Domaine de la Cade Niedziela, 1 listopada 1891
Anatol został pochowany na terenie majątku. Miejscem jego ostatniego spoczynku stał się cypel na jeziorze, z którego widać było dom i dolinę. Złożono go w zielonym cieniu, niedaleko kamiennej ławy w kształcie półksiężyca, na której często siadywała Izolda.
Skromną uroczystość poprowadził proboszcz Sauniere. Grupka żałobników była niewielka: Leonie, prowadzona przez Audrica Baillarda, maitre Fromilhague i madame Bousąuet.
Izolda pozostała w sypialni, w ogóle nieświadoma, że odbywa się pogrzeb. Zamknięta we własnym cichym świecie, oderwanym od rzeczywistości, nie miała pojęcia o upływie czasu, jakby się dla niej zatrzymał albo zawarł całe życiowe doświadczenie w jednej minucie. Skurczył się do czterech ścian pokoju. Odróżniała światło od ciemności, wiedziała, że czasem pali ją gorączka, a niekiedy ogarnia lodowaty chłód, lecz wciąż pozostawała na granicy dwóch światów, otulona woalem, którego nie potrafiła zerwać.
Ta sama grupa pożegnała doktora Gabignaud na cmentarzu parafialnym w Rennes-les-Bains, choć tym razem towarzystwo było większe, przyszli także ludzie, którzy znali i lubili młodego lekarza. Mowę wygłosił doktor Courrent, chwaląc pracę zmarłego, żarliwość, z jaką ją wykonywał, i poczucie obowiązku.
Tego samego dnia Leonie, otępiała z żalu i przytłoczona odpowiedzialnością, która niespodziewanie spadla na jej młode barki, zamknęła się w Domaine de la Cade. Życie potoczyło się utartą koleją, mijały kolejne dni, podobne do siebie jak dwie krople wody.
Wczesny śnieg spowił bielą las bukowy, trawniki oraz park. Jezioro zamarzło, lodowe zwierciadło odbijało niskie, ciemne chmury.
Nowy medyk, który pojawił się w miejsce Gabignauda, asystent doktora Courrenta, codziennie przyjeżdżał z miasta sprawdzać, czy Izolda powraca do zdrowia.
– Madame Vernier ma dziś bardzo szybki puls – mawiał ciężkim głosem, zdejmując z szyi stetoskop i pakując do czarnej skórzanej torby wszelkie przybory lekarskie. Obawiam się, że proces zdrowienia potrwa długo. Smutek nie pozwala jej walczyć o powrót do świata.
W grudniu zima rozpanoszyła się na dobre. Z północy nadciągnęły zawieruchy niosące grad, który ostrymi falami wrzynał się w dach i okna domu.
Dolina Aude skostniała. Ci, którym zabrakło dachu nad głową, jeśli mieli szczęście, znajdowali schronienie u sąsiadów. Bydło głodowało na polach, wołom gniły kopyta oblepione marznącym błotem. Lód ściął nawet rzeki. Drogi były nieprzejezdne. Brakowało jedzenia, dla ludzi i dla zwierząt. Coraz częściej niosło się w powietrzu zawodzenie dzwonów, gdy zakrystian oznajmiał światu, iz po śliskich, zdradzieckich drogach ksiądz niesie Chrystusa do łoża śmierci kolejnego grzesznika. Wydawało się. że wszystko, co żywe, jedno po drugim zwyczajnie przestanie istnieć. Zostanie tylko zimno i ciemność.
W kościele parafialnym w Rennes-les-Bains proboszcz Boudet odprawiał msze za zmarłych, dzwony niosły żałobną nutę. W Coustaussie proboszcz Gelis otworzył drzwi plebanii dla bezdomnych. Sauniere, w Rennes-le-Chateau wygłaszał kazania o złu nawiedzającym okolicę i nakłaniał wiernych, by szukali zbawienia w łonie jedynego prawdziwego Kościoła.
W Domaine de la Cade ludzie, choć wstrząśnięci jesiennymi wydarzeniami i własnym w nich udziałem, dawali sobie radę. Ponieważ Izolda stale była niedysponowana, za panią domu uznali Leonie. Niestety, z dziewczyną też nie działo się najlepiej. Marieta z niepokojem obserwowała, jak smutek odbiera panience apetyt i powleka jej twarzyczkę bladością. Oczy dziewczyny straciły blask. Odwaga jednak została. Leonie stale pamiętała o obietnicy złożonej Anatolowi, o tym, że ma się opiekować Izoldą oraz dzieckiem – i zamierzała dotrzymać słowa.
Victor Constant został oskarżony o zamordowanie Marguerite Vernier w Paryżu, zabójstwo Anatola Verniera w Rennes-les-Bains i próbę zabójstwa Izoldy Vernier, po pierwszym mężu Lascombe. Prowadzono także śledztwo dotyczące ataku na prostytutkę w Carcassonne. Jeśli chodzi o inne sprawy, interesujące policję, przyjęto bez zagłębiania się w szczegóły, iż doktor Gabignaud, Charles Denarnaud oraz trzecia, nieznana osoba, także wspólnik fatalnego przedsięwzięcia, zostali pozbawieni życia na polecenie Victora Constanta, choć nie on pociągnął za cyngiel.
Miejska socjeta nie była zachwycona wieściami o skrytym ślubie Izoldy i Anatola, choć bardziej oburzał fakt, iż związek został zawarty w pośpiechu, niż to. że Anatol był siostrzeńcem pierwszego męża panny młodej. Z czasem miało się wszystko ułożyć i nowe stosunki w Domaine de la Cade zostały wreszcie zaakceptowane.
Sterta drewna pod ścianą zmywalni topniała niebezpiecznie szybko. Izolda nie sprawiała wrażenia osoby zdrowiejącej, głównie gdy chodziło o kwestie umysłowe, bo dziecko w jej brzuchu rozwijało się bez przeszkód. W sypialni pani Vernier dzień i noc płonął ogień.
Słońce wychodziło na krótko. Ledwo zdążyło rozjaśnić niebo, nie sięgając ziemi, a już ciemność na nowo spowijała świat.
Uwięziona w smutku Izolda stała na granicy dwóch światów: świata żywych i świata umarłych. Bezustanny szept myśli przekonywał ją, że jeśli przekroczy tę cienką linię, na słonecznej polanie odnajdzie ukochanego, Anatola, skąpanego w miękkim blasku. Nie ma się czego bać. W chwilach, które przynosiły jej ukojenie, pragnęła śmierci. Chciała do niego dołączyć. Nie pozwalało jej umrzeć dziecko, które postanowiło się narodzić.
Pewnego posępnego popołudnia, niczym się nieróżniącego od dni, które minęły, ani tych, co miały nadejść, Izolda odzyskała czucie w kończynach. Najpierw w palcach. Wrażenie było subtelne, ledwo zauważalne. Ot, automatyczna reakcja, bez szczególnego bodźca. Mrowienie pod paznokciami w kształcie migdałów. Potem łaskotanie w stopach. I szczypanie skóry na karku.
Chora poruszyła dłonią. Ręka okazała się posłuszna jej woli.
Następnie, po raz pierwszy od bardzo długiego czasu, ścichły nieustanne szepty w głowie. Usłyszała zwykły dźwięk, obecny w każdym domu: szurnięcie nóg krzesła po podłodze. Czysty, wyraźny, niezniekształcony przez czas ani światło. Dotarł do jej świadomości bez żadnych przeszkód.
Ktoś się nad nią nachylił, poczuła na twarzy ciepły oddech.
– Madama?
Niezdarnie, z wysiłkiem uniosła powieki, zmrużyła oczy porażone jasnością.
Dotarł do niej tupot spiesznych kroków, szczęknięcie klamki szybko otwieranych drzwi, wołanie na korytarzu, smugi dźwięku podnoszącego się z holu, coraz mocniejsze, pewniejsze.
– Madomaisela Leonie! Madama s'eveille!
Potem jakiś hałas, chłodne palce na dłoni. Wolniuteńko obróciła głowę na bok i zobaczyła rozmazaną twarz kuzynki.
– Leonie?
– Palce się zacisnęły.
– Tak. to ja.
– Leonie… – Głos miała słaby. – Anatol…
Rekonwalescencja Izoldy przebiegała bardzo wolno. Pani Vernier wstawała, chodziła, podnosiła widelec do ust, ale światło w jej oczach zgasło. Zanurzona w smutku, pozostawała stale nieobecna. Wszystko, czego dotknęła, na co spojrzała, budziło w niej bolesne wspomnienia.
Większość wieczorów spędzała w towarzystwie Leonie, w salonie, rozmawiając o Anatolu. Smukłe dłonie opierała na rosnącym brzuchu. Opowiadała o miłości. Od pierwszego spotkania po decyzję o strasznym oszustwie na Cimetiere de Montmartre. O radości, jaką im dało zawarcie małżeństwa.
Niestety, obojętne, o czym opowiadała, bez względu na to, co wspominała, baśń o miłości nieodmiennie kończyła się źle.
Nareszcie zima minęła. Śnieg stopniał, choć jeszcze w lutym szron powlekał ranki ostrą bielą.
W Domaine de la Cade dwie kobiety trwały pogrążone w smutku, osierocone wpatrywały się w cienie na trawnikach. Mało kto je odwiedzał. Czasem zajrzał Audric Baillard, kiedy indziej madame Bousąuet, nieprzeciętna kobieta. Choć za sprawą ożenku Jules'a Lascombe'a straciła prawa do majątku, okazała się dobrą sąsiadką i wierną przyjaciółką.
Monsieur Baillard przywoził niekiedy wieści o policyjnych poszukiwaniach Victora Constanta, który zniknął z Hotel de la Reine w Rennes-les-Bains pod osłoną ciemności, jeszcze trzydziestego pierwszego października. Więcej go we Francji nie widziano.
Pytano o niego w różnych uzdrowiskach, specjalizujących się w leczeniu określonych dolegliwości, oraz azylach przyjmujących mężczyzn w jego stanie, poszukiwania jednak nie przyniosły rezultatu. Państwo starało się przejąć jego własność. Wyznaczono cenę za głowę mordercy. Wszystko na nic.
W dniu dwudziestym piątym marca, w rocznicę upozorowanego pogrzebu Izoldy, Leonie otrzymała list od inspektora Thourona. Policjant zawiadamiał ją, że Constant najprawdopodobniej uciekł z kraju, być może do Andory lub Hiszpanii, wobec czego zawieszono poszukiwania. Zapewniał jednocześnie, iż gdyby uciekinier kiedykolwiek pojawił się we Francji, zostanie natychmiast aresztowany i ścięty. Co za tym idzie, madame i mademoiselle Vernier nie powinny się już obawiać jakichkolwiek działań z jego strony.
Pod koniec marca, gdy nawrót zimy na kilka dni zatrzymał domowników w czterech ścianach, Leonie, sama nie wiedząc jak i kiedy, napisała do dawnego przyjaciela Anatola, sąsiada z rue de Berlin, Achille'a Debus-sy'ego. Choć wiedziała, iż od jakiegoś czasu używa on imienia Claude, nie potrafiła się do niego zwracać w ten sposób.
Korespondencja rozkwitła niespodziewanie bujnie. Z jednej strony, wypełniała dziewczynie pustkę smutnych dni, z drugiej, co ważniejsze, pozwalała czuć się bliżej brata. Achille opisywał, co się działo w mieście, które niegdyś było domem Vernierów, przekazywał najświeższe plotki: kto się z kim pokłócił, o rywalizacji w Akademii, o autorach faworyzowanych i tych, co się znaleźli w niełasce, o kompozytorach pogardzanych, o skandalach i romansach.
Dziewczyna nie dbała o świat, teraz dla niej tak odległy i całkiem obcy. ale listy Debussy'ego przypominały jej rozmowy z Anatolem. Czasami, gdy wracał do domu po nocy spędzonej z Achille'em, choćby w Le Chat Noir, wchodził do pokoju siostry, z rozmachem rzucał się na stary fotel w nogach łóżka i opowiadał. A ona, z kołdrą podciągniętą pod samą brodę, słuchała chciwie.
Debussy pisał głównie o sobie, strona za stroną snuło się jego pajęcze pismo, przenosząc na papier wieści, dzięki którym Leonie znajdowała wytchnienie od codziennych kłopotów. Czasem nawet pojawiał się na jej twarzy uśmiech, jak choćby wówczas, gdy czytała o niedzielnej wyprawie De-bussy'ego z przyjaciółmi ateistami do kościoła Saint-Gervais. Wybrali się tam posłuchać chórów gregoriańskich. Siedli wyzywająco, plecami do ołtarza, obrażając w ten sposób zarówno księdza pełniącego obowiązki gospodarza, jak i wszystkich zgromadzonych.
Leonie nie mogła opuścić Izoldy, ale nawet gdyby sama sobie pozwoliła wyjechać, myśl o powrocie do Paryża sprawiała jej ból. Za wcześnie było na taką decyzję. Na jej prośbę Achille i Gaby Dupont regularnie składali kwiaty na grobie Marguerite, na cmentarzu de Passy w szesnastym ar-rondissement. Kwatera opłacona przez Du Ponta w ostatnim geście szczodrości, znajdowała się blisko miejsca ostatniego spoczynku malarza, Edouarda Maneta, w spokojnym, ocienionym zakątku. Zdaniem Leonie, matka byłaby zadowolona, gdyby wiedziała, że spocznie w takim towarzystwie.
Kwiecień nadciągnął jak generał na pole bitwy. Głośny, agresywny, wojowniczy. Przepędził nad szczytami gór zastępy szarych chmurzysk. Dni się wydłużyły, ranki wstawały jaśniejsze. Marieta naszykowała przybory do szycia i zaczęła wstawianie plis w chemises Izoldy i poszerzanie spódnic, by je dopasować do coraz krągłej szych kształtów pani.
Spod zaskorupiałej ziemi wystrzeliły pierwsze kwiaty, fioletowe, białe i różowe płatki otwierały się pod dotknięciem słońca. Z czasem na tle zieleni przybywało barwnych plamek, przywodzących na myśl kropelki ska-pujące z pędzla.
Wkrótce nieśmiało, na paluszkach, pojawił się maj. Przyniósł ze sobą obietnicę dłuższych letnich dni, plam słońca na spokojnym lustrze wody. Leonie dość często bywała w Rennes-les-Bains. Odwiedzała pana Baillar-da lub pijała herbatę w salonie Hotel de la Reine, w towarzystwie madame Bousquet. Przed modnymi domami pojawiły się kanarki w klatkach. Zakwitły drzewka pomarańczowe i cytrynowe, przepełniając powietrze wonią świeżości. Na każdym rogu stali przekupnie, oferujący z drewnianych wózków świeże owoce, przywiezione z drugiej strony gór, z Hiszpanii.
Domaine de la Cade nagle rozkwitła pełnią wdzięku. I wreszcie zaczęło się lato. Czerwiec rozświetlił białe szczyty Pirenejów.
Achille pisał z Paryża, że maitre Maeterlinck zgodził się na przedstawienie w formie muzycznej swojego najnowszego dramatu, zatytułowanego „Peleas i Melisanda". Przy którejś okazji przysłał egzemplarz „Pogromu" pana Zoli. Akcja powieści toczyła się latem roku tysiąc osiemset siedemdziesiątego, w czasie wojny francusko-pruskiej. Debussy dołączył krótką notkę, w której stwierdzał, że książka zainteresowałaby Anatola tak samo jak jego, również syna skazanego komunarda. Leonie brnęła przez powieść z niemałym trudem, lecz nie przeszkadzało jej to docenić gestu przyjaciela.
Nie pozwalała sobie na myślenie o kartach tarota. Talia była nieodłącznie związana z tragicznymi wydarzeniami w wieczór zaduszny i choć dziewczyna nie umiała przekonać proboszcza Sauniere'a, by jej opowiedział o tym. co widział i co zrobił dla jej wuja. pamiętała ostrzeżenie pana Baillarda: Asmo-deusz, wcielenie demona, nawiedzał doliny, gdy nastawały złe czasy. Co prawda, nie wierzyła w takie przesądy, a w każdym razie tak sobie powtarzała, jednak nie chciała ryzykować sprowokowania nawrotu fali nieszczęść.
