Domaine de la Cade
Środa, 31 października 2007
– Proszę pani! – zawołał Hal po raz kolejny.
Minęła dwunasta piętnaście. Od kwadransa bezskutecznie czekał przed domem pani O'Donnell. O umówionej porze pukał i wołał, a że nikogo nie zastał, wybrał się do sąsiadów. Nie miał szczęścia. Tam również nikogo nie było. Wrócił, ponownie zastukał i zawołał. Nadal nic.
Na pewno trafił we właściwe miejsce, bo sprawdzał adres kilkakrotnie. Nie przypuszczał też, żeby pani O'Donnell zapomniała o spotkaniu. Starał się być dobrej myśli, ale z każdą mijającą chwilą było to coraz trudniejsze. Gdzie ona się podziała? Rano były koszmarne korki, może coś ją zatrzymało? Albo bierze prysznic i nie słyszy, że ktoś się dobija?
Najgorszy scenariusz i, niestety, najbardziej prawdopodobny, zakładał możliwość, że pani archeolog się rozmyśliła. Szanowna pani Shelagh postanowiła jednak nie jechać na policję. Z całą pewnością nie lubiła władz, więc Hal wcale by się nie zdziwił, gdyby bez jego i Meredith wsparcia postanowiła się wycofać.
Przeczesał palcami gęste włosy, cofnął się kilka kroków i uważnym spojrzeniem zmierzył okna przesłonięte okiennicami. Dom stał w środku długości ulicy, z jednej strony odgrodzony od chodnika płotem z bambusowej plecionki, z drugiej wychodził na rzekę. Halowi przyszło do głowy, że wypadałoby zajrzeć do ogrodu. Poszedł wobec tego do końca ulicy i zawrócił ścieżką nad samym brzegiem Aude. Od tej strony domy wyglądały inaczej, nie tak łatwo było określić, który jest który, jednak udało mu się zorientować po kolorze ścian. Jeden dom pomalowano błękitną farbą, następny bladożółtą, i tak dalej, aż zlokalizował posesję Shelagh O'Donnell.
Pod kątem prostym do żywopłotu ciągnął się niewysoki murek. Hal podszedł bliżej, by zerknąć na taras. Obudziła się w nim nadzieja. Wyglądało na to, że jednak w domu ktoś jest.
– Proszę pani! zawołał. – To ja! Hal Lawrence!
Cisza.
– Proszę pani! Już piętnaście po dwunastej!
Nadal żadnej odpowiedzi. A przecież ją widział. Leżała, chyba twarzą do dołu, na niewielkim tarasie tuż przy domu. Dziwne. Co prawda, miejsce było osłonięte od wiatru, a październikowe słońce grzało w tym roku wyjątkowo mocno, jednak mimo wszystko trudno było uznać taką pogodę za zachęcającą do opalania. Może czyta książkę? Nie widział dokładnie, bo spoglądał przez liście dwóch zdziczałych platanów.
Wszystko jedno, pomyślał zirytowany. Nie powinna udawać, że mnie nie słyszy.
– Proszę pani?
W kieszeni zadrgał mu telefon. Odruchowo wyjął aparat, odczytał SMS.
MAM JE. TERAZ GROBOWIEC.
Nic nie rozumiejąc, przyglądał się słowom na ekranie, aż wreszcie mózg zaczął pracować. Uśmiechnął się.
– Przynajmniej Meredith ma jakieś wyniki.
On też nie zamierzał rezygnować. Za dużo wysiłku kosztowało go przekonanie policjantów, by znaleźli dla niego czas. Nie zamierzał wszystkiego zawalić przez humory Shelagh O'Donnell.
– Proszę pani! Wiem, że pani jest w domu!
Dziwne, naprawdę dziwne. Nawet jeśli zmieniła zdanie, powinna mu o tym zwyczajnie powiedzieć, a nie udawać głuchą. Przestąpił z nogi na nogę i wreszcie podjąwszy decyzję, podciągnął się na murek. W kilku krokach dotarł do budynku.
Na tarasie leżał ciężki, gruby kij na wpół wepchnięty pod żywopłot. Hal wziął go w rękę. Na wszelki wypadek. I nagle zorientował się, że na drewnie widnieją charakterystyczne ślady.
Krew.
Podbiegł do Shelagh O'Donnell. Nadal leżała bez ruchu, ale teraz wystarczył rzut oka, żeby wiedzieć dlaczego. Dostała solidnie po głowie, i to więcej niż raz. Sprawdził puls. Słaby, ale był. Oddychała, chociaż nie wyglądała najlepiej.
Wyrwał z kieszeni telefon i drżącymi palcami wcisnął numer pogotowia. Trzy razy podał adres, wreszcie poniosły go nerwy.
– Maintenant! – krzyknął. – Natychmiast! Oui, elle soufle! Mais vite,
alors!
– Oddycha, oddycha, ale się pośpieszcie, na litość boską.
Rozłączył się, wpadł do domu. Chwycił pled rzucony na oparcie sofy i już był z powrotem na tarasie. Okrył Shelagh starannie, nie próbując jej ruszać. Potem wyszedł frontowymi drzwiami. Czuł się winny, że zostawia ją samą, ale nie mógł czekać na karetkę. Musiał wracać. Jak najszybciej.
Załomotał do drzwi sąsiadów. Tym razem miał więcej szczęścia, właścicielka zdążyła wrócić do domu. W dwóch słowach opowiedział wstrząśniętej kobiecie, co się stało, poprosił, by się zajęła panią O'Donnell do przyjazdu karetki, i pomknął do samochodu, zanim zdążyła zaprotestować.
Błyskawicznie uruchomił silnik, wcisnął gaz. Nie miał wątpliwości, kogo winić. Musiał wracać do Domaine de la Cade. I znaleźć Meredith.
Julian Lawrence zatrzasnął drzwiczki i ruszył w górę schodami prowadzącymi do hotelu.
Tylko bez paniki.
Twarz miał mokrą od potu. Potknął się, oparł o wielki stół. Najpierw do biura. Trzeba opanować nerwy. Potem wymyślić, co robić dalej.
– Proszę pana! Monsieur!
Obejrzał się przez ramię. Niewiele widział, obraz mu się zamazywał.
– Ach, to Eloise.
Recepcjonistka uniosła rękę na powitanie.
– Dzień dobry panu… – Urwała gwałtownie. – Co się stało?
– Nic! – uciął. Wskazał kartkę papieru, którą trzymała w dłoni. – Co to jest?
– Pana bratanek prosił o przekazanie.
Wyszarpnął jej notkę. Kilka słów od Hala. Wiadomość krótka i treściwa. Prośba o spotkanie o czternastej. Julian zmiął kartkę.
– O której to zostawił? – spytał.
– Około dziesiątej trzydzieści, zaraz po pana wyjściu.
– Jest w hotelu?
– Wydaje mi się, że tuż przed południem pojechał do Rennes-les-Bains. Odnoszę wrażenie, że był umówiony z panią, która odwiedziła nas wcześniej. O ile mi wiadomo, jeszcze nie wrócił.
– Amerykanka z nim pojechała?
– Nie. Poszła do ogrodu. – Recepcjonistka przeniosła spojrzenie na drzwi tarasu.
– Dawno?
– Co najmniej godzinę temu.
– Powiedziała, co zamierza robić? Dokąd konkretnie się wybiera? Słyszałaś jej rozmowę z Halem? Wiesz cokolwiek?
