Paryż
Środa, 16 września 1891
Leonie Vernier stała na stopniach Palais Garnier. W dłoniach ściskała torebeczkę chatelaine i przytupywała już mocno zniecierpliwiona.
Gdzież on się podziewa?
Mrok zdążył otulić Place de 1'Opera jedwabistą niebieskością.
Dziewczyna ściągnęła brwi.
Oszaleć można.
Od godziny czekała na brata pod beznamiętnym wzrokiem rzeźb z brązu, ustawionych na dachu opery. Znosiła impertynenckie spojrzenia przechodniów, obserwowała fiacres i prywatne wozy z postawionymi budami, czterokonne dorożki, dwukółki i pojazdy publiczne, które wcale nie chronią pasażerów od kaprysów pogody. Ze wszystkich wysiadali kolejni przybysze, wylewała się lśniąca rzeka smoliście czarnych cylindrów i wykwintnych sukni wieczorowych z eleganckich domów mody, Maison Leoty czy Charles Worth. W noc premiery socjeta przybywała, by podziwiać i być podziwianą.
Brakowało tylko Anatola.
W którejś chwili wydało jej się, że go dostrzega. Wysoki, barczysty, podobnie stawiający kroki. Oczyma wyobraźni już widziała błyszczące piwne oczy brata i zadbany czarny wąs. Uniosła rękę, chciała mu pomachać na powitanie, lecz w tej właśnie chwili mężczyzna obrócił się, dojrzała go wyraźniej. Obcy.
Przeniosła wzrok w głąb Avenue de l'Opera. Ulica ciągnęła się aż do Luwru. Pamiątka kruchej dynastii, gdy znerwicowany król kazał zbudować najkrótszą i najbezpieczniejszą drogę od przybytku sztuki do pałacu, gdzie co wieczór odbywały się przyjęcia i bale. Chwiejne płomyki latarń gazowych rozrzedzały mrok, przez okna barów i kawiarń wylewał się ciepły blask.
Dziewczynę otaczały dźwięki charakterystyczne dla miasta o zmroku. Metropolii w chwili przemiany. Entre chien et loup. Wierny człowiekowi pies dziczał i stawał się wilkiem. Tu pobrzękiwanie uprzęży, ówdzie turkot kół. Śpiew ptaszęcia na Boulevard des Capucines, ochrypłe wołania domokrążców i stangretów, milsze dla ucha glosy kwiaciarek na stopniach opery, przenikliwe zachęty chłopców gotowych za jednego sou uczernić i wypolerować obuwie dżentelmena.
Przed wspaniałą fasadą Palais Garnier ukazał się kolejny omnibus, dążący ku Boulevard Haussmann. Konduktor, dziurkujący bilety na wyższej kondygnacji, pogwizdywał wesoło. Jakiś stary żołnierz, odznaczony medalem Tonquina, szedł rozkołysanym krokiem, śpiewając sprośne żołnierskie strofy. W tłumie mignęła pobielona twarz klauna pod filcową czapką z maską. Błazen miał na sobie kostium upstrzony błyskotkami.
Jak on śmie kazać mi czekać?
Dzwony zaczęły zwoływać wiernych na nabożeństwo, od mocnego dźwięku zadrżała ulica. Czy to w kościele Saint-Gervais? Może w jakiejś innej, pobliskiej świątyni.
Ledwo dostrzegalnie wzruszyła ramieniem. Nie sposób dłużej czekać. Pokręciła głową zawiedziona.
Ale zaraz oczy jej rozbłysły.
Jeśli ma usłyszeć „Lohengrina", dzieło pana Wagnera, musi wziąć sprawy we własne ręce i iść na przedstawienie. Sama.
Czy się odważy?
Towarzysz ją zawiódł, ale bilet na szczęście miała.
Czy znajdzie w sobie śmiałość?
Paryska premiera.
Miałaby zostać pozbawiona takiego doświadczenia jedynie dlatego, że Anatol nie potrafi zjawić się na czas?
Wnętrze opery jaśniało rzęsistym blaskiem, spływającym ze szklanych żyrandoli, połyskujących setkami tęcz. W operze zebrała się cała śmietanka towarzyska. Szyk i elegancja. Nie. Tego nie wolno stracić.
Leonie podjęła decyzję. Wbiegła po schodach, minęła szklane drzwi i dołączyła do widzów.
Rozległ się dzwonek. Dwie minuty do podniesienia kurtyny.
Przemknęła po marmurach Grand Foyer. Połyskujące spod halek jedwabne pończochy przyciągały spojrzenia pełne aprobaty i podziwu. Siedemnastolatka to istota na progu kobiecości, a Leonie rozkwitała wielką urodą, obdarzona przez naturę modnymi rysami twarzy oraz wyrazistym kolorytem, tak wysoko cenioną przez monsieur Moreau i jego prerafaelickich przyjaciół.
Jej wygląd wprowadzał w błąd. W rzeczywistości była raczej pewna siebie niż posłuszna, więcej miała w sobie zuchwałości niż skromności, rozwijała własne zainteresowania i pasje – jak to nowoczesna młoda dziewczyna, a nie jakaś średniowieczna panna z dobrego domu. Anatol drażnił się z nią, opowiadając, że choć wygląda jak pierwowzór malowidła Rossettiego „Błogosławiona damozel". w rzeczywistości jest jego odbiciem w krzywym zwierciadle. Doppelgiinger. niby taka sama, lecz jednak nie ta sama. Bo nie utożsamiała się ani z wodą, ani z ziemią, ani z powietrzem. Spośród czterech żywiołów zawsze najbliższy był jej ogień.
Alabastrowe policzki dziewczyny nabrały kolorów. Kilka ciężkich miedzianych loków uciekło spod grzebieni i ześlizgnęło się na obnażone ramiona. Lśniące zielone oczy, okolone długimi, brązowymi rzęsami z kasztanowym połyskiem, błyszczały gniewem i zuchwalstwem.
Dał słowo, że się nie spóźni!
Jedną ręką przytuliła do piersi torebkę jak tarczę, drugą zebrała atłasowe spódnice i szybkim krokiem pokonała marmurowy hol, ignorując pełne dezaprobaty spojrzenia matron i wdów. Sztuczne perły i szklane łezki na rąbku sukni stukały o krawędzie stopni. Szybko zostawiła za sobą różowe kolumny, złocone posągi oraz fryzy, po chwili znalazła się na cudnym łuku głównych schodów. Gorset nie pozwalał jej swobodnie oddychać, serce waliło jak oszalały metronom.
Mimo wszystko nie zwolniła kroku. Już widziała biletera, który właśnie chciał zamykać drzwi prowadzące na główną salę widowni, Grande Salle. Przyśpieszyła i w ostatniej chwili stanęła w progu.
– Voila!. – Pokazała kartonik z miejscówką. – Monfrere va arriver…
Tak, brat przyjdzie. Na pewno. Obiecał.
Mężczyzna odstąpił, wpuszczając ją do wnętrza.
Po nieustannym szumie, niesionym echem wśród marmurowych ścian Grand Foyer, widownia tchnęła ciszą. Tu i ówdzie dało się posłyszeć stłumione rozmowy, słowa powitania, pytania o zdrowie i rodzinę – wsiąkające w grube dywany i rzędy czerwonych pluszowych foteli.
Z kanału dla orkiestry dobiegała znajoma kakofonia dźwięków płynących z instrumentów dętych, perkusyjnych i strunowych, szelest kartek tonął w pomieszczeniu, unoszący się to tu, to tam. jak smużki mgły jesienią.
Odważyłam się.
Zebrała się w sobie. Wygładziła suknię. Nowiutki nabytek, dzisiejszego popołudnia dostarczony z domu mody La Samaritaine; toaleta jeszcze odrobinę sztywna, pierwszy raz włożona. Dziewczyna podciągnęła zielone rękawiczki nad łokcie, pomiędzy ich krańcem a rękawkiem dawał się dostrzec tylko wąziutki paseczek skóry. Ruszyła szerokim przejściem między rzędami. W stronę sceny, na sam początek.
Dzięki uprzejmości przyjaciela Anatola, kompozytora Achille'a Debussy'ego, mieli najlepsze miejsca w sali.
Po obu stronach przejścia falowało morze czarnych cylindrów i stroików z piórami, trzepotały błyszczące od cekinów wachlarze. Mijała nalane, czerwone twarze mężczyzn, obok nich ciężkie od pudru oblicza wdów o siwych włosach. Leonie na każde spojrzenie odpowiadała serdecznym uśmiechem, lekkim skinieniem głowy.
Dziwna atmosfera…
Dziewczyna uważniej przyjrzała się publiczności. Im bardziej zagłębiała się w Grande Salle, tym dobitniej uświadamiała sobie, że coś jest nie tak, jak być powinno. Widzowie mieli się na baczności, rzucali czujne spojrzenia, wyraźnie spodziewali się jakichś kłopotów.
Poczuła mrowienie na karku. W powietrzu krzyżowały się spojrzenia rzucane z ukosa, na każdej twarzy dostrzegała nieufność.
Nie przesadzajmy. Nie dajmy się ponieść wyobraźni.
Usłużna pamięć przypomniała jej artykuł, który Anatol czytał na głos przy kolacji. O proteście przeciwko wystawianiu w Paryżu dzieł pruskich artystów. Cóż jednak z tego? Przecież Leonie znajdowała się w Palais Garnier, a nie na którejś z bocznych uliczek Montmartre'u.
Co złego mogłoby się zdarzyć w operze? Nic!
Doszedłszy do pierwszego rzędu, rozpoczęła wędrówkę obok licznych kolan i rękawiczek, aż wreszcie dotarła do swojego miejsca i z niemałą ulgą siadła. Szybko wzięła się w garść, podniosła wzrok na sąsiadów. Po lewej miała dystyngowaną matronę, obwieszoną biżuterią. Towarzystwa dotrzymywał jej mąż, starszy mężczyzna o bladych oczach, ledwo widocznych spod krzaczastych siwych brwi. Upstrzone plamami dłonie wsparł na lasce, zwieńczonej srebrną główką, otoczoną u podstawy taśmą z jakąś sentencją.
Z prawej strony puste miejsce Anatola oddzielało ją, niczym głęboki rów, od czterech ponurych brodatych mężczyzn w średnim wieku. Wszyscy jak jeden mąż trzymali w dłoniach bukszpanowe laski bez żadnych oznaczeń, milczeli i tylko oczy im płonęły. Robili upiorne wrażenie.
Co więcej, wszyscy czterej nie zdjęli rękawiczek, a to budziło zdziwienie, bo z pewnością było im w nich niewygodnie i gorąco.
Nagle jeden odwrócił głowę i spojrzał Leonie prosto w oczy. Spłonęła rumieńcem, spuściła wzrok, a następnie utkwiła spojrzenie w zawiłym wzorze na purpurowo-złotej kurtynie, która ciężkimi fałdami spływała od stropu proscenium aż po drewnianą posadzkę sceny.
A może coś mu się stało?
Leciutko pokręciła głową, odganiając złe myśli. Wyjęła z torebki wachlarz, otworzyła go energicznym strzepnięciem. Z jednej strony, bardzo chciałaby usprawiedliwić nieobecność brata, jednak z drugiej, była całkowicie przekonana, że należy ją przypisać brakowi punktualności.
Ostatnio bardzo częstemu.
Od czasu smutnej uroczystości na Cimetiere de Montmartre na Anatolu jeszcze trudniej było polegać. Ściągnęła brwi. Nie do wiary, jak długo prześladowały ją tamte wspomnienia.
W marcu miała nadzieję, że wszystko się skończyło, niestety, Anatol wciąż był niespokojny. Często znikał na całe dnie, wracał w środku nocy, unikał przyjaciół, zamykał się w sobie i całkowicie poświęcał pracy.
Tak czy inaczej, obiecał, że dzisiaj się nie spóźni.
Pojawił się dyrygent. Na widowni rozbrzmiały brawa podobne do wystrzałów z broni palnej, gwałtowne, mocne. Leonie także klaskała mocno i z entuzjazmem, może nieco energiczniej, niż gdyby nie była zaniepokojona. Tymczasem kwartet dżentelmenów po prawej nawet nie drgnął. Ob-
ciągnięte rękawiczkami dłonie w dalszym ciągu spoczywały na brzydkich, tanich laskach. Dziewczyna obrzuciła ich pogardliwym spojrzeniem. Co za prostactwo! Po co się wybrali do opery, skoro chef d'orchestrę był dla nich nikim? Zirytowana stwierdziła, że wolałaby nie mieć blisko tak podłego towarzystwa.