Spakowała niedokończony cykl obrazów. Zbyt boleśnie przypominały brata i matkę. Le Diable i La Tour pozostały ledwie zaczęte. Nie wróciła też na polanę otoczoną jałowcami. Nie chciała odwiedzać miejsca, gdzie odbył się pojedynek, w którym Anatol stracił życie. Na samą myśl o tym serce jej się krajało.
Bóle porodowe zaczęły się wcześnie rano, w piątek, dwudziestego czwartego czerwca, w dzień świętego Jana Baptysty.
Monsieur Baillard dzięki rozległej sieci znajomych i przyjaciół zapewnił Izoldzie towarzystwo sage-femme ze swojej rodzinnej wioski, Los Seres. Położna również zjawiła się na czas.
W porze obiadu poród był już mocno zaawansowany. Leonie robiła ciotce chłodne kompresy na czoło i co jakiś czas otwierała okna, by wpuścić do pokoju świeże powietrze, a wraz z nim zapach jałowców i kapryfo-lium. Marieta zwilżała usta pani gąbką namoczoną w słodkim białym winie z miodem.
Przed wieczorem Izolda bez żadnych komplikacji wydała na świat zdrowego, ślicznego chłopca o imponująco pojemnych płucach.
Leonie miała nadzieję, że narodziny dziecka rozpoczną u ciotki proces powrotu do pełnego zdrowia. Że stanie się ona mniej bierna i apatyczna, mniej krucha, nie tak zamknięta i oddzielona od otaczającego ją świata. Właściwie wszyscy mieszkańcy domu oczekiwali, że dziecko, potomek Anatola, obudzi w Izoldzie miłość i da jej cel istnienia, którego tak bardzo potrzebowała.
Niestety, jakieś trzy dni później na Izoldę padł czarny cień. Owszem, pytała o zdrowie i kondycję swojego syna, lecz jednocześnie z wyraźnym trudem walczyła o to, by nie popaść w ten sam stan izolacji, który dotknął ją bezpośrednio po śmierci Anatola. Maleńki synek, skóra zdjęta z ojca. bardziej przypominał jej. co straciła, niż nadawał sens życiu.
Umówiono mamkę.
Lato mijało, a u Izoldy próżno by szukać jakichkolwiek objawów poprawy. Na pytania odpowiadała zawsze uprzejmie, spełniała obowiązki wobec syna, gdy jej o nich przypomniano, ale poza tym żyła w swoim własnym świecie, prześladowana głosami, które słyszała tylko ona.
Tymczasem Leonie zakochała się w bratanku bez pamięci. Louis-Anatole był dzieckiem o pogodnej naturze, po ojcu dostał smoliście czarne włosy i długie rzęsy wokół przejrzyście szarych oczu, odziedziczonych po matce. W towarzystwie rozpromienionego i roześmianego dziecka zapominała, niekiedy nawet na kilka godzin, o rodzinnej tragedii.
Nastał gorący lipiec, za nim przyszedł rozpalony sierpień. Leonie od czasu do czasu budziła się rankiem z uczuciem przypominającym nadzieję. Chodziła wtedy lekkim krokiem, póki nie wróciła do niej pamięć przeszłych zdarzeń i nie spadły na nią znów dawne cienie. Tylko miłość i zdecydowanie, by uchronić syna Anatola od kłopotów, pomagały jej odzyskać ducha.
Jesień tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego drugiego niepostrzeżenie zmieniła się w kolejną wiosnę. Po Constancie w dalszym ciągu nie było śladu. Leonie pozwoliła sobie uwierzyć, że umarł, choć z wdzięcznością przyjęłaby potwierdzenie swoich domysłów.
Sierpień tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego trzeciego roku był suchy i gorący jak afrykańska pustynia. Potem nadciągnęły ulewy, które zatopiły całą Langwedocję, odsłoniły długo ukryte jaskinie, różne cachettes, zasłonięte mułem i ziemią.
Achille Debussy nadal regularnie pisał. W grudniu przysłał życzenia świąteczne oraz wiadomość, że Societe Nationale de Musiąue ma przedstawić podczas koncertu muzykę do „Popołudnia fauna", całkiem nowego baletu, planowanego najpierw jako pierwszy z trzech fragmentów. Gdy czytała żywy opis bożka na polanie, oczyma wyobraźni zobaczyła miejsce. gdzie dwa lata wcześniej odszukała karty do tarota. Przez chwilę kusiło ją, by tam wrócić i sprawdzić, czy talia nadal jest na miejscu.
Nie sprawdziła.
Bardziej niż aleje i bulwary Paryża jej świat ograniczał bukowy las na wschodzie, długi podjazd od północy i trawniki na południu. Podtrzymywała ją jedynie miłość do chłopczyka i ogromna sympatia dla pięknej, chorej kobiety, którą przyrzekła się opiekować.
Louis-Anatole szybko stał się ulubieńcem służby oraz mieszkańców miasta. Zyskał sobie przydomek pichon, czyli maleńki. Wyrastał na dziecko psotne, lecz zawsze czarujące. Bez przerwy zadawał pytania, bardziej w tym podobny do ciotki niż zmarłego ojca, lecz w przeciwieństwie do niej umiał także uważnie słuchać. Gdy podrósł nieco, zaczął w towarzystwie Leonie przemierzać ścieżki Domaine de la Cade. Kiedy indziej Pascal uczył go łowić ryby i pływać. Od czasu do czasu Marieta pozwalała mu wylizać misę po cieście i drewniane łyżki po suflecie malinowym czy puddingu czekoladowym. Stawał wtedy na wysokim krzesełku, zapartym o blat kuchennego stołu, niepewnie balansując, osłonięty sztywnym białym fartuchem pokojówki, sięgającym mu do kostek. Marieta
asekurowała go od tyłu, żeby na pewno nie spadł, i uczyła wyrabiać ciasto na chleb.
Gdy Leonie zabierała go do Rennes-les-Bains, najbardziej lubił przesiadywać w kawiarence, którą sobie upodobał Anatol, przy stoliku na zewnątrz. Chłopiec o czarnych rozwichrzonych lokach, ubrany w białą fal-baniastą koszulę i orzechowobrązowe aksamitne spodenki, ściągnięte ciasno pod kolanami, siedział ze zwisającymi nogami na za wysokim dla niego drewnianym krześle. Popijał sok wiśniowy albo ze świeżo wyciskanych jabłek i zajadał lody czekoladowe.
Na trzecie urodziny dostał od madame Bousquet bambusową wędkę. Na Boże Narodzenie maitre Fromilhague przysłał mu pudło żołnierzyków. Przy okazji złożył świąteczne życzenia Leonie.
Chłopiec był częstym gościem w domu Audrica Baillarda, chętnie słuchał żywych opowieści o czasach średniowiecznych o honorze i o chevaliers broniących niepodległości południa przed najeźdźcami z północy. Najbardziej lubił historię oblężenia Carcassonne w tysiąc dwieście dziewiątym roku, pasjonowały go losy mężczyzn, kobiet i niewiele od niego starszych dzieci, którzy uciekli do ukrytych wiosek Haute Vallee.
Gdy skończył cztery lata, monsieur Baillard podarował mu replikę średniowiecznego miecza z grawerowaną rękojeścią, na której widniały inicjały chłopca. Od Leonie dostał bułanego kucyka z gęstą białą grzywą i ogonem oraz białą gwiazdą na pysku; konika pomógł wybrać jeden z licznych krewniaków Pascala. Przez cale gorące lato Louis-Anatole był chevalier, dzielnym rycerzem, walczącym z Francuzami, albo zwycięzcą kolejnych potyczek, zrzucając bańki wieszane przez Pascala na drewnianym płocie. Z okna salonu Leonie obserwowała zabawy chłopca, przypominając sobie, jak sama, będąc jeszcze dzieckiem, popatrywała na Anatola bawiącego się w chowanego lub wspinającego na drzewa w Parc Monceau – z tym samym uczuciem podziwu i zazdrości.
Louis-Anatole okazał się utalentowany muzycznie. Pieniądze wyrzucone na lekcje gry na fortepianie dla młodego Anatola zaprocentowały w jego synu. Leonie zatrudniła nauczyciela z Limoux. Raz w tygodniu profesor przyjeżdżał psim wózkiem, donośnie turkoczącym na długim podjeździe, powiewając białym szalikiem, w spiętych pończochach i z rozwichrzoną brodą. Przez dwie godziny szkolił chłopca w palcówkach i gamach. Co tydzień, żegnając się, przypominał, by Leonie przypilnowała chłopca, żeby codziennie ćwiczył, postawiwszy na dłoniach szklanki z wodą, co miało poprawić uderzenie. Uczeń i opiekunka zgodnie kiwali głowami, przez dzień lub dwa pamiętali o profesorskich naukach, ale gdy woda się rozlewała, mocząc chłopcu aksamitne bryczesy i szerokie spódnice dziewczyny, nieodmiennie wybuchali śmiechem i zaczynali grać hałaśliwe duety.
Louis-Anatole często grywał własne kompozycje, eksperymentując ze wszystkich sił. Leonie stawała wtedy na podeście u szczytu schodów i słuchała wpadających w ucho melodyjek, spływających spod dziecinnych
palców. Niezależnie od tego, jak zaczynał, zwykle szybko przechodził w tonację a-moll. Wtedy dziewczyna myślała o pergaminie z nutami, który przed wiekami, zdawałoby się. zabrała z grobowca. Tkwił teraz w stołku przy pianinie. Zadawała sobie pytanie, czy aby nie powinna go stamtąd wyjąć, ale obawiając się jego mocy i wpływu na Domaine de la Cade. zawsze odkładała decyzję na później.
Izolda nadal tkwiła w mrocznym świecie wspomnień, krążąc po korytarzach i pokojach niczym bezcielesna zjawa. Odzywała się rzadko, nieodmiennie zatopiona w myślach, jednak zawsze najmilsza dla syna i służby. Tylko wówczas, gdy zaglądała w szmaragdowe oczy Leonie, zapalała się w niej jakaś iskra. Wtedy na ułamek sekundy żal i smutek przesłaniały jej wzrok, a potem znowu spadał na nią płaszcz ciemności. Bywały też lepsze dni. gdy Izolda wydobywała się z mroku, jak ciepłe słońce zza chmur. Niestety, głosy zawsze wracały, a wtedy przyciskała dłonie do uszu i szlochała, Marieta zaś delikatnie prowadziła ją do sypialni o przesłoniętych oknach, gdzie pani domu znów czekała na lepszą chwilę. Okresy spokoju stawały się coraz krótsze. Izolda coraz głębiej zanurzała się w ciemnościach, zawsze błądząc myślami przy Anatolu.
Louis-Anatole akceptował ją taką, jaka była. Innej nie znał.
Nie takie życie wyobrażała sobie Leonie. Tęskniła za miłością, za światem, chciała być sobą. Ale też kochała bratanka bez pamięci, a ciotce współczuła serdecznie, więc tym bardziej zdecydowana była dotrzymać słowa danego bratu i nie zawahała się w wypełnianiu obowiązków.
Miedziano-purpurowa jesień ustąpiła przed zimowymi chłodami, śnieg okrył grób Marguerite Vernier w Paryżu. Przyszła kolejna wiosna, niebo rozjaśniło się złotem, pastwiska zaczęły zielenieć, a na skromnej mogile Anatola, nad brzegiem jeziorka w Domaine de la Cade, dzikie róże puściły młode pędy.
Ziemia, powietrze, woda i ogień. Niezmienny wzór natury.
Między Bożym Narodzeniem a początkiem nowego, tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego siódmego roku spokój się skończył. Pojawiły się znaki ostrzegawcze. Nadciągało zło.
W Quillan chłopak od kominiarza spadł z dachu i skręcił kark. W Esperazie, w fabryce kapeluszy, wybuchł pożar, w ogniu zginęły cztery hiszpańskie robotnice. W atelier rodziny Bousąuet gorąca prasa drukarska wciągnęła czeladnikowi rękę. Stracił cztery palce prawej dłoni.
Leonie zaczęła się niepokoić nieco później, gdy monsieur Baillard zajrzał do Domaine de la Cade z przykrą wiadomością, iż musi na jakiś czas opuścić Rennes-les-Bains. Rozpoczynały się miejscowe targi zimowe, w Brenac dziewiętnastego stycznia, dzień później w Campagne-sur-Aude. a dwudziestego drugiego w Belvianes. Miał odwiedzić te miejscowości, a następnie wybrać się w góry. Oczy przesłaniała mu troska, lecz wzywałygo dawne zobowiązania, zbyt długo odkładane. Dał Leonie słowo, że wróci przed świętym Marcinem, przed listopadowymi ustaleniami w majątku, a ona nie pytała o przyczyny, choć przerażała ją perspektywa tak długiej nieobecności nieformalnego opiekuna. Dawno zrozumiała, że nie sposób go odwieść od raz powziętego zamiaru.
Po raz kolejny uświadomiła sobie, jak mało wie o tym serdecznym przyjacielu i niezłomnym obrońcy. Nie potrafiła nawet określić, ile on ma lat. Louis-Anatole twierdził, że przynajmniej siedemset, bo skąd by znał tyle różnych opowieści?
Zaledwie kilka dni po wyjeździe Audrica Baillarda w Rennes-les-Bains wybuchł skandal. Renowacja kościoła, prowadzona pod okiem Sau-niere'a, dobiegła końca. We wczesnych zimnych miesiącach tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego siódmego dostarczono rzeźby zamówione u specjalnego producenta w Tuluzie. Między innymi benitier, kropielnicę. Spoczywającą na barkach zdeformowanego demona. Podniosły się głosy sprzeciwu, ludzie twierdzili, że ta oraz inne rzeźby nie nadają się do domu bożego. Do merostwa i biskupstwa trafiły listy protestacyjne, w tym także anonimy. Żądano w nich pociągnięcia proboszcza do odpowiedzialności. A w niektórych domagano się, by zabronić duchownemu kontynuowania poszukiwań na cmentarzu.
Leonie nie wiedziała o prowadzonych nocą badaniach wokół kościoła, nie dotarły do niej plotki, że Sauniere spędza czas między zmierzchem a świtem na przemierzaniu pobliskich gór, szukając skarbu. Nie angażowała się w coraz głośniejsze rozważania na temat czystości intencji księdza, nie przyłączała się do coraz donośniejszego chóru skarg na duchownego, którego uważała za człowieka oddanego sprawom parafii. Jej niepokój wypływał ze świadomości, że niektóre rzeźby stanowiły dokładne kopie postaci, znanych jej z grobowca. Jakby ktoś przemyślnie kierował Sauniere'em, najpewniej po to, by mu przysporzyć kłopotów.
Dziewczyna wiedziała, że proboszcz widział wnętrze grobowca za życia jej wuja. Dlaczego ćwierć wieku później miałby kopiować figury, które swego czasu spowodowały tak wiele zła, nie rozumiała. A pod nieobecność Audrica Baillarda nie miała z kim się podzielić obawami.
Niezadowolenie rozlewało się po Rennes-les-Bains i całej dolinie. Pojawiły się pogłoski, że kłopoty, z jakimi borykało się miasto przed jakimś czasem, powróciły. Ludzie plotkowali o tajemniczych podziemnych przejściach, łączących Rennes-le-Chateau i Rennes-les-Bains, o wizygockich grobowcach. Pojawiły się zarzuty, że -jak poprzednio – Domaine de la Cade jest siedliskiem dzikiej bestii, zbierającej siły do ataku. Z obejść znikały psy i kozy, nawet wól padł ofiarą ataku czy to wilków, czy górskich kotów, które zdawały się nie obawiać ani pułapek, ani myśliwskich strzelb. Ludzie szeptali o potworze, który gwałci prawa natury.
Choć Pascal i Marieta robili, co w ich mocy, by pogłoski nie dotarły do uszu Leonie, ich wysiłki były z góry skazane na niepowodzenie. Jedna czy druga złośliwa plotka sięgnęła celu. Nikt nikogo o nic głośno nie oskarżył, ale podskórny prąd drążył skałę, narastały żale pod adresem Domaine de la Cade, mieszkańców posiadłości oraz służby.