W oczach kobiety odbił się niepokój, odpowiedziała jednak zupełnie spokojnie:
– Nie, proszę pana. Chociaż…
– Co?!
– Pytała, gdzie pożyczyć… nie znam angielskiego słowa… unepelle. Julian zamarł.
– Łopatę?
Plasnął dłońmi o blat, aż recepcjonistka odskoczyła w tył. Na gładkiej powierzchni zostały dwie mokre plamy.
Panna Martin nie pytałaby o łopatę, gdyby nie zamierzała kopać. Wybrała dogodny moment, kiedy jego nie było na miejscu.
– Karty – mruknął. – Ona wie, gdzie ich szukać.
– Qu'est-ce qu'ily a, monsieur? – spytała nerwowo Eloise. – Vous sem-blez…
Julian nie zadał sobie trudu, by jej opowiadać, co się stało i dlaczego wydaje się nieswój. Obrócił się na pięcie, w kilku krokach znalazł się przy drzwiach tarasu i otworzył je z takim rozmachem, że odbiły się od ściany.
– Co mam powiedzieć panu Halowi? – zawołała za nim recepcjonistka.
Nie doczekała się odpowiedzi. Zobaczyła tylko, jak jej pracodawca
szybko się oddala. Nie w stronę jeziora, jak pani Martin nieco wcześniej, ale do lasu.
Między dwoma rzędami cisów zostało wspomnienie alejki. Zdawała się prowadzić donikąd, lecz gdy Meredith powiodła za nią wzrokiem, odkryła zarys fundamentów i kilka większych kamieni, które z pewnością znalazły się na swoich miejscach nieprzypadkowo.
To tutaj.
Przyciskając do siebie skrzynkę z kartami, ruszyła wolno w stronę miejsca, gdzie kiedyś stał grobowiec. Trawa była mokra, jakby niedawno padało. Panowała tu atmosfera zapomnienia i zaniedbania. Kawałek ziemi odcięty od świata.
Dziewczyna z trudem powstrzymywała rozczarowanie. Wielki mi grobowiec! Raptem parę kamieni w miejscu zewnętrznej ściany – i to wszystko. Poza tym wszędzie trawa.
Przyjrzyj się uważniej, nakazała sobie.
Podeszła bliżej. I rzeczywiście, grunt nie był jednolity ani płaski. Przy odrobinie wyobraźni można było dojrzeć zarysy grobowca. Na wyraźnie zwilgotniałej łacie.
Ścisnęła mocniej uchwyty kuferka i zrobiła jeszcze jeden krok. Zorientowała się, że odruchowo podniosła nogę wyżej.
Jakbym przestępowała próg.
Światło na wprost wydało jej się dziwnie zmienione. Gęściejsze, bardziej opalizujące. Wiatr przybrał na sile, dźwięczał w uszach jak powtarzająca się nuta albo poświstywanie drutów na słupach telefonicznych. Zdawało jej się, że dociera do niej ledwo wyczuwalna woń kadzidła i mocny zapach wilgotnego kamienia. Zapachy dawnych obrzędów.
Postawiła kuferek na ziemi, wyprostowała się i uważniej rozejrzała dookoła. Z wilgotnej ziemi uniosła się mgiełka. Po chwili rozbłysły w niej szpileczki światła. Jedna po drugiej zawisały na granicy ruin niby płomyki świec zapalonych niewidzialną ręką. W miarę jak kolejne kręgi blasku łączyły się ze sobą, powstawał kształt zburzonych ścian grobowca. A pod mglistym welonem na ziemi Meredith ujrzała zarys czterech liter: C-A-D-E. W każdym razie tak jej się zdawało. Zrobiła następny krok. Miała pod stopami zupełnie inną powierzchnię. Nie ziemię i nie trawę. Twarde, zimne kamienie.
Uklękła, nie zwracając uwagi na wilgoć sączącą się przez dżinsy. Wyjęła z kuferka talię kart. zatrzasnęła wieko. Nie chciała zniszczyć talii, więc zdjęła kurtkę, przykryła nią kuferek i dopiero wtedy zaczęła tasować karty. Tak jak ją uczyła Laura. Spokojnie, z namysłem. Wreszcie podzieliła talię na dwie części, obie położyła na prowizorycznym stoliku: jedną dalej od siebie, drugą bliżej.
„Nie mogę zasnąć".
Oczywiście, nie umiała sobie powróżyć. Za każdym razem, gdy przeglądała notatki zrobione po wizycie u Laury, czuła się bardziej skołowana. Teraz chciała więc tylko odsłonić karty, najlepiej pewnie osiem sztuk, i przyjrzeć im się przez pryzmat muzyki tego miejsca. Może uda jej się dostrzec jakiś wzór.
Aż zdradzą jej prawdę, zgodnie z obietnicą Leonie.
Odsłoniła pierwszą kartę i uśmiechnęła się do znajomej twarzy La Ju-stice. Mimo tasowania i przekładania na wierzchu została ta sama, co w suchym korycie rzeki.
Drugą okazała się La Tour, karta konfliktów i zagrożenia. Dziewczyna ułożyła ją obok pierwszej i pociągnęła następną. Spojrzały na nią jasne oczy. Le Pagad. Stał jak zwykle, zjedna dłonią uniesioną w górę, drugą wskazującą ziemię, z symbolem nieskończoności nad głową. Postać niosąca ze sobą odrobinę zagrożenia i niepewność. Ani całkiem pozytywna, ani zupełnie negatywna. Meredith odniosła wrażenie, że zna tę twarz, choć nie potrafiła jej połączyć z konkretną osobą.
Czwarta karta wywołała uśmiech na jej wargach. Le Mat. Anatol Ver-nier, w jasnym garniturze, na głowie płaski letni kapelusz, w dłoni laska. Tak jak namalowała go siostra. Dalej La Pretresse, Izolda Vernier, piękna, elegancka, wyrafinowana, dojrzała. Następnie, Les Amoureux, a więc Izolda i Anatol jako para.
Siódmą karlą okazał się Le Diable. Dłoń dziewczyny zawisła na moment w powietrzu. Złośliwa figura przybrała postać Asmodeusza. Demon, uosobienie strachu, personifikacja strasznych zdarzeń, opowiedzianych w książce pana Audrica S. Baillarda. Historie o złu, dawnym i obecnym.
Meredith wiedziała już, jaką kartę wyciągnie ostatnią. Przecież odkryła wizerunki wszystkich dramatis personae. obrazy malowane przez Leonie, odmienione nieco, by mogły opowiedzieć szczególną historię.
Czas płynął wstecz. Obudził mocną woń kadzidła i kolory z przeszłości. Teraźniejszość rozszerzała się, łącząc wszystko, co się już wydarzyło, z tym, co dopiero miało nastąpić. Jednocząc to w akcie odkrywania kart.
Przeszłość miesza się z teraźniejszością.
Dotknęła ostatniej karty czubkami palców. Nie musiała jej odwracać, by poczuć, jak z cieni występuje Leonie.
Karta VIII: La Force.
Na pewno. Patrząc na zdobioną koszulkę, usiadła na ziemi, nie czując chłodu ani wilgoci. Powiodła wzrokiem po ośmiu kartach, rozłożonych na kuferku. Oktawa. Nagle zdała sobie sprawę, że obrazy zaczęły się zmieniać. Najpierw jej spojrzenie przyciągnął Le Mat. Z początku pojawiła się tylko plamka koloru, której wcześniej nie było. Kropla krwi, tak maleńka, że ledwo zauważalna, szybko urosła w szkarłatny kwiat na jasnym garniturze. Zakryła jego serce. Anatol zatopił w oczach dziewczyny bolesne spojrzenie.