Dyrygent skłonił się nisko i odwrócił twarzą do sceny, do orkiestry. Oklaski zamarły. Wielką salę spowiła cisza. Maestro kilka razy stuknął pałeczką w drewniany pulpit, błękitne płomyki lamp gazowych na widowni przygasły. Powietrze nabrzmiało oczekiwaniem. Wszystkie oczy skierowane były na dyrygenta. Muzycy się wyprostowali, przygotowali smyczki, podnieśli instrumenty do ust.
Pałeczka wzniosła się w górę. Leonie wstrzymała oddech.
Cudowną salę Palais Garnier wypełniły pierwsze akordy „Lohengrina" pana Richarda Wagnera.
Miejsce z prawej ziało pustką.
Gwizdy i pohukiwania w wyższych rzędach zaczęły się nieomal natychmiast. Z początku większa część publiczności usiłowała nie zwracać uwagi na te wybryki, udając, że nic się nie dzieje, ale po chwili trudno było ignorować hałasy, dobiegające także z balkonu i jaskółek, najwyższych bocznych lóż.
Jednocześnie trudno było określić, czego właściwie dotyczy protest.
Leonie wbiła spojrzenie w orkiestrę i starała się nie zwracać uwagi na coraz gęsciejsze syki i szepty, lecz z każdą nutą uwertury widownię coraz szerszą falą ogarniał zdradliwy niepokój. Dziewczyna w końcu nie zdołała powstrzymać ciekawości. Nachyliła się ku sąsiadce po lewej.
– Co się dzieje? – szepnęła.
Starsza dama ściągnęła brwi niezadowolona, lecz odpowiedziała.
– -Ci ludzie nazywają siebie abonnes – odparła zza wachlarza. Sprzeciwiają się wystawianiu jakichkolwiek kompozytorów poza francuskimi. Chcą uchodzić za muzycznych patriotów. Można się z nimi zgodzić co do zasady, ale nie wolno manifestować swoich przekonań w taki sposób!
Leonie podziękowała skinieniem i znów usiadła prosto. Rzeczowy ton sąsiadki uspokoił ją, mimo że hałasy przybierały na sile.
Gdy tylko wybrzmiały ostatnie akordy uwertury, protest rozpoczął się na dobre. Kurtyna poszła w górę, odsłaniając chór germańskich rycerzy z dziesiątego wieku, stojących nad brzegiem rzeki w Antwerpii, a na widowni zapanował zgiełk. W wyższych rzędach balkonu grupa ośmiu czy dziesięciu mężczyzn wstała z siedzeń. Gwizdali, pohukiwali, wolno, głośno klaskali. Pełne dezaprobaty syknięcia rozchodziły się od tego miejsca jak kręgi na wodzie. W którejś chwili ktoś zaintonował słowo, które nie od razu dało się rozpoznać, lecz podejmowane coraz gęściej tu i tam męskimi ochrypłymi głosami przybrało na sile i w końcu odbiło się potężnym echem od zdobionego sufitu.
– Boche! Boche! Boche!
Szwab.
Leonie była zła, bo nie mogła w spokoju cieszyć się operą, ale z drugiej strony, po cichutku, przyznawała w duchu, że jest podekscytowana. Właśnie stała się świadkiem zdarzenia, o którym normalnie mogłaby jedynie przeczytać na łamach „Le Figaro", ulubionej gazety Anatola.
Prawdę powiedziawszy, zwykle tonęła w nudzie codzienności, miała serdecznie dość towarzyszenia maman podczas ciągnących się w nieskończoność wieczorków towarzyskich, w nijakich domach paryskich krewnych i dawnych znajomych ojca. Równie mało pasjonująca była grzecznościowa wymiana zdań z przyjacielem mamy, dawnym wojskowym, posuniętym w latach, który traktował dziewczynę, jakby ciągle jeszcze nosiła krótkie spódniczki.
Ależ będę miała wieści dla Anatola!
Tymczasem protest wszedł na zupełnie nowe tory.
Artyści, choć mocno umalowani, wyraźnie pobledli. Śpiewali dalej, lecz z ich oczu wyzierała niepewność. Szyki pomieszał im pierwszy pocisk. Ktoś rzucił butelką, o włos chybiając basa grającego króla Heinricha.
Na teatr spadło osłupienie tak wielkie, że zdawało się, jakby orkiestra przestała grać. Widownia wstrzymała oddech. Butelka sunęła nad głowami siedzących jakby w zwolnionym tempie, zielone szkło migotało srebrnymi refleksami światła. W końcu uderzyła w płócienne dekoracje i z głuchym turkotem stoczyła się do kanału orkiestry.
Wtedy rozpętało się piekło. Na scenie i na widowni. Prysnął czar wielkiego dzieła. Operę wypełnił zgiełk przestraszonych i oburzonych głosów. Raptem w stronę sceny poszybował drugi pocisk. Ten spadł na deski i roz-bryznął się fontanną szklanych okruchów. Jakaś kobieta w pierwszym rzędzie krzyknęła i zasłoniła twarz, bo poraził ją koszmarny odór gnijących warzyw i krwi.
– Boche! Boche! Boche!
Uśmiech na twarzy Leonie zbladł. W oczach dziewczyny błysnął strach. Serce miała w gardle. Nic przyjemnego w takiej przygodzie. Nic. Czuła mdłości.
Kwartet po jej prawej stronie zerwał się na równe nogi i zaczął klaskać. Najpierw powoli, potem coraz szybciej. Mężczyźni wyli przy tym jak potępieni, naśladowali odgłosy wydawane przez świnie, krowy i kozy. Twarze mieli okrutne, zacięte, wykrzywione nienawiścią.
Zjadliwy antypruski refren rozbrzmiewał już ze wszystkich stron.
Brodaty dżentelmen o bladej cerze i w okularach na nosie, człowiek wyraźnie spędzający czas w towarzystwie inkaustu, wosku i dokumentów, trącił programem w ramię jednego z protestujących.
Usiądźże, człowieku, na litość boską! Ani to czas, ani miejsce na takie wybryki!
Racja – poparła go towarzyszka. Proszę usiąść.
Zaczepiony odwrócił się gwałtownie i smagnął starszego pana laską po kłykciach. Laską, która miała w główce przemyślnie ukryty metalowy kolec Napadnięty krzyknął, program wypadł mu z dłoni. Z rozciętej skóry popłynęła krew. Chciał odebrać napastnikowi broń, ale ten pchnął go mocno i przewrócił. Towarzysząca starszemu mężczyźnie dama zerwała się na równe nogi.
Leonie wstrzymała oddech.
Dyrygent starał się nadal prowadzić orkiestrę, lecz muzycy nie mogli się skupić. Rzucali na boki spłoszone spojrzenia, rwali frazy, grali w nierównym tempie, raz szybciej, w następnej chwili o wiele za wolno. Za kulisami wyraźnie zapadła jakaś decyzja, bo wychynęli stamtąd pracownicy techniczni, cali odziani na czarno, z rękawami podwiniętymi nad łokcie, i zaczęli sprowadzać śpiewaków ze sceny. Ktoś rozkazał opuścić kurtynę. Równoważące ją ciężary ruszyły w górę zbyt szybko, obijając się o siebie z ostrzegawczym brzękiem. Kotara ze świstem przecięła powietrze, zaczepiła o fragment dekoracji i tak została, zatrzymana w pół drogi.
Krzyki przybierały na sile.
Exodus rozpoczął się od prywatnych lóż. Spowita drżeniem piór i szelestem jedwabiu, otulona ciepłym blaskiem złota burżuazja spiesznie opuściła przybytek sztuki. Na ten widok zaczęły się wycofywać wyższe rzędy parteru, gdzie roiło się od protestujących nacjonalistów, w następnej chwili zaczęły się podnosić balkony i jaskółki. Pierwsze rzędy parteru podążyły ich śladem. Ze wszystkich stron Grande Salle dobiegały klapnięcia składających się foteli. Odciągnięte niecierpliwie aksamitne kotary na drzwiach wyjściowych obudziły brzęk mosiężnych kółek na karniszach.
Burzyciele jeszcze nie osiągnęli celu. Orkiestra nadal grała. W stronę kanału posypały się kolejne pociski. Butelki, kamienie, cegły, zgniłe owoce. Muzycy zerwali się w popłochu, chwytając instrumenty. Potykając się o krzesła i stojaki, ruszyli do wyjścia pod sceną.
Wtedy przez niezasuniętą kurtynę wyszedł na krawędź sceny dyrektor teatru. Błyszczącą od potu twarz ocierał szarą chusteczką.
– Mesdames, messieur, s'il wous plait. S'il vous plait! – apelował o spokój.
Choć był postawnym mężczyzną, ani jego głos, ani maniery nie wzbudziły szacunku. Nie znalazł posłuchu. I nic dziwnego, skoro rzucał na boki niepewne spojrzenia i na dodatek bezładnie machał rękami, usiłując zaprowadzić jakiś porządek w narastającym chaosie.
Za późno. Jego wysiłki spełzły na niczym.
W powietrzu śmignął kolejny pocisk. Tym razem nie była to butelka ani warzywo, lecz kawał drewna z wystającymi gwoździami. Trafił dyrektora w czoło. Ten przycisnął dłoń do twarzy, zatoczył się do tyłu. Między palcami pociekła krew. Upadł na bok, bezwładny jak szmaciana lalka.
W tej samej chwili Leonie opuściły resztki odwagi.
Muszę wyjść.
Zatrwożonym spojrzeniem omiotła salę. Niestety, znajdowała się w pułapce. Tłum uciekinierów falował ze wszystkich stron, po prawej drogę blokowała czwórka indywiduów, na scenie rozgrywała się prawdziwa tragedia. Dziewczyna uchwyciła się oparcia, chciała przejść do wyższego rzędu i dalej, aż do wyjścia, ale gdy miała wstać, okazało się, że szklane łezki na rąbku sukni zaklinowane są w zawiasie fotela. Najpierw usiłowała je odczepić, potem szarpnęła spódnicę raz i drugi, podrze się, trudno, nieważne, byle stąd uciec!
Widownią wstrząsnął następny okrzyk.
– A bas! A bas!
Podniosła wzrok. Precz? Cóż to znowu ma znaczyć?
– A bas! A l'attaque!
Niczym krzyżowcy oblegający zamek nacjonaliści ruszyli naprzód, wymachując laskami i pałkami. Tu i tam błysnęło ostrze. Leonie zadrżała. Szturmowali scenę, a ona znajdowała się dokładnie na ich drodze.
Pozostali między siedzeniami widzowie ulegli histerii, pękła maska wyniosłej paryskiej socjety. Prawnicy i dziennikarze, malarze i uczeni, bankierzy i urzędnicy, kurtyzany i nobliwe żony – wszyscy rzucili się ku drzwiom.
Ratuj się kto może!
Nacjonaliści ruszyli na scenę. Pojawiali się ze wszystkich stron, maszerowali niczym wojsko, działali precyzyjnie jak dobrze naoliwiona maszyna, przeskakiwali kolejne rzędy, blokowali kanał orkiestry, zalewali wejścia dla artystów. Leonie mocniej pociągnęła spódnicę, drugi raz i trzeci… Nareszcie rozdarła materiał, udało jej się oswobodzić.
– Boche! Alsace francaise! Lorraine francaise!
Alzacja francuska. Lotaryngia francuska… Boże!
Protestujący niszczyli dekoracje, rwali tło. Malowane drzewa, woda i skały, figury żołnierzy z dziesiątego wieku uległy dziewiętnastowiecznemu motłochowi. W krótkim czasie deski sceny zaścieliły porwane płótna, karton i resztki drewnianych elementów dekoracji. Świat Lohengrina legł w gruzach.
Wtedy zrodził się opór. Grupa idealistów, zarówno młodych ludzi, jak i weteranów dawnych kampanii wojennych, zebrała się na parterze i ruszyła za nacjonalistami na scenę. Drzwi oddzielające widownię od zaplecza opery ktoś wyrwał z zawiasów. Obrońcy połączyli siły z pracownikami technicznymi teatru, nadciągającymi z głębi sceny.
Leonie przyglądała się całkiem nowemu przedstawieniu jak zahipnotyzowana. Przystojny młody mężczyzna, nieledwie chłopiec, z długimi, na-woskowanymi wąsami, w pożyczonym, zbyt obszernym surducie, rzucił się na herszta protestujących. Od tyłu chwycił go ramieniem za szyję i usiłował ściągnąć na ziemię, tymczasem sam legł na deskach. Mało tego, dostał solidnego kopniaka w brzuch podkutym butem. Wytchnął całe powietrze z płuc, jęknął cicho.
– Vive la France! A bas! – grzmiało w wielkiej sali.
Żądza krwi. Z szeroko otwartych oczu wyzierała nienawiść. Czerwone twarze. Wykrzywione wściekłością usta.
– S'il vous plait! krzyknęła Leonie. Pomocy! Błagam!
Nikt jej nie słyszał.
