oczu. Zaczerwieniła się i z tego powodu zrobiło jej się głupio.
– Bardziej lubię poszukiwania i badania niż samo pisanie – rzekła szybko. Nazywam to umysłowymi wykopaliskami. Szperanie w starych zapiskach, artykułach, listach, ożywianie danej chwili, jakiejś fotografii z dawnych lat… Cała praca polega na rekonstrukcji, na odszukaniu kontekstu, dotarciu do sedna wydarzeń, które rozgrywały się dawno temu i daleko. Oczywiście przy wykorzystaniu wyobraźni i rozumu.
– Praca detektywistyczna.
Obrzuciła go uważnym spojrzeniem, podejrzewając, że zawędrował myślami zupełnie gdzie indziej, ale on trzymał się tematu.
– Kiedy zamierzasz skończyć?
– Książka ma być gotowa na kwiecień przyszłego roku. Na razie mam o wiele za dużo materiału. Dokumenty publikowane w „Cahiers Debussy" i w „Oeuvres completes de Claude Debussy", różne notki biograficzne… Sporo tego. A jeszcze sam Debussy też dużo pisał. Listy, artykuły do gazety „Gil Blas", recenzje do „ La Revue Blanche ". Oczywiście wszystko przeczytałam.
Nagle poczuła się winna. Bez przerwy to samo. Znowu mówiła i mówiła, i ciągle na ten sam temat. A on dopiero co po pogrzebie. Chciała przeprosić, ale coś ją powstrzymało. Wyraz jego twarzy. Kogoś jej przypominał. Jakiegoś chłopca, młodego mężczyznę… Nie mogła sobie przypomnieć.
Ogarnęło ją zmęczenie. Hal siedział zatopiony w smutnych myślach. Brakowało jej energii na podtrzymywanie rozmowy. Czas zakończyć wieczór.
Zeszła ze stołka, zebrała swoje rzeczy.
– Uciekasz już? – zdziwił się Hal.
– Mam za sobą długi dzień.
– No tak. – On także wstał. – Posłuchaj… Wiem, że to dziwnie zabrzmi, ale może byśmy się jutro gdzieś wybrali? Na drinka?
Meredith była kompletnie zaskoczona.
Z jednej strony, Hal jej się spodobał. Był przystojny, czarujący i w dodatku najwyraźniej potrzebował towarzystwa. Z drugiej, powinna się skupić na szukaniu rodzinnych korzeni. Do tego niepotrzebne jej było towarzystwo. I jeszcze na dodatek słyszała w głowie ostrzegawczy głos Mary. Przecież wcale nie znała tego faceta!
– Pewnie jesteś bardzo zajęta – zrezygnował Hal.
Był wyraźnie rozczarowany. I właśnie dlatego Meredith podjęła taką, a nie inną decyzję. Poza tym od dwóch tygodni właściwie z nikim nie rozmawiała, jeśli nie liczyć grzecznościowej wymiany zdań w różnych codziennych sytuacjach oraz wizyty u Laury.
– Chętnie – powiedziała, zanim zdążyła się solidniej zastanowić. Twarz Hala rozjaśniła się w uśmiechu.
– Świetnie.
– Tylko że zamierzałam dość wcześnie wyjechać z hotelu. Pokręcić się po okolicy.
Wybiorę się z tobą. Może ci się na coś przydam? Nie powiem, żebym znał ten region jak własną kieszeń, ale bywam tu od pięciu lat.
– Zanudzisz się.
– Jakoś przeżyję. Zrobiłaś listę miejsc, które chcesz odwiedzić?
– Miałam zamiar iść na żywioł. – Przerwała. – Właściwie przyjechałam tu z nadzieją, że znajdę coś w samym sanatorium w Rennes-les-Bains. Ale jest zamknięte na zimę, więc postanowiłam iść do merostwa, poszukać kogoś, kto by mi pomógł.
Hal spochmurniat.
– To na nic. Walenie głową w mur.
– Przepraszam, nie chciałam ci przypominać…
Gwałtownie potrząsnął głową.
– Nie, nie, daj spokój. – Znów się uśmiechnął. – Mam pomysł. Wydaje mi się, że mogłabyś coś znaleźć w muzeum w Rennes-le-Chateau. Byłem tam tylko raz, ale pamiętam, że wyszedłem stamtąd z nie najgorszym pojęciem o tym, jak wyglądało tutaj życie pod koniec dziewiętnastego wieku.
Iskierka nadziei.
Doskonała myśl.
– To co, przy recepcji o dziesiątej?
Meredith zawahała się, ale doszła do wniosku, że zbyt wielka ostrożność też jej nie wyjdzie na zdrowie.
– Dobrze. Niech będzie o dziesiątej.
Hal wstał, ręce wepchnął głęboko w kieszenie.
– Dobranoc.
– Do jutra.
Nie mogła zasnąć. Za dużo jej się kłębiło w głowie. Odtwarzała w pamięci zdania, które wypowiedziała sama, i te, które usłyszała od niego, doszukiwała się w nich drugiego dna. Współczuła Halowi.
Wydawał się wrażliwym człowiekiem.
Przy myciu zębów uważnie zlustrowała swoje odbicie. Czy rzeczywiście miał powody się nią interesować? Raczej nie. Pewnie najzwyczajniej w świecie potrzebował z kimś pogadać.
Wsunęła się pod kołdrę i zgasiła światło, zalewając pokój miękką, atramentową ciemnością. Jakiś czas leżała ze wzrokiem utkwionym w sufit, aż w końcu ciało zrobiło się ciężkie i bezwładne, zaczęła się osuwać w sen.