Meredith aż się zatchnęła. Bała się, i to bardzo, ale jednocześnie nie umiała oderwać wzroku od umierającego Verniera. Biało odziana postać osunęła się wolno na ziemię malowanego krajobrazu, odsłaniając Soula-rac i drugi szczyt. Beżu.
Nie chciała dłużej patrzeć, a przecież czuła, że nie ma wyboru. Ruch na kolejnej karcie przyciągnął jej wzrok. La Prćtresse. Najpierw z karty numer II spoglądała na Meredith piękna i spokojna twarz Izoldy Vernier, pogodnej kobiety w długiej błękitnej sukni i białych rękawiczkach, podkreślających smukłe palce i szczupłe ramiona. Po chwili rysy zaczęły się zmieniać, twarz straciła różowy odcień, powlokła się niebieskawą bladością. Oczy się rozszerzyły, ręce ślizgały nad głową, jakby Izolda płynęła. Jakby leciała?
Topielica.
Echo śmierci matki Meredith.
Karta pociemniała, suknia wydęła się na wodzie, oblepiła smukłe nogi w kosztownych pończochach, połyskiwała mętną zielenią podwodnego świata. Miękkie palce zsunęły kremowe pantofelki ze stóp.
Wreszcie oczy Izoldy się zamknęły. Jeszcze tylko w ostatniej chwili Meredith dostrzegła w nich ulgę. Nie strach przed śmiercią, nie lęk przed utonięciem, lecz ukojenie. Jak to możliwe? Czy życie stało się dla niej aż takim ciężarem, że śmierć była wyzwoleniem?
Przeniosła wzrok na koniec rzędu, na Le Diable, i na jej wargach wykwit! uśmiech. Dwie postaci, przykute do cokołu, zniknęły. Zwisały z niego puste łańcuchy. Asmodeusz został sam.
Meredith odetchnęła głęboko.
Zaraz, a co z Leonie? Skoro karty potrafiły snuć opowieść, chciała poznać historię dziewczyny. Jakoś jednak ciągle nie potrafiła odwrócić ostatniego kartonika. Chociaż chciała poznać prawdę, równocześnie obawiała się historii, którą zobaczy na ruchomym obrazie.
Wsunęła paznokieć pod róg papieru, nabrała głęboko powietrza, zamknęła oczy i policzyła do trzech.
Karta była pusta.
Meredith uniosła się na kolana, nie wierząc własnym oczom. Podniosła kartę, obróciła w jedną, potem w drugą stronę. Nic się nie zmieniło. Nadal była całkiem biała. Nawet bez śladu zieleni czy błękitu krajobrazu południa.
Wówczas uświadomiła sobie, że słyszy coś, na co powinna zwrócić uwagę. Trzask gałązki, potem zgrzyt kamieni na ścieżce, nagły łopot ptasich skrzydeł.
Wstała, obejrzała się przez ramię, ale nic nie zobaczyła.
– Hal?
Tysiąc myśli przemknęło jej przez głowę w tej jednej chwili, a żadna z nich nie niosła ze sobą uspokojenia. Odepchnęła je od siebie. Na pewno Hal. Przecież wiedział, dokąd się wybrała. On i nikt inny.
– Hal? To ty?
Kroki się zbliżały. Ktoś szedł szybko przez las. słyszała szelest liści. Jeśli to on, dlaczego nie odpowiada?
– Hal? Daj spokój, mało śmieszna zabawa.
Nie wiedziała, co robić. W zasadzie powinna wiać, gdzie pieprz rośnie, a nie sterczeć na odsłoniętej polanie i zastanawiać się, kto to taki oraz czego może chcieć.
Nie. Nie przesadzajmy.
Usiłowała sobie tłumaczyć, że to jakiś gość hotelowy wybrał się do lasu na spacer. Każdemu wolno. A przecież jednocześnie prędko spakowała karty. Zauważyła przy tym, że kilka innych także pobielało. Choćby La Tour, którą wyciągnęła jako drugą. I Le Pagad też był teraz pusty.
Ze zdenerwowania i zimna plątały jej się palce. Gdy chwyciła całą talię, miała wrażenie, jakby pająk przebiegł jej po skórze. Strzepnęła dłonią, żeby go zrzucić z nadgarstka, lecz nic tam nie było. Dziwne, bo nadal go czuła.
I na dodatek pojawił się nowy zapach. Właściwie: odór. Zniknęła jesienna woń opadłych liści i wilgotnego kamienia, odszedł zapach kadzidła, tak wyraźny jeszcze kilka minut wcześniej. Zamiast nich pojawił się fetor zgniłej ryby albo stojącej wody morskiej. I jeszcze smród ognia. Nie jesiennych ognisk z doliny, ale gorącego popiołu i kwaśnego dymu. Rozpalonego do czerwoności kamienia.
Wszystko to trwało tylko chwilę. Meredith zamrugała, gwałtownie przywołana do rzeczywistości. Kątem oka zauważyła jakiś ruch. Zwierzę. Porośnięte matowym czarnym futrem. Na wpół ukryte w poszyciu. Okrążało polanę. Dziewczyna zastygła. Było wielkości wilka albo dzika. Nie wiedziała, że we Francji ciągle jeszcze są wilki! Dziwacznie przeskakiwało z łapy na łapę. Przycisnęła do siebie kuferek. Teraz juz widziała zniekształcone przednie kończyny i poznaczoną bliznami skórę. Na sekundę stwor zwrócił na nią przenikliwe spojrzenie błękitnych oczu. Poczuła przeszywający ból w piersiach, jakby ktoś jej wbił w serce ostry nóż. Ale stwór już odwrócił od niej wzrok i ból minął.
Usłyszała wyraźny hałas. Odruchowo spuściła wzrok. Waga wypadła z ręki postaci na karcie numer XI. To ciężkie metalowe szale zabrzęczały, uderzając o kamienną podłogę na rysunku.
Idę do ciebie.
Dwie historie nałożyły się na siebie, tak jak przepowiedziała Laura. Przeszłość i teraźniejszość połączyły się za sprawą kart.
Meredith zmartwiała. Bo wypatrując zagrożenia zbliżającego się przez las. wytężając wzrok, by dostrzec, kto wyłoni się spomiędzy drzew, zapomniała o niebezpieczeństwie nadciągającym z drugiej strony.
Za późno na ucieczkę.
Ten ktoś… to coś było tuż za jej plecami.
– Daj mi karty.
Serce podeszło Meredith do gardła.
Obróciła się gwałtownie, przycisnęła do siebie talię i odruchowo się cofnęła.
Julian Lawrence, dotąd zawsze mężczyzna o nieskazitelnej powierzchowności, czy to w Rennes-les-Bains, czy w hotelu, teraz wyglądał jak wrak człowieka. Koszulę miał rozpiętą, pogniecioną i mokrą od potu. W jego oddechu czuć było kwaśny zapach brandy.
– Coś tu jest – powiedziała, zanim pomyślała. Słowa same wyrwały jej
się z ust. – Chyba wilk albo coś takiego. Widziałam. Tuż za ścianami.
Nie zrozumiał.
– Za jakimi ścianami? Tu nie ma żadnych ścian.
Meredith rozejrzała się dookoła. Świece nadal płonęły, cienie opierały się o mury wizygockiego grobowca.