Kolejny mężczyzna w mundurze pracownika opery został zrzucony ze sceny. Ciało poszybowało nad opustoszałym kanałem dla orkiestry, zawisło bezwładnie na mosiężnej poręczy.
Muszę się stąd wydostać. Byle dalej od sceny.
W uszach miała trzask łamanych kości, przed oczami krew, zniekształcone wrogością twarze. Nieomal na wyciągnięcie ręki jakiś mężczyzna w rozdartym surducie brnął na czworakach, zostawiając za sobą krwawe odciski dłoni.
Za nim pojawił się napastnik z nożem w ręku.
Nie!
Chciała krzyknąć, ostrzec, lecz głos uwiązł jej w krtani.
Świst. Cios. Mężczyzna ciężko upadł na bok. Podniósł wzrok na napastnika, zasłonił się przed nożem gołą ręką. Zgrzyt ostrza na kościach. Ofiara zawyła z bólu. A napastnik pchnął raz jeszcze, głęboko w klatkę piersiową. Ciało drgnęło kilka razy jak marionetka w którymś z kiosków na Polach Elizejskich i wreszcie znieruchomiało.
Nawet nie wiedziała, że krzyczy. Nie czuła już nic prócz strachu.
– S'il vous plait! – Od drzwi oddzielał ją przerażony tłum. – Muszę wyjść!
Usiłowała się przepchnąć, ale była za mała, za lekka. Środkowe przejście, nie wiedzieć kiedy, zostało zablokowane purpurowymi siedziskami.
Któraś z lamp gazowych pod sceną strzeliła iskrami na rozsypane w nieładzie kartki z nutami. Buchnął pomarańczowy płomień, syknął złoty strumień gorąca. Pod deskami sceny zafalował ogień.
– Pali się! Pożar!
Tego już było nadto. Ludzie mieli świeżo w pamięci wspomnienie piekła, które ogarnęło Operę Komiczną przed pięciu laty. Straciło wtedy życie ponad osiemdziesiąt osób.
– Muszę przejść – powtarzała Leonie jak w malignie. – Proszę, błagam, muszę się stąd wydostać.
Nikt nie zwracał na nią uwagi. Ślizgała się na porzuconych programach, stroikach z piór i szkle z lornetek niczym na zeschłych kościach w jakimś starożytnym grobowcu.
Widziała niewiele, tylko las łokci i tyły głów pozbawionych nakryć. Brnęła do przodu centymetr za centymetrem, po troszeczku odsuwając się od ogniska walk.
Raptem jakaś starsza kobieta tuż obok potknęła się i zaczęła osuwać na ziemię. Dziewczyna odruchowo ją podtrzymała. Przez wykrochmaloną tkaninę ścisnęła bezwładne ramię.
– Chciałam tylko posłuchać muzyki – wyszeptała dama. – Niemiecka czy francuska… To przecież bez różnicy. Co za czasy, co za czasy…
Leonie, obarczona ciężarem, ledwo utrzymywała się na nogach. Z każdym krokiem było jej coraz trudniej.
– Już niedaleko pocieszała swoją towarzyszkę, choć półżywa, nadal dzielna. – Proszę, niech pani zbierze siły. Jesteśmy już. blisko wyjścia. Prawie bezpieczne.
W końcu dostrzegła znajomą liberię.
– Mais aidez-moi, bon Dieu! Par ici. Vite!
Bileter usłuchał natychmiast, od razu przyszedł z pomocą. Bez zbędnych słów uwolnił dziewczynę od ciężaru. Wziął starszą panią na ręce i zaniósł do Grand Foyer.
Leonie wyczerpana, na drżących nogach, z trudem łapiąc oddech, brnęła dalej. Jeszcze tylko kilka kroków.
Nagle ktoś chwycił ją za nadgarstek.
– Nie! – krzyknęła. – Nie!
Nie pozwoli się uwięzić we wnętrzu, gdzie szaleje ogień, a tłum szturmuje przeszkody. Uderzyła na oślep, lecz trafiła powietrze.
– Zostaw mnie! Nie dotykaj!
– To ja! Leonie! To ja!
Męski głos, tak dobrze znany, taki bliski. Symbol bezpieczeństwa. Zapach oliwki do włosów z nutą drzewa sandałowego i woń tureckiego tytoniu.
Anatol? Tutaj?
Silne ręce objęły ją w talii i wyciągnęły z tłumu. Dziewczyna wreszcie spojrzała przytomniejszym wzrokiem.
Anatol! – Zarzuciła bratu ręce na szyję. – Gdzieś ty się podziewał?! Jak mogłeś?! – Strach ustąpił miejsca wściekłości. Zadudniła piąstkami w jego szeroką pierś. – Czekałam na ciebie bez końca! Przecież obiecałeś…!
Wiem, wiem – rzucił pośpiesznie. – Masz prawo się gniewać, ale teraz musimy stąd ujść z życiem.
Leonie odzyskała równowagę tak samo szybko, jak zawrzała. Nagle znużona, wsparła głowę na piersi brata.
Widziałam…
Wiem, petite, wiem – rzekł cicho, gładząc ją po zmierzwionych włosach. – Teraz już wszystko będzie dobrze. Tylko musimy wyjść z opery, jak najszybciej, bo inaczej zostaniemy uwikłani w starcia z wojskiem. Przed budynkiem ustawiają się oddziały.
Ileż nienawiści mieści się w ludzkim sercu… Zniszczyli wszystko. Widziałeś, co się stało? Widziałeś? – Dziewczyna była o krok od histerii. -Gołymi rękami…
Opowiesz mi później – rzucił Anatol zdecydowanie. – Teraz musimy się stąd wydostać. Vas-y. Idziemy.
Leonie wzięła się w garść. Zaczerpnęła głęboko powietrza, uniosła głowę, wyprostowała się, gotowa podjąć nowe wyzwanie.
– Doskonale – pochwalił ją brat. – No to pędem!
Był rosły i silny, więc zdołał utorować drogę przez tłum kłębiący się przed drzwiami. Minęli aksamitną zasłonę i znaleźli się w samym środku chaosu. Trzymając się za ręce, pobiegli do Grand Escalier. Droga do schodów usłana była butelkami szampana, poprzewracanymi kubełkami na lód i bezpańskimi programami, więc należało uważać na każdy krok. Cudem jakimś udało im się bez żadnego wypadku dotrzeć do drzwi wyjściowych. Wyskoczyli na Place de l'Opera.
Tuż za nimi rozległ się brzęk tłuczonego szkła.
– Tutaj!
Sceny w Grande Salle wydawały się Leonie siódmym kręgiem piekieł, ale tu, na ulicy, było jeszcze gorzej. Nacjonaliści uzbrojeni w pałki, butelki i noże zajęli pozycje na stopniach Palais Garnier. Czekali w trzech rzędach, wykrzykując swój nienawistny refren.
– A bas! A bas!
Niżej, na samym placu, żołnierze w krótkich czerwonych bluzach i złotych hełmach przyklękli, szykując się do strzału. Oddziały przygotowane do walki z tłumem. Czekali na rozkaz.
– Skąd ich się wzięło aż tylu?! – krzyknęła Leonie.
Anatol nie odpowiedział. Ciągnął siostrę przez tłum przed barokową fasadą pałacu. Gdy dotarli do rogu, skręcili w rue Scribe, schodząc wreszcie z linii ognia. Splótłszy dłonie, dali się ponieść ludzkiej rzece przez całą przecznicę, potrącani, popychani, ściśnięci.
Leonie już się niczego nie obawiała. Miała u boku Anatola.
Rozległ się pojedynczy strzał. Strumień uciekinierów na moment zastygł, sekundę później ruszył jeszcze żwawiej. Ktoś nastąpił Leonie na nogę, męski but obtarł jej kostkę, rozwiązało się przydepnięte sznurowadło. Z trudem utrzymała równowagę. Tylko dłoń Anatola dawała jej oparcie.
Pod operą gruchnęła salwa.
– Trzymaj mnie! – krzyknęła Leonie.
Huknęła eksplozja. Dziewczyna obejrzała się przez ramię. Ujrzała brudną kopułę szarego dymu. Od drugiego wybuchu zadrżał chodnik. Powietrze zgęstniało, potem zapadło się w siebie.
Des canons! Ils tirent!
To nie armaty. Cest sont des petards. Zwykłe petardy.
Mocniej chwyciła brata za rękę. Posuwali się ciągle coraz dalej od opery, choć jak długo trwała ucieczka ani gdzie się mogła zakończyć, żadne z nich nie umiało powiedzieć. Zwierzęcy instynkt przetrwania kazał im się nie zatrzymywać, dopóki nie zostawią daleko za sobą huku, dymu i krwi.
Leonie zaczynała tracić czucie w nogach, oddychała z najwyższym trudem, ale ciągle biegła, aż do kresu sił. Nie wiedzieć kiedy tłum się przerzedził i w końcu rodzeństwo stanęło w jakiejś bocznej uliczce, z dala od walk, wybuchów i strzałów karabinowych. Dziewczyna ledwo trzymała się na nogach, dyszała ciężko, mokra od potu skóra paliła ją żywym ogniem.
Jedną dłoń położyła na piersiach, drugą oparła się o ścianę jakiegoś domu, inaczej nie zdołałaby utrzymać równowagi. Serce waliło jej jak młotem, krew huczała w uszach.
Anatol oparł się plecami o ścianę. Siostra przytuliła się do niego, więc objął ją za ramiona, wplątując palce w miedziane loki, spływające na plecy jak jedwabna przędza.
Powoli się uspokajała. Chłodne wieczorne powietrze koiło rozognione płuca ożywczym balsamem. Ściągnęła poplamione rękawiczki, upuściła je na chodnik.
Anatol odetchnął głębiej, odgarnął z twarzy gęste czarne włosy, odsłonił ostro zarysowane kości policzkowe i wysokie czoło. Mimo regularnych treningów szermierki też był zmęczony.
Na jego ustach pojawił się uśmiech.
Jakiś czas oboje milczeli. Jedynym dźwiękiem były ich głośne oddechy, tworzące we wrześniowym zmroku białe obłoczki. Wreszcie Leonie doszła do siebie.
– Dlaczego się spóźniłeś? – zapytała, jakby to była najważniejsza kwestia na świecie.
Anatol popatrzył na nią z niedowierzaniem, a potem zaczął się śmiać. Z początku cicho i miękko, potem coraz głośniej, wreszcie zgiął się wpół i dłuższy czas nie mógł wykrztusić słowa.
– W takiej chwili – wydusił nareszcie – będziesz mnie besztać, petite?
Siostra przyszpiliła go srogim spojrzeniem, ale już w następnej chwili kąciki ust, nieposłuszne jej woli, powędrowały w górę. Wyrwał jej się chichot, potem drugi, aż wreszcie i ona zaśmiała się głośno i śmiała tak długo, aż straciła oddech, a po policzkach spłynęły łzy.
Wreszcie uspokoili się oboje. Anatol zdjął surdut i zarzucił siostrze na ramiona.
– Niezwykłe z ciebie stworzenie – powiedział. Niesamowite.
Dziewczyna objęła spojrzeniem zniszczoną suknię. Rąbek spódnicy ciągnął się za nią niby długi pociąg, ocalałe szklane paciorki wisiały na ostatnich nitkach. Tymczasem Anatol wyglądał nieskazitelnie. Mankiety koszuli nadal miał śnieżnobiałe, usztywnione czubki kołnierza sterczały w górę jak należy, a na błękitnej kamizelce próżno by szukać najmniejszej plamki. Pokręciła głową z niedowierzaniem. Cały Anatol. Cały on. Odsunął się od ściany i podniósł głowę.
Rue Caumartin – przeczytał tabliczkę. – Doskonale. Zjadłabyś coś? Pewnie jesteś głodna?
Umieram z głodu.
Znam jedną kawiarenkę niedaleko. Na dole przesiadują artystki z kabaretu Le Grande-Pinte w towarzystwie wielbicieli, ale na piętrze jest kilka przyzwoitych prywatnych salek. Jak ci się podoba taki plan?
Doskonały.
Wobec tego – uśmiechnął się – idziemy. Zaszalejesz z bratem do późna w noc. Nie mogę ryzykować, że mama cię zobaczy w takim stanie. Nigdy by mi nie wybaczyła.
Marguerite Vernier wysiadła z fiacre na rogu ulic Cambon i Sainte-Honore. Towarzyszył jej generał Georges du Pont.
Gdy mężczyzna płacił za kurs, otuliła się ciaśniej etolą. Na jej ustach igrał pełen zadowolenia uśmiech. Wybrali się do najlepszej restauracji w mieście, o oknach zawsze dyskretnie przesłoniętych najwytworniejszą koronką z Bretanii. Wyprawa stanowiła niezbity dowód rosnących względów generała.