Nie udało się zidentyfikować źródła dokuczliwych plotek, z dnia na dzień przykrzejszych. Gdy zima odeszła, a na świat zawitała chłodna, wilgotna wiosna, zarzuty o nadnaturalne wydarzenia w Domaine de la Cade przybrały na sile. Coraz częściej widywano duchy i demony, satanistyczne rytuały, odprawiane pod osłoną ciemności w grobowcu. Wracały mroczne dni z czasów Jules'a Lascombe'a. Ludzie, zgorzkniali i zawistni, przypominali wydarzenia, jakie miały miejsce w przeddzień Wszystkich Świętych, twierdząc, iż rachunki nie zostały wyrównane, że za minione grzechy powinna zostać wymierzona kara.
Na przydrożnych kamieniach pojawiały się malowane smołą pentagramy i stare zaklęcia, zapomniane słowa w pradawnym języku, mające chronić przed złością demona, który znów przemierzał dolinę. W lesie, na ołtarzach, uformowanych przez naturę, składano ofiary wotywne z kwiatów i wstążek.
Któregoś popołudnia, gdy Leonie siedziała z bratankiem w jego ulubionym miejscu, pod platanes na Place du Perou, posłyszała rzucone ostro zdanie:
– Lou Diable se ris.
– Diabeł się śmieje.
W innych okolicznościach Leonie dałaby sobie rękę uciąć, że źródłem plotek jest Victor Constant. Zganiła siebie za takie podejrzenia.
Constant nie żył. Tak właśnie uważała policja. Z pewnością był martwy. Bo w przeciwnym razie dlaczego miałby im darować nieomal sześć lat spokoju?
Carcassonne
Gdy lipcowa spiekota powlokła zielone pastwiska między Rennes-le-Chateau i Rennes-les-Bains miedzianymi brązami, Leonie postanowiła ruszyć się z Domaine de la Cade choć na chwilę. Bardzo potrzebowała odmiany.
Niesamowite historie na temat majątku pojawiały się coraz częściej. Atmosfera w miasteczku zgęstniała do tego stopnia, że przy ostatniej tam wizycie dziewczyna postanowiła więcej nie przyjeżdżać, jeśli tylko będzie miała jakiekolwiek inne wyjście. Zamiast uśmiechów i ciepłych słów witała ją cisza ciężka od podejrzeń. Nie było sensu narażać chłopca na takie nieprzyjemności.
Zbliżał się dzień fete nationale. Częścią obchodów święta narodowego, obchodzonego czternastego lipca, rocznicy zdobycia Bastylii w roku tysiąc siedemset osiemdziesiątym dziewiątym, miał być pokaz ogni sztucznych na terenie średniowiecznej cytadeli w Carcassonne. Leonie nie odwiedziła miasta od pamiętnej fatalnej wizyty z Izoldą i Anatolem, ale dla ukochanego bratanka zdołała odsunąć na bok strach i złe przeczucia. Zaplanowała wycieczkę do miasta, jako nieco spóźniony prezent urodzinowy.
Postanowiła przekonać Izoldę, by wybrali się we troje. Ciotka czuła się ostatnio dużo gorzej, zdawało jej się, że ktoś za nią chodzi, ktoś ją obserwuje z drugiego brzegu jeziora, widziała twarze pod wodą i dym w lesie, choć nikt nie rozpalał ognia. Dziewczyna nie chciała jej zostawiać w Domaine de la Cade samej na dłuższy czas, nawet pod serdeczną opieką Mariety.
– Ciociu, pojedź z nami – rzekła cicho, gładząc Izoldę po dłoni. – Dobrze ci to zrobi. Wyjdziesz trochę na słońce. – Lekko ścisnęła jej palce. -Bardzo bym chciała, żebyśmy się wybrali razem. Louis-Anatole też. Trudno o wspanialszy prezent urodzinowy dla malca. Proszę cię, pojedź z nami.
Izolda podniosła na nią spojrzenie przejrzystych szarych oczu. Zdawało się, że przebija z nich ogromna mądrość, choć równocześnie nic nie widzą.
– Skoro chcesz – odezwała się czystym głosem – pojadę. Leonie była tak zdumiona, że zamarła w bezruchu. A potem objęła ciotkę serdecznie i uścisnęła mocno. Poczuła wtedy wyraźnie, przez gorset i suknię, że z Izoldy zostały dosłownie skóra i kości. Nieważne. Zgodziła się, choć tak naprawdę trudno było tego oczekiwać. Wspaniale. Cudowny znak, że ciotka, ukochana Izolda, wreszcie jest gotowa zmierzyć się z przyszłością. Stawić czoło życiu. Poznać swojego ślicznego synka.
Wyruszyli do Carcassonne w pięcioro.
Marieta dbała o potrzeby swojej pani, Pascal zajmował chłopca opowieściami o bohaterskich dokonaniach francuskich żołnierzy w Afryce, w Dahomeju i na Wybrzeżu Kości Słoniowej. Z taką pasją mówił o pustyniach, o grzmiących wodospadach, o tajemniczym świecie, zagubionym na niezbadanym płaskowyżu, że Leonie podejrzewała, iż pełnymi garściami czerpał wiedzę z powieści pana Juliusza Verne'a, zamiast ze stron gazet. Louis-Anatole rewanżował mu się historiami zasłyszanymi od pana Bail-larda. Podróż minęła w satysfakcjonującej obie strony atmosferze zaciętych walk i rozlewu krwi.
Dotarli na miejsce czternastego lipca w porze lunchu. Zakwaterowali się w pensjonacie w dzielnicy Bastide, tuż przy katedrze Saint-Michel, bardzo daleko od hotelu, w którym przed sześciu laty mieszkali we troje: szczęśliwa Izolda, Anatol i Leonie. Po południu Leonie z bratankiem zwiedzali miasto. Malec chłonął nieznane cuda szeroko otwartymi oczami. Pozwoliła mu zjeść stanowczo zbyt dużo lodów.
Wrócili do pensjonatu około piątej, Izolda leżała na kanapie przy oknie wychodzącym na ogrody przy Boulevard Barbes. Leonie z przykrością zrozumiała, że ciotka nie wybiera się z nimi, by podziwiać sztuczne ognie.
Nic nie powiedziała, mając nadzieję, że się myli, lecz kiedy nadszedł czas wyjścia na wieczorny spectacle, rzeczywiście usłyszała od Izoldy, iż nie czuje się na siłach wejść w tłum. Louis-Anatole nie był rozczarowany, ponieważ tak naprawdę wcale się nie spodziewał towarzystwa mamy. Tymczasem Leonie pozwoliła sobie na niezwykły u niej odruch irytacji, że nawet przy takiej specjalnej okazji Izolda nie zdobędzie się na poświęcenie dla swojego syna.
Zostawiając Marietę do opieki nad panią, Leonie i Louis-Anatole wyszli z Pascalem. Spectacle został zaplanowany i opłacony przez miejscowego przedsiębiorcę, pana Sabatiera, twórcę aperitifu L'Or-Kina oraz likieru Micheline, znanego jako La Reine des Liqueurs, który rzeczywiście królował wśród likierów południa Francji. Pokaz miał być eksperymentem; jeśli odniesie sukces, w następnym roku spodziewano się większego i bardziej spektakularnego. Sabatier był wszechobecny. Spoglądał z ulotek reklamowych, które Louis-Anatole ściskał w rączkach, z pamiątek i upominków, z plakatów rozklejonych na ścianach budynków.
Wraz z nadejściem zmroku na prawym brzegu Aude. w quartier Tri-valle, na odbudowanych murach obronnych la Cite, zaczął rosnąć tłum. Dzieci i służba, sprzedawczynie i pucybuci obstąpili kościół Saint-Gimer, gdzie swego czasu Leonie schroniła się przed burzą i gdzie poznała Victo-ra Constanta. Nie chciała o tym myśleć.
Na lewym brzegu rzeki ludzie zbierali się przed Hópital des Malades. W krótkim czasie nie było gdzie szpilki wcisnąć. Dzieci wspinały się na mur obok kaplicy Saint-Vincent-de-Paul. W dzielnicy Bastide ludzie gromadzili się przy Porte des Jacobins i wzdłuż nadbrzeża. Nikt nie wiedział, czego dokładnie się spodziewać.
– No, w górę, pichon – powiedział Pascal, sadzając sobie chłopca na ra
mionach.
We trójkę, z Leonie, zajęli miejsca na Pont Vieux, wciśnięci w jedną z kanciastych becs – nisz w kamiennym obrzeżu mostu. Leonie szepnęła w ucho bratanka, jakby powierzała mu wielką tajemnicę, że ponoć biskup Carcassonne ma wyjść ze swojego pałacu, by być świadkiem hucznej republikańskiej uroczystości.
Powoli zapadły ciemności. Zrobiło się późno. Z pobliskich restauracji wysypali się goście, którzy skończyli kolację, tłum na moście zgęstniał. Leonie z niepokojem spoglądała na bratanka, niepewna, czy nie powinien raczej położyć się spać oraz czy go nie przestraszy hałas i zapach prochu strzelniczego. Tymczasem na twarzy chłopca malował się wyraz skupienia i oczekiwania, podobny do tego, jaki widywała u Achille'a, gdy siadał przy fortepianie, by komponować.
Uśmiechnęła się do wspomnień, nareszcie zdolna czerpać z nich przyjemność bez obezwładniającego poczucia straty.
Embrassement de la Cite, pokaz, na który wszyscy czekali, rozpoczął się bez ostrzeżenia. Średniowieczne mury zalała rzeka czerwonych i pomarańczowych płomieni, iskier i dymów we wszystkich kolorach tęczy. Kolejne rakiety, jedna za drugą, strzelały w nocne niebo i wysoko nad głowami gapiów eksplodowały feerią barw.
Po zboczu wzgórza spełzła chmura cierpkiego zapachu prochu, szczypiąc w nosy i drażniąc oczy, lecz wspaniałość imprezy wynagrodziła zgromadzonym wszelkie niedogodności. Niebo czerwieniało, powlekało się zielenią lub rozbłyskiwało bielą, czerwone fajerwerki ustępowały miejsca złotym, cytadela zatonęła w jaskrawym świetle.
Leonie poczuła na ramieniu zaciśniętą rączkę bratanka. Przykryła ją dłonią. Może to nowy początek? Może wreszcie smutek, który przez długi czas rządził jej życiem, wreszcie ustąpi i pozwoli spojrzeć w przyszłość z nadzieją.
– A l'avenir – szepnęła, powtarzając toast, jaki Anatol wzniósł przy śniadaniu w Paryżu tego dnia, gdy zapadła decyzja o wyjeździe do Domaine de la Cade.
– A l'avenir, ciociu – powtórzył Louis-Anatole. – Jeśli będę grzeczny -zapytał – przyjedziemy za rok?
Pokaz się skończył, ludzie wracali do domów. Pascal niósł rozespanego chłopca. W pensjonacie Leonie ułożyła bratanka do snu. Przyrzekła mu, że jeszcze niejeden raz zabierze go na podobną imprezę, ucałowała chłopca na dobranoc i wyszła, zostawiając – jak zawsze – zapaloną świecę, która broniła dostępu duchom, diabłom i nocnym potworom. Dziewczyna ledwo trzymała się na nogach, cały dzień myślała o bracie, stale przygnieciona ciężarem winy z powodu roli, jaką odegrała, doprowadzając do niego Victora Constanta. Teraz emocje opadły, przyszło zmęczenie.
Chciała spokojnie spać. Zmieszała środek nasenny z ciepłą brandy, starannie rozpuściła biały proszek w alkoholu. Wypiła powoli, wsunęła się pod kołdrę i natychmiast zapadła w głęboki sen bez marzeń.
Gdy światło poranka oddawało przedmiotom kształty, nad rzeką Aude wisiała lekka mgiełka.
Nadbrzeże, bruki i chodniki zaścielały śmiecie. Mnóstwo papierów, broszur i ulotek, tu złamany czubek laski, tam kilka zdeptanych przez tłum stron z nutami, gdzie indziej zgubiona czapka. I wszędzie ulotki pana Sabatiera.
Rzeka płynęła dostojnie, spokojna jak lustro ledwo trącone ruchem. Stary przewoźnik, Baptistin Cros, znany wszystkim w Carcassonne jako Tistou, prowadził swoją ciężką barkę w stronę grobli Paicherou. Tutaj, w górze rzeki, niewiele było śladów po fete nationale. Żadnych skrzynek ani ulotek, papierów czy zapachu prochu. Mężczyzna utkwił spojrzenie w fioletowym świetle, lśniącym nad Montagne Noire. Czarne niebo z wolna jaśniało, przechodząc w błękit, a potem biel poranka.
Długi drąg o coś zawadził. Tistou spojrzał badawczo.
Ludzkie ciało.
Powoli obrócił barkę i zatrzymał. Woda zachlupotała tuż przy burcie. ale się nie przelała do środka. Liny łączące oba brzegi rzeki zawodziły cicho, choć próżno by szukać wiatru.
Zakotwiczył barkę, wbijając drąg w muliste dno, ukląkł i przyjrzał się bliżej znalezisku. Pod zieloną powierzchnią wypatrzył kobiece kształty. Postać unosiła się z leniwym nurtem, obrócona twarzą do dołu. I bardzo dobrze. Trudno zapomnieć szklane spojrzenie topielca, sine wargi i zażól-coną skórę.
Utonęła niedawno, pomyślał Tistou. Jeszcze nie obrzękła.
Kobieta roztaczała wokół siebie zadziwiającą aurę spokoju. Blond włosy kołysały się jak wodorosty. Przewoźnik dłuższy czas przypatrywał się jej jak zahipnotyzowany. Plecy miała zgięte, niby w lekkim ukłonie, kończyny skierowane w dół, jakby ją ktoś za nie przycumował do dna rzeki.
Następna samobójczyni, pomyślał.
Zaparł się kolanami o burtę, chwycił w garść fałdę szarej sukni z doskonałej tkaniny. Pociągnął. Barka zakołysała się niebezpiecznie, ale na Tistou nie wywarło to większego wrażenia. Żadna to dla niego pierwszyzna, wiedział, na ile może sobie pozwolić, by nie doszło do przewrotki. Zaczerpnął głęboko powietrza i pociągnął znów, trzymając za kołnierz.
– Un, deux, trois, allez! – zakomenderował głośno. Wciągnął ciało przez burtę i upuścił je na wilgotne dno barki, jak rybę schwytaną w sieć.
Otarł czoło chusteczką, poprawił czapkę. Odruchowo uczynił znak krzyża. Był to gest instynktowny, a nie wypływający z wiary.
Obrócił topielicę na plecy. Nie pierwszej młodości, jednak ciągle piękna. Szare oczy, szeroko otwarte, nieruchomo patrzyły w przestrzeń. Włosy miała w nieładzie, ale to z pewnością była dama. Białe, miękkie dłonie świadczyły, że nie wykonywała żadnej fizycznej pracy.
Tistou był synem właściciela sklepu tekstylnego i szwaczki. Potrafił rozpoznać doskonałą egipską bawełnę. Poszukał metki krawca przy kołnierzu. Paryski. Kobieta miała na szyi łańcuszek z wisiorkiem, prawdziwe srebro, nie plater. Owalny medalion krył we wnętrzu dwie miniatury. Na jednej widniała jego właścicielka, na drugiej młody człowiek o czarnych włosach. Tistou zostawił biżuterię na szyi zmarłej. Był uczciwym człowiekiem, nie jak te hieny cmentarne, pracujące na groblach w centrum miasta. Oni okradliby trupa przed oddaniem go władzom. On chciał tylko wiedzieć, kogo wyciągnął z wody.
Zidentyfikowano Izoldę bez trudu. Leonie doniosła o jej zaginięciu z samego rana, gdy tylko Marieta, zbudziwszy się, stwierdziła, że jej pani zniknęła.
Musieli zostać w mieście dwa dni, póki nie dopełnili wszelkich formalności i nie podpisali wszystkich niezbędnych dokumentów. Co do przyczyny zgonu nie było najmniejszych wątpliwości. Samobójstwo w chwili niepoczytalności.