– Pan ich nie widzi? – zdziwiła się. – Są całkiem wyraźne. A światła we
wnętrzu kaplicy?
Na wargi mężczyzny powoli wypełzł uśmiech.
– Tak, tak, wszystko jasne – powiedział. – Nic z tego, moja miła. Wilki, drapieżcy, duchy i demony, wszystko to bardzo istotne sprawy, ale i tak mi nie przeszkodzisz. Nie powstrzymasz mnie. Tak czy inaczej dostanę, czego chcę. – Podszedł krok bliżej. – Daj karty.
Cofnęła się o krok. Przez chwilę kusiło ją, by posłuchać. W końcu znajdowała się w jego majątku, kopała w jego ziemi, i to bez pozwolenia. To ona postąpiła źle, nie on.
Wystarczyło jednak spojrzeć na jego twarz, by utwierdzić się w postanowieniu. Lodowato niebieskie oczy o rozszerzonych źrenicach. Bała się. Tkwili w tej odludnej okolicy tylko we dwoje. W promieniu paru kilometrów – żywej duszy.
Co robić? Trzeba zwlekać. Może uda się coś wymyślić. Obserwowała go uważnie, gdy rozglądał się po polanie.
– Tu je znalazłaś? – spytał. Nie – odpowiedział sam sobie. – Tutaj to i ja szukałem. I nie znalazłem. Tu ich nie było.
Jeszcze kilka godzin wcześniej nie była szczególnie skłonna wierzyć w historyjki Hala na temat stryja. Nawet jeśli pani O'Donnell miała rację, jeżeli samochód Juliana Lawrence'a znalazł się na drodze wkrótce po wypadku, gotowa była ręczyć głową, że właściciel hotelu zatrzymał się, by udzielić pomocy. Teraz jednak domysły Hala nie wydawały się takie znowu zwariowane.
Zrobiła kolejny krok do tyłu.
– Zaraz tu będzie Hal – powiedziała.
– I co z tego?
Rozejrzała się dookoła, szukając drogi ucieczki. Była od niego dużo młodsza, znacznie sprawniejsza. Tyle że nie chciała zostawiać kuferka Leonie. A po drugie, chociaż Julian Lawrence uważał, że jej strach przed wilkiem był udawany, to przecież ona doskonale wiedziała, że zobaczyła jakiegoś drapieżnika na obrzeżu polany.
Daj mi karty i po sprawie. Nic ci nie zrobię. Następny krok do tyłu.
Nie wierzę panu.
– To nie ma najmniejszego znaczenia. – Nagle stracił cierpliwość. – Dawaj te cholerne karty! – ryknął.
Meredith zatoczyła się, przyciskając talię do piersi. Znów poczuła ten dziwny odór, smród przyprawiający o mdłości, fetor gnijącej ryby i gryzącego dymu.
Dla Lawrence'a liczyły się tylko karty. Szedł ku niej z władczo wyciągniętą ręką. Był coraz bliżej.
– Zostaw ją w spokoju.
Oboje odwrócili się w stronę głosu. To Hal biegł między drzewami. Prosto na stryja.
Lawrence zrobił ćwierć obrotu i gładko wyrżnął bratanka w szczękę. Zaskoczony Hal upadł, z nosa i ust pociekła mu krew. Hal!
Kopnął na oślep, trafiając stryja w kolano. Lawrence potknął się, ale nie przewrócił, natomiast Hal usiłował wstać, lecz nie bardzo mu to szło. Julian był cięższy, starszy i umiał się bić, bo robił to znacznie częściej niż Hal. Reagował odruchowo, a więc dużo szybciej niż bratanek. Splótł dłonie i huknął Hala w kark.
Meredith skoczyła do kuferka, wrzuciła karty do środka i zatrzasnęła wieczko. Podbiegła do Hala. Leżał nieprzytomny.
Julian nie ma nic do stracenia. Proszę mi oddać karty.
I znów powiew wiatru przyniósł woń spalenizny. Tym razem poczuł ją również Lawrence, W jego oczach błysnęło zdziwienie.
Jeśli będę musiał, zabiję panią oznajmił. Rzucił te słowa tak lekkim tonem, że z pewnością mówił prawdę.
Meredith nie odpowiedziała.
Migotanie świec na ścianach kaplicy przybrało na sile. błysnęło złotem, pomarańczowymi i czarnymi płomieniami. Ach tak. Grobowiec płonął.
Smolisty dym spowił polanę, spływał z rozgrzanych kamieni. Meredith zdawało się, że słyszy pykanie rozgrzanej farby na figurach świętych. I brzęk pękających witraży.
– Naprawdę pan tego nie widzi? – spytała zdumiona. – Nie wie pan, co
się dzieje?
Dostrzegła na jego twarzy niepokój, a potem strach. Czyste przerażenie. Obróciła się, ale zbyt wolno, żeby wyraźnie zobaczyć, co to takiego. Coś koło niej przebiegło, jakieś zwierzę o czarnej matowej sierści. Minęło ją w mgnieniu oka i dziwacznie podrygując, skoczyło.
Lawrence krzyknął.
Upadł na ziemię. Próbował się podnieść, ale nie mógł. Plecy wygięły mu się w łuk, jak u groteskowego kraba. Młócił rękami powietrze, walczył z jakimś niewidzialnym wrogiem, krzyczał, że ostre szpony orzą mu twarz, oczy, usta, choć nie widać było żadnych śladów. Zaczął szarpać skórę na własnym gardle, jakby się chciał uwolnić z morderczego uścisku.
A Meredith słyszała szept, jakiś inny głos, głębszy, niższy i mocniejszy niż srebrny głos Leonie, dźwięczący jej w głowie. Nie znała słów, a mimo to je rozumiała.
Fujhi, poudes; Es capa, non.
Uciekać możesz. Uciec nie zdołasz.
Lawrence przestał walczyć. Opadł bezwładnie na ziemię.
Na polanie zaległa cisza.
Meredith rozejrzała się dookoła. Stała na trawiastej plamie. Żadnych płomieni, ścian, zapachu grobu…
Hal się poruszył, z trudem dźwignął tułów i oparł się na łokciu. Przeciągnął dłonią po twarzy, zdziwiony przyjrzał się czerwonym smugom.
– Co się stało?
Meredith podbiegła do niego, objęła go z całej siły.
– Uderzył cię. Straciłeś przytomność.
Zamrugał, jeszcze nie do końca zorientowany, odwrócił głowę. Spojrzał na leżącego stryja.
– To ty…?
– Nie – zapewniła go pośpiesznie. Nawet go nie dotknęłam. Właściwie nie wiem, co się wydarzyło. Najpierw stał… – Umilkła, bo naprawdę nie wiedziała, jak opisać to, co widziała.
Atak serca?
Podeszła do Juliana. Kucnęła przy nim. Twarz miał białą jak kreda, wokół ust i nosa błękitne cienie.
– On żyje! krzyknęła. Wyrwała z kieszeni telefon komórkowy i rzuciła go Halowi. -Dzwoń. Jeśli się pośpieszą…
Hal złapał aparat, ale nie zrobił nic więcej. Popatrzyła mu w oczy. Bez trudu odgadła myśli.
– Nie. -Pokręciła głową. – Nie w ten sposób.
Wytrzymał jej spojrzenie. W jego błękitnych oczach lśnił ból i błyszczała pokusa, by odpłacić stryjowi pięknym za nadobne. Czarodziej, władca życia i śmierci.