Nagle zobaczyła w wyobraźni twarz, którą widziała w wodzie. I zaraz potem zielone oczy, te z górskiej drogi. A co najgorsze, umęczoną twarz matki, płaczącej, zawodzącej, błagającej, żeby bezlitosne głosy zostawiły ją wreszcie w spokoju.
Natychmiast oprzytomniała.
Nie, powiedziała sobie w duchu, nie ma mowy. Przeszłość należy do przeszłości.
Przyjechała tutaj dowiedzieć się, kim jest, znaleźć rodzinne korzenie, uciec przed cieniem choroby matki, a nie się w nim pogrążać. Odepchnęła od siebie wspomnienia z dzieciństwa, wróciła myślami do obrazów tarota, które tkwiły jej w podświadomości przez cały długi dzień. Le Mat i La Ju-stice. Diabeł o niebieskich oczach. Para kochanków przykutych u jego stóp.
Przypominała sobie słowa Laury, każdą kartę po kolei, aż wreszcie powieki zaczęły jej ciążyć. Nie wiadomo skąd pojawiła się Lilly Debussy, blada i wiotka, z pociskiem w piersiach. I sam Debussy, nachmurzony, palący przy fortepianie posłusznym jego dłoniom. Potem ukazała się Mary. Siedziała w bujanym fotelu na ganku w Chapel Hill, coś czytała. 1 jeszcze podobizna żołnierza z pożółkłej fotografii, postać na tle platanes, na Place de Deux Rennes.
W półśnie Meredith usłyszała trzaśniecie drzwiczek i zgrzyt kroków na Żwirowej ścieżce, pohukiwanie sowy, ruszającej na łów, od czasu do czasu jakiś trzask w rurach z ciepłą wodą.
Hotel powoli cichł. Noc brała dom w czarne objęcia. Domaine de la Cade zasypiała, oblana bladym światłem księżyca.
Mijały godziny. Północ, druga nad ranem, czwarta.
Nagle coś wyrwało Meredith ze snu. Nerwy miała napięte jak struny.
Ktoś śpiewał!
Nie, to nie był śpiew. To dźwięki fortepianu. Gdzieś bardzo blisko.
Usiadła. W pokoju było zimno. Panował taki sam przenikliwy chłód jak tam pod mostem. Ciemność także się zmieniła, dziwnie rozrzedzona, jakby się rozpadała na kawałki. Dziewczyna nieomal czuła cząstki światła i czerni, prawie mogła ich dotknąć. Jej ramiona i szyję musnął leciuteńki powiew, a przecież gotowa była przysiąc, że okna są zamknięte. Ktoś szepnął do ucha.
Ktoś tu jest!
Niemożliwe. Tak by ją zaskoczył?
A mimo to nie mogła się oprzeć wrażeniu, że ktoś stoi w nogach łóżka, że ją obserwuje. Oczy błyszczące w ciemności.
Zimny pot zrosił jej czoło.
Strach niekiedy uskrzydla.
Śmiało!
Policzyła do trzech i desperacko sięgnęła do włącznika lampki. Błysnęło światło.
Powitał ją znajomy widok. Wszystko było jak należy. Szafa, stół, okna, kominek i biurko, wszystko w najlepszym porządku. Obrotowe lustro, stojące przy drzwiach do łazienki, posłusznie odbijało światło.
Nikogo.
Meredith oparła się o wezgłowie. Co za ulga. Czerwone cyfry zegara wskazywały czwartą piętnaście. Nie było żadnych oczu, tylko kontrolki z budzika, odbite w zwierciadle.
Przyśnił mi się koszmar.
W końcu nic dziwnego, po takim dniu…
Odkryła się, musiała ochłonąć. Jakiś czas leżała bez ruchu na wznak, z dłońmi splecionymi na piersiach, jak figura nagrobna. Potem wstała. Musiała się ruszyć. Wyjęła z minibaru butelkę wody mineralnej, podeszła do okna. Pogrążone w ciszy ogrody ciągle jeszcze kąpały się w księżycowym blasku. Taras lśnił od deszczu. Nad drzewami zawisł biały welon mgły.
Przycisnęła rozpostartą dłoń do chłodnego szkła, jakby mogła w ten sposób odepchnąć niechciane myśli. Nie po raz pierwszy opanowały ją wątpliwości. Kim jest? A jeśli się niczego nie dowie? Tak długo żyła nadzieją na wyjazd do Rennes-les-Bains, choć była uzbrojona jedynie w stare fotografie i krótki utwór na fortepian.
Tymczasem gdy wreszcie tu dotarła, gdy przekonała się, jak mało znaczące jest Rennes-les-Bains, jak maleńka Domaine de la Cade, straciła pewność siebie i cały pomysł szukania rodzinnych korzeni wydał jej się szalony, wyjęty żywcem z ckliwego filmu.
Życie nie jest filmem.
Długo stała pogrążona w rozmyślaniach. Dopiero kiedy stopy jej zdrętwiały z zimna, spojrzała na zegarek. Piętnaście po piątej. Dosyć tego. Żadne duchy i zjawy już nie wrócą. Ani twarz na wodzie, ani postać na drodze, ani obrazy z kart.
Gdy się położyła, nie śledziły jej żadne oczy, nic nie połyskiwało w ciemnościach, nie było żadnych szumów czy chłodu. Tylko czerwone cyfry budzika.
Zamknęła oczy.
Gdy już zapadała w sen, pojawił się obraz młodego żołnierza, stopił z wizerunkiem Debussy'ego i w końcu zmienił w Hala.