Leonie przywiozła Izoldę z powrotem do Domaine de la Cade w pochmurny lipcowy dzień, pogrążony w ciszy. Wiedziała, że Kościół nie zezwoli na pochowanie w poświęconej ziemi osoby, która dopuściła się grzechu śmiertelnego. Zresztą i tak nie mogła znieść myśli, iż miałaby ją pochować w rodzinnym grobowcu Lascombe'ów.
O ostatnią posługę poprosiła proboszcza Gelisa z Coustaussy, niewielkiej miejscowości ze zrujnowanym zamkiem, leżącej pomiędzy Couizą a Rennes-les-Bains. Odprawił skromną uroczystość na terenie Domaine de la Cade. Normalnie zwróciłaby się do Sauniere'a, lecz w tych okolicznościach, ponieważ nadal znajdował się pod obstrzałem krytyki, nie chciała go naznaczać kolejnym skandalem.
Dwudziestego lipca tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego siódmego roku, o zmierzchu, pochowano Izoldę obok Anatola. Zmieniono skromny kamień nagrobny, na nowym obok dat znajdowały się dwa imiona.
Słuchając cichej modlitwy i ściskając rączkę bratanka, Leonie myślała o tym, jak przed sześciu laty stała nad grobem Izoldy w Paryżu. A przedtem, w salonie mieszkania przy rue de Berlin, przed zamkniętą trumną. Ten pojedynczy palmowy liść w szklanej misie na komodzie. Przykry zapach obrzędu i śmierci, którym przesiąknął każdy zakątek domu, kadzidła i świece, maskujące mdlącą woń ciała. Tyle że wtedy trumna była pusta. A piętro niżej Achille bez końca walił w klawisze, natrętne dźwięki wciskały się przez podłogę, aż dziewczyna myślała, że od nich oszaleje.
Teraz, słuchając głuchego stukania ziemi o pokrywę trumny, znajdowała pocieszenie jedynie w świadomości, że Anatol nie doczekał tej chwili.
Louis-Anatole objął ją w talii szczupłym ramieniem.
– Nie martw się, ciociu. Będę się o ciebie troszczył.
W pewnym hotelu po hiszpańskiej stronie Pirenejów, w saloniku na parterze, powietrze zgęstniało od kwaśnego dymu tureckich papierosów. I nic dziwnego, skoro mężczyzna, który zajął apartament przed kilkoma tygodniami, palił właściwie bez przerwy.
Nastał sierpień, słoneczne dni ogrzewały świat, a mimo to hotelowy gość ubrał się jak w trzaskający mróz. Miał na sobie gruby szary płaszcz, dłonie ukrył w miękkich rękawiczkach z cielęcej skórki. Był to człowiek wychudzony, co chwila potrząsał głową, jakby niezadowolony z odpowiedzi na pytania, których nigdy nie zadał. Drżącą ręką podniósł do ust szklankę z piwem. Ostrożnie pociągnął łyk. Nie mógł swobodnie rozchylić warg, bo doskwierały mu paskudne krosty w kącikach ust. Mimo wszystko jednak oczy tego człowieka błyszczały żądzą władzy, spojrzenie wbijało się w dusze obecnych jak sztylet.
Podniósł naczynie rozkazującym gestem.
Służący pośpiesznie nalał kolejną porcję trunku. Na chwilę utworzyli scenę żywcem wyjętą z groteskowego malowidła: inwalida przypominający kościotrupa i starzejący się sługa o czaszce poznaczonej szkarłatnymi śladami paznokci.
– Jakie wieści?
– Mówią, że utonęła. Że się utopiła.
– A druga?
– Opiekuje się dzieckiem.
Constant milczał. Lata na wygnaniu i nieubłagany postęp choroby zrobiły swoje. Był słaby. Ciało go zawodziło. Chodził z najwyższym trudem. Tymczasem umysł sprawował się lepiej niż niegdyś.
Przed sześciu laty Constant musiał działać szybciej, niż planował. Został pozbawiony rozkoszy radowania się zemstą. Miał zamiar sprowadzić siostrę znienawidzonego wroga na złą drogę, wyłącznie po to, by go torturować świadomością, jak łatwe i jak mało znaczące okazałoby się to działanie. Szybka śmierć Verniera do tej pory budziła w nim gorycz i rozczarowanie. Teraz, na dodatek, Izolda również wymknęła mu się z rąk.
Po ucieczce do Hiszpanii prawie rok nie miał wiadomości na temat finału wydarzeń z jesieni tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego pierwszego, a kiedy wreszcie do niego dotarły, okazało się, że lafirynda nie tylko przeżyła postrzał, ale nawet zdążyła wydać na świat syna. Znów mu umknęła. Tego nie mógł sobie darować.
Ze wszystkich sił pragnął dokonać zemsty, i tylko to pragnienie kazało mu cierpliwie czekać przez sześć długich lat. Dążenie do celu omal go nie zrujnowało. Trzeba było całego sprytu prawników pozostających na jego usługach, by chronić dobytek we Francji i utrzymać w tajemnicy miejsce pobytu.
Musiał być ostrożny. Ukrywać się za granicą, póki władze nie przestały się nim interesować. Wreszcie, minionej zimy, inspektor Thouron awansował i został wyznaczony do prowadzenia sprawy Dreyfusa, która tak mocno zaangażowała stołeczną policję. A co istotniejsze, inspektor Bou-chou z carcassońskiej gendarmerie wreszcie przeszedł na emeryturę. Przed miesiącem.
I wówczas Constant mógł wrócić do Francji.
Wiosną wysłał tam swojego człowieka. Kazał mu przygotować grunt. Merostwo i władze Kościoła otrzymywały anonimowe listy, nietrudno było rozpuścić plotki szkodzące Sauniere'owi, duchownemu związanemu z Domaine de la Cade i wypadkami, jakie miały miejsce za życia Jules"a Lascombe'a. Constant doskonale znał opowieści o demonie, który swego czasu terroryzował okolicę.
Najęci ludzie rozsiewali pogłoski o bestii nękającej dolinę, atakującej bydło. Jego sługa podróżował z miasta do miasta, z wioski do wioski, sącząc w ciekawskie uszy wieści o grobowcu na terenie Domaine de la Cade, o tym, że znów dochodzi tam do praktyk okultystycznych. Zaczął od najbardziej podatnych i najbardziej bezbronnych: od bosych żebraków, sypiających pod gołym niebem, od pasterzy samotnie strzegących w górach swoich stad. od tych, którzy za sędziami przysięgłymi wędrowali z miasta do miasta. Tu szepnął słowo, tam podrzucił zdanie, słuchali go handlarze tekstyliów i szklarze, pucybuci z możnych domów, sprzątaczki oraz pokojówki.
Mieszkańcy doliny byli zabobonni i łatwowierni. Tradycja, mity i historia potwierdzały oszczerstwa. Wystarczyła wskazówka, że tu czy tam pokazały się ślady, których nie mogły zostawić zwierzęce pazury. Że nocą słychać dziwaczny skowyt. Że powietrze napełniło się cuchnącą wonią zgnilizny. Wszystkie dowody, że demon przyszedł żądać zapłaty za nienaturalny stan rzeczy w Domaine de la Cade. Za to, że wdowa wyszła za mąż za siostrzeńca swojego męża.
Wszyscy troje byli już martwi.
Oplatał Domaine de la Cade niewidoczną siecią intryg.
Jeśli zdarzały się zbrodnie, których nie popełnił człowiek Constanta, były one dziełem górskich kotów albo wilków.
Teraz, gdy Bouchou przeszedł na emeryturę, można było zacząć działać. I tak Constant czekał już zbyt długo, stracił szansę na wymierzenie Izoldzie odpowiedniej kary. Poza tym, choć stale brał leki i poddawał się zabiegom, mimo rtęci, wód i laudanum – umierał. Wiedział, że niedługo utraci zdolność jasnego myślenia. Rozpoznawał u siebie objawy, które widział u wuja, potrafił je określić równie dokładnie jak każdy szarlatan mieniący się medykiem. Obawiał się ostatniego przebłysku świadomości przed nastaniem kompletnego mroku. Zamierzał przekroczyć granicę na początku września. Wrócić do Rennes-les-Bains. Vernier był martwy. Izolda także. Ale został chłopak.
Z kieszeni kamizelki wyjął zegarek ukradziony Vernierowi w Passage des Panoramas. Prawie sześć lat temu.
Zachodzące słońce wydłużało cienie, a on siedział, obracając czasomierz w chorych dłoniach, i myślał o Izoldzie.
Dwudziestego września, w kolejną rocznicę śmierci Marguerite Ver-nier, zginęło następne dziecko. Pierwsze od ponad miesiąca. Dziewczynkę porwano znad brzegu rzeki, poniżej Sougraigne. Znaleziono ją pod Fon-taine des Amoureux, z twarzą oszpeconą szramami. Czerwone ślady szponów przecinały jej policzki i czoło. W odróżnieniu od innych zaginionych dzieci, którymi nikt się nie zajmował, ta dziewczynka była ukochaną najmłodszą latoroślą dużej rodziny, mającej szerokie koneksje w Aude i Salz.
Dwa dni później w lesie niedaleko Lac de Barrenc, górskiego jeziora, w którym mieszkał diabeł, zniknęło dwóch chłopców. Ich ciała znaleziono po tygodniu. Były w tak fatalnym stanie, że nieprędko zauważono, iż także zostały poznaczone śladami szponów.
Leonie starała się nie dostrzegać zbieżności dat. Gdy jeszcze ciągle była nadzieja na odnalezienie dzieci żywych, oferowała się z pomocą w czasie poszukiwań. Nikt z jej oferty nie skorzystał. Ze względu na bratanka zachowywała pozory spokoju, lecz jednocześnie zaczęła rozważać możliwość opuszczenia Domaine de la Cade, przynajmniej na jakiś czas, póki nie minie najgorsze.
Maitre Fromilhague oraz madame Bousąuet twierdzili głośno, że zarówno bydło, jak i dzieci padły ofiarą zdziczałych psów lub wilków. Za dnia nawet sama Leonie umiała odsunąć od siebie pogłoski o demonie. lecz z nastaniem nocy, znając historię grobowca i wiedząc o obecności kart na terenie majątku, traciła pewność siebie.
Nastroje w miasteczku szybko się pogarszały. Ludzie szukali winnego. Domaine de la Cade stała się obiektem aktów wandalizmu.
Któregoś popołudnia Leonie, wróciwszy ze spaceru po lesie, ujrzała niezwykłe zbiegowisko przy wejściu do jednego z budynków gospodarczych. Zaintrygowana przyśpieszyła kroku.
– Co się stało? zapytała, dotarłszy na miejsce.
Pascal obrócił się gwałtownie. W oczach miał strach. Zasłonił jej widok.
– Nic, madama.
Leonie przyjrzała mu się uważnie, przeniosła spojrzenie na ogrodnika, potem na jego syna, Emile'a.
– Powiedz, proszę – zwróciła się do Pascala.
– Madama, to nie jest widok dla pani. Dziewczyna zmrużyła oczy.
– Nie przesadzajmy – rzuciła lekko. – Nie jestem dzieckiem. Pascal nie drgnął.
Rozdarta między irytacją z powodu jego nadopiekuńczości oraz zwykłą ludzką ciekawością Leonie dotknęła jego ramienia.
– Bądź uprzejmy…
Wszystkie spojrzenia skupiły się na Pascalu. Ten przestąpił z nogi na nogę niezdecydowany, po czym z ociąganiem obrócił się, odsłaniając widok, którego chciał oszczędzić młodej pani.
Do drzwi przybito wielkim kuśnierskim gwoździem zajęcze truchło, obdarte ze skóry i już solidnie skruszałe. Siedział na nim rój tłustych, głośno bzyczących much. Niżej krwią narysowano prosty krzyż, a pod nim widniały słowa wymalowane smołą: PAR CE SIGNE TU LE VAIN-CRAS.
Dziewczyna odruchowo zakryła usta dłonią, niedobrze jej się zrobiło w równym stopniu od ciężkiego smrodu, co fatalnego widoku. Najwyższym wysiłkiem woli zdołała się opanować.
– Dopilnuj, żeby to zostało uprzątnięte – poleciła głośno Pascalowi. -
I będę wdzięczna za dyskrecję – zwróciła się do pozostałych. Powiodła wzrokiem po zebranych. W ich oczach dostrzegła odbicie własnego lęku. – Dziękuję.
Mimo wszystko nie zachwiała się w przekonaniu. Zdecydowana była nie dać się przepędzić z Domaine de la Cade, a już na pewno nie przed powrotem pana Baillarda. Obiecał, że wróci do dnia świętego Marcina. Wysyłała mu listy via jego dom przy rue de 1'Hermite, ostatnio coraz częściej, ale nawet nie wiedziała, czy którykolwiek z nich odnalazł go w rozjazdach.
Sytuacja się zaostrzała. Zniknęło kolejne dziecko. Dwudziestego drugiego października, w rocznicę cichego ślubu Izoldy i Anatola, zaginęła córka prawnika, śliczna dziewuszka z białymi wstążkami we włosach, wystrojona w suto marszczone spódnice. Porwano ją na Place du Perou. Podniósł się wielki krzyk.
Nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności Leonie była w Rennes-les-Bains akurat wtedy, gdy odnaleziono zmasakrowane ciało dziewczynki. Ktoś je zostawił przy Fauteuil du Diable, na wzgórzu, nie tak daleko od Domaine de la Cade. Między zakrwawione paluszki wetknięto gałązkę jałowca.
Leonie, usłyszawszy o tym, struchlała. Rozpoznała wiadomość do niej skierowaną.
Koła drewnianego wózka, w którym złożono ciało, turkotały po Gran'Rue, za nim ciągnął smętny orszak. Nawet mężczyźni nie kryli łez. Nikt się nie odzywał. W pewnej chwili jakaś kobieta o czerwonej twarzy, z ustami wykrzywionymi goryczą i wściekłością, dostrzegła Leonie. Wskazała ją oskarżycielskim gestem. Kogoś należało obarczyć winą.
– Powinnyśmy wracać, madama – szepnęła Marieta.
Leonie wysoko uniosła głowę, by nie okazać lęku, i ruszyła do powozu. Tłum zafalował, odezwał się złowieszczy pomruk. Szybko pękła tama ludzkiej przyzwoitości. Za dziewczyną posypały się słowa gniewne i obraź-liwe, podłe okrzyki, ciężkie jak kamienie.
– Pas luenh – powiedziała Marieta, biorąc dziewczynę pod ramię.
Dwa dni później przez uchylone okno wrzucono do biblioteki płonącą szmatę, nasączoną oliwą i gęsim tłuszczem. Służba zorientowała się w sprawie, zanim doszło do poważniejszych szkód, ale od tamtej pory nikt już nie czuł się bezpiecznie.
Przyjaciele Leonie mieszkający w mieście, a także znajomi Mariety i Pascala robili, co w ich mocy, by przekonać oskarżających, że się mylą, obwiniając właścicielkę Domaine de la Cade o udzielanie schronienia bestii, niestety, ludzie o ciasnych umysłach wiedzieli swoje. Ich zdaniem, górski diabeł wrócił żądać tego, co uważał za swoje, jak za czasów Jules'a Lascombe'a.
Nie ma dymu bez ognia.
Leonie próbowała nie dostrzegać wyraźnego śladu Victora Constanta w prześladowaniach, które dotykały Domaine de la Cade i jej mieszkańców, ale też nie mogła się pozbyć wrażenia, że jej ciemięzca przygotowuje się do zadania ostatecznego ciosu. Próbowała przekonać o tym gendarme-rie, błagała o pomoc w merostwie, prosiła pana Fromilhague'a, by poparł jej sprawę – wszystko na nic. Była sama.
Po trzech dniach deszczu robotnicy ugasili kilka ognisk, rozpalonych na terenie majątku przez nieznane osoby. Próba podpalenia. Pod osłoną ciemności ktoś podrzucił na schody przed głównym wejściem wybebeszonego psa. Pokojówka, która się na niego natknęła, zemdlała. Przychodziły wstrętne anonimy, opisujące kazirodcze stosunki między Izoldą i Anatolem, rzekomy powód nieszczęść, jakie dotknęły mieszkańców doliny.