– Zadzwoń.
Jeszcze przez ułamek sekundy się wahał. Wreszcie podjął decyzję. Uznał, że sprawiedliwość jest ważniejsza niż zemsta. Wcisnął klawisz.
Julian już nie przerażał, był żałosny. Leżał z dłońmi zwróconymi wnętrzem do góry. Na każdej z nich pojawił się dziwny czerwony znak, przypominający ósemkę.
Meredith dotknęła jego serca. Tak. Nie żył.
Wstała powoli.
– Hal.
Podniósł na nią wzrok.
Pokręciła głową.
– Za późno.
Niedziela, 11 listopada
Minęło jedenaście dni. Meredith stała na cyplu i przyglądała się niewielkiej trumnie, opuszczanej do grobu.
Żałobników było niewielu. Ona i Hal, teraz prawny właściciel Domaine de la Cade, Shelagh O'Donnell, ciągle jeszcze nie całkiem wydobrzała po napaści Juliana Lawrence'a, miejscowy ksiądz i urzędnik z me-rostwa. Po krótkich negocjacjach władze wyraziły zgodę na pochówek w miejscu, gdzie wcześniej złożono ciała Izoldy i Anatola Vernierów. Julian Lawrence splądrował groby, ale kości zostawił tam, gdzie je znalazł.
Po stu latach z okładem Leonie wreszcie została złożona na wieczny spoczynek obok ukochanego brata i jego żony.
Meredith wzruszenie ściskało krtań.
Szczątki Leonie odkryto w płytkiej mogile pod ruinami kaplicy, dosłownie kilka godzin po śmierci Juliana. W zasadzie można było odnieść wrażenie, że położyła się, by odpocząć. Nikt nie potrafił wytłumaczyć, jak to się stało, że nie znaleziono jej wcześniej, zwłaszcza podczas wykopalisk prowadzonych na szeroką skalę, szczególnie w okolicy grobowca. Ani dlaczego kości dziewczyny nie zostały rozwłóczone przez zwierzęta.
Tylko jedna Meredith, stojąc u stóp świeżego grobu, widziała, że barwy otaczające śpiącą na zawsze Leonie pasują do ilustracji na jednej z kart tarota. Czarna ziemia i miedziane liście, wyblakłe strzępy czerwonej sukni i czarnego płaszcza, które wciąż okrywały szczątki. I nie chodziło o jakąś kopię. Wyłącznie o oryginalną kartę. Tę z numerem VIII. La Force. Dziew czyna poczuła na chłodnym policzku wspomnienie łez.
Ziemia i powietrze, ogień i woda.
Jak dotąd, niemiłosierna francuska biurokracja uniemożliwiała ustalenie, co się dokładnie stało z Leonie w tę szczególną noc trzydziestego pierwszego października tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego siódmego roku. Wiadomo było, że w Domaine de la Cade wybuchł pożar, ponieważ został odnotowany w urzędowych dokumentach. Zaczął się o zmierzchu i w ciągu kilku godzin zniszczył część domu. Najbardziej ucierpiała biblioteka oraz gabinet. Nie znaleziono dowodów, że ogień został podłożony celowo.
Następnego ranka, w dzień Wszystkich Świętych, z dymiących ruin wydobyto kilka ciał osób zatrudnionych w majątku. Przyjęto, że ludzie ci zostali schwytani w pułapkę płomieni. Ale znaleziono też inne ciała – mężczyzn, którzy nie pracowali na terenie Domaine de la Cade, mieszkańców Rennes-les-Bains.
Nie do końca wiadomo było, dlaczego Leonie Vernier postanowiła -lub została zmuszona – zostać w majątku, podczas gdy inni mieszkańcy Domaine de la Cade, między innymi jej bratanek, Louis-Anatole, uciekli. Nikt nie potrafił odpowiedzieć na pytanie, jak to możliwe, że ogień przeniósł się tak daleko i tak szybko, i jakim sposobem zniszczył również grobowiec. „Courrier d'Aude" oraz inne miejscowe czasopisma doniosły o silnym wietrze tamtej nocy, jednak mimo wszystko pozostawało zagadką, w jaki sposób płomienie pokonały przestrzeń między domem a wizygoc-kim grobowcem w lesie.
Meredith wiedziała, że pozna odpowiedzi na te i inne pytania. Z czasem dojdzie do prawdy, poskłada wszystkie fragmenty w całość. Z powierzchni wody spoglądało na nią światło, mówiły do niej drzewa i krajobraz, który przez tak długi czas trzymał w tajemnicy mroczne sekrety. Zasłuchała się w łagodny oddech wiatru, szepczący nad górami i w dolinie. Dopiero głos księdza, jasny i odwieczny, przywołał ją do teraźniejszości.
– In nomine Patris et Filii, et Spiritus Sancti. W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego.
Hal wziął ją za rękę.
– Amen. Niech się tak stanie.
Proboszcz, wysoki mężczyzna w ciężkim czarnym płaszczu, uśmiechnął się do dziewczyny. Koniuszek nosa miał zaczerwieniony z zimna, w piwnych oczach błyszczały wyciśnięte chłodem łzy.
– Mademoiselle Martin, Cest a vous, alors.
Moja kolej.
Odetchnęła głęboko. Teraz, gdy tak długo wyczekiwana chwila wreszcie nadeszła, czuła się jakoś nieswojo. Wcale nie miała ochoty robić tego. co powinna. Hal lekko ścisnął jej palce i puścił dłoń.
Walcząc z emocjami, podeszła nad krawędź grobu. Wyjęła z kieszeni dwa przedmioty, znalezione w gabinecie Juliana Lawrence'a: srebrny wisiorek i męski zegarek. Na obu drobiazgach wygrawerowano inicjały oraz datę: 22 X 1891. Na pamiątkę ślubu Izoldy Lascombe z Anatolem Vernie-rem. Po chwili wahania Meredith przykucnęła i miękko upuściła oba przedmioty w ziemię. Tam było ich miejsce.
Podniosła wzrok na Hala. Uśmiechnął się i ledwo dostrzegalnie skinął głową.
Tym razem wyrwało jej się ciężkie westchnienie. Wyjęła z kieszeni kopertę. W niej znajdował się pergamin, na nim utwór muzyczny, dziedzictwo Meredith, które Louis-Anatole przewiózł przez ocean z Francji do Ameryki.
Trudno jej się było rozstać z tą pamiątką, lecz należała ona do Leonie. Dziewczyna opuściła wzrok na łupkową tabliczkę, leżącą na trawie. Szary kawałek kamienia na tle zieleni.
LEONIE VERNIER
22 AOUT 1874-31 OCTOBRE 1897
REQUIESCAT IN PACE
Wypuściła kopertę z dłoni obciągniętej czarną rękawiczką. Papier wolno opadł po spirali.
Niech odpoczywają w spokoju. Niech śpią snem wiecznym.
Odstąpiła do tyłu, z rękami splecionymi przed sobą, z pochyloną głową. Jakiś czas grupka żałobników stała w milczeniu, żegnając zmarłych. Potem Meredith skinęła księdzu głową.
Merci, monsieur le cure.
Je vous enprie.
– Dziękuję, proszę. Takie zwykłe słowa. Odwiecznym gestem duchowny objął wszystkich zebranych na cyplu, po czym odwrócił się i poprowadził żywych ze wzgórza. Gdy weszli na trawniki lśniące od porannej rosy. wschodzące słońce zapaliło blaski w oknach hotelu.