Ramię w ramię weszli do Voisin, gdzie od progu powitał ich szmer rozmów. Marguerite dostrzegła kątem oka, że Georges wyprostował się i uniósł wyżej głowę. Najwyraźniej zdawał sobie sprawę, że wszyscy obecni w restauracji mężczyźni mu zazdroszczą. Ścisnęła go za przedramię, a on odpowiedział podobnym gestem. Tak, oboje mieli świeżo w pamięci minione dwie godziny. Generał objął swoją kobietę spojrzeniem szczęśliwego posiadacza, ona zaś odpowiedziała leciutkim uśmiechem, po czym delikatnie rozchyliła usta. Właśnie one były jej największym atutem: promienny uśmiech i pełne wargi stawiały ją między wyjątkowymi pięknościami. Obiecywały i zapraszały.
Generał oblał się purpurą aż po czubki uszu. Wsunął palec pod kołnierzyk o sterczących rogach. Miał na sobie elegancki czarny smoking, zręcznie uszyty, skrywający fakt, że po sześćdziesiątce mężczyzna nie ma już tak wybornej postawy jak za czasów służby w armii. Z butonierki spływała kolorowa wstążka, symbolizująca medale otrzymane pod Sedanem i pod Metzem. Zamiast kamizelki, która mogłaby nieszczęśliwie podkreślić nieco zbyt wydatny brzuch, włożył bordowy pas smokingowy, idealnie dopasowany do muchy. Siwowłosy, z doskonale utrzymanym obfitym wąsem, Georges był teraz dyplomatą, osobą publiczną, stateczną, i życzył sobie, by świat o tym wiedział.
Marguerite ubrała się skromnie, w jedwabną wieczorową suknię z fioletowej mory, o srebrnych wykończeniach, przetykanych koralikami, z długim rękawem. Szczupłą talię podkreślała suta spódnica. Wysoka stójka prowokacyjnie odsłaniała jedynie skrawek śnieżnobiałej skóry na karku, ukrytym pod ciężkim kokiem, ozdobionym niewielkim stroikiem z fioletowych piór. W jasnej twarzy o nieskazitelnej cerze lśniły orzechowe oczy.
Wszystkie znudzone matrony i wypacykowane żony patrzyły na nią z niechęcią i zazdrością, tym większą, że Marguerite nie była już młódką, ale kobietą po czterdziestce. Jej uroda w połączeniu z doskonałą figurą, a do tego brak obrączki na palcu, obrażały poczucie przyzwoitości oraz sprawiedliwości. Czy to uchodzi obnosić się z takim związkiem akurat we Voisin?
Właściciel, siwowłosy mężczyzna, równie dystyngowany jak jego klientela, wyszedł nowym gościom na spotkanie. Wystąpił z cienia za dwiema damami, siedzącymi przy ladzie recepcji, Scyllą i Charybdą, bez których aprobaty nikt nie mógł przebywać w tym kulinarnym przybytku. Swego czasu generał du Pont był tutaj stałym bywalcem, zamawiał najlepszego szampana i zostawiał szczodre napiwki. Ostatnio jednak pojawiał się rzadziej. Właściciel restauracji zaczął żywić obawy, iż stracił klienta na rzecz Cafe Paillard albo Cafe Anglais.
– Miło nam pana znowu widzieć, monsieur – zagaił. – Sądziłem, że ob
jął pan jakąś posadę poza granicami kraju.
Georges pochylił głowę z lekkim zakłopotaniem.
Jakiż on bezbronny, pomyślała Marguerite.
Wcale jej ta cecha nie przeszkadzała. Ten adorator miał lepsze maniery, hojniejszą rękę i mniejsze wymagania niż wielu innych mężczyzn, z którymi wiązała swoje losy.
– To wyłącznie moja wina – rzekła, spoglądając spod opuszczonych rzęs. – Zaanektowałam go dla siebie.
Właściciel roześmiał się i strzelił palcami. Na ten znak szatniarz zdjął z ramion Marguerite etolę, od generała wziął laskę i zniknął równie bezszelestnie, jak się pojawił. Mężczyźni przystąpili do wymiany grzeczności: kilka słów na temat pogody i aktualnej sytuacji w Algierii oraz dwa zdania o tym, że podobno tu i ówdzie dochodzi do jakichś antypruskich demonstracji. Marguerite nie słuchała. Z ciekawością przyglądała się słynnej owocowej dekoracji na wielkim stole. Niestety, jeśli chodzi o truskawki, było już po sezonie, a przy tym Georges miał zwyczaj wcześnie się kłaść, więc raczej nie zechce jeść deseru.
Powstrzymała westchnienie ulgi, gdy panowie zakończyli zwyczajowe uprzejmości. Chociaż w restauracji było tłoczno, panowała atmosfera odprężenia i dyskretnego luksusu. Anatol nie zjadłby kolacji w takim miejscu za nic w świecie, uznałby je za nudne i staroświeckie, ale Marguerite, kobieta, która zbyt często musiała takie lokale mijać, zaglądając jedynie przez okno, czuła się rozkosznie spełniona. Kolacja w takim miejscu była dia niej miarą bezpieczeństwa, jakie zapewniał jej du Pont.
Właściciel restauracji uniósł dłoń, przywołując głównego kelnera. Ten poprowadził ich w miękkim blasku świec do jednego z najlepszych stolików, ustawionego we wnęce, skrytego przed wzrokiem innych gości i znajdującego się z dala od wahadłowych drzwi, prowadzących do kuchni. Marguerite zastanawiała się po drodze, nie po raz pierwszy, co też takiego robi Georges w ambasadzie, że nieposzlakowana opinia jest dla niego tak istotna.
Państwo życzą sobie aperitif? – zapytał kelner. Generał spojrzał na towarzyszkę.
Szampan?
Z przyjemnością.
– Butelkę cristala – zadysponował, pochylając się dyskretnie do przodu, jakby chciał oszczędzić damie prostackiej informacji, że zamówił najlepszy trunek, dostępny w lokalu.
Gdy kelner odszedł, Marguerite leciutko dotknęła stopą nogi generała. Z satysfakcją odnotowała, że drgnął i poprawił się na krześle.
– Marguerite, doprawdy – zaprotestował bez przekonania.
Zsunęła miękki pantofel i delikatnie pogładziła go po kostce, a potem wyżej, nad cieniuteńką skarpetką, jakby utkaną z pajęczej przędzy.
– Mają tu najlepsze czerwone wino w Paryżu – rzekł Georges nieco chrapliwym tonem. – Burgundzkie, bordeaux… najlepsze winnice… A i pośledniejsze trunki…
Marguerite nie lubiła czerwonego wina, bo zawsze po nim cierpiała na ból głowy. Wolała szampana, ale oczywiście wypije, cokolwiek Georges dla niej zamówi.
Jak ty się na wszystkim znasz! – pochwaliła. Rozejrzała się dookoła. – I taki jesteś zaradny! Niełatwo dostać stolik w środowy wieczór…
Trzeba wiedzieć, z kim rozmawiać – zbył komplementy od niechcenia, ale widziała, że jest zadowolony. – Jadłaś tu kiedyś? Wiesz, co to za miejsce?
Pokręciła głową. Pedantyczny Georges zbierał fakty i lubił się popisywać wiedzą. Oczywiście, jak każdy mieszkaniec Paryża, doskonale znała historię restauracji, lecz była gotowa udawać, że nic o niej nie wie. W czasie długich miesięcy Komuny lokal bywał świadkiem najzacieklejszych walk między komunardami a siłami rządowymi. Tu gdzie teraz czekały na pasażerów fiakry i dwukółki, dwadzieścia lat wcześniej stały barykady wzniesione z żelaznych łóżek, poprzewracanych wozów, palet i skrzynek po amunicji. Tam ona przez krótki, wspaniały moment stała wraz z mężem, pięknym i bohaterskim Leo, jako równorzędna partnerka w walce przeciwko klasie panującej.
Kiedy Ludwik Napoleon poddał armię w bitwie pod Sedanem – zaczął generał – Niemcy ruszyli na Paryż.
Rozumiem. – Marguerite zatrzepotała rzęsami, konstatując nie po raz pierwszy, że Georges mają za bardzo młodą osobę, skoro daje jej lekcję historii z wypadków, w których brała udział.
Gdy doszło do oblężenia Paryża, znajdowaliśmy się pod ciągłym obstrzałem. I, oczywiście, brakowało żywności. Tylko w ten sposób można było dać nauczkę komunardom. To jednak oznaczało, że wiele lepszych restauracji zamknęło podwoje. Cóż. naprawdę brakowało jedzenia. Wróble, koty, psy… żadne stworzenie, jakie się pokazało na ulicach miasta, nie było złą zwierzyną. Nawet mieszkańców zoo zabito któregoś dnia dla mięsa.
Coś podobnego!
I wiesz, co tego wieczoru serwowano we Voisin?
Nie potrafię sobie wyobrazić – rzekła Marguerite. ucieleśnienie nieświadomości o szeroko otwartych oczach. – I nawet nie śmiem. Może węże?
Nie – zaśmiał się generał ukontentowany – zgaduj dalej.
Naprawdę nie wiem… Krokodyle?
Słonia – oznajmił triumfalnie. – Danie z nogi słonia. Wyobrażasz sobie coś podobnego? Smakowite, doprawdy doskonałe. Jedyne w swoim rodzaju, możesz mi wierzyć.
Wierzę. – Marguerite uśmiechnęła się, choć jej wspomnienie z lata roku tysiąc osiemset siedemdziesiątego pierwszego wyglądało zupełnie inaczej. Długie tygodnie głodu, próby walki, wspieranie męża idealisty. Jednocześnie musiała wykarmić ukochanego synka. Suchy ciemny chleb i kasztany, jagody kradzione nocą z krzewów w ogrodach Tuileries.
Gdy Komuna upadła, Leo musiał uciekać i dwa lata ukrywał się u różnych przyjaciół. W końcu go jednak pojmano, o włos uniknął plutonu egzekucyjnego. Ponad tydzień Marguerite chodziła po wszystkich komisariatach i sądach Paryża, nim odkryła, że był sądzony i został skazany. Jego nazwisko opublikowano na liście wywieszonej na ścianie ratusza: deportacja do francuskiej kolonii na Pacyfiku, do Nowej Kaledonii.
Amnestia, która objęła komunardów, dla niego przyszła zbyt późno. Zmarł na pokładzie statku, w czasie przeprawy przez ocean. Nawet nic wiedział, że ma córkę.
– Marguerite? – odezwał się du Pont gniewnie.
Milczała zbyt długo. Na powrót przywołała odpowiedni wyraz twarzy.
– Zamyśliłam się przeprosiła z uśmiechem. Wyobrażałam sobie, jakie wspaniałe musiało być to danie rzekła. Na pewno wiele zależało od umiejętności… od geniuszu szefa kuchni. Czuję się cząstką historii, odwie
dzając takie miejsce. Zwłaszcza z tobą – dodała po chwili.
Georges rozpromienił się w błogim uśmiechu.
Najważniejsza jest siła charakteru. Dzięki niej człowiek potrafi wykorzystać najtrudniejszą sytuację. Twoje pokolenie nic o tym nie wie…
– Państwo wybaczą.
Du Pont wstał, zawsze uprzejmy, nawet jeśli zirytowany. Marguerite obróciła się i zobaczyła wysokiego dżentelmena o gęstych czarnych włosach i wysokim czole. Przyszpilił ją ostrym spojrzeniem bardzo niebieskich oczu.
– Tak, monsieur? odezwał się generał.
Nieznajomy, choć z pewnością napotkany po raz pierwszy, obudził w Marguerite jakieś nieokreślone skojarzenia. Byli w podobnym wieku.
Intruz miał na sobie ciemny wieczorowy garnitur, dyskretnie podkreślający nieskazitelną figurę i doskonalą kondycję. Szerokie bary, jak u człowieka przyzwyczajonego stawiać na swoim. Na palcu lewej dłoni złoty sygnet, który zapewne pomógłby określić jego tożsamość. W rękach mężczyzna trzymał jedwabny cylinder, białe rękawiczki oraz kaszmirowy szalik w tym samym kolorze, co sugerowało, że albo właśnie przyjechał albo wybierał się w drogę.
Spłonęła rumieńcem pod jego wzrokiem, który zdawał sieją rozbierać. Skóra paliła Marguerite. Kropelki potu zrosiły piersi, ukryte pod siatką koronek gorsetu.
– Panowie wybaczą – powiedziała, rzucając generałowi spojrzenie pełne niepokoju – ale czy…
Przybyły lekko schylił głowę w niemym geście przeprosin.
– Czy mogę?
Du Pont, udobruchany, zezwolił kiwnięciem ręki.
– Jestem znajomym pani syna – rzekł obcy, wyjmując z kamizelki wizytownik, a z niego zadrukowaną tekturkę. – Victor Constant, hrabia de Tourmaline.