Leonie, kompletnie osamotniona wobec lęków i podejrzeń, zrozumiała, że taki właśnie cel miał Constant od samego początku. Chciał podburzyć miasto, wzbudzić nienawiść do mieszkańców Domaine de la Cade. Pojęła również, choć nigdy, nawet w najczarniejszą noc nie ujęła tego w słowa, że jej wróg nigdy nie da za wygraną. Miał obsesję. Jeżeli znajdował się w pobliżu Rennes-les-Bains – a obawiała się, że tak właśnie jest – to z pewnością wiedział o śmierci Izoldy. Mimo to prześladowania nie ustawały. Wynikało z tego jasno, że musi zadbać o bezpieczeństwo bratanka. Wyjechać, zabierając ze sobą, co tylko zdoła, w nadziei że uda jej się szybko wrócić do majątku. Przyprowadzić syna ukochanego brata do rodzinnego domu. Nie zamierzała dopuścić, by Victor Constant pozbawił chłopca tego, co mu się z urodzenia należy.
Z drugiej strony, łatwiej było wszystko to postanowić niż zrobić.
Bo prawdę mówiąc, Leonie nie miała dokąd uciekać. Za mieszkanie w Paryżu generał du Pont już dawno przestał płacić. Tutaj z kolei prawdziwych przyjaciół mogła policzyć na palcach jednej ręki. Monsieur Baillard, madame Bousquet. maitre Fromilhague. Ludzie jej nie znali, bo stale przebywała w majątku. Achille był daleko, zresztą zajęty własnymi problemami. A za sprawą Victora Constanta nie miała bliskiej rodziny.
Tak czy inaczej, innego wyjścia nie widziała.
Zawierzywszy jedynie Mariecie i Pascalowi, przygotowywała wyjazd. Miała absolutną pewność, że Constant uderzy w wigilię Wszystkich Świętych. Była to nie tylko data śmierci Anatola – a Constant wyraźnie przywiązywał ogromną wagę do dat – ale, co więcej, jak się okazało w momencie większej jasności umysłu Izoldy, trzydziestego pierwszego października tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego roku zawiadomiła go, że ich krótki romans musi się skończyć. Od tego wszystko się zaczęło.
Leonie postanowiła, że jeśli Victor Constant zjawi się w Domaine de la Cade w wigilię Wszystkich Świętych, nie zastanie ich w domu.
Nastało chłodne, rześkie popołudnie ostatniego dnia października. Leonie włożyła płaszcz i kapelusz. Postanowiła zabrać karty. Nie chciała ich zostawiać w zasięgu ręki Constanta, nawet jeśli było mało prawdopodobne, by je znalazł. Teraz, póki nie wróci bezpiecznie do Domaine de la Cade razem z bratankiem, na razie, pod nieobecność pana Baillarda, zamierzała je oddać na przechowanie madame Bousąuet.
Już położyła rękę na klamce, gdy usłyszała Marietę. Drgnęła i obróciła się w stronę holu.
– Jestem przy drzwiach! – zawołała. – O co chodzi?
– Przyszedł list, madame – powiedziała służąca, podając jej kopertę.
Leonie przyjrzała się poczcie, ściągnąwszy brwi. Po doświadczeniach ostatnich miesięcy wszystko, co niezwykłe, przyjmowała z nieufną ostrożnością. Zbadała wzrokiem obce pismo.
– Od kogo?
– Chłopak powiedział tylko, że z Coustaussy.
Otworzyła kopertę. Był to list od starszego duchownego, Antoine'a Gelisa. Ksiądz prosił, by jeszcze tego popołudnia odwiedziła go w pilnej sprawie. Ponieważ był samotnikiem, spotkała go zaledwie dwukrotnie w ciągu sześciu lat. Za pierwszym razem w towarzystwie Henri Boudeta w Rennes-les-Bains, przy okazji chrztu bratanka, a potem na pogrzebie Izoldy. Zrozumiałe zatem, że list zdziwił ją niepomiernie.
– Będzie odpowiedź, madama? – spytała Marieta. Leonie podniosła wzrok.
– Posłaniec czeka?
– Tak.
– Przyprowadź go, proszę.
Chwilę później zjawił się przed nią chłopak w brązowych spodniach, rozchełstanej koszuli i z czerwoną chustką na szyi. W dłoniach ściskał czapkę. Wyglądał na przestraszonego.
– Nie masz się czego bać – zapewniła go Leonie. – Nie zrobiłeś nic złe
go. Chciałam cię tylko zapytać, czy proboszcz dal ci list osobiście?
Chłopak pokręcił głową.
– W takim razie – uśmiechnęła się Leonie – czy potrafisz mi powie
dzieć, kto ci go dał?
Zapadła cisza.
Wreszcie zniecierpliwiona Marieta szturchnęła posłańca.
– Pani zadała ci pytanie.
Krok za krokiem, słowo za słowem, mimo interwencji pokojówki o ciętym języku, która starając się pomóc, raczej przeszkadzała, Leonie zdołała się zorientować w sytuacji. Chłopiec miał na imię Alfred. Przebywał u babci w Coustaussie. Bawił się w ruinach chateau-fort, gdy z frontowych drzwi plebanii wyszedł jakiś mężczyzna i zaproponował mu sou za dostarczenie pilnego listu do Domaine de la Cade.
– Proboszcz ma kuzyna, który o niego dba – podrzuciła Marieta. -
Gotuje mu i pierze.
– Czy to był ten mężczyzna? – spytała Leonie chłopaka.
Alfred tylko wzruszył ramionami.
Przekonawszy się, że nic więcej od niego nie usłyszy, Leonie odprawiła posłańca.
– Pojedzie tam pani? – spytała Marieta.
Dziewczyna rozważyła sytuację. Miała jeszcze sporo zajęć przed opuszczeniem Domaine de la Cade. Z drugiej strony, trudno przypuszczać, by proboszcz Gelis wysłał taką prośbę bez ważnego powodu. Sytuacja była wyjątkowa.
– Pojadę – zdecydowała. – Poproś Pascala, żeby zaraz podprowadził
bryczkę.
Ruszyli w drogę prawie wpół do czwartej.
Powietrze było ciężkie od jesiennych dymów. Mijali kolejne farmy z drzwiami ozdobionymi gałązkami bukszpanu i rozmarynu. Na skrzyżowaniach widzieli kapliczki udekorowane z okazji Wszystkich Świętych. Na kawałkach tkanin, na strzępkach papieru składano tam prośby i dawne modlitwy.
Leonie wiedziała, że wkrótce na cmentarzu w Rennes-les-Bains i w Rennes-le-Chateau, a w zasadzie w każdej parafii w okolicy, pojawią się wdowy skryte za czarną krepą i ciemnymi welonami. Uklękną na wilgotnej ziemi przed grobami i będą się modliły o wyzwolenie dla tych. których kiedyś ukochały. W tym roku będzie ich więcej niż zwykle, a wszystko z powodu przekleństwa, jakie dotknęło okolicę.
Pascal poganiał konie, aż im parowały spocone grzbiety, chrapy ciężko wciągały chłodne powietrze. Mimo to, zanim pokonali odległość między Rennes-les-Bains a Coustaussą, zaczął już nadciągać zmrok. Dopiero wtedy skręcili w stromą dróżkę, prowadzącą z głównej drogi do wioski.
Dzwony w dolinie obwieściły godzinę czwartą. Leonie zostawiła Pascala przy bryczce, a sama ruszyła do plebanii. Coustaussa była maleńka, składała się zaledwie z garstki domów. Nie było tu ani boulangerie, ani kawiarni.
Plebania stała przytulona do kościółka, dziwnie opustoszała. Wszystkie okna powlekała ciemność.
Z rosnącym niepokojem Leonie zapukała do drzwi. Nikt nie odpowiedział. Zastukała ponownie. Tym razem mocniej.
– Halo! Jest tam ktoś?
Po namyśle postanowiła zajrzeć do kościoła. Ruszyła wzdłuż ciemniejącej ściany kamiennego budynku. Wszystkie drzwi od frontu okazały się zamknięte. Tylko w jednym miejscu na żelaznym haku wisiała oblepiona sadzą lampa oliwna.
Coraz bardziej zniecierpliwiona dziewczyna podeszła do budynku po przeciwnej stronie uliczki i zapukała. Przez pewien czas dobiegały ją tylko szmery i szurania, wreszcie jakaś starsza kobieta odsunęła metalową kratę, zamontowaną w drzwiach.
– Kto tam? – odezwał się skrzekliwy głos.
– Dobry wieczór – powiedziała Leonie. – Jestem umówiona z proboszczem Gelisem, ale nikt nie otwiera.
Kobieta o podpuchniętych oczach przyjrzała się dziewczynie podejrzliwie. Nie powiedziała nic. Leonie wyciągnęła z kieszeni jednego sou, moneta natychmiast zniknęła w szorstkiej dłoni.
– Ritou nie ma.
– Rilou!
– Księdza. Pojechał do Couizy.
Leonie patrzyła na starą, nic nie rozumiejąc.
– Niemożliwe. Dostałam od niego list, nie dalej jak godzinę temu. Prosi w nim, żebym przyjechała.
– Widziałam, jak wychodził – oznajmiła kobieta z widoczną satysfakcją. – Poprzedni gość też już go nie zastał.
Leonie przytrzymała kratę. Wąziutka strużka światła wylewała się na ulicę.
– Co to za gość? – spytała. Mężczyzna?
Odpowiedziała jej cisza.
Wyłowiła z kieszeni drugą monetę.
– Francuz – odparła stara, wypluwając słowo niczym najgorszą obrazę.
– Kiedy?
– Przed zmierzchem. Jeszcze za dnia. Dziewczyna cofnęła dłoń, krata natychmiast opadła na miejsce. Leonie odwróciła się, otuliła szczelnie płaszczem. Noc była zimna. Należało się domyślać, że w czasie gdy posłaniec biegł do niej z listem, z Coustaussy do Domaine de la Cade, proboszcz Gelis musiał wyjść. Widocznie okazało się, że nie może dłużej czekać. Pewnie wezwały go jakieś pilniejsze sprawy.
Najwyższa pora wracać do domu. Dosyć czasu straciła na tę bezsensowną podróż.
Wyjęła z kieszeni płaszcza kartkę i ołówek, skreśliła kilka słów, wyrażając zawód, że nie zastała duchownego. Wsunęła notkę przez szczelinę na listy w ścianie plebanii i pośpieszyła tam, gdzie czekał Pascal.
Wracając, jechali jeszcze szybciej niż w przeciwną stronę, a mimo to każda minuta ciągnęła się jak wieczność. Wreszcie ujrzeli światła Domaine de la Cade. Gdy zwolnili na śliskim od szronu zakręcie, miała ochotę wyskoczyć z bryczki i biec do domu, byle szybciej.
W końcu zatrzymali się przed drzwiami. Pobiegła do wejścia, gnana bezimiennym strachem, że pod jej nieobecność stało się coś złego. Pchnęła drzwi, wpadła do środka.
Louis-Anatole ruszył do niej biegiem, krzycząc:
– Przyjechał!
Serce zamarło jej w piersi.
Boże, błagam, tylko nie to. Chroń mnie przed Victorem Constantem.
Za jej plecami drzwi zamknęły się z trzaskiem.
– Bonjorn, madomaisela – doszedł ją głos z cienia.
Chyba ją słuch mylił.
Przybyły ruszył przez oświetlony hol.
– Zbyt długo mnie nie było.
Leonie szeroko otworzyła ramiona.
– Monsieur Baillard! – krzyknęła. – Tak się cieszę, że pana widzę!
Audric Baillard uśmiechnął się do chłopca, który przy jego boku prze
skakiwał z nogi na nogę.
– Ten tutaj młody człowiek doskonale się mną zajął – oznajmił. – Zabawiał mnie grą na fortepianie.
Louis-Anatole, nie czekając na zaproszenie, podbiegł do instrumentu i od razu zaczął grać.
– Ciociu! – zawołał. – Posłuchaj, jak gram! Znalazłem ten utwór w stołku. Sam się nauczyłem!
Spod dziecięcych paluszków spłynęła chwytająca za serce melodia w tonacji a-moll. Młody muzyk bardzo się starał nie pogubić dźwięków.
Muzyka, wreszcie doskonale słyszalna. Obudzona przez syna Anatola.
„Grobowiec 1891".
Łzy napłynęły Leonie do oczu. Audric Baillard ujął ją za rękę. Miał bardzo cienką skórę na dłoniach. Stali zasłuchani, aż wybrzmiał ostatni akord.
Louis-Anatole opuścił ręce na kolana, odetchnął głęboko, jakby jeszcze słuchał echa w ciszy, po czym spojrzał na swoją publiczność, wyraźnie z siebie zadowolony.
– Ćwiczyłem dla ciebie, ciociu.
– Masz talent, senher – orzekł pan Baillard, klaszcząc.
Louis-Anatole rozpromienił się uszczęśliwiony.
– Jeśli nie zostanę żołnierzem, to pojadę do Ameryki i będę sławnym muzykiem.
– Oba zajęcia równie szlachetne – żartował Audric Baillard. Po chwili uśmiech zniknął z jego oczu i z ust. -Na razie jednak, młody przyjacielu, muszę porozmawiać z twoją ciocią o pewnych sprawach, dotyczących dorosłych. Zechcesz nam wybaczyć?
– Ale ja…
– Daj nam kilka chwil, pichon – ucięła Leonie. – Jak tylko skończymy, od razu cię zawołamy.
Louis-Anatole westchnął zrezygnowany, po czym wzruszył ramionami i z uśmiechem pobiegł w stronę kuchni, wołając Marietę.
Gdy zniknął, dorośli przeszli do salonu. Leonie, odpowiadając na pytania gościa, pokrótce wyjaśniła, co się wydarzyło od stycznia, od czasu gdy opuścił on Rennes-les-Bains. Opowiedziała o tragediach, dziwnych zdarzeniach, tajemnicach, plotkach, a także o własnych podejrzeniach, że Victor Constant wrócił.
– Pisałam o naszych kłopotach – powiedziała. Nie zdołała usunąć z głosu nutki goryczy. – Jednak nie wiedziałam, czy pan dostawał moje listy.
– Jedne do mnie dotarły, inne pewnie zaginęły w drodze – rzekł smutno. – O tragicznej śmierci pani Izoldy dowiedziałem się nie dalej jak dzisiaj po południu. Proszę przyjąć moje kondolencje.
Leonie podniosła wzrok na Baillarda. Wyglądał na zmęczonego. I wydawał się taki kruchy.
– Znalazła wyzwolenie – powiedziała cicho. – Od jakiegoś czasu była
bardzo nieszczęśliwa. – Splotła palce i zacisnęła dłonie. – Proszę mi powiedzieć, gdzie pan był? Bardzo mi pana brakowało.
Bailiard złożył ręce jak do modlitwy.
– Gdyby nie sprawy najwyższej dla mnie wagi, nie opuściłbym pani rzekł miękko. – Otrzymałem wiadomość, że pewna osoba… osoba, na któ rą czekałem przez wiele lat, nareszcie wróciła. Niestety… – przerwał i w tej ciszy Leonie usłyszała ból -…to nie była ona.
Tylko jeden raz do tej pory mówił z tak wielkim uczuciem, tyle że wtedy odniosła wrażenie, iż dziewczyna, którą wspominał, dawno odeszła z tego świata.
– Nie jestem pewna, czy dobrze rozumiem…
– Zapewne nie – rzekł cicho. Podniósł głowę wyżej. – Gdybym wiedział… Nie opuściłbym Rennes-les-Bains. – Westchnął ciężko. – W tej sytuacji wykorzystałem podróż, by przygotować schronienie dla pani i chłopca.
– Jak to? – zdziwiła się Leonie. – Skąd pan wiedział? Przecież podjęłam tę decyzję nie dalej jak w zeszłym tygodniu. A pana nie ma tu od dziesięciu miesięcy…
Uśmiechnął się lekko.
– Dawno już obawiałem się, że to będzie konieczne.
– Ale jak…
Uniósł dłoń.
– Dobrze się pani domyśla. Victor Constant rzeczywiście wrócił w te okolice.
Leonie zamarła.
– Jeśli dysponuje pan dowodami, musimy zawiadomić władze. Jak dotąd policja nie traktowała poważnie moich podejrzeń.