Meredith nagle się zatrzymała.
– Chciałabym jeszcze tu zostać – powiedziała.
– Zaraz do ciebie wrócę – obiecał Hal.
Odprowadziła ich wzrokiem, aż weszli na taras, potem zawróciła nad jezioro. Owinęła się ciaśniej płaszczem. Zmarzły jej palce u nóg i rąk, oczy łzawiły od chłodu.
Wszystkie formalności załatwione. Nie chciała wyjeżdżać z Domaine de la Cade, ale wiedziała, że już na nią czas. Jutro o tej porze będzie w drodze do Paryża. A we wtorek, trzynastego listopada, wsiądzie da samolotu i nad Atlantykiem poleci do domu. Potem będzie musiała postanowić, co dalej.
Zdecydować, czy istnieje szansa na przyszłość z Halem.
Powiodła wzrokiem po uśpionej wodzie o powierzchni gładkiej jak lustro. Rzuciła okiem na przylądek, przyjrzała się kamiennej ławie obok grobów. Wydało jej się, że widzi tam jakąś postać. Niematerialny zarys sylwetki w zielonej sukni z szeroką białą wstawką. Suta spódnica, bufiaste rękawy, smukła talia. Rozpuszczone włosy, lśniące miedzią w promieniach słońca. Za nią siwe drzewa, powleczone szronem, połyskiwały, jakby je ktoś wykuł w metalu.
Czy rzeczywiście słyszała muzykę? Nie miała pewności. Może dźwięki dobywały się spod ziemi, a może z głębi jej serca. Nuty znane ze starego pergaminu, zapisane w powietrzu.
Stała w milczeniu, patrząc i czekając. Wiedząc, że to już ostatni raz. Po wodzie przemknęło lśnienie. To Leonie uniosła rękę. Zarys szczupłego ramienia na tle białego nieba. Smukłe palce obciągnięte rękawiczką.
Meredith pomyślała o talii tarota. O kartach namalowanych przez Leonie ponad sto lat temu, o obrazach, które opowiedziały jej historię ludzi ukochanych przez miedzianowłosą dziewczynę. W Halloween. gdy Hal składał zeznania na posterunku policji, gdy nie milkły telefony, gdy Shelagh O'Donnell dochodziła do siebie w szpitalu, a ciało Juliana zabrano do kostnicy. Meredith dyskretnie zakopała karty, ukryte w kuferku na przybory do szycia, tam gdzie je znalazła. W leśnej kryjówce.
Podobnie jak pergamin z utworem „Grobowiec 1891", one także należały do ziemi.
Obraz dziewczyny na cyplu rozpływał się i bladł.
Odchodziła.
Leonie została na ziemi, bo szukała sprawiedliwości. Musiała odczekać, aż historia znajdzie swój finał i zostanie opowiedziana do końca. Teraz wreszcie mogła spocząć w spokoju, w cichej ziemi, którą pokochała z całego serca.
Wrócił Hal. Stanął przy Meredith.
– Jak się czujesz? – spytał miękko.
Niech odpoczywają w spokoju. Niech śpią snem wiecznym.
Wiedziała, że Hal nie wszystko rozumie. Przez ostatnie dni bardzo dużo rozmawiali. Opowiedziała mu, co się wydarzyło, nie kryła niczego z faktów, które doprowadziły do sceny na polanie. O Leonie, o wróżeniu z kart tarota w Paryżu, o namiętności sprzed stu lat, która odebrała życie tylu osobom, o demonie i muzyce miejsca, gdzie kiedyś stał grobowiec, o tym, jak coś kazało jej przyjechać do Domaine de la Cade. Wszystko się splątało. Legendy, fakty, historia, mity.
– Jak się czujesz? – powtórzył.
– Dobrze. Zupełnie dobrze. Tylko trochę zmarzłam.
Nadal obserwowała cypel. Światło się zmieniało. Ptaki umilkły.
– Jednego ciągle nie rozumiem powiedział Hal, wciskając ręce głęboko w kieszenie. – Dlaczego akurat ty? Jasne, jesteś spokrewniona z Vernierami, jednak mimo wszystko… – Zamilkł, nie bardzo wiedząc, co właściwie chciał powiedzieć.
– Może dlatego, że nie wierzę w duchy – rzekła cicho.
W jednej chwili zapomniała o Halu, o mrozie, o bladym fioletowym świetle w dolinie rzeki Aude. Widziała tylko twarz dziewczyny siedzącej na ławie po drugiej stronie jeziora. Filigranowa postać zlewała się z tłem, z pobielonymi drzewami, ze szronem. Odpływała. Już tak niewiele jej zostało. Zarys falował, znikał. Jak echo dźwięku.
Światło przerodziło się w szarość, ona w biel, a ta w nicość.
Meredith uniosła rękę w geście pożegnania. Połyskliwy kształt zniknął. Nie zostało nic.
Wolno opuściła dłoń.
Requiescat in pace.
Wreszcie wszystko stało się ciszą, przestrzenią.
– Na pewno nic ci nie jest? – spytał Hal. W jego głosie brzmiała wyraź
na troska.
Meredith kiwnęła głową.
Jeszcze kilka minut stała bez ruchu, wpatrując się w pustkę. Jakoś nie miała ochoty odchodzić. Wreszcie zaczerpnęła głęboko powietrza i wzięła Hala za rękę. Ciepłą, z krwi i kości.
– Wracajmy.
Odwrócili się i ramię w ramię ruszyli w stronę tarasu na tyłach hotelu. Ich myśli biegły zupełnie różnymi ścieżkami. Hal marzył o gorącej kawie. Meredith wspominała Leonie. Wiedziała, że będzie za nią tęsknić.
KODA
Trzy lata później
Niedziela, 31 października 2010
– Dobry wieczór państwu. Nazywam się Mark. Mam zaszczyt powitać panią Meredith Martin.
Rozległy się żarliwe, choć niezbyt huczne oklaski, po czym w niezależnej księgarence zapadła cisza. Hal, siedzący w pierwszym rzędzie, uśmiechem dodał Meredith odwagi. Na samym końcu salki, z rękoma założonymi na piersi, stał wydawca. Uniósł do góry kciuk.
– Jak państwo zapewne wiedzą – podjął kierownik – pani Martin napi
sała wydaną w zeszłym roku wyjątkową biografię francuskiego kompozy
tora, Claude"a Debussy'ego, nagrodzoną entuzjastycznymi recenzjami.
Natomiast raczej nie wiedzą państwo, że…
Meredith znała Marka od lat. Miała koszmarne przeczucie, że przyjaciel zacznie przemówienie od Adama i Ewy, zaznajomi słuchaczy z jej losami w szkole podstawowej, następnie w liceum i na uniwersytecie, i dopiero potem, być może, zdoła poruszyć temat książki.
Pozwoliła sobie na błądzenie myślami po znajomych ścieżkach. Przywołała w pamięci wszystkie zdarzenia, które doprowadziły ją do tego punktu. Trzy lata badań, zbierania dowodów, sprawdzanie po sto razy każdego drobiazgu, dopasowywanie elementów historii Leonie, a jednocześnie starania, by złożyć biografię Debussy'ego u wydawcy w ustalonym terminie.