Po chwili zawahania Marguerite przyjęła wizytówkę.
– Ogromnie przepraszam, że państwu przeszkodziłem, ale bardzo zależy mi na spotkaniu z Vernierem – podjął, przenosząc spojrzenie na generała. – Mam do niego szalenie istotną sprawę. Czas jakiś byłem na wsi, dopiero co wróciłem do miasta i miałem nadzieję zastać go w domu. Tymczasem… – Oszczędnym gestem rozłożył dłonie.
Marguerite znała wielu mężczyzn. Zawsze od razu wiedziała, jakie zachowanie będzie najkorzystniejsze. Pochlebstwo, potok słów, zauroczenie… Ale on…? Nie potrafiła go rozszyfrować. Spojrzała na wizytówkę. Anatol niewiele jej mówił o swoich sprawach, ale tak czy inaczej z pewnością nigdy nic wymieniał tak dystyngowanego nazwiska. Ani w kontekście przyjaciół, ani klientów.
– Czy wie pani, gdzie go znajdę?
Zadrżała leciutko. Z pożądania. I z lęku. Jedno i drugie jednakowo fascynujące. Jedno i drugie tak samo alarmujące. Nieznajomy zmrużył oczy, przeszywając jej duszę spojrzeniem na wylot, jakby potrafił czytać w myślach. Ledwo dostrzegalnie skłonił głowę.
– Niestety… powiedziała. Obawiam się, że nie. – Nie mało trudu kosztowało ją usunięcie z głosu najlżejszej niepewności. Może zostawi mu pan wizytówkę w biurze.
Tym razem Constant wyraźnie skłonił głowę.
– Tak właśnie zrobię. A znajdę je…?
– Na rue Montorgueil. Nic pamiętani numeru.
Hrabia nic spuszczał z niej wzroku.
– Doskonale odezwał się po chwili. Raz jeszcze przepraszam za najście. Będę wdzięczny, jeśli zechce pani przekazać synowi, że go szukam.
– Znienacka sięgnął po jej dłoń złożoną na kolanie i podniósł do ust.
Marguerite czuła przez cieniutką tkaninę rękawiczki nie tylko szorstki dotyk wąsów, ale i oddech nieznajomego. Zaskoczyła ją reakcja własnego ciała, całkowicie sprzeczna z życzeniem umysłu.
– A bientot, madame Vemier. – Do zobaczenia pani. – Mon generał.
Skłonił się oszczędnie i odszedł. Natychmiast zjawił się kelner, który napełnił kieliszki.
– Co za impertynencja! – wybuchnął du Pont. – Za kogo się ma ten szubrawiec?! Jak śmiał cię obrażać!
– Obraził mnie? – zdziwiła się Marguerite.
– Przewiercał cię wzrokiem!
– Doprawdy, nie zwróciłam uwagi. Całkiem nieciekawy osobnik – łagodziła. Nie chciała dopuścić do sceny. – Proszę, nie wracajmy do sprawy.
– Czy ty go znasz? – Du Pont nagle zrobił się podejrzliwy.
– Nie. nie znam – odparła spokojnie.
– Skąd on miał moje nazwisko? – zastanawiał się generał, ciągle nieufny.
– Może widział twoją fotografię w gazetach. Jesteś taki skromny, nawet nie wiesz, jaką sławą się cieszysz.
Wyraźnie się odprężył. Pochlebstwo zrobiło swoje. Czas skończyć ze sprawą na dobre. Marguerite ujęła wizytówkę za róg i przytknęła do płomienia świecy. Po krótkiej chwili kartonik zapłonął żywym ogniem.
– W imię Boga, co też ty wyprawiasz!
Marguerite obrzuciła towarzysza spojrzeniem spod długich rzęs, po czym przeniosła wzrok na dogasający papier.
– Nie ma o czym mówić – rzekła, otrzepując palce nad popielniczką.
Jakby go nie było. Jeżeli hrabia jest osobą, z którą mój syn będzie sobie
życzył robić interesy, właściwym miejscem dla tego pana jest biuro Anato
la między godziną dziesiątą a piątą.
Georges pokiwał głową z zadowoleniem. Błysk podejrzliwości w jego oczach zgasł.
– I naprawdę nie wiesz, gdzie się twój syn podziewa?
– Ależ wiem, wiem – oznajmiła z porozumiewawczym uśmiechem, jakby dopuszczała generała do spisku. – Ale ostrożności nigdy za wiele. Lepiej powiedzieć za mało niż za dużo. – Nie miała nic przeciwko, żeby ją uważał za kobietę dyskretną i godną zaufania. Pan du Pont znów pokiwał głową.
– Racja, święta racja.
Anatol zabrał Leonie do opery, na premierę najnowszego dzieła Wagnera.
Wszystko to pruska propaganda – burknął Georges. – Powinno się tego zabronić.
– Po przedstawieniu wybiorą się na kolację.
Na pewno do którejś z tych tak zwanych artystycznych jadłodajni, jak Le Cafe przy Place Blanche! Siedzą tam wszyscy, upchnięci jak śledzie w beczce! zabębnił palcami po stole. Jak się nazywa to drugie miejsce… na Boulevard Rochechouart? Stanowczo powinni je zamknąć…
– Le Chat Noir – podsunęła Marguerite.
– Same lenie i darmozjady! – oznajmił Georges, zapalając się do nowego tematu. – Pacnie taki kilka plamek na płótnie i nazywa to sztuką! Zresztą cóż to za zajęcie dla mężczyzny! Ot, choćby ten bezczelny młodzik z waszego domu, cały ten Debussy…! Same nieroby i próżniaki! Dobre lanie by ich nauczyło…!
– Kochanie, Achille jest kompozytorem – sprzeciwiła się Marguerite.
– Wszystko to pasożyty! Wiecznie niezadowoleni. A ten tylko wali w klawisze, dzień i noc. Ojciec powinien mu przetrzepać siedzenie! Może by mu przybyło trochę rozumu w głowie!
Marguerite skryła uśmiech. Ponieważ Achille był w tym samym wieku co Anatol, takie środki dyscyplinujące wydawały się nieco spóźnione. Zresztą madame Debussy miała ciężką rękę i dzieci swego czasu doskonale wiedziały, co znaczy matczyny gniew, więc najwyraźniej metody wychowawcze, zalecane przez generała, nie przyniosły oczekiwanych rezultatów.
– Doskonały szampan – powiedziała, zmieniając temat. Sięgnęła po dłoń towarzysza i lekko wbiła paznokcie w miękkie wnętrze. – Jesteś taki mądry. – Okrasiła słowa uśmiechem. – Zamówisz mi coś do jedzenia? Nabrałam apetytu.
Leonie i Anatol zostali wprowadzeni do prywatnej sali na pierwszym piętrze Le Bar Romain, gdzie okna wychodziły na ulicę.
Dziewczyna zwróciła bratu surdut, po czym w niedużej łazience, przyległej do salki, odświeżyła się i poprawiła fryzurę. Przypięła brzeg sukni, dzięki czemu wyglądał dość przyzwoicie, choć bez szycia się nie obejdzie, rzecz jasna.
Przyjrzała się odbiciu w lustrze, nachylając zwierciadło ku sobie. Skórę miała błyszczącą, po galopadzie przez Paryż puder zniknął bez śladu, szmaragdowe oczy płonęły w blasku świec. Teraz, gdy niebezpieczeństwo minęło, widziała minione zdarzenia całkiem wyraźnie, a przy tym w jasnych barwach. Zapomniała o nienawiści na twarzach mężczyzn, o panice, o strachu.
Anatol zamówił dwa kieliszki madery, potem czerwone wino do kolacji złożonej z kotletów jagnięcych i tłuczonych ziemniaków ze śmietaną.
– Na deser weźmiemy duszoną gruszkę, jeśli jeszcze będziesz głodna rzekł, zwalniając kelnera.
W czasie jedzenia Leonie opowiedziała bratu, co się działo do momentu, gdy ją wybawił z opresji.
– Interesujący ludzie ci abonnes – zauważył Anatol. Twierdzą, że na francuskiej ziemi powinna rozbrzmiewać wyłącznie francuska muzyka. W tysiąc osiemset sześćdziesiątym doprowadzili do zdjęcia ze sceny „Tannhausera". – Wzruszył lekko ramionami. – A przecież jest tajemnicą poliszynela, że muzyka ich nie obchodzi ani trochę.
– Wobec tego dlaczego wzniecają niepokoje?
– To czysty szowinizm. – Odsunął krzesło od stołu, wyciągnął szczupłe nogi i z kieszeni kamizelki wyjął papierosa. Nie wydaje mi się. żeby Paryż znów zaprosił Wagnera. Przynajmniej teraz.
Leonie pogrążyła się w myślach. Dlaczego Achille podarował ci bilety? Przecież sam uwielbia Wagnera. Uwielbiał sprostował Anatol, stukając papierosem o srebrną pokrywkę. – To już czas przeszły. Zapalił zapałkę. Ostatnio Achille stwierdził, że Wagner jest jedną wielką pomyłką. Pięknym zachodem słońca, pomyłkowo wziętym za prześliczny brzask. – Z drwiącym półuśmiechem stuknął dłonią w czoło. – O, przepraszam: Claude-Achille. Jak mogłem zapomnieć…!
I tak rozmowa zeszła na wspólnego znajomego. Debussy. zdolny pianista i kompozytor, mieszkał wraz z rodzicami i rodzeństwem w tym samym budynku co rodzina Vernier, przy rue de Berlin. Był en fant terrible paryskiego konserwatorium, a równocześnie jego największą nadzieją. Tymczasem w kręgu przyjaciół skomplikowane życie uczuciowe młodego człowieka zapewniało mu znacznie większą sławę niż rosnąca reputacja zawodowa. Aktualną faworytą była dwudziestoczteroletnia Gabrielle Dupont.
– Tym razem sprawa wygląda poważnie – oznajmił Anatol. – Gaby ro
zumie, że najważniejsza jest dla niego muzyka, więc może wytrwa jakiś
czas u jego boku. I toleruje jego wtorkowe wizyty w salonie u mistrza Mal-
larmego. A jemu to potrzebne, zwłaszcza przy ciągłych skargach akade
mii, gdzie nikt nie rozumie jego geniuszu. Są za starzy i za głupi.
Leonie uniosła brwi.
– Mnie się wydaje, że Achille sam jest sobie winien. Nie dba o przyjaźnie i szybko się rozstaje z tymi, którzy potrafiliby mu pomóc. A jeszcze na dodatek ma cięty język, często niepotrzebnie rani ludzi. Musisz przyznać, że bywa grubiański, niegrzeczny, czasem trudno z nim wytrzymać.
Anatol palił w milczeniu.
Już nie wspominając o przyjaźni – ciągnęła dziewczyna, wsypując do kawy trzecią łyżeczkę cukru. – Muszę przyznać, że w pewnym stopniu zgadzam się z krytykami… Jego utwory wydają mi się jakieś… niejasne, niespójne… i niespokojne. Zawiłe. Zbyt często czuję, że czekam, aż pojawi się melodia. Trochę… jakbym słuchała pod wodą.
Proszę, proszę – rzekł z uśmiechem Anatol. – Achille twierdzi, że klucz do zrozumienia trzeba wyławiać z głębi. Ma zamiar dzięki muzyce rzucić światło na połączenia między światem materialnym a duchowym, widzialnym i niewidzialnym, a takich spraw nie sposób przedstawić za pomocą tradycyjnych sposobów.
Takie rzeczy ludzie mówią, kiedy chcą się wydać mądrzy, a nie mają nic do powiedzenia!
Anatol nie dał sobie przerwać.
– Jego zdaniem, sugestia i niuans są znacznie potężniejsze niż bezpo
średnie stwierdzenie i klarowny opis. Niewyraźne wspomnienia mają
większą moc niż świadome przemyślenia.
Leonie uśmiechnęła się szeroko. Uwielbiała lojalność brata w stosunku do przyjaciela, lecz jednocześnie miała świadomość, że teraz akurat jedynie powtarza on słowa, które padły z ust Achillesa. Bo choć przyjaciela cenił i podziwiał, chociaż gotów był bronić jego twórczości i talentu własną piersią, w zasadzie gustował raczej w dziełach Offenbacha i grze orkiestry z Folies Bergere niż w utworach Debussy'ego, Dukasa czy innych przyjaciół z konserwatorium.
– A skoro już tak szczerze rozmawiamy – podjął – muszę ci się przy
znać, że w zeszłym tygodniu wróciłem na rue de la Chaussee d'Antin i ku
piłem jego „Poemes de Baudelaire".
W oczach dziewczyny zapłonął gniew.
– Obiecałeś mamie…!