– Nie mam dowodów, jedynie mocne przekonanie. I wiem z całą pewnością, iż człowiek ten zjawił się tutaj w konkretnym celu. Musi pani wyjechać jeszcze dzisiaj. Przygotowałem dla was swój dom w górach. Objaśnię Pascalowi drogę. – Umilkł na chwilę. – Przyjmuję, że on i Marieta, jego żona, pojadą z wami.
Leonie kiwnęła głową.
– Zwierzyłam się im ze swoich zamiarów.
Możecie zostać w Los Seres, jak długo uznacie za stosowne. A na pewno do chwili, gdy powrót będzie bezpieczny.
Nie wiem, jak panu dziękować. – Ze łzami w oczach powiodła wzrokiem po salonie. – Przykro mi będzie opuścić ten dom – rzekła miękko. -Dla mojej matki i dla ciotki nie był miejscem szczęśliwym, ale ja, mimo wielu smutków, przeżyłam tu najpiękniejsze chwile. – Zastanowiła się krótko. – Muszę panu coś wyznać.
Baillard spojrzał na nią uważnie.
– Sześć lat temu obiecałam panu, że nie wrócę do grobowca. I dotrzymałam słowa. Lecz w kwestii kart… Muszę się przyznać, że tego dnia, gdy pierwszy raz odwiedziłam pana w domu…
– Pamiętam.
– …wracałam przez las i postanowiłam sprawdzić, czy znajdę cachette. Chciałam się tylko przekonać, czy zdołam odszukać karty.
Podniosła wzrok na Baillarda, oczekując jego rozczarowania, może nawet wyrzutu. Ku swemu zaskoczeniu ujrzała na twarzy gościa uśmiech.
– Znalazła je pani.
Było to stwierdzenie, nie pytanie.
– Znalazłam. Ale ponieważ dałam panu słowo, obejrzałam je tylkoi schowałam z powrotem. – Pochyliła głowę. – Teraz jednak nie chcę ich zostawiać. On może je znaleźć, a wtedy…
Audric Baillard sięgnął do kieszeni garnituru. Wyjął z niej prostokątną paczuszkę w czarnym jedwabiu. Odwinął tkaninę. Na wierzchu znajdowała się La Force.
– Pan je ma?! – zdumiała się Leonie. – Wiedział pan, że je znalazłam?
– Oczywiście. Zostawiła pani wyraźny ślad w postaci rękawiczek. -Uśmiechnął się pod nosem. Czyżby pani o tym zapomniała? Leonie spiekła raka. Baillard na powrót zawinął talię w jedwab.
Poszedłem tam, gdyż podobnie jak pani uważam, iż karty nie powinny wpaść w ręce człowieka takiego jak Victor Constant. A także… – przerwał. A także dlatego – podjął – że mogą się okazać potrzebne.
Ostrzegał mnie pan przecież przed wykorzystywaniem ich mocy -zdziwiła się.
Chyba że nie ma innego wyjścia – rzekł cicho. Obawiam się, iż właśnie wybiła ta godzina.
Leonie serce zamarto w piersiach.
– Zbierajmy się – powiedziała. Nagle zaciążył jej zimowy płaszcz i cie
płe halki. Grube pończochy drapały skórę. Grzebień z macicy perłowej,
prezent od Izoldy, zdawał się wbijać jej w głowę ostre zęby. – Jedźmy jak
najszybciej.
Nagle odżyło w niej wspomnienie pierwszych tygodni w Domaine de la Cade, czasu niezmąconego szczęścia we trójkę z Izoldą i Anatolem. Wtedy, jesienią tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego pierwszego, przyzwyczajona do świateł Paryża, najbardziej bała się ciemności.
Il etait une fois. Dawno, dawno temu.
Była wtedy inną osobą, młodą dziewczyną, nietkniętą mrokiem smutku. Łzy przesłoniły jej wzrok, więc zamknęła oczy.
Ktoś biegł przez hol. Wspomnienia prysły. Leonie zerwała się na nogi i obróciła do wejścia. W tej samej chwili drzwi stanęły otworem i do salonu wpadł Pascal.
– Madama Leonie, senher Baillard! Atakują nas! Już minęli bramę.
Leonie podbiegła do okna. W oddali widziała nierówną linię płonących pochodni, złote i pomarańczowe plamy, odcinające się od czarnego nieba.
Gdzieś z bliska dobiegł odgłos tłuczonego szkła.
Louis-Anatole wyrwał się pokojówce, wpadł do salonu i schronił w objęciach cioci. Był blady, dolna warga mu drżała, lecz jednocześnie starał się zachować twarz.
– Kto to? – spytał cichutko. Leonie przytuliła go mocno.
– Źli ludzie, pichon.
Odwróciła się do okna, przesłoniła oczy dłonią. Grupa ludzi, ciągle jeszcze daleka, zbliżała się nieubłaganie. Każdy z napastników trzymał w jednym ręku pochodnię, w drugim jakąś broń. Wyglądali niczym armia szykująca się do bitwy. Leonie przyjęła, że czekają tylko na znak Constanta.
– Jest ich tak wielu – szepnęła. – Jakim cudem zdołał obrócić przeciwko nam cale miasto?
– Wykorzystał ludzką skłonność do przesądów – odparł Baillard. -Wszyscy mieszkańcy okolicy, obojętne, republikanie czy rojaliści, słyszeli historie o demonie nawiedzającym dolinę.
– Asmodeusz.
– Ma różne imiona w różnych czasach, lecz zawsze taką samą twarz. Ludzie o dobrych sercach za dnia nie wierzą w bajdy, lecz po zapadnięciu nocy struchlała dusza szepcze im straszne historie. Opowiada o nieboskich istotach, rozszarpujących swoje ofiary bez miłosierdzia, o demonach, którym nie sposób odebrać życia, o mrocznych miejscach, zapomnianych przez Boga i ludzi, gdzie zostały tylko ohydne pająki, snujące zdradliwą sieć.
Leonie wiedziała, że przyjaciel ma rację. Przypomniała jej się noc zamieszek w Palais Garnier w Paryżu. A potem, zaledwie przed tygodniem, dostrzeżona na twarzach znajomych z Rennes-les-Bains nienawiść. Tłum rządził się własnymi prawami.
– Madama? – odezwał się Pascal nagląco.
Płomienie lizały czarną noc odbijały się od wilgotnych liści kasztanowców rosnących wzdłuż podjazdu. Zaciągnęła zasłonę i odstąpiła od okna.
– Wpędził do grobu Izoldę i mojego brata, ale jeszcze mu mało – mruknęła. Zerknęła na wtulonego w jej suknie bratanka. Oby nie usłyszał.
– Powiedzmy im, żeby sobie poszli – zaproponował Louis-Anatole. -Niech nas zostawią w spokoju.
– Czas na rozmowy już minął, przyjacielu – rzekł Baillard. – Przychodzi taka chwila, gdy chęć działania, nawet ze złych pobudek, jest silniejsza niż skłonność do słuchania.
– Będziemy z nimi walczyć?
Audric Baillard pozwolił sobie na lekki uśmiech.
– Dobry żołnierz wie, kiedy stawić wrogowi czoło, a kiedy właściwszy
jest odwrót. Dzisiaj nie będziemy walczyli.
Louis-Anatole kiwnął główką.
– Czy jest dla nas jakaś nadzieja? – szepnęła Leonie.
– Zawsze jest nadzieja – rzekł Baillard cicho. Rysy jego twarzy stężały. Odwrócił się do Pascala. – Bryczka gotowa?
Służący przytaknął.
– Czeka w przecince, obok grobowca. Dość daleko, żeby jej stąd nikt nie zobaczył. Musimy się wymknąć niezauważeni.
– Ben, ben. Dobrze. Wyjdziemy tylnymi drzwiami, lasem przedostaniemy się do przecinki. Módlmy się, żeby atak na dom powstrzymał ich dość długo.
– A co ze służbą? – spytała Leonie. – Oni też muszą uciekać. Po szerokiej, szczerej twarzy Pascala rozlał się rumieniec.
– Nie chcą uciekać – powiedział. – Postanowili bronić domu.
– Muszą! Ryzykują życie.
– Przekażę im to polecenie, madama, ale nie zmienią zdania. Oczy mu zwilgotniały.
– Dziękuję – powiedziała Leonie cicho.
– Zadbamy o Marietę w drodze do bryczki obiecał Baillard.
– Oc, senher Baillard. – Pascal ucałował żonę i wyszedł.
Przez moment nikt się nie odzywał. Potem wszyscy razem zakrzątnęli się wokół najpilniejszych spraw.
– Leonie, weź tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Marieto, przynieś pani
walizkę i futro. Czeka nas długa droga, a na dworze zimno.
Pokojówka zdusiła szloch.
– W moim bagażu odezwała się Leonie w kuferku na robótki, jest
teczka z papierami. Mniej więcej tej wielkości. – Zarysowała dłońmi w po
wietrzu odpowiedni kształt. – Kuferek zabierz do bryczki, strzeż go jak
oka w głowie. Teczkę przynieś mi tutaj, proszę.
Służąca kiwnęła głową i wybiegła do holu. Leonie zwróciła się do pana Baillarda:
Poświęca się pan w sprawie, która pana nie dotyczy. Przekrzywił głowę.
– Przyjaciele nazywają mnie Sajhe. Chciałbym i ciebie zaliczyć do ich
grona.
Uśmiechnęła się, mile zaskoczona konfidencją.
– Przystaję na to z ogromną radością. Powiedziałeś mi kiedyś, że nie martwi, ale żywi będą potrzebowali mojej pomocy. Pamiętasz? – Opuściła wzrok na chłopca. – Teraz tylko on się liczy. Jeśli go zabierzesz, będę wiedziała, że spełniłam swoje obowiązki, nie zawiodłam brata.
– Miłość, prawdziwa miłość, przetrwa wszystko. Wiedział o tym twój brat, Izolda i matka także. Nie są dla ciebie straceni.
Leonie przypomniała sobie słowa Izoldy, jakie padły, gdy siedziały we dwie na kamiennej ławie na cyplu, następnego dnia po pierwszej proszonej kolacji w Domaine de la Cade. Izolda mówiła wtedy z pasją i namiętnością o swojej miłości do Anatola, choć dziewczyna nie miała o tym pojęcia. O uczuciu tak wielkim, że życie bez niego stało się dla niej nie do zniesienia. Leonie również chciała kochać tak mocno.
– Daj mi słowo, że zabierzesz chłopca do Los Seres – powiedziała. -
Nie wybaczyłabym sobie, gdyby któremuś z was stała się krzywda.
Baillard pokręcił głową.
– Mój czas jeszcze nie nadszedł. Wiele mam do zrobienia, zanim będzie mi wolno ruszyć w ostatnią drogę.
Dziewczyna zerknęła na żółtą chusteczkę, jedwabny skrawek tkaniny, wystający, jak zwykle, z kieszeni na piersi Audrica Baillarda.
W progu salonu stanęła Marieta. Trzymała w rękach płaszczyk chłopca.
– Chodź! – zawołała malucha. – Szybciutko.
Louis-Anatole podszedł do niej posłusznie i pozwolił się ubrać. Nagle jednak wyrwał się z rąk opiekunki i pobiegł do holu.
– Louis-Anatole! – zawołała Leonie.
– Muszę coś zabrać! – krzyknął chłopiec. W mgnieniu oka był z powrotem, w ręku trzymał kartkę z nutami. – W nowym miejscu też musimy mieć ze sobą muzykę – oznajmił, przeskakując wzrokiem po spiętych twarzach dorosłych.
Leonie pochyliła się nad bratankiem.
– Masz rację, pichon.
– Ojej – zmartwił się maluch. – Tylko nie wiem, dokąd jedziemy.
Przed domem zabrzmiał okrzyk. Hasło do ataku.
Leonie poderwała się jak spięta ostrogą. W dłoni poczuła rączkę bratanka.
Rozpoczęło się natarcie. Ludzie gnani strachem przed ciemnością i wszystkim tym, co wyzwalała wigilia Wszystkich Świętych, napastnicy uzbrojeni w ogień, pałki oraz strzelby rozpoczęli atak na dom.
– Zaczyna się – rzekł Baillard. – Corage, Leonie. Odwagi.
Ich spojrzenia się spotkały. Powoli, z ociąganiem, podał jej talię kart tarota.
– Pamiętasz zapiski wuja?
Każde słowo.
– Chociaż natychmiast odniosłaś książkę do biblioteki i pozwoliłaś mi wierzyć, że więcej do niej nie zajrzałaś? – Przyjrzał jej się z szelmowskim uśmiechem.
Leonie spłonęła rumieńcem.
– Zajrzałam do niej raz czy drugi.
– Pewnie dobrze się stało. Starzy ludzie nie zawsze mają rację. Umilkł. – Rozumiesz, że twój los jest z tym związany? Jeśli postanowisz tchnąć życie we własne obrazy, jeżeli przywołasz demona, zabierze on również ciebie.
W zielonych oczach dziewczyny błysnął lęk.
– Wiem.
– Dobrze.
– Nie rozumiem tylko, dlaczego demon… dlaczego Asmodeusz nie zabrał mojego wuja.
Baillard pokiwał głową na boki.
– Zło przyciąga zło – powiedział. – Jules Lascombe nie chciał poświęcić swojego życia i zmagał się z demonem. Lecz został naznaczony na zawsze.
– A jeśli nie zdołam…
– Dosyć – przerwał Baillard stanowczo. – W odpowiedniej chwili wszystko stanie się jasne.
Leonie wzięła od przyjaciela czarne zawiniątko, ukryła je w kieszeni płaszcza. Następnie podeszła do kominka. Z marmurowego obrzeża wzięła pudełko zapałek.
Stanęła przed Sajhe. Wspięła się na palce i pocałowała go w czoło.
– Dziękuję – szepnęła. – Za karty. Za wszystko.
Leonie, Audric Baillard, Louis-Anatole i Marieta wyszli z salonu do ciemnego holu.
W domu wrzały ostatnie przygotowania do odparcia szturmu. Syn ogrodnika, Emile, teraz już silny, wysoki młody człowiek, organizował obronę, rozdzielając wszelką broń, jaka mu wpadła w ręce. Stary muszkiet, nóż myśliwski wyjęty z gabloty, pałki i kije. Służba pracująca poza domem uzbroiła się w strzelby myśliwskie, grabie, łopaty i motyki.
Louis-Anatole nie rozumiał zmian, jakie zaszły na znajomych twarzach. Z całych sił ściskał rękę ciotki.
Leonie zatrzymała się na środku holu.
– Nie chcę, żebyście narażali życie – oznajmiła głośno. – Jesteście dziel
ni i lojalni. Doceniam to i dziękuję. Jestem pewna, że gdyby pani Izolda
i mój brat żyli, w tej sytuacji powiedzieliby to samo. Tej walki nie możemy
wygrać. – Rozejrzała się po zebranych. – Proszę was, błagam. Uciekajcie,
dopóki możecie. Wracajcie do rodzin, do dzieci.
Nikt się nie poruszył. Od szkła portretu nad fortepianem odbiło się światło. Zbudziło chwilę zastygłą w czasie. Wspomnienie słonecznego popołudnia na Place du Perou. Jakże to było dawno! Anatol siedzi na rozchwierutanym krześle, za nim stoi Izolda oraz ona sama, Leonie. Wszyscy troje są wyraźnie zadowoleni.
Kusiło ją, by zabrać fotografię. Nie, jednak nie. Wolno jej wywieźć tylko najpotrzebniejsze rzeczy.
I tak portret został na swoim miejscu, strzegąc domu.
Nie było już nic do zrobienia, więc Leonie, trzymając bratanka za rączkę, wymknęła się przez szklane drzwi na taras. Baillard z Marietą podążyli w ich ślady. Wtedy z wnętrza domu dobiegł ich dźwięczny głos.
– Powodzenia, madama Leonie. I tobie, pichon. Będziemy na was czekali.
– Et a vous aussi – odparł maluch słodkim głosem. – Wzajemnie, powodzenia.
Na dworze było zimno. Mróz szczypał w uszy i policzki. Leonie naciągnęła kaptur na głowę. Słyszeli ludzi podchodzących do domu od drugiej strony. Choć gniewny tłum ciągle jeszcze znajdował się w pewnej odległości, budził strach.
– Ciociu, dokąd idziemy? – spytał Louis-Anatole szeptem.
Leonie słyszała w jego głosie trwogę.
– Lasem do przecinki – odpowiedziała cicho. – Tam czeka Pascal z bryczką.
– Dlaczego tam?
– Ponieważ nie chcemy, żeby nas ktoś zobaczył albo usłyszał. Stamtąd pojedziemy do domu pana Baillarda w górach.
– To daleko?
– Tak.
Chłopiec umilkł na jakiś czas.
– A kiedy wrócimy? – zapytał jeszcze.
Leonie przygryzła wargę.
Ta wyprawa jest trochę jak zabawa w cache-cache. – Położyła palec na ustach. – Teraz musimy się pośpieszyć i cichutko, właśnie jak przy zabawie w chowanego, ukryć się, zanim zaczną nas szukać. Bardzo, bardzo cichutko.
Trzeba też być odważnym. Leonie zacisnęła dłoń na kartach.
Tak – szepnęła. – To prawda.
– Mettez le feu!
Podpalać!
Na rozkaz Constanta napastnicy zaczęli wtykać pochodnie w żywopłot. Nie minęło kilka minut, a krzewy zajęły się ogniem. Najpierw pojawiła się błyszcząca siateczka gałązek, potem płomienie ogranęły pnie, strzelając iskrami jak sztuczne ognie na ścianach La Cite.
Wtedy rozległ się kolejny okrzyk.
– A l'attaque!
Mężczyźni ruszyli przez trawniki ciemną falą. Okrążyli jeziorko, zadeptując zdobione brzegi. Wskoczyli na stopnie tarasu, zrzucając donice
Constant podążał za nimi w pewnej odległości, utykając mocno, wsparty ciężko na lasce. W dłoni trzymał papierosa, jakby szedł za paradą na Polach Elizejskich.
O godzinie czwartej, gdy zyskał pewność, że Leonie Vernier była w drodze do Coustaussy, kazał podrzucić rodzicom kolejne zamordowane dziecko. Sługa przywiózł zmasakrowane ciałko na wozie zaprzężonym w woły na Place du Perou, gdzie Constant już czekał. Wystarczyła jedna iskra, by rozpalić gniew tłumu. Tak strasznych ran nie mogło zadać zwierzę. Musiała je spowodować jakaś istota, żyjąca w niezgodzie z boskim planem. Ta, która ukrywała się w Domaine de la Cade. Demon. Diabeł.
Przypadkiem był w tym czasie w Rennes-les-Bains pachołek z majątku. Ludzie zasypali go pretensjami, pytaniami, gdzie ukrywają bestię, kto jej rozkazuje. A że chłopak nie umiał odpowiedzieć na tak postawione pytania, tłum rozsierdzał się coraz bardziej.
Constant sam podrzucił ludziom pomysł, by wdarli się do domu, przekonali na własne oczy, jakie zło się tam ukrywa. Nie trzeba było wiele, żeby pomysł znalazł poklask, po kilku chwilach podżegacz dał się przekonać, by stanąć na czele ataku na Domaine de la Cade.
Zatrzymał się u stóp tarasu, dysząc ciężko. Każdy krok wymagał od niego nadludzkiego wysiłku. Patrzył, jak tłum dzieli się na dwie części: jeden ludzki strumień popłynął w stronę frontowego wejścia, drugi wdarł się po kamiennych schodach na taras.
Pierwsze buchnęły płomieniem pasiaste markizy. Jeden z młodszych mężczyzn wspiął się na bluszcz i rzucił pochodnię na złożoną tkaninę. Mimo październikowej wilgoci zajęła się ogniem nieomal natychmiast. Pochodnia spadła na kafle, powietrze zgęstniało od duszącego smrodu oliwy i palącego się płótna.
– Les diaboliques! – krzyknął ktoś w tłumie.
Widok płomieni rozpalił namiętności. W którymś oknie wypchnięto szybę, już po chwili kopniakami wybijano następne. Przez wy tłuczone szyby wciskano pochodnie, podpalano zasłony.
Trzech mężczyzn chwyciło kamienną wazę i użyło jej jako tarana. Rama tarasowych drzwi poddała się szybko, podłogę zaścieliły odłamki szkła. Motłoch wdarł się do biblioteki. Za pomocą szmat nasączonych olejem i smołą podpalano mahoniowe gabloty. Jedna po drugiej zajmowały się książki; suchy papier i stara skóra płonęły jak siano. Strzelające płomienie błyskawicznie przeskakiwały z półki na półkę.
Ktoś zdarł zasłony. Brzęczały następne szyby, wybijane krzesłami, pękające od gorąca. Ludzie o twarzach wykrzywionych gniewem i zawiścią wywrócili stół, przy którym Leonie po raz pierwszy czytała „Les Tarots". Ktoś inny wyrwał mocowania drabiny, choć niełatwo było pokonać mosiężne wzmocnienia. Szalała pożoga.
Napastnicy wylali się na korytarz. Wkrótce dotarli do holu. Za nimi, wolniej, powłócząc nogami, zdążał Constant.
Atakujący napotkali opór u stóp głównych schodów. Obrońców było znacznie mniej niż napastników, lecz walczyli dzielnie. Oni także cierpieli za sprawą pomówień i plotek, więc bronili w jednakowym stopniu reputacji Domaine de la Cade i własnego honoru.
Któryś z lokajów, odbijając cios, uderzył napastnika w głowę. Ten zatoczył się do tyłu, z rozciętej skóry popłynęła krew.
Jedni i drudzy świetnie się znali. Razem dorastali. Nierzadko łączyły ich więzy krwi. I choć dotąd byli sąsiadami, a nawet przyjaciółmi, teraz stali się nieprzejednanymi wrogami. Mężczyzna, który swego czasu na własnych ramionach nosił do szkoły syna ogrodnika, kopnął chłopaka z całej siły podkutym butem. Emile zwinął się z bólu.
Krzyki przybierały na sile.
Ogrodnicy i inna służba, pracująca poza domem, wyposażona w strzelby myśliwskie, strzelała w tłum. Jeden z mężczyzn został ranny w ramię, inny w nogę. Trysnęła krew. Ludzie parowali ciosy, zasłaniali się przed razami. Obrońcy walczyli dzielnie, jednak nie mieli szans, było ich za mało. Pierwszy upadł ogrodnik. Ktoś mu złamał nogę. Emile wytrwał nieco dłużej, lecz w końcu dwóch napastników chwyciło go pod ręce, a trzeci niemiłosiernie walił pięścią w twarz, raz z jednej, raz z drugiej strony. Wszystkich trzech Emile doskonale znał. Nie tak dawno bawił się z ich synami. Chwycili go za ręce i nogi, przerzucili przez poręcz. Zdawało się, że na moment zawisł w powietrzu, po czym spadł głową w dół, huknął o posadzkę. Legł z kończynami wykręconymi pod nienaturalnym kątem. Z jego ust popłynęła strużka krwi. Oczy miał martwe.
Kuzyn Mariety, Antoine, chłopak prosty, lecz dość rozsądny, by odróżnić dobro od zła, dostrzegł znajomego mężczyznę z pasem w ręku. Ojca jednego z porwanych dzieci. Twarz napastnika wykrzywiona była goryczą i żałością.
Niewiele myśląc, Antoine rzucił się w przód i z całej siły oplótł ramionami szyję mężczyzny, chcąc go powalić. Był ciężki i silny, jednak nie umiał walczyć. W następnej chwili już leżał na wznak. Chciał osłonić głowę rękami, lecz nie zdążył.
Dostał pasem przez twarz. Metalowa klamra trafiła w oko.
Świat powlókł się szkarłatem.
Constant stał u podnóża schodów. Dłonią osłaniał usta i nos przed gorącem. Czekał na raport swojego człowieka.
– Nie ma ich – wydyszał sługa. – Szukałem wszędzie. Ponoć uciekli z jakimś starcem i pokojówką. Mniej więcej przed kwadransem.
– Pieszo?
Sługa pokiwał głową.
– I nic więcej nie wiadomo. A to znalazłem w salonie, monsieur.
Constant wziął w drżącą rękę kartę tarota. Groteskowy obraz diabła, z dwojgiem kochanków, przykutych do cokołu u jego stóp. Trudno mu było skupić wzrok, dym wyciskał z oczu łzy. Miał wrażenie, że demon ugina się pod jakimś ogromnym brzemieniem. A kochankowie przywodzili na myśl Izoldę i Verniera.
Przetarł szczypiące oczy dłonią w rękawiczce. I wtedy przyszedł mu do głowy pewien pomysł.
– Jak się załatwisz z Gelisem, zostaw tę kartę przy jego ciele. W najgor
szym wypadku spowodujesz całkiem przyzwoite zamieszanie. Cała Cous-
taussa wie, że dziewczyna tam była.
Sługa posłusznie kiwnął głową.
– A pan?
– Odprowadzisz mnie do powozu. Dziecko, kobieta i starzec… Daleko nie zaszli. Pewnie chowają się gdzieś na terenie majątku… Wszędzie las… ale jest jedno miejsce, gdzie mogliby się ukryć.
– Co z nimi? – Sługa wskazał walczących ruchem głowy.
Starcie dobiegało końca. Wkrótce rozpocznie się grabież. Nawet jeśli chłopakowi uda się uciec, nie będzie miał do czego wracać.
– Niech robią, co chcą.
Droga przez las pogrążony w ciemnościach nie należała do łatwych. Louis-Anatole był silnym chłopcem, a monsieur Baillard, mimo wieku, poruszał się zdumiewająco szybko, lecz mimo wszystko szli wolniej, niżby należało. Mieli ze sobą lampę, lecz nie śmieli jej zapalić, by nie ściągnąć na siebie niczyjej uwagi.
Leonie zorientowała się, że stopy same ją prowadzą ścieżką wiodącą do grobowca, drogą, której od tak dawna skrzętnie unikała. Wspinała się po zboczu, a długi czarny płaszcz podnosił z ziemi jesienne liście i zadzierał wilgotne poszycie. Myślała o wszystkich wycieczkach, jakie sobie urządzała na terenie majątku, o polanie obrośniętej jałowcami, o miejscu, w którym Anatol stracił życie, o grobach Izoldy i brata, gdzie spoczęli oboje, jedno przy drugim… Na myśl, że pewnie już tu nie wróci, ogarnął ją smutek. Tak długo czuła się zamknięta w Domaine de la Cade, tęskniła za szerokim światem, a teraz, gdy musiała wyjechać, bardzo tego nie chciała. Skały, wzgórza, zagajniki, ścieżki prowadzące przez las na zawsze splecione były z osobą, którą się stała.
– Ciociu, daleko jeszcze? – spytał Louis-Anatole cichutko. Szli już prawie kwadrans. – Buciki mnie cisną.
– Jesteśmy prawie na miejscu. – Uścisnęła drobną rączkę. – Uważaj, żebyś się nie pośliznął.
– A wiesz, że ja się wcale nie boję pająków? – powiedział tonem, który żywo przeczył słowom.
Dotarłszy do przecinki, zwolnili kroku. Aleja cisów, które Leonie pamiętała ze swojej pierwszej wizyty w tym miejscu, wydawała się węższa, gałęzie mocniej splątane.
Pascal czekał. Po bokach bryczki ledwo żarzyły się dwie latarnie, końskie kopyta stukały głucho o twardą ziemię.
– Ciociu, gdzie my jesteśmy? – Ciekawość zwyciężyła strach. – To jeszcze Domaine de la Cade?
– Tak, kochanie. To jest mauzoleum.
– Tutaj się składa ludzi do grobu?
– Tak.
– Dlaczego mama i tata są pochowani gdzie indziej?
Nie od razu znalazła odpowiedź.
– Bo woleli być pod gołym niebem, wśród drzew i kwiatów. Dlatego
pochowałam ich nad jeziorem. W najpiękniejszym zakątku Domaine de la
Cade.
Louis-Anatole ściągnął brewki.
– Żeby słyszeli ptaki?
– Tak – odpowiedziała z uśmiechem.
– Ciociu, a dlaczego mnie tu nigdy nie przyprowadziłaś? – spytał chłopiec, robiąc krok w stronę grobowca. – Bo tu są duchy?
Chwyciła go za ramię.
– Nie mamy teraz czasu. Mina mu zrzedła.
– Chciałbym zobaczyć, co jest w środku.
– Nie teraz.
– Czy tam są pająki?
– Możliwe. Ale ponieważ ty się ich wcale nie boisz, to całkiem bez róż
nicy.
Louis-Anatole z powagą kiwnął głową, ale jednocześnie mocno pobladł.
Kiedyś się tam wybiorę. Jak będzie jasno.
Doskonała myśl.
Leonie poczuła na ramieniu dłoń pana Baillarda.
– Nie możemy dłużej zwlekać – odezwał się Pascal. – Musimy być da
leko, kiedy Constant odkryje, że uciekliśmy z domu. – Schylił się, usadził
chłopca w bryczce. – Jak tam, pichon, gotów na spotkanie z przygodą?
Louis-Anatole pokiwał głową.
– Przed nami daleka droga – zapowiedział Pascal.
– Dalej niż do Lac de Barrenc?
– Dalej – potwierdził lokaj.
– Nic nie szkodzi – uznał chłopiec. – Marieta będzie się ze mną bawiła? -Tak.
– A ciocia będzie opowiadała ciekawe historie.
Dorośli w milczeniu porozumieli się spojrzeniami. Monsieur Baillard i Marieta wsiedli do bryczki. Pascal usiadł na koźle.
– Chodź, ciociu.
Leonie zamknęła drzwiczki. Od zewnętrznej strony.
– Dbajcie o niego, proszę.
– Nie musisz tego robić rzucił Baillard pośpiesznie. – Constant jest
chory. Czas i naturalny bieg rzeczy wkrótce zakończą jego wendetę. Może
wystarczy zaczekać, a sprawy umrą śmiercią naturalną.
Może tak odparła z mocą. Ale nie mogę sobie pozwolić na takie ryzyko. Może to potrwać rok, trzy albo i dziesięć lat. Nie dopuszczę, żeby Louis-Anatole wyrastał w cieniu strachu, wiecznie oglądając się za siebie,obawiając się człowieka, dla którego jedynym celem jest wyrządzenie mu krzywdy. – W pamięci ujrzała Anatola wyglądającego przez okna mieszkania przy rue de Berlin. A potem Izoldę z niepokojem wodzącą wzrokiem po horyzoncie, upatrującą niebezpieczeństwa w najmniejszym drobiazgu. – Nie pozwolę na to – rzekła stanowczo. – Louis-Anatole będzie żył bez strachu. – Uśmiechnęła się, całkowicie zdecydowana. – To się musi skończyć. Dzisiaj. Tutaj. – Nabrała głęboko powietrza. – Sajhe, wiem. że się ze mną zgadzasz.
Ich oczy spotkały się w niepewnym świetle iskrzącej lampy.
Monsieur Baillard skinął głową.
– Odłożę karty na miejsce powiedział. – Kiedy chłopiec będzie już bezpieczny, a mnie nikt nie zobaczy. Możesz mi powierzyć to zadanie.
– Ciociu? – zaniepokoił się Louis-Anatole.
– Pichon, muszę jeszcze coś zrobić – wyjaśniła Leonie bezbarwnym głosem. – Nie mogę z wami jechać teraz. Pascal, Marieta i pan Baillard się tobą zaopiekują.
Twarz mu się skurczyła, wyciągnął ręce do Leonie. W głębi duszy odgadł, że więcej się nie spotkają.
– Nie! – krzyknął. – Nie zostawiaj mnie! Ciociu!
Wychylił się z bryczki i z całych sił objął Leonie za szyję. Dziewczyna ucałowała go, pogładziła po włosach, po czym stanowczo się odsunęła.
– Nie! – krzyknął Louis-Anatole raz jeszcze.
– Bądź dobry dla Mariety – nakazała Leonie. Głos uwiązł jej w gardle. – Opiekuj się panem Baillardem i Pascalem. – Odstąpiła o krok, uderzyła dłonią w bok powozu. – Jedźcie! – poleciła. – Ruszajcie!