Nie udało jej się dowiedzieć, czy Lilly Debussy rzeczywiście odwiedziła Rennes-les-Bains, ale dwie najważniejsze dla niej opowieści splotły się niespodziewanie w znacznie wcześniejszym okresie. Vernierowie i rodzina Debussych mieszkali w tym samym budynku przy rue de Berlin, byli sąsiadami. A odwiedziwszy grób kompozytora na Cimetiere de Passy w szesnastym arrondissement, gdzie spoczęły również takie sławy jak Manet, Morisot, Faure i Andre Messager, odnalazła pod drzewem, w zacisznym kącie cmentarza, mogiłę Marguerite Vernier.
Rok później, gdy przyjechała do Paryża z Halem, złożyła na niej kwiaty.
Wiosną dwa tysiące ósmego roku, od razu po oddaniu wydawcy biografii kompozytora, skupiła się na badaniach dotyczących Domaine de la Cade i wydarzeń, które spowodowały, że jej rodzina wyemigrowała z Francji do Ameryki.
Zaczęła od Leonie. Im więcej dowiadywała się o Rennes-les-Bains. im lepiej zaznajamiała się z teoriami dotyczącymi losów Sauniere'a oraz Rennes-le-Chateau, tym bardziej utwierdzała się w przekonaniu, że Hal ma rację. Cała afera z wizygockim skarbem stanowiła przykrywkę mającą odciągnąć uwagę od tego, co działo się w Domaine de la Cade. A trzy ciała, odkryte w latach pięćdziesiątych dwudziestego wieku w ogrodzie za willą duchownego w Rennes-le-Chateau, powiązane były z wydarzeniami z trzydziestego pierwszego października tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego siódmego.
Podejrzewała, że był to Victor Constant, morderca Marguerite i Anatola Vernierów. Istniały dokumenty wskazujące, że w tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym pierwszym uciekł do Hiszpanii, gdzie w kilku klinikach leczono u niego trzecie stadium syfilisu. Wrócił do Francji jesienią tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego siódmego. Drugi trup to zapewne służący Constanta. Z pewnością znajdował się wśród osób, które napadły na dom. Oficjalnie jego zwłok nie odnaleziono. Trzecie ciało nastręczało najwięcej trudności. Charakteryzował je zdeformowany kręgosłup i nienormalnie długie ramiona przy niskim wzroście.
Kolejnym zastanawiającym zdarzeniem była śmierć proboszcza z parafii w Coustaussie. Mężczyzna ten, Antoine Gelis, został zamordowany tej samej nocy: trzydziestego pierwszego października. Był samotnikiem. Teoretycznie jego zgon wiązał się z wydarzeniami w Domaine de la Cade jedynie za sprawą daty. Przypadkowa zbieżność. Uderzono go pogrzebaczem, a potem zmasakrowano siekierą. „Courner d'Aude" doniósł, że miał na głowie czternaście ran. Głębokie uszkodzenia czaszki.
Padł ofiarą okrutnej i pozornie bezsensownej zbrodni, pozbawionej motywu. Zabójców nie odnaleziono. Wszystkie miejscowe gazety opowiadały o tym zdarzeniu, przytaczając identyczne szczegóły. Po zabiciu starego księdza mordercy ułożyli ciało na plecach i złożyli ręce ofiary na piersiach. Dom został splądrowany, otwarto sejf. tyle że ten. według słów kuzyna, który dbał o duchownego, i tak był pusty. Nic nie zginęło.
Meredith, zagłębiwszy się w poszukiwania nieco solidniej, odkryła w doniesieniach prasowych jeszcze dwa niby nic nieznaczące drobiazgi. Po pierwsze, tego samego popołudnia plebanię w Coustaussie odwiedziła dziewczyna, której opis pasował do Leonie Vernier. I zostawiła wiadomość na piśmie. A po drugie, między palcami lewej dłoni zamordowanego tkwiła karta tarota.
Karta numer XV. Le Diable.
Dowiedziawszy się tego, Meredith odświeżyła sobie w pamięci wszystko to, co się działo w ruinach grobowca, i w końcu uznała, że diabeł, za pośrednictwem swojego sługi. Asmodeusza, odebrał, co mu się należało.
Tajemnicą pozostało, kto umieścił kuferek Leonie z oryginalnymi kartami na powrót w leśnej kryjówce. Meredith oczyma wyobraźni widziała, jak Louis-Anatole wraca ukradkiem do Domaine de la Cade i pod osłoną nocy, oddając hołd pamięci ciotki, ukrywa karty we właściwym miejscu. Z drugiej strony, rozum podpowiadał jej, że zrobił to raczej niejaki Audric Baillard, którego roli w całej historii nie potrafiła do końca rozszyfrować.
Informacje genealogiczne okazały się łatwiejsze do zdobycia. Z pomocą urzędniczki z magistratu w Rennes-les-Bains, która okazała się równie pomysłowa, jak uprzejma, latem i wczesną jesienią dwa tysiące ósmego roku Meredith poznała losy syna Izoldy i Anatola. Louis-Anatole dorósł pod opieką Audrica Baillarda w niewielkiej miejscowości Los Seres w górach Sabarthes. Nigdy nie wrócił do Domaine de la Cade, więc majątek obrócił się w ruinę. Jeśli chodzi o samego Baillarda, zapewne był to ojciec lub dziadek owego Audrica S. Baillarda, który wydał „Diables et Esprits Malefiąues et Phantómes de la Montagne ".
W tysiąc dziewięćset czternastym Louis-Anatole Vernier oraz Pascal Barthes, lokaj z Domaine de la Cade, zaciągnęli się do francuskiej armii. Pascal zdobył wiele odznaczeń, lecz nie przeżył wojny. Louis-Anatole przetrwał i po zawarciu pokoju, w roku tysiąc dziewięćset osiemnastym, wyjechał do Ameryki, oficjalnie przepisując zaniedbaną posiadłość na krewnych z linii Bousąuetów. Zarabiał na życie, grając na fortepianie na statkach parowych i w wodewilach. Meredith nie dysponowała żadnymi dowodami na poparcie swoich domysłów, ale chciała wierzyć, że zetknął się wtedy z innym muzykiem wodewilowym, który nazywał się Paul Foster Case.
Syn Anatola osiadł pod Milwaukee, w miejscu współcześnie nazywanym Mitchell Park. Dalsze losy tego człowieka stanowiły otwartą księgę. Zakochał się w mężatce, niejakiej Lillian Matthews, urodziła im się córka, Louisa. Romans nie trwał długo, Lillian i Louis-Anatole szybko się rozstali. Meredith nie znalazła żadnych dowodów na to, że ojciec utrzymywał kontakt z córką, choć równocześnie mała nadzieję, iż dyskretnie obserwował jej dorastanie.
Louisa odziedziczyła po ojcu talent muzyczny. Została pianistką, tyle że grała w salach koncertowych, a nie na statkach parowych na Missisipi. Po debiutanckim koncercie przed niezbyt liczną publicznością w Milwaukee podrzucono jej paczuszkę. W środku znajdowała się fotografia młodego człowieka w mundurze oraz utwór na fortepian, zatytułowany „Grobowiec 1891".
W przededniu drugiej wojny światowej Louisa zainteresowała się kolegą muzykiem, wiolonczelistą napotkanym w trasie koncertowej. Jack Martin okazał się człowiekiem lekkomyślnym i niegodnym zaufania, a z obozu jenieckiego w Birmie wrócił uzależniony od narkotyków, cierpiący na halucynacje oraz koszmary. Louisa powiła mu córkę, Jeanette. jednak nie układało im się dobrze, więc gdy w latach pięćdziesiątych Jack zniknął, Louisa raczej po nim nie rozpaczała.