– Wiem, wiem… Nic nie poradzę. Cena była bardzo rozsądna, na pewno zrobiłem dobrą inwestycję, bo Bailly wydrukował tylko sto pięćdziesiąt egzemplarzy.
– Musimy ostrożnie wydawać pieniądze. Mama ufa, że jesteś oszczędny. Nie możemy sobie pozwolić na kolejne długi. – Przerwała na chwilę. -A właściwie ile jesteśmy winni?
Dłuższą chwilę patrzyli na siebie w milczeniu.
Leonie – odezwał się wreszcie Anatol – domowe finanse nie powinny cię interesować.
– Ale…
– Żadnego „ale" – uciął stanowczo.
– Traktujesz mnie jak dziecko! – obruszyła się dziewczyna.
– Jak wyjdziesz za mąż, będziesz swojego nieszczęśnika do woli gnębiła pytaniami o stan rodzinnego budżetu, ale na razie, póki nie ma takiego straceńca… Zresztą daję ci słowo, że od tej chwili nie wydam ani sou bez twojego pozwolenia.
– Wolne żarty!
– Mówię zupełnie poważnie! Więcej: nawet jednego centime – żartował Anatol.
Zmierzyła go srogim spojrzeniem, ale szybko się poddała.
– Trzymam cię za słowo – ostrzegła z udawaną powagą. Brat położył rękę na sercu.
– Niech mnie piorun trzaśnie, jeśli kłamię.
Patrzyli na siebie uśmiechnięci. Anatol przykrył ręką drobną białą dłoń siostry.
– A wracając do poważnych spraw, petite – rzekł – bardzo mi przykro, że przez moje spóźnienie znalazłaś się sama w tym zamieszaniu. Wybacz mi, proszę.
– Już wybaczyłam.
– Nie zasługuję na taką łaskawość. I wiedz, że jestem dla ciebie pełen podziwu. Zachowałaś się wyjątkowo przytomnie. Większość dziewcząt na twoim miejscu straciłaby głowę. Jestem z ciebie dumny. – Rozsiadł się wygodniej w krześle, zapalił drugiego papierosa. – Może się okazać, że wydarzenia dzisiejszego wieczoru jeszcze do ciebie wrócą. Wstrząs często pojawia się po jakimś czasie od zdarzenia.
– Dam sobie radę – zapewniła. Czuła się doskonale. Jakby urosła, nabrała sił, jakoś bardziej stała się sobą. Nic jej nie trapiło.
Zegar na kominku wybił godzinę.
– Ale, ale, jeszcze nie widziałam, żebyś się spóźnił na przedstawienie.
Anatol pociągnął łyk koniaku.
– Zawsze kiedyś jest ten pierwszy raz.
Leonie zmrużyła oczy. zerknęła na brata bokiem.
– Dlaczego się spóźniłeś?
Wolno odstawił pękaty kieliszek, pociągnął za końce nawoskowanych wąsów.
Niezbity dowód, że nie usłyszę prawdy, pomyślała dziewczyna.
– Powiedz, proszę. Czekam.
– Byłem umówiony z klientem spoza miasta. Miał się zjawić o szóstej, ale przyszedł spóźniony i zajął mi więcej czasu, niż przewidywałem.
– A strój do opery miałeś ze sobą? Czy też wróciłeś do domu, zanim się wyprawiłeś do Palais Garnier?
– Byłem zapobiegliwy i wziąłem do biura ubranie na zmianę. Poderwał się, dwoma krokami przemierzył salkę, pociągnął za taśmę dzwonka. W mgnieniu oka pojawił się kelner, zaczął sprzątać ze stołu. Rozmowa skończona. Nie sposób naciskać przy świadku.
– Powinnaś już wracać do domu – oznajmił Anatol, biorąc siostrę pod
łokieć i pomagając jej wstać. – Odprowadzę cię do powozu. Zaraz wrócę uregulować rachunek – rzucił do kogoś z obsługi.
Chwilę później Leonie siedziała w pojeździe, Anatol zatrzasnął za nią drzwiczki.
– Nie wybierasz się do domu? – spytała.
– Zajrzę do Chez Frascati. Zagram parę rozdań. Dziewczyna się zaniepokoiła.
– Co mam powiedzieć mamie?
– Nie spotkasz jej o tej porze.
– A jeśli się jeszcze nie położyła? Leonie odwlekała chwilę odjazdu.
– Wtedy powiesz jej, żeby na mnie nie czekała rzekł, dotykając ustami dłoni siostry.
Wsunął dorożkarzowi w rękę banknot.
– Rue de Berlin – polecił i cofnął się na chodnik. Śpij dobrze, petite.
Zobaczymy się przy śniadaniu.
Strzelił bat. Zakołysały się lampy po bokach budy i pojazd, pośród brzęku końskich dzwonków oraz stukania żelaznych podków na kocich łbach, ruszył do miejsca przeznaczenia. Leonie opuściła szybę, wyjrzała przez okno. Anatol stał w plamie żółtego światła z syczącej latarni gazowej. Z końca papierosa unosiła się siwa smużka dymu.
Dlaczego mi nie zdradził przyczyny spóźnienia?
Patrzyła ciągle, jadąc rue Caumartin w stronę skrzyżowania z ulicą Saint-Lazare, mijając Hotel Saint-Petersbourg i Alma Mater Anatola, Lycee Fontanes.
Zanim powóz skręcił, dostrzegła jeszcze, jak brat rzucił niedopałek do rynsztoka, obrócił się na pięcie i wszedł z powrotem do Le Bar Romain.
W domu przy rue de Berlin panował spokój.
Leonie otworzyła zatrzask własnym kluczem. W korytarzu zostawiono dla niej zapaloną lampę. Położyła klucz w chińskiej misie, stojącej obok srebrnej tacy na pocztę i wizytówki. Strąciła z krzesła matczyną etolę i opadła na siedzenie. Wysunęła stopy ze zrujnowanych pantofli, ściągnęła brudne jedwabne pończochy i rozmasowała obolałe stopy, cały czas myśląc o bracie. Dlaczego nie chciał zdradzić przyczyny spóźnienia? Jeśli nie miał na sumieniu żadnej wstydliwej sprawy, z jakiego powodu kłamał?
Spojrzała na drzwi sypialni matki. Zamknięte. W sercu zakłuło ją rozczarowanie. Choć towarzystwo nuiman często budziło w niej irytację, chociaż niewiele miały wspólnych tematów, akurat dzisiejszej nocy chętnie by się podzieliła wrażeniami.
Wziąwszy lampę, poszła do salonu. Był to duży pokój, zajmujący cały front kamienicy. Wszystkie trzy okna wychodziły na rue de Berlin, wszystkie były zamknięte, ale zasłon z żółtego kretonu nikt nie zaciągnął.
Postawiła lampę na stole i wyjrzała na opustoszałą ulicę. Równocześnie uświadomiła sobie, że jest jej zimno. A co robi Anatol, gdzieś tam, w mieście, zupełnie sam? Oby był bezpieczny.
Ciemną chmurą nadciągnęły wspomnienia zdarzeń minionego dnia. Zmęczenie wzięło górę nad energią, która niosła dziewczynę przez bogaty w wypadki wieczór, odsłoniło niepokój i obawy. Przypominał o sobie każdy obolały mięsień, wszystkie zmysły skupiły się na scenach, których była świadkiem.
Krew, połamane kości, nienawiść.
Zamknęła oczy, ale to nie pomogło jej się odciąć od obrazów niedawnej przeszłości. Wrócił smród ekskrementów i zgniłego jedzenia, eksplodujący z pocisków domowej roboty. Znieruchomiałe oczy mężczyzny ugodzonego nożem w pierś. Paraliżujący moment między życiem a śmiercią.
Otuliła ramiona zielonym wełnianym szalem, pozostawionym na oparciu clulise longue, jakby szezlong był najwłaściwszym dla niego miejscem. Zmniejszyła płomień lampy i skuliła się w ulubionym fotelu, podciągając nogi pod siebie.
Z mieszkania piętro niżej zaczęła się sączyć muzyka. Leonie uśmiechnęła się. Achille znowu grał na fortepianie. Chociaż, według zegara na kominku, już minęła północ.
Dobrze było dziewczynie ze świadomością, że nie ona jedna przy rue de Berlin czuwa tej nocy. Dyskretna obecność przyjaciela niosła ze sobą ukojenie. Leonie umościła się wygodniej. Z przyjemnością słuchała znajomego utworu. „La damoiselle elue". Według Anatola, Debussy napisał go, myśląc właśnie o niej, ale prawda wyglądała inaczej. Achille sam jej powiedział, że oparł się na wierszu Rossettiego, stworzonym pod wpływem poematu Edgara Allana Poego „Kruk". Tak czy inaczej, utwór jej się podobał, a subtelne akordy doskonale pasowały do nastroju środka nocy.
Raptem wychynęły z pamięci inne, dawniejsze wspomnienia. Dzień pogrzebu. Wtedy też Achille grał do późna w noc. Dźwięki z białych i czarnych klawiszy przebijały podłogę, aż Leonie myślała, że zwariuje od słuchania. Pojedynczy liść palmy w szklanej misie. Lepki aromat rytuału i śmierci, wypełzający z każdego kąta mieszkania, kadzidła i wonne świece, które miały ukryć mdląco słodki zapach ciała w zamkniętej trumnie.
Nie mieszaj przeszłości z teraźniejszością.
Potem długie tygodnie, gdy Anatol wychodził z domu, zanim jeszcze świt przywrócił światu kształty, a wracał długo po odejściu służby. Kiedyś zniknął bez słowa wyjaśnienia aż na siedem dni. A gdy Leonie wreszcie znalazła w sobie dość odwagi, by spytać, gdzie się podziewał, zbył ją uspokajającymi słowami. Podejrzewała, że spędzał noce przy ruletce, przy stolikach rouge et noir, a z plotek służby dowiadywała się o anonimowych doniesieniach na łamach brukowców – według nich, jej brat prowadził życie rozwiązłe i hulaszcze.
Wyglądał coraz gorzej. Policzki mu się zapadły, skóra nabrała niezdrowego odcienia. Piwne oczy straciły blask, białka miał zawsze przekrwione, a wargi suche i popękane. Dziewczyna gotowa była na wszystko, byle nie dopuścić, żeby coś takiego się powtórzyło.
Dopiero gdy drzewa na Boulevard Malesherbes ponownie wypuściły liście, a ścieżki w Parc Monceau obrosły różowymi i białymi liliami, ustały ataki na dobre imię Anatola. Zaczął wreszcie stawać na nogi, najwyraźniej wziął się w garść, wracał do zdrowia. A Leonie odzyskała swojego ukochanego starszego brata. Skończyło się wychodzenie przed brzaskiem i wracanie po nocy, półprawdy i półkłamstwa.
Aż do dziś wieczór.
Niespodziewanie uświadomiła sobie, że ma mokre policzki. Otarła łzy zimnymi palcami i mocniej otuliła się szalem.
Już wrzesień, nie marzec.
Niepokój w sercu jednak pozostał. Brat ją okłamał. Dlatego czuwała przy oknie, kołysana grą Achille'a, nadsłuchując zgrzytnięcia klucza w zamku.
Czwartek, 17 września
Wyszedł z pokoiku na palcach, nie budząc kobiety. Po cichu, by nie przeszkadzać innym mieszkańcom pensjonatu, zszedł wąskimi, drewnianymi schodami nie pierwszej czystości w samych skarpetkach. Płomyki gazowych lamp, po jednej na każdym podeście, sprowadziły go aż na parter.
Chociaż jeszcze nie wstał świt, Paryż się budził. Z najbliższej przecznicy dobiegały poranne odgłosy miasta, turkot drewnianych wózków mleczarzy i piekarzy, wiozących towar do kawiarenek oraz barów na Faubourg Montmartre.
Anatol włożył buty i ruszył pustą ulicą Feydeau. Tutaj jedynym dźwiękiem był stukot jego obcasów na chodniku. Pogrążony w myślach, żwawym krokiem szybko dotarł do skrzyżowania z Saint-Marc, zamierzając przeciąć Passage des Panoramas. Wszędzie cicho i pusto.
W głowie tłukły mu się niespokojne myśli. Czy zdoła przeprowadzić plan? Czy uda mu się wyjechać z Paryża niezauważenie i bez wzbudzania podejrzeń? Mimo zażartych dyskusji z ostatnich godzin w dalszym ciągu miał wątpliwości. Wiedział, że od jego zachowania w najbliższych dniach i godzinach zależy sukces albo porażka wszystkich zaangażowanych w sprawę. A już Leonie zrobiła się podejrzliwa… Niedobrze, tym bardziej że od jej wsparcia i pomocy bardzo wiele zależało. Przeklinał wypadki, które opóźniły jego przyjazd do opery, a na dodatek jeszcze pech chciał, że abonnes akurat ten wieczór wybrali sobie na krwawy protest…
Głęboko odetchnął rześkim wrześniowym świtem ze śladami pary, dymu i sadzy. Poczucie winy, że zawiódł siostrę, zapomniane na czas, gdy brał w ramiona kochankę, wróciło silniejsze niż wcześniej.