Pascal strzelił z bata, bryczka wyrwała do przodu. Leonie starała się nie słyszeć dziecięcego wołania, cichnącego w oddali.
Gdy cisza zastąpiła turkot kół na oszronionej ziemi, dziewczyna ruszyła ku drzwiom kaplicy. W oczach miała łzy, widziała niewiele, namacała jednak metalową klamkę. Obróciła się. spojrzała przez ramię. Opanowały ją wątpliwości. W dali. na tle czarnego nieba, płonęła jasna łuna, spowita w iskry i chmury dymu.
Dom się palił.
Pozbyła się wszelkich oporów. Nacisnęła klamkę, pchnęła drzwi i przekroczyła próg grobowca.
Powitało ją chłodne, ciężkie powietrze.
Oczy wolno przyzwyczajały się do mroku. Wyjęła z kieszeni pudełko zapałek, otworzyła szklane drzwiczki lampy i przytknęła płomień do knota.
Poczuła na sobie błękitne spojrzenie Asmodeusza. Ruszyła przed siebie. Malowidła na ścianie zdawały się pulsować i kołysać, jakby towarzyszyły każdemu jej krokowi. Wolno szła w stronę ołtarza. Pod jej stopami szeleścił piasek rozsypany na kamieniach.
Nie bardzo wiedziała, co robić najpierw. Ręka sama powędrowała do kart ukrytych w kieszeni. W drugiej trzymała teczkę, zawierającą obrazy jej autorstwa: jej własny portret, podobiznę Anatola i studium Izoldy, z którymi nie chciała się rozstać.
Przyznała się w końcu przed panem Baillardem, że odszukawszy karty, kilkakroć wróciła do tomu napisanego przez wuja, aż nauczyła się go na pamięć. Mimo wszystko nadal miała wątpliwości, czy rzeczywiście, jak wyjaśniał monsieur Baillard, życie zawarte w kartach i muzyka niesiona wiatrem mogą podziałać jedno na drugie w taki sposób, by wezwać ducha zamieszkującego starożytne miejsce.
Czy to w ogóle możliwe?
Rozumiała, że nie dokonają tego same karty ani tylko muzyka czy miejsce, lecz połączenie wszystkich trzech elementów.
A jeżeli opowieści mówiły prawdę, nie istniała droga odwrotu. Duchy zażądają ofiary. Już raz chciały nią zawładnąć i wówczas im się to nie udało, lecz dzisiaj zamierzała im się oddać z własnej woli, jeśli tylko wraz z nią zagarną także Constanta.
Wtedy Louis-Anatole nareszcie będzie bezpieczny.
Nagle rozległo się jakieś drapanie, potem stuknięcie. Aż podskoczyła. Rozejrzała się wokół spłoszona, szukając przyczyny hałasu, i zaraz z ulgą uświadomiła sobie, że to tylko gałęzie drzewa zastukały w szybę.
Postawiła lampę na ziemi. Potarła drugą zapałkę i zapaliła wysokie świece, umieszczone w kinkietach na ścianie. Z każdej najpierw spływały grube krople tłuszczu, zastygające na zimnym metalu, lecz w końcu wszystkie świece zapłonęły. Wnętrze grobowca wypełnił drżący złoty blask.
Osiem portretów na ścianach apsydy obserwowało każdy jej ruch. Znalazła przed ołtarzem miejsce, gdzie pokolenie z górą wcześniej Jules Las-combe wypisał nazwę posiadłości, wyrażoną czterema literami, umieszczonymi w czterech rogach kamiennego kwadratu. C-A-D-E.
Nie wiedząc, czy robi dobrze, czy źle, wyjęła z kieszeni talię kart, odwinęła je z czarnego jedwabiu i ułożyła pośrodku kwadratu. W myślach dźwięczały jej słowa zmarłego wuja, zapisane jego ręką. Obok talii umieściła namalowane przez siebie obrazy. Nawet nie wyjęła ich z teczki, zaledwie ją rozwiązała.
„Za sprawą ich mocy przejdę do innego wymiaru".
Podniosła głowę. Wszystko zamarło. Poza ścianami grobowca wiatr zawodził w gałęziach drzew. Słuchała uważnie. Dym ze świec nadal szedł do góry prostą strugą, ale coś się zmieniło. Gdzieś w tle odezwała się muzyka, ledwo słyszalna, wtórująca wiatrowi poruszającemu gałęziami cisów. Wreszcie, tak, stało się. Wśliznęło się w szczelinę pod drzwiami, przesączyło przez szpary w okiennych witrażach.
„Zafalowało powietrze, wydało mi się, że nie jestem sam".
Leonie uśmiechnęła się na wspomnienie dobrze znanych słów. Teraz się nie bała. Czuła jedynie ciekawość. A w jednej ulotnej chwili, gdy podniosła wzrok na ośmiokątną apsydę, odniosła wrażenie, że La Force się poruszyła. Że przez malowaną twarz przemknął leciuteńki uśmiech. I że przez moment dziewczyna z obrazu wyglądała identycznie jak ona, jak Leonie, miała jej twarz, jej miedziane włosy i zielone oczy o ufnym spojrzeniu.
„Ja i moje inne byty, przeszłe oraz należące do przyszłości, spotkały się w jednym miejscu".
Wokół dziewczyny rozpoczął się jakiś ruch. Czy to duchy wracały do życia, czy ożywały karty, nie umiała powiedzieć. Kochankowie na jej oczach upodobnili się do Izoldy i Anatola. W twarzy La Justice, trzymającej w dłoni wagę, ubranej w długą szatę, o rąbku podkreślonym nutami, przez ulotny moment dostrzegła rysy bratanka. I wreszcie kątem oka zauważyła Audrica Baillarda, zwanego przez przyjaciół Sajhe, pod postacią młodego Le Pagad.
Stała bez ruchu, pozwalając się omywać muzyce. Twarze, stroje, krajobrazy zdawały się opływać ją niczym spokojny strumień, połyskliwe jak gwiazdy, obracały się w srebrzyście lśniącym powietrzu, niesione niewidocznym nurtem melodii. Zgubiła poczucie własnej odrębności. Wymiary, przestrzeń, czas i ciężar – wszystko straciło znaczenie.
Drżenie powietrza, poruszenie w przestrzeni. To zapewne duchy. Ocierały się o jej ramiona i szyję, muskały czoło, otaczały ją, delikatnie, słodko, bez prawdziwego dotyku. Chaos narastał, wzmagała się bezgłośna kakofonia szeptów i westchnień.
Leonie wysunęła ręce przed siebie. Czuła się leciutka jak piórko, przezroczysta, jakby płynęła cała zanurzona w wodzie, jakby sama stała się wodą, choć czerwona suknia nadal zwyczajnie spływała ku ziemi, podobnie jak czarny płaszcz, zarzucony na ramiona. Tamci czekali, aż do nich dołączy. Obróciła dłonie wnętrzem do góry i ujrzała całkiem wyraźnie symbol nieskończoności, wyciśnięty na jasnej skórze. Pozioma ósemka.
– Aici lo tems s'en, va res l'Eternitat.
Słowa same wybiegły z jej ust. Teraz, po tak długim czekaniu, nie miała żadnych wątpliwości co do ich znaczenia.
„Tutaj, w tym miejscu, czas odpływa ku wieczności".
Leonie uśmiechnęła się i myśląc o bratanku, którego zostawiła w dobrych rękach, o matce, bracie i ciotce, którzy na nią czekali – wstąpiła w krąg światła.
Powóz podskakiwał gwałtownie na nierównej drodze, aż Constantowi otworzyło się kilka wrzodów na dłoniach i plecach. Czuł, jak ropa przesącza się przez bandaże.
Nareszcie wysiadł.
Dźgnął ziemię nieodłączną laską. W tym miejscu stały dwa konie. Całkiem niedawno. Ślady kół zdradzały, że był to tylko jeden powóz i że oddalił się od grobowca.
– Zaczekaj! – rzucił Constant słudze.
Między cisami flankującymi aleję prowadzącą wprost do kaplicy ciskał się niespokojny, dziwnie porywisty wiatr. Constant ciaśniej zasunął płaszcz pod brodą. Uniósł głowę, pociągnął nosem. Niewiele mu zostało po zmyśle węchu, a przecież mimo wszystko docierał do niego jakiś fatalny odór. paskudna mieszanka kadzidła i cuchnącej woni gnijących wodorostów.
Chociaż oczy łzawiły mu z zimna, widział wyraźnie, iż we wnętrzu pali się światło. Myśl o chłopcu ukrytym w grobowcu dodała mu nowych sił. Ruszył naprzód, nie zwracając uwagi na dziwne dźwięki. Na szum przypominający płynącą wodę, na pogwizdywanie, jakby wiatru trącającego druty telegrafu, czy drżenie szyn, po których nadjeżdża pociąg.
Prawie jak muzyka.
Nie miał najmniejszego zamiaru przejmować się sztuczkami, jakimi Leonie Vernier chciała odwrócić jego uwagę. Nie robiło na nim wrażenia światło, dym ani dźwięki.
Stanąwszy przed ciężkimi drzwiami, nacisnął klamkę. Niewiele to dało, drzwi ani drgnęły. Od razu się domyślił, że zostały zaryglowane albo zabarykadowane, mimo wszystko jednak spróbował jeszcze raz.
Co ciekawe, otwarły się natychmiast. Mało brakowało, a straciłby równowagę. Na wpół wszedł, na wpół wpadł do kaplicy.
Dziewczyna była zwrócona do niego plecami. Stała przed niewielkim ołtarzem w ośmiokątnej apsydzie. Wcale nie próbowała się ukrywać. Natomiast chłopaka ani śladu.
Constant wyciągnął szyję, zerknął w lewo, w prawo. Niezgrabnie ruszył nawą. Jego laska stuknęła o kamienie. Po lewej, tuż za drzwiami, dostrzegł pusty cokół z poszarpaną górą, jakby ktoś wydarł z niego rzeźbę. Gipsowe postacie świętych, ustawione wzdłuż ścian za rzędami skromnych ław, odprowadzały go wzrokiem.
Nie bez trudu szedł w stronę ołtarza.
– Mademoiselle Vernier – odezwał się ostro, zirytowany jej obojętno
ścią.
Nadal się nie poruszyła. W zasadzie chyba w ogóle nie zdawała sobie sprawy z jego obecności.
Constant zatrzymał się, opuścił wzrok. Na posadzce przed ołtarzem leżały karty tarota.
– Cóż to za niedorzeczności? – rzucił i wszedł w obrys kwadratu.
Dopiero wtedy Leonie się do niego odwróciła. Kaptur zsunął jej się na
plecy. Constant odruchowo zasłonił oczy przed blaskiem. Uśmiech zwiądł mu na ustach. Nic nie rozumiał. Widział dziewczynę, rozpoznawał rysy jej twarzy, śmiałe spojrzenie, miedziane włosy, teraz puszczone luźno, nie miał wątpliwości, że patrzy na osobę, którą znał z portretu ukradzionego z mieszkania przy rue de Berlin, lecz było w niej coś niezwykłego. Zmieniła się w nieziemską istotę.
Mało tego, gdy tak patrzył, zahipnotyzowany i oślepiony, na jego oczach zaczęła się zmieniać. Skóra jej zaczęła prześwitywać, zaznaczyły się mięśnie, ścięgna, kości. Zarys czaszki.
Constant krzyknął.
Coś na niego spadło, jakiś napastnik, jakiś wróg, a cisza, która ciszą być przestała, przerodziła się w kakofonię jęków i zawodzenia. Zasłonił uszy, lecz ostre szpony, twarde pazury bezlitośnie odciągnęły mu dłonie, nie zostawiając na nich śladów.
Malowane postacie zstąpiły ze ścian, zmienione we własne mroczne podobizny. Ich paznokcie przerodziły się w szpony, zęby w kły, oczy w sztylety z ognia i lodu. Constant upuścił laskę, osłonił głowę ramieniem. Upadł na kolana. Brakowało mu tchu, serce biło w piersi jak oszalałe. Próbował przesunąć się do przodu, wyjść z fatalnego kwadratu, lecz jakaś niewidzialna siła niczym wszechwładny wicher spychała go do tyłu. Wycie i dźwięki muzyki przybrały na sile. Wydawało mu się, że dochodzą gdzieś z zewnątrz, choć echem odbijały się w jego głowie. I rozrywały mózg.
– Nie!
Protest nie pomógł. Głosy brzmiały coraz potężniej, odzywały się coraz gęściej.
Podniósł na Leonie pytające spojrzenie. Ale dziewczyny już nie było. Lub, jeśli była, on jej nie dostrzegał, oślepiony jaskrawym światłem. Nawet powietrze dookoła miejsca, gdzie widział ją jeszcze przed chwilą, jarzyło się nieznośnym blaskiem.
Wtedy gdzieś zza niego albo może spod jego skóry wydarł się nowy dźwięk. Skrobanie, jakby zwierzęce szpony drapały mu kości. Cofnął się o krok, drganie targnęło jego ciałem, krzyknął w męczarni i padł na ziemię.
Raptem coś mu zaciążyło na piersiach, owionął go smród ryby i smoły. Tuż przed twarzą ujrzał demona. Złowieszczego i zdeformowanego, o czerwonej skórze i z rogami na czole, o przeszywającym spojrzeniu niebieskich oczu. Asmodeusza. Demona, który nie miał prawa istnieć. I z pewnością nie istniał. Tylko dlaczego patrzył mu prosto w oczy?
– Nie!!!
Po raz ostatni zaczerpnął powietrza, a potem demon go zagarnął.
W jednej chwili wrócił spokój. Szepty i westchnienia powoli zamierały. aż wreszcie nastała cisza. Karty zostały, rozrzucone na ziemi. Twarze na malowidłach stały się znów dwuwymiarowe, płaskie, lecz zaszły w nich subtelne zmiany. Stały się podobne do ludzi, którzy zyli w Domaine de la Cade. Upodobniły się do malowideł Leonie.
Sługa Constanta ukrył się przed wiatrem, dymem i światłem. Słyszał krzyk pana, raz, a potem drugi. Nieludzki odgłos sparaliżował mu członki.
Dopiero teraz, gdy wszystko się uspokoiło, światła w grobowcu przygasły, znalazł w sobie dość odwagi, by wyjść z ukrycia. Wolno zbliżył się do drzwi. Były uchylone. Pchnął je z ociąganiem, otworzyły się łatwo.
– Monsieur? Wszedł do środka.
– Monsieur? – zawołał ponownie.
Strumień powietrza, niby potężny wydech, opróżnił kaplicę z dymu jednym chłodnym tchnieniem, które zgasiło świece. Zostało tylko światło lampy stojącej na ziemi.
Dostrzegł ciało pana od razu. Victor Constant leżał na podłodze, tuż przed ołtarzem, twarzą do dołu. A wokół niego rozsypano talię kart. Sługa szybkim krokiem podszedł do pana, odwrócił wychudzone ciało na plecy i aż się cofnął. Przez twarz Victora Constanta biegły trzy głębokie czerwone rozcięcia, jak ślady pazurów dzikiego zwierza.
Albo szponów. Jak znaki na buziach, które on sam, na rozkaz pana. wycinał na twarzyczkach porwanych i zamordowanych dzieci.
Odruchowo uczynił znak krzyża. Pochylił się, by zamknąć oczy swego pana, szeroko rozwarte przerażeniem. Raptem zamarł w pół gestu. Na piersi Constanta, dokładnie na jego sercu, leżała jedna karta. Le Diable.
Skąd się tutaj wzięła?
Zaskoczony sługa wsunął rękę do kieszeni. Przysiągłby, że tam ją włożył, gdy pan rozkazał zostawić kartonik jak wizytówkę przy ciele proboszcza Gelisa w Coustaussie.
Kieszeń była pusta.
Czyżby karta wypadła?
Jedyne sensowne wyjaśnienie.
W chwili gdy zrozumiał, co się naprawdę stało, zatoczył się do tyłu, niezgrabnie poderwał na nogi i pobiegł do wyjścia, odprowadzany niewidzą-cymi spojrzeniami rzeźbionych postaci. Uciekł z grobowca, jak najdalej od wykrzywionej twarzy na karcie.
Gdzieś w dolinie odezwał się dzwon wieszczący północ.