Trzy lata upartych poszukiwań doprowadziły Meredith do teraźniejszości. Louis-Anatole przekazał wnuczce urodę i talent. Kruchy wdzięk oraz wrażliwość odziedziczyła po francuskiej prababce, Izoldzie.
Meredith opuściła wzrok na tylną okładkę książki leżącej na jej kolanach. Na fotografię Leonie, Anatola i Izoldy, zrobioną na rynku w Rennes-les-Bains, w roku tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym pierwszym. To była jej rodzina.
Mark nadal mówił. Hal pochwycił jej spojrzenie i gestem zamarkowal zamykanie ust na zamek błyskawiczny.
Uśmiechnęła się do niego szeroko.
Przeprowadził się do Ameryki w październiku dwa tysiące ósmego roku. Był to dla Meredith najwspanialszy prezent urodzinowy w życiu. Kwestie prawne, dotyczące francuskiego majątku, okazały się dość skomplikowane. Poświadczanie testamentu zajęło dłuższy czas, pojawiły się problemy z ustaleniem dokładnej przyczyny śmierci Juliana Lawrence'a. Nie był to ani zawał, ani udar. Nie znaleziono żadnych urazów, które by mogły zaowocować skutkiem śmiertelnym. Jedynie zagadkowe znaki we wnętrzach dłoni. Wyglądało, jakby jego serce nagle przestało bić.
Gdyby przeżył, postawiono by mu zarzut zamordowania brata i próby zabójstwa Shelagh O'Donnell. W obu wypadkach należałoby się spodziewać procesu poszlakowego, bo w pierwszej sprawie policja nie paliła się do ponownego uruchamiania śledztwa, a Shelagh O'Donnell nie widziała napastnika. Nie było też żadnych świadków.
Nie brakowało natomiast dowodów na defraudacje, których Julian Lawrence dopuszczał się, okradając Domaine de la Cade i zapożyczając się pod zastaw majątku. W jego biurze znaleziono cenne przedmioty z okresu wizygockiego. Wszystkie zostały pozyskane bezprawnie. W sejfie znajdowały się szkice ukazujące miejsca wykopalisk prowadzonych w granicach posiadłości oraz notesy z zapiskami na temat jakiejś szczególnej talii kart tarota. Meredith, przesłuchiwana na ten temat w listopadzie dwa tysiące siódmego roku, przyznała, że dysponuje kopią takiej właśnie talii, ale oryginały ponoć uległy zniszczeniu w czasie pożaru, który pod koniec dziewiętnastego wieku strawił część domu.
W marcu dwa tysiące ósmego Domaine de la Cade została sprzedana. Tonący w długach interes nie przynosił zysków. Hal doszedł do ładu z przeszłością i gotów był do przeprowadzki. Utrzymywał kontakt z Shelagh O'Donnell, która przeniosła się do Quillan i właśnie od niej dostał informację, że pewnemu angielskiemu małżeństwu z dwójką nastoletnich dzieci udało się przekształcić posiadłość w dobrze prosperujący biznes, jeden z najlepszych hoteli rodzinnych na południu.
– Wobec czego, drodzy państwo, proszę o serdeczne oklaski dla Meredith Martin!
Rozległy się brawa i okrzyki, w niemałej części świadczące o uldze, że Mark nareszcie skończył przemowę.
Meredith wzięła głęboki oddech i wstała. Dziękuję ci za bardzo szczegółowe wprowadzenie powiedziała, uśmiechając się do Marka. Miło mi. że mogę tu dzisiaj być. Przeniosła wzrok na zebranych. Pomysł na tę książkę zrodził się w czasie podróży, gdy pracowałam nad biografią Debussy'ego. Poszukiwania zaprowadziły mnie do Rennes-les-Bains, prześlicznego miasteczka w Pirenejach. Tam zaczęłam śledzić losy moich przodków. W rezultacie napisałam powieść, która stanowi próbę dojścia do ładu z duchami przeszłości. – Urwała, zebrała myśli. – Bohaterką jest młoda kobieta, Leonie Vernier. Gdyby nie ona. w ogóle by mnie nie było. – Uśmiechnęła się lekko. – Dedykuję tę książkę mojej matce, Mary. Osobie równie wspaniałej jak Leonie.
Hal podał Mary siedzącej między nim a Billem bielutką chusteczkę. Dzięki niej poznałam muzykę. Ona zachęcała mnie do stawiania pytań i szukania ciągle nowych możliwości. Nauczyła mnie iść raz obraną drogą, niezależnie od przeszkód. – Uśmiechnęła się szeroko i dorzuciła lżejszym tonem: – A co najważniejsze, nauczyła mnie robić fantastyczne latarnie z dyni!
Przyjaciele i rodzina zaśmiali się serdecznie.
Meredith, lekko podenerwowana, odczekała, aż zapadnie cisza. Wtedy otworzyła książkę i zaczęła czytać.
Historia zaczyna się w nekropolii. Pośród alej miasta zmarłych. Na cichych bulwarach, promenadach i w ślepych zaułkach paryskiego cmentarza Montmartre, miejsca oddanego grobowcom i kamiennym aniołom oraz duchom ludzi zapomnianych przez żywych i martwych, zanim jeszcze ostygli w grobach.
Słowa płynęły nad głowami słuchających, stając się częścią zbioru opowieści wygłaszanych w noc Halloween. Towarzyszyły im znajome odgłosy starego budynku. Tu skrzypnęło krzesło, tam zatrzeszczała podłoga, ówdzie zagrała rynna na dachu. Na ulicy odezwał się czasem klakson, ekspres do kawy zabulgotał w kącie. Z baru po sąsiedzku sączyły się melodie grane na pianinie. Nuty przysiadały na klepkach, szukały schronienia w podłodze i suficie.
Głos Meredith przycichł.
Gdyż tak naprawdę historia ta nie zaczyna się od pogrzebu na paryskim cmentarzu, ale od talii kart. Od tarota Verniera.
Zapadła cisza.
A potem wybuchły brawa.
Meredith uświadomiła sobie, że wstrzymuje oddech. Wypuściła powietrze. Podniosła wzrok na zebranych. Przyjaciół, rodzinę, kolegów. Przez ułamek sekundy światło załamało się w szczególny sposób. Zdawało jej się, że widzi dziewczynę o długich miedzianych włosach i zielonych oczach. Stała na końcu salki. Na jej ustach rozkwitł uśmiech.
Odpowiedziała jej uśmiechem. A gdy spojrzała po raz drugi, nikogo tam nie było.
Schyliwszy głowę, pomyślała o duchach, które przeszły przez jej życie. Marguerite Vernier na Cimetiere de Passy. Cmentarz w Milwaukee, niedaleko miejsca, gdzie spotykały się trzy rzeki. Tam został złożony na wieczny odpoczynek jej pradziadek, Louis-Anatole Vernier, francuski żołnierz, obywatel Ameryki. Louisa Martin, pianistka. Jej prochy zostały rozsypane na wietrze. Rodzona matka, pochowana na brzegu jeziora Michigan, w miejscu, gdzie płonie zachodzące słońce. I Leonie, nareszcie spokojnie śpiąca w Domaine de la Cade.
Powietrze, woda, ogień i ziemia.
– Dziękuję – powiedziała, gdy brawa przycichły. – Jestem wam wdzięczna, że przyszliście.