Trzeba to Leonie wynagrodzić. Jak najszybciej.
Przyśpieszył kroku, ciągle pogrążony w myślach i otulony wspomnieniem upojnej nocy, zapachem gładkiej skóry, jedwabistością włosów. Zmęczony wiecznymi intrygami i tajemnicami. Jak tylko wyjadą z Paryża, wszystko się ułoży. Nie będzie musiał się zasłaniać wizytami w jaskiniach hazardu, palarniach opium albo domach o wątpliwej reputacji.
Wcale mu się nie podobało to, co wypisywały o nim brukowce, ale nie mógł nic poradzić, choć bolało go, że z jego powodu cierpią matka i siostra. Zapewne maczał w tym palce Constant… Pozostawała jedynie nadzieja na odbudowanie szacunku dla rodziny, gdy wreszcie wszystko się skończy.
Skręciwszy za róg, zgiął się pod uderzeniem złośliwego jesiennego wiatru. Podciągnął klapy surduta pod brodę. Przydałby się szalik. Przeciął rue Saint-Marc, ciągle zatopiony w myślach, planując najbliższe tygodnie, zapominając o chwili obecnej.
Z początku nawet nie usłyszał kroków za plecami. Dwóch ludzi. Szli szybko, wyraźnie się zbliżali. Wreszcie dotarło do niego, co się dzieje, uświadomił sobie, że powinien się mieć na baczności. W wieczorowym stroju, samotny, na pustej ulicy nad ranem, stanowił łakomy kąsek. A można się było jeszcze spodziewać, że w kieszeniach ma jakąś wygraną.
Przyśpieszył. Ci za nim – także.
Już nie miał wątpliwości. Z pewnością go sobie upatrzyli. Ruszył prosto do Passage des Panoramas, mając nadzieję, że uda mu się dotrzeć do Boulevard Montmartre, gdzie już otwierano kawiarnie, gdzie na pewno zaczął się poranny ruch, pracowali dostawcy. Tam będzie bezpieczny.
Kilka lamp gazowych oświetlało mu zimnym niebieskim światłem drogę wzdłuż sklepików o wąskich witrynach, gdzie sprzedawano znaczki oraz różne błyskotki, obok antykwariatu oferującego między innymi starą komódkę z obłażącymi złoceniami, kilku innych sklepów z antykami oraz tak zwanymi dziełami sztuki, objets d'art.
Szli za nim.
Poczuł ukłucie strachu. Wsunął rękę do kieszeni, ale nie znalazł nic, co by mu posłużyło do obrony. Przyśpieszył kroku, z trudnością hamując ochotę, by się rzucić biegiem. Nie wolno okazać słabości. Cała nadzieja w dotarciu do ludzi, przy świadkach nie zaatakują.
Z późno. Napastnicy puścili się biegiem. Chwilę później po oknie rytownika Sterna przemknął cień. Anatol obrócił się i tylko dzięki temu uniknął ciosu pięścią w głowę. Dostał w lewe oko, ale najgorszy impet go minął. Napastnik miał na głowie wełnianą czapkę, dół twarzy zasłonił czarną chustą. Zaklął pod nosem. Drugi zbój pojawił się niespodzianie od tyłu i unieruchomił Anatolowi obie ręce. Wtedy ten z przodu uderzył w brzuch. Anatol wypuścił całe powietrze z płuc. Następny cios rozkwasił mu nos i zaraz posypały się następne, wszystkie w głowę, z lewej i z prawej na zmianę, jak na ringu bokserskim. Z rozciętego łuku brwiowego popłynęła krew.
Ledwo udało się Anatolowi opuścić głowę, by chociaż odrobinę złagodzić uderzenia. Kątem oka dostrzegł, że rabuś, który go trzymał, także ma twarz ukrytą za czarną chustą, ale głowę odsłoniętą, więc widać było na niej grube czerwone blizny. Anatol z całej siły kopnął go w goleń i korzystając z sekundy, gdy uścisk zelżał, wywinął się z uchwytu. Chwycił draba za kołnierz i z niemałym trudem pchnął na kanciasty filar.
Rzucił się do przodu, ale nie był dość szybki. Pierwszy złodziej wyrżnął go w skroń. Anatol zdołał jeszcze wyprowadzić cios w bok. lecz nie zrobił napastnikowi wielkiej krzywdy. Osunął się na kolana.
Dostał potężne uderzenie w kark. Upadł do przodu. Kopniak w plecy. Podkutym butem. Nie miał siły się bronić. Podciągnął kolana pod brodę, osłonił głowę rękoma. Posypał}' się następne kopniaki: w żebra, nerki, ramiona. Wtedy po raz pierwszy Anatol uświadomił sobie, że może tego nie przeżyć. Hej!
Na końcu przejścia rozbłysło światło.
– Co się tam dzieje?!
Czas stanął w miejscu. Ucho Anatola połaskotał gorący oddech jednego z bandziorów.
– Une lecon.
Wprawne dłonie przeszukały kieszenie. Ostre szarpnięcie – i zniknął przypięty do kamizelki zegarek po ojcu. Wtedy Anatol wreszcie zdołał krzyknąć.
– Ratunku! Pomocy!
Na pożegnanie dostat jeszcze jednego kopniaka w żebra, potem dwóch bandytów ruszyło biegiem, oddalając się od nocnego strażnika.
– Tutaj! – zawołał Anatol.
Słyszał kroki stróża prawa, potem brzęknięcie metalu o bruk. gdy ten nad nim stanął, opierając latarnię.
– Monsier, qu'est-ce qui s'est passe ici?
Co się stało? Dobre pytanie. Podpierany przez niemłodego strażnika, zdołał usiąść. Napaść. Udało mu się spokojniej wciągnąć powietrze. Otarł czoło z lepkiej krwi.
– Oberwało się panu.
– Nic mi nie będzie. Zaledwie draśnięcie.
– Okradli pana?
Nie odpowiedział od razu. Odetchnął głęboko, wyciągnął rękę do swojego wybawcy, z jego pomocą wolno wstał. Plecy przeszył mu ostry ból. Po dłuższej chwili złapał równowagę, zdołał się wyprostować. Przyjrzał się własnym dłoniom. Kłykcie pościerane, wnętrza czerwone od krwi z rozciętego czoła. Na pewno też miał ranę na nodze, bolało go każde muśnięcie nogawką.
Potrzebował jeszcze minuty, żeby się wziąć w garść, wreszcie wygładził ubranie.
Okradli pana? – powtórzył strażnik.
Poklepał się po kieszeniach i ze zdziwieniem stwierdził, że pieniądze oraz papierośnica nie zmieniły właściciela.
– Zabrali tylko zegarek.
Sam siebie słyszał jak przez mgłę. bo raptownie dotarła do niego prawda, której nie sposób było zaprzeczyć. Nie padł ofiarą zwykłych rabusiów. Rzeczywiście dostał nauczkę. Tak jak powiedział jeden z napastników.
Teraz nie będzie o tym myślał. Wcisnął banknot w pożółkłe od tytoniu palce mężczyzny.
W podziękowaniu za pomoc, przyjacielu. Twarz starego rozjaśniła się w uśmiechu.
Bardzo pan hojny, monsieur.
– Nie ma o czym mówić. W rzeczy samej… nie ma powodu w ogóle komukolwiek wspominać o tym incydencie. – Zamilkł na moment. – Przydałaby się dorożka.
Strażnik dotknął ronda kapelusza.
– Jak pan sobie życzy.
Leonie zbudziła się nagle, całkowicie zdezorientowana.
Dłuższą chwilę nie mogła sobie przypomnieć, dlaczego tkwi zwinięta w kłębek na fotelu w salonie, opatulona zielonym szalem, ale gdy tylko jej wzrok padł na zniszczony rąbek wieczorowej sukni, wszystko sobie przypomniała. Zamieszki w Palais Garnier. Późna kolacja z Anatolem. Achille grający kołysanki w środku nocy. Spojrzała na zegar z Sevre, stojący na kominku.
Kwadrans po piątej.
Czuła przenikliwy ziąb i nieprzyjemne gniecenie w żołądku. Wstała i poszła do sypialni. Idąc korytarzem, odnotowała automatycznie, że drzwi pokoju Anatola były już zamknięte. To dobrze.
Jej chambre znajdował się na końcu mieszkania. Chociaż najmniejszy, był i tak przestronny, a przy tym miły i wygodnie urządzony, głównie w różach oraz błękitach. Stało w nim łóżko, szafa, komódka oraz toaletka, a na niej duży dzban z niebieskiej porcelany i miska. Obok przycupnął niewielki stołek na lwich łapach, z haftowaną tapiccrką.
Dziewczyna zsunęła z siebie wieczorowy strój i dłuższą chwilę rozwiązywała halki, przyglądając się zrujnowanemu rąbkowi sukni. Był szary od brudu, porwany, w kilku miejscach brakowało ozdób. Pokojówka będzie miała co robić. Spędzi trochę czasu przy naprawie. Ziewając szeroko, rozplatała sznurówki gorsetu, postrącała je z haftek, ściągnęła bieliznę przez głowę i rzuciła na krzesło. Spryskała twarz lodowatą wodą, która została z poprzedniego wieczoru, narzuciła na siebie nocną koszulę i wsunęła się pod kołdrę.
Kilka godzin później obudziła ją krzątanina służby.
Po chwili zdała sobie sprawę, że jest głodna. Zerwała się z łóżka, odciągnęła zasłony i pchnęła okiennice. Światło dnia ożywiło świat. Nie do wiary, lecz mimo wydarzeń poprzedniego wieczoru Paryż wyglądał tak samo jak wcześniej. Szczotkując włosy, przyglądała się swojemu odbiciu; szukała na twarzy znaków pozostawionych przez minioną noc. Ku swemu wielkiemu rozczarowaniu żadnych nie znalazła.
Na koszulę nocną włożyła brokatowy peniuar, pasek związała na podwójny węzeł i ruszyła do salonu.
Prowadził ją wspaniały aromat świeżo parzonej kawy. Otworzyła drzwi i stanęła w progu, nie wierząc własnym oczom. Przy stole zastała i mamę, i brata. Zwykle jadała śniadania w samotności.
Mimo wczesnej pory pani Vernier mogła się poszczycić nieskazitelnym wyglądem. Włosy miała zwinięte, jak zwykle, w artystyczny kok, policzki oraz szyję musnęła odrobiną pudru. Siedziała plecami do okna, lecz w bezlitosnym świetle poranka można się było dopatrzyć początków zmarszczek wokół oczu i ust. Leonie zauważyła, że mama włożyła nowy negliż, z różowego jedwabiu, przewiązany żółtą szarfą. Nie zdołała powstrzymać ciężkiego westchnienia. Kolejny podarunek od nadętego pana du Pont.
Im bardziej będzie szczodry, tym dłużej będziemy go musieli znosić.
Jednocześnie poczuła się winna. Dlatego pocałowała matkę w policzek z większym entuzjazmem niż zazwyczaj.
– Bon matin, maman – powiedziała i odwróciła się do brata.
Na ułamek sekundy zamarła bez ruchu. Oko miał spuchnięte do tego stopnia, że nie mógł go otworzyć, jedną rękę w bandażach, na szczęce ogromny, zielono-fioletowy siniak.
– Anatol! – krzyknęła. Nie zdążyła powiedzieć nic więcej, bo wpadł jej w słowo.
– Już mamie opowiadałem, co się wczoraj działo w operze – rzekł, przyszpilając siostrę wymownym spojrzeniem. – I jak nieszczęśliwie nawinąłem się komuś pod rękę.
Leonie zamrugała ze zdziwienia.
– Popatrzcie odezwała się Marguerite, stuknąwszy nieskazitelnym paznokciem w „Le Figaro". – Napisali o tych wypadkach w gazecie. Aż strach pomyśleć! Dobrze, że uszliście z życiem! Były ofiary w ludziach!
– Nie przejmuj się, mamo – uspokoił ją Anatol. – Wróciliśmy do domu w całości, a po siniakach wkrótce nie zostanie ani śladu. Doktor powiedział, że nic mi nie będzie.
Leonie otworzyła usta – i zaraz je zamknęła, zgaszona spojrzeniem brata.
Ponad sto osób aresztowano – podjęła Marguerite. – Rzucano petardy! Wojsko strzelało… Coś takiego! W Palais Garnier. Paryż staje się nie do wytrzymania. Nietolerancja i bezprawie! Nie do zniesienia!
Nie przesadzajmy zirytowała się Leonie. Mamo, ciebie tam nie było, nic ci się nie stało. Ja byłam i nic mi nie jest. Anatol… – przerwała i zmierzyła brata długim spojrzeniem…sam ci powiedział, że czuje się doskonale. Nie ma się czym przejmować.
Marguerite przywołała na twarz blady uśmiech.
– Pojęcia nie masz, dziecko, co przeżywa matka w takich chwilach.
– I całe szczęście – mruknęła dziewczyna pod nosem, sięgając po chleb. Posmarowała go obficie masłem i konfiturą morelową.
Czas jakiś jedli w milczeniu. Leonie bombardowała Anatola pytającymi spojrzeniami, a ten udawał, że niczego nie dostrzega.
W pewnej chwili zjawiła się pokojówka z pocztą na tacy. Postawiła ją na stole, obok pani domu.
– Jest coś dla mnie? – spytał Anatol.
– Nie, cheri. Nic, drogie dziecko.
Ze zdziwieniem wzięła w rękę grubą kremową kopertę. Uważnie obejrzała znaczek. Jej pierś zafalowała w szybszym oddechu.
– Wybaczcie mi – szepnęła, wstając od stołu, i wyszła, zanim dzieci zdążyły zareagować.
W chwili gdy za matką zamknęły się drzwi, Leonie gwałtownie obróciła się do brata.
– Chcę wiedzieć, co ci się przydarzyło! – wysyczała. – Mów. Teraz, już.
natychmiast, zanim mama wróci.
Anatol spokojnie odstawił filiżankę z kawą.
– Z przykrością przyznaję, że wyniknęła pewna różnica zdań pomiędzy mną a krupierem w Chez Frascati. Próbował mnie kantować, a ja się zorientowałem i popełniłem błąd, przedstawiając sprawę właścicielowi lokalu.
– No i…?
– No i – westchnął z ubolewaniem – krótko mówiąc, zostałem wyproszony z jaskini hazardu. Uszedłem nie dalej jak pięćset metrów, gdy napotkałem dwóch łotrów…
– Nasłanych przez klub?
– Tak przypuszczam.
Jakiś czas mierzyła go podejrzliwym spojrzeniem. Chyba nie powiedział wszystkiego.
– Mamy tam jakieś długi?
– Owszem, ale niewielkie. – Wzruszył ramionami i skrzywił się z bólu. – Tak czy inaczej, doszedłem do wniosku, że dobrze byłoby się wynieść z miasta na jakiś czas. Póki sprawy nie przycichną.
Leonie wydłużyła się mina.
– Nie zostawiaj mnie. Zresztą dokąd byś miał pojechać?
Anatol wsparł łokcie na stole i pochylił się do siostry.
– Mam pewien pomysł, petite – rzekł ściszonym głosem ale będzie mi potrzebna twoja pomoc.
Jeszcze i pomoc! Przecież już myśl, że Anatol miałby wyjechać i zostawić ją samą w mieszkaniu z koszmarnym du Pontem, była nie do zniesienia. Nalała sobie drugą filiżankę kawy, wsypała trzy łyżeczki cukru. Anatol trącił ją w ramię.
– Pomożesz mi?
– Pomogę, oczywiście, pomogę, tylko…
Akurat w tej chwili wróciła Marguerite. W rękach nadal trzymała kremową kopertę, od której wyraźnie odcinały się pomalowane na różowo paznokcie.
Anatol usiadł prosto, dyskretnie dotknął warg palcem wskazującym.
Leonie spiekła raka.
– Cherie – odezwała się Marguerite, siadając przy stole – nie należy się tak czerwienić. To wręcz nieprzyzwoite. Wyglądasz jak jakaś ekspedientka.
– Przepraszam. Zmartwiłam się, czy… nie dostałaś jakichś złych wieści. Marguerite nie odpowiedziała, zamyślona wpatrywała się w kopertę.
– Od kogo ten list? – spytała w końcu dziewczyna. Matka wyglądała, jakby zapomniała o całym świecie.
– Mamo? – przyłączył się Anatol. – Podać ci coś? Źle się czujesz?
Wreszcie Marguerite podniosła na dzieci spojrzenie wielkich orzecho
wych oczu.
– Dziękuję ci, kochanie, nie trzeba. Jestem zaskoczona, to wszystko.
Leonie westchnęła ciężko.
– Od kogo ten list? – powtórzyła, wymawiając każde słowo z osobna,
jakby się zwracała do nierozgarniętego dziecka.
Pani domu nareszcie wzięła się w garść.
– Przyszedł z Domaine de la Cade – rzekła wolno. – Od waszej ciotki. Izoldy. Wdowie po moim przyrodnim bracie.
– Niemożliwe! – wyrwało się Leonie. – Przecież Jules umarł w styczniu. I dopiero teraz list?
– Odszedł, drogie dziecko, odszedł. Disparu. Umarł to wyrażenie pospolite. Ale rzeczywiście, fakty są faktami.
Leonie nie przejęła się burą.
– Dlaczego ciotka pisze tyle czasu po pogrzebie?
– Ach nie, nie, pisała wcześniej, tuż po jego odejściu… Zamilkła na chwilę. – Tak mi przykro, że stan zdrowia nie pozwolił mi zimą ruszyć w podróż…
Córka i matka rozumiały się bez słów. Marguerite nie pojechałaby do domu, w którym dorastała, do posiadłości pod Rennes-les-Bains, za żadne skarby świata. Niezależnie od stanu zdrowia czy innych okoliczności. Darzyli się z bratem żywą antypatią.
Leonie znała historię rodziny jedynie pobieżnie. Od Anatola dowiedziała się, że ojciec Marguerite, Guy Lascombe. ożenił się młodo i w pośpiechu. Pół roku później, po śmierci żony, która zmarła, wydając na świat Jules'a, oddał syna pod opiekę nianiek, a sam wrócił do Paryża. Płacił guwernantkom, dbał o wykształcenie potomka i utrzymywał rodzinną posiadłość, a gdy Jules osiągnął pełnoletność, wynaczył mu roczną pensję. Poza tym w ogóle go nie zauważał. Pod koniec życia dziadek Lascombe ożenit się po raz drugi, choć nadal był birbantem. Wysłał żonę z maleńką córeczką do Domaine de la Cade, pod opiekę,lules'a. gdzie odwiedzał je nieszczególnie często. Z wyrazu twarzy Marguerite, gdy od wielkiego dzwonu zdarzało jej się wspominać lata dzieciństwa, można się było domyślać, że delikatnie mówiąc, nie była w domu rodzinnym szczęśliwa.
Dziadek umarł… odszedł pewnej nocy na skutek wypadku powozu. O dziwo, była z nim wtedy żona, więc Marguerite została sierotą. Po odczytaniu ostatniej woli wyszło na jaw, że Guy Lascombe cały majątek przekazał Jules'owi. Nie zostawiając córce nawet złamanego sou. Marguerite natychmiast uciekła do Paryża, gdzie w lutym tysiąc osiemset sześćdziesiątego piątego poznała i poślubiła Leo Verniera. nieuleczalnego idealistę. Ponieważ Jules był gorącym zwolennikiem ancien regime, od tej chwili urwały się wszelkie kontakty między rodzeństwem.
– I co napisała? – spytała dziewczyna.
Marguerite opuściła wzrok na list, jakby nadal trudno jej było uwierzyć słowom, które w nim znalazła.
– Zaprosiła cię na wieś. Na miesiąc.
– Co takiego?! – Leonie wyrwała matce list z ręki. – Jak to?!
– Cherie, bardzo cię proszę…
Ale dziewczyna zapomniała o manierach.
– Czy ciotka wyjaśnia, skąd taki pomysł? 1 dlaczego akurat teraz? Anatol zapalił papierosa.
– Może chce nam wynagrodzić oschłość zmarłego męża?
– Możliwe – rzekła Marguerite choć w liście nie ma słowa o intencjach.
– Do takiej intencji mało kto by się przyznał na papierze – zauważył Anatol ze śmiechem.
Leonie buńczucznie założyła ręce na piersiach.
– Nie sposób sobie wyobrazić, żebym przyjęła zaproszenie od ciotki,
której nigdy nie byłam przedstawiona. Zwłaszcza na tak długą wizytę.
Szczerze mówiąc – zrobiła wojowniczą minę trudno mi sobie wyobrazić
coś gorszego niż zagrzebanie się na wsi z jakąś starszą damą. wspominają
cą stare dobre czasy.
– Ach, nic bardziej mylnego, dziecko rzekła Marguerite. – Izolda była dużo młodsza od męża… wydaje mi się. ze ma teraz około trzydziestu lat.
Na chwilę zapadła przy stole kompletna cisza.
– Tak czy inaczej, odrzucę zaproszenie oznajmiła w końcu Leonie. Marguerite przeniosła wzrok na syna. Anatolu, co radzisz?
– Nie zamierzam jechać podkreśliła Leonie.
Anatol uśmiechnął się szeroko.
– Daj spokój, petite, o co tu się dąsać? Nie chciałabyś pojechać w góry?
To prawdziwa gratka! Nie dalej jak tydzień temu opowiadałaś mi, że się nudzisz w mieście i bardzo ci potrzebny odpoczynek.
– Tak, ale… Leonie ze zdumienia nie mogła znaleźć słów. Zmiana otoczenia podniesiecie na duchu. A już poza wszystkim innym w Paryżu rzeczywiście trudno wytrzymać. Jednego dnia pada, jest mglisto i chłodno, a następnego przychodzą temperatury, których by się nie powstydziła algierska pustynia.
– To prawda, jednak…
– Mówiłaś, że tęsknisz za przygodą, a kiedy już trafia się okazja, nie masz odwagi z niej skorzystać.
Nie znam ciotki Izoldy! Może być okropna! I co ja mam robić na wsi? Będę się tam nudziła jak mops! – Rzuciła matce wyzywające spojrzenie. – Zawsze mówisz o Domaine de la Cade z niechęcią.
Mam przykre wspomnienia, ale sprzed wielu lat – odrzekła Margue-rite cicho. Dużo mogło się zmienić.
Leonie spróbowała z innej strony.
– Podróż trwa kilka dni. Nie mogę w taką długą drogę wyruszyć sama,
bez przyzwoitki.
Pani domu przyjrzała się córce uważniej.
– Rzeczywiście., nie możesz. Tak się jednak złożyło, że wczoraj wieczo
rem generał du Pont zaproponował, byśmy odwiedzili dolinę Marny… i zostali tam kilka tygodni. Jeżeli przyjmę to zaproszenie… – przeniosła wzrok na syna -…Anatolu, czy mogę liczyć, że odwieziesz Leonie do ciotki?
– Na pewno uda mi się wykroić parę dni – obiecał.
– Mamo! – zaprotestowała dziewczyna.
Ale brat ciągnął:
– Co więcej, akurat mówiłem, że chętnie bym wyjechał z miasta, więc
dla mnie to także okazja nie do zmarnowania. I proszę, w ten sposób
wszyscy będą zadowoleni. Mało tego – dodał, posyłając siostrze porozu
miewawczy uśmiech – skoro tak cię martwi, że znajdziesz się sama daleko
od domu, petite, chętnie z tobą zostanę u ciotki. Na pewno nie będzie mia
ła nic przeciwko temu.
Wreszcie Leonie pojęła całą przewrotność planu. -Aha…
– Doprawdy – ucieszyła się Marguerite. – Znalazłbyś ze dwa tygodnie wolnego?
– Pour ma petite soeur. – Anatol skłonił się dwornie. – Dla mojej ukochanej siostry gotów jestem na wszystko. Jeśli tylko przyjmie zaproszenie ciotki, pozostaję do usług.
Aha! To zupełnie co innego! To się nazywa wolność. Spacery na świeżym powietrzu, czytanie, co się zechce, bez obaw o burę czy krytykę, swoboda ubioru… Cudownie!
I w dodatku Anatol. Na wyłączność.
Jeszcze przez chwilę udawała namysł, nie chcąc zdradzić, że mają wspólny cel. Matka nie lubiła Domaine de la Cade, ale to nie oznaczało, że córce także musi tam być źle. Kątem oka zerknęła na posiniaczonego brata. Stanowczo trzeba wyjechać.
– A więc dobrze powiedziała. Jeżeli Anatol mnie odwiezie i ze mną zostanie, póki się tam nie zadomowię, pojadę. Krew szumiała jej w uszach. – Mamo, napisz do ciotki, proszę, że bardzo dziękuję za zaproszenie i z przyjemnością z niego skorzystam.
– Wyślę telegram, potwierdzę terminy, które zaproponowała. Anatol uśmiechnął się szeroko.
– A l'avenir. – Wzniósł toast kawą.
– Za przyszłość – powtórzyła Leonie. – I za Domaine de la Cade.