Środa, 31 października 2007
Gdy Meredith obudziła się po raz drugi, Hala już nie zobaczyła.
Dotknęła pustego miejsca. Prześcieradło było chłodne, został tylko zapach i wgłębienie na poduszce. Przy zamkniętych okiennicach wnętrze spowijał półmrok, zegarek wskazywał ósmą. Najwidoczniej Hal nie chciał, żeby ktoś go zobaczy! wychodzącego z jej pokoju. Przyłożyła dłoń do policzka, jakby na skórze zostało wspomnienie pożegnalnego pocałunku, którego nie pamiętała.
Czas jakiś leżała wtulona w kołdrę, myśląc o kochanku, o jego cieple, o namiętności, o pożądaniu i o uczuciach, jakie w niej obudził. Potem jej myśli popłynęły ku Leonie, dziewczynie o miedzianych włosach.
„Nie mogę zasnąć".
Słowa ze snu. słyszane, choć niewypowiedziane. Wrażenie żalu, niepokoju. Leonie czegoś od niej chciała.
Meredith wstała. Wciągnęła na stopy grube skarpety. Obok krzesła. gdzie Hal wieczorem zostawił ubranie, znalazła jego sweter. Przytuliła do niego twarz, wdychając znajomy zapach. Włożyła spodnie od dresu – i ten sweter. Za duży, zbyt obszerny, workowaty. Sweter Hala.
Zerknęła na portret w ramce. Brązowawa fotografia żołnierza, prapra-dziadka Verniera, tkwiła w rogu, tak samo jak poprzedniego wieczoru. Wreszcie oderwane fragmenty rzeczywistości zaczynały się układać w sensowną całość.
Najpierw trzeba sprawdzić, czy Anatol Vernier się ożenił. Łatwiej powiedzieć niż zrobić. I dowiedzieć się, co jego oraz Leonie Vernier łączyło z Izoldą Lascombe. Czy zamieszkali w Domaine de la Cade w tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym pierwszym roku, wtedy gdy uwieczniono ich na fotografii? Czy też byli jedynie jesiennymi gośćmi? Niestety, zdążyła się już przekonać podczas wczorajszych poszukiwań w Internecie, że zwykli ludzie nie wyskakują z wyszukiwarki jak diabeł z pudełka. Trzeba by szperać na stronach poświęconych genealogii, znać nazwiska i daty. miejsce urodzenia i śmierci.
Włączyła komputer, zalogowała się do sieci. Z żalem stwierdziła brak nowych wiadomości od Mary, choć w zasadzie trudno było się ich spodziewać tak szybko. Wystukała list adresowany na skrzynkę w Chapel Hill. Opowiedziała w nim o swoich osiągnięciach z ostatnich czterech godzin i poprosiła o sprawdzenie jeszcze kilku spraw. Ani słowem nie wspomniała o Halu. Ani o Leonie. Nie widziała najmniejszego powodu, żeby martwić Mary. Podpisała list, obiecała na bieżąco dostarczać nowe informacje i kliknęła „Wyślij".
Poczuła chłód, a na dodatek uświadomiła sobie, że chce jej się pić, Z czajnikiem w ręku poszła do łazienki, a potem, czekając, aż woda się zagotuje, czytała tytuły na grzbietach książek ustawionych na półce nad biurkiem. Zainteresowała ją niewielka książeczka, zatytułowana „Diables et Esprits Malefiąues et Phantómes de la Montagne ". Z zaciekawieniem rozchyliła okładki. Na pierwszej stronie znalazła informację, że jest to nowe wydanie pozycji pióra miejscowego autora, Audrica S. Baillarda, który mieszkał w pirenejskiej wiosce Los Seres i zmarł w roku dwa tysiące piątym. Nie dopatrzyła się daty pierwszego wydania, ale z pewnością trzymała w ręku lokalną klasykę. Sądząc po spisie treści, poświęconą górskim legendom.
Książka została podzielona na rozdziały dotyczące odrębnych regionów: Couiza, Coustaussa, Durban, Esperaza, Fa, Limoux, Rennes-les-Bains, Rennes-le-Chateau, Quillan. W części poświęconej Rennes-les-Bains znajdowała się zrobiona około roku tysiąc dziewięćsetnego czarno-biała fotografia Place des Deux Rennes, który wówczas nosił nazwę Place du Perou. Meredith uśmiechnęła się. Znajoma okolica. Potrafiła dokładnie wskazać miejsce pod gałęziami platanes, gdzie niegdyś stał jej przodek.
Czajnik gwizdnął z cicha i wyłączył się z pyknięciem. Zalała wodą saszetkę czekolady na gorąco, wsypała dwie łyżeczki cukru, zamieszała i z kubkiem w jednej dłoni, a książką w drugiej usiadła w fotelu przy oknie.
Opowieści okazały się dość podobne do siebie. Historie o duchach, diabłach i demonach, liczące setki, a może i tysiące lat, powiązane z konkretnymi miejscami w okolicy: Fotel Diabła, Rogata Góra, Diabli Staw. Znała te nazwy z mapy. Wróciła do informacji na pierwszej stronie. Jednak nie. Naprawdę nie było wzmianki o dacie pierwszego wydania. Najnowsze opowiadanie powstało na początku dwudziestego stulecia, ale skoro autor zmarł przed dwoma laty, na pewno zbierał interesujące go historie później.
Baillard pisał jasno i zwięźle, podawał fakty, oszczędnie dozując ozdobniki. W pewnym momencie odkryła wcale pokaźny fragment, poświęcony Domaine de la Cade. Majątek stał się własnością rodu Lascom-be'ów w czasie wojen religijnych, serii konfliktów pomiędzy katolikami a hugenotami, jakie miały miejsce między rokiem tysiąc pięćset sześćdziesiątym drugim a sześćdziesiątym ósmym. Upadły wtedy dawne rody. w ich miejsce pojawili się parvenus, nagrodzeni za lojalność czy to wobec katolickich Gwizjuszów, czy kalwińskich Burbonów.
Jules Lascombe odziedziczył posiadłość po śmierci swojego ojca, Guy Lascombe'a, w roku tysiąc osiemset sześćdziesiątym piątym. Następnie, równo dwadzieścia lat później, ożenił się z Izoldą Labourde, a zmarł w tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym pierwszym.
Proszę bardzo, kolejny fragment układanki znalazł się na właściwym miejscu.
Przyjrzała się nietkniętej zębem czasu Izoldzie, wdowie po Lascombie. Raptem przyszło jej do głowy, że nie widziała jej imienia na grobowcu rodu Lascombe-Bousquetów w Rennes-les-Bains.
Ciekawe dlaczego.
Jeszcze i to trzeba będzie sprawdzić.
Wróciła do czytania. Baillard przeszedł do legend związanych z Do-maine de la Cade. Przez długie lata słyszało się pogłoski o dzikiej bestii, terroryzującej okolice Rennes-les-Bains, porywającej dzieci i napadającej na chłopów. Zostawiała ona po sobie charakterystyczny znak, trzy równoległe nacięcia, ślad pazurów.
Meredith podniosła wzrok. Pomyślała o ranach na twarzy ojca Hala. I o liniach na obliczu figury ustawionej na wizygockim filarze przy wejściu do kościoła w Rennes-le-Chateau. Od razu przypomniał jej się też nocny koszmar. Gobelin nad schodami. Uczucie, że ktoś… coś ją ściga, chrobotanie pazurów i muśnięcie czarnego futra.
Raz, dwa, trzy, Baba-Jaga paaatrzy!
I znów Rennes-les-Bains. Tym razem nazwiska na tablicy upamiętniającej ofiary pierwszej wojny światowej. A wśród nich – Saint-Loup. Wilk.
Przypadek?
Wyciągnęła ręce nad głową, przeganiając chłód i nocne wspomnienia, po czym wróciła do lektury. Między rokiem tysiąc osiemset siedemdziesiątym a osiemdziesiątym piątym doniesienia o zniknięciach i zgonach były bardzo liczne. Potem nastąpił okres względnego spokoju. Plotki ożyły jesienią tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego pierwszego. Ludzie wierzyli, że bestia, którą nazywali demonem, zamieszkała w wizygockim grobowcu, stojącym na terenie Domaine de la Cade. Przez kolejne sześć lat znów mówiło się o morderstwach i niewyjaśnionych porwaniach. Wszystko skończyło się jak nożem uciął w roku tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym siódmym. Autor sugerował, że zakończenie tego okresu jakoś wiązało się z faktem, że spłonęła część domu, a grobowiec został zniszczony.
Zamknęła książkę, zwinęła się w kłębek. Dopijając czekoladę, starała się uporządkować myśli, zrozumieć, co jej nie daje spokoju. Dziwne, że w książce poświęconej miejscowym wierzeniom nie znalazło się ani jedno słowo o tarocie. Autor musiał słyszeć o talii Bousqueta, która nie dość że przedstawiała miejscowe krajobrazy i została wydrukowana w tej okolicy, to jeszcze powstała w czasie, o którym była mowa w książce.
Pominął ten temat celowo?
Raptem znów poczuła znajomy chłód. Zagęszczenie powietrza. Wrażenie czyjejś obecności. Nie w samym pokoju, ale blisko. Przelotne dotknięcie.
– Leonie?
Podniosła się, sama nie wiedząc dlaczego, stanęła przy oknie. Odsunęła długą metalową zapadkę, pociągnęła do siebie skrzydła okna i pchnęła okiennice. Rześkie powietrze owionęło jej skórę, wycisnęło łzy z oczu. Wierzchołki drzew kołysały się. wzdychając do wtóru wiatrowi, który owiewał wiekowe pnie. Niespokojny świat niósł wspomnienie echa muzyki. Nuty dryfowały z nurtem bryzy. Przypominała się melodia tego miejsca.
Kątem oka Meredith dostrzegła jakieś poruszenie. Przyjrzała się uważniej i zobaczyła zwinną, wdzięczną postać w długim płaszczu, z naciągniętym na głowę kapturem. Postać dopiero co wyłoniła się z cienia budynku. Dziewczynie wydawało się, że wiatr przybiera na sile. pędząc łukowatym przejściem w wysokim żywopłocie, otwierającym się na łąki. Na dalekim jeziorku widać było zmarszczki białych fal.
Ledwo naszkicowany kształt, czyste wrażenie, nieokreślona sylwetka trzymała się cienia, przemykając pod spojrzeniem bladego słońca, wychylającego się raz po raz spoza chmur rozrzuconych po różowym niebie. Zdawała się sunąć nad wilgotną trawą, pokrytą cieniuteńką warstewką rosy. W powietrzu unosił się zapach liści, wilgotnej ziemi, jesiennych ognisk. I kości.
Dziewczyna odprowadziła wzrokiem postać w długim płaszczu aż na brzeg jeziorka. Tam zjawa się zatrzymała na niewielkim cyplu. Wtedy Meredith doznała przedziwnego uczucia: wzrok jej się nagle wyostrzył, jakby patrzyła przez obiektyw aparatu z potężnym zbliżeniem. Wydało jej się, że kaptur odsłonił dziewczęcą twarz. Bladą, idealnie symetryczną, o zielonych oczach, które niegdyś błyszczały jak najczystsze szmaragdy. Kolor bez barwy. Gęste miedziane loki spływały aż do wąskiej talii dziewczyny, ubranej w czerwoną sukienkę. Kształt bez formy. Spojrzała Meredith prosto w oczy, przekazując jej swoje nadzieje, obawy i oczekiwania.
A potem odpłynęła w las.
– Leonie? – szepnęła Meredith.
Jakiś czas czekała przy oknie, wpatrując się w miejsce po drugiej stronie jeziora, gdzie przed chwilą stała znajoma postać. Powietrze trwało nieruchomo. Nic nie drgnęło między cieniami.
Wreszcie zamknęła okno.
Jeszcze parę dni temu… Właściwie zaledwie kilka godzin temu byłaby wściekła. Bałaby się najgorszego. Zaglądałaby do lustra i widziałaby w nim twarz Jeanette zamiast własnej.
Teraz już nie.
Nie wiedzieć jak i kiedy wszystko się zmieniło. Miała jasny umysł, czuła się doskonale. Niczego się nie obawiała. Wiedziała, że nie jest wariatką. Widzenia, czy może raczej odwiedziny, układały się w logiczny ciąg, jak melodia. Najpierw twarz pod mostem woda. Na drodze do Sougraigne -ziemia. Tutaj, w hotelu, zwłaszcza w tym pokoju, obecność była najsilniejsza. Powietrze.
Miecze, kolor powietrza, reprezentują świat myśli, inteligencję i rozum. Kielich to świat uczuć, powiązany z wodą. Denary, żywioł ziemi i świat materialny. Brakowało już tylko jednego koloru. Buław związanych z ogniem, energią i konfliktem.
„Karty znają prawdę".
A może kwartet z przeszłości już został skompletowany? Zamknięty ogniem, który zniszczył część Domaine de la Cade przed stu laty?
Wzięła w rękę talię od Laury. Obejrzała uważnie każdą kartę po kolei, przyglądała się obrazkom jak poprzedniego wieczoru, bardzo chciała odkryć ich sekret. Kładąc je, jedną po drugiej na blacie, pozwoliła myślom błądzić swobodnie. Przypomniało jej się, co Hal opowiadał w drodze do Rennes-le-Chateau o tym, jak Wizygoci chowali swoich władców i szlachtę w ukrytych grobach, a nie na cmentarzach. W sekretnych komnatach pod korytami rzek.
Jeżeli oryginalna talia przetrwała pożar i nadal istnieje, ukryta bezpiecznie na terenie Domaine de la Cade, to gdzie, jeśli nie w dawnym wizy-gockim grobie? Grobowiec, o którym pisał Baillard, powstał mniej więcej w tym właśnie czasie. Jeżeli na terenie posiadłości płynęła rzeka, trudno o lepszą kryjówkę.
Słońce wreszcie przebiło się przez chmury.
Meredith ziewnęła. Była trochę mało przytomna, bo niewyspana, ale z drugiej strony, adrenalina zaczęła jej krążyć w żyłach. Zerknęła na zegarek. Hal powiedział, że pani O'Donnell przyjdzie o dziesiątej. Czyli za godzinę.
To dość czasu.
Hal stał pośrodku swojej sypialni w części hotelu, przeznaczonej dla obsługi, i myślał o Meredith.
Gdy pomógł jej zasnąć po nocnym koszmarze, sam całkowicie się rozbudził. Nie chciał zapalać światła, więc w końcu postanowił wrócić do siebie i przejrzeć notatki przed spotkaniem z Shelagh O'Donnell. Zamierzał być dobrze przygotowany.
Zerknął na zegarek. Dziewiąta. Jeszcze godzina do spotkania z Meredith.
Okna jego pokoju wychodziły na południe i wschód, otwierając widok na trawniki, jezioro na tyłach domu oraz kuchnię i teren gospodarczy. Właśnie jeden z portierów wyniósł do śmieci duży czarny worek, drugi palił papierosa, objąwszy się ramionami dla ochrony przed chłodem. Jego oddech wędrował białymi obłoczkami w czyste niebo.
Hal usiadł na parapecie. Po chwili wstat, żeby się napić wody, ale po drodze zmienił zdanie. Nie mógł sobie znaleźć miejsca. Nie powinien oczekiwać, że O'Donnell dostarczy mu odpowiedzi na wszystkie pytania. Miał jednak nadzieję uzyskać od niej informacje na temat nocy, gdy zginął tata.
Może pamiętała coś, co by zmusiło policję do potraktowania sprawy jako podejrzanego zdarzenia, a nie wypadku drogowego.
Przeczesał włosy palcami.
I znów w jego myślach pojawiła się Meredith. Może zabierze go do Stanów? Szalona myśl po drugim dniu znajomości, ale też dawno nie czul czegoś takiego do jakiejś dziewczyny. A w zasadzie nigdy.
A w dodatku nic go właściwie nie zatrzymywało. Ani praca, ani puste mieszkanie w Londynie. Mógł zamieszkać równie dobrze w Ameryce, jak gdziekolwiek indziej. I robić, co mu się żywnie spodoba. Będzie miał pieniądze. Przecież wuj zamierza odkupić jego udziały.
Oby tylko Meredith go zechciała.
Stanął przy oknie, obserwując niespieszne życie hotelu. Założył ręce za głowę i ziewnął. Jakiś samochód toczył się wolno długim podjazdem. Gdy zahamował przed wejściem, wysiadła z niego wysoka, szczupła kobieta o ciemnych włosach. Od razu ruszyła do drzwi.
Dosłownie chwilę później zadzwonił telefon stojący na nocnej szafce. Eloise, recepcjonistka, oznajmiła, że oczekiwany gość właśnie przybył.
– Co?! – krzyknął Hal. – Godzinę wcześniej?
– Mam poprosić, żeby pani zaczekała?
– Nie, nie. To znaczy tak. Chwileczkę. Już schodzę.
Ściągnął marynarkę z oparcia krzesła, susami pokonał dwa biegi służbowych schodów. Na dole przystanął, wsunął ręce w rękawy i zadzwoni! z interkomu.
Meredith zmieniła dresowe spodnie na dżinsy, włożyła bawełnianą koszulkę z długimi rękawami, a na nią beżowy sweter Hala. Stopy wsunęła w buty, chwyciła swoją ulubioną dżinsową kurtkę, szalik i parę wełnianych rękawic. Na dworze jeszcze z pewnością jest chłodno. Już położyła rękę na klamce, gdy zadzwonił telefon.
Dopadła go w dwóch susach.
Na dźwięk głosu Hala zrobiło jej się ciepło na sercu.
– Cześć, jak się masz – powiedziała. Odpowiedź była krótka i nie na temat.
– Już jest.
– Kto, Leonie? – zająknęła się Meredith.
– Co? Nie. Pani O'Donnell. Już przyjechała. Czeka w recepcji. Możesz zejść?
Meredith rzuciła okiem przez okno. Wyprawa nad jezioro będzie musiała poczekać.
– Jasne. Będę za pięć minut.
Zdjęła sweter Hala, włożyła czerwony półgolf, przeczesała włosy i wyszła. Na podeście zatrzymała się, spojrzała w dół. Hal rozmawiał z wysoką ciemnowłosą kobietą, która wydała jej się znajoma. Chwilę potrwało, nim sobie przypomniała, gdzie się spotkały. Na Place des Deux Rennes, wieczorem tego dnia, gdy tu przyjechała, ta kobieta stała oparta o ścianę, paląc papierosa.
– Jaki ten świat mały – mruknęła pod nosem.
Hal rozpromienił się na jej widok.
– Cześć – przywitała go i cmoknęła w policzek. Następnie wyciągnęła
rękę do pani O'Donnell. – Nazywam się Meredith. Przykro mi, że musieliście na mnie czekać.
Kobieta zmrużyła oczy, najwyraźniej miała podobny kłopot, jak Meredith przed chwilą.
– Spotkałyśmy się w dniu pogrzebu – przypomniała dziewczyna. -Przed pizzerią.
– Tak? A, rzeczywiście.
– Powiem, żeby nam przynieśli kawę do baru – powiedział Hal. – Tam będziemy mogli spokojnie porozmawiać.
Po drodze Meredith zadała pani O'Donnell kilka uprzejmych pytań. Jak długo mieszka w Rennes-les-Bains, co ją łączy z tą okolicą, gdzie pracuje… Zwykłe drobiazgi.
Od Shelagh O'Donnell biło nerwowe napięcie. Była chuda, miała niespokojne spojrzenie i ciągle pocierała czubkami palców o kciuk. Meredith dałaby jej nie więcej niż trzydzieści pięć lat, jednak, z drugiej strony, widoczne zmarszczki stanowczo ją postarzały. Sądząc po zachowaniu kobiety. nic dziwnego, że policja nie potraktowała poważnie jej zeznań na temat fatalnej nocy.
Usiedli przy tym samym stoliku w kącie, który zajmowali poprzedniego wieczoru. W dzień panowała tu zupełnie inna atmosfera. Niełatwo było przywołać wspomnienie wina i alkoholowych koktajli, w powietrzu unosił się zapach pasty do podłóg i woń świeżych kwiatów. Przy kontuarze czekała na rozpakowanie sterta pudeł.
– Merci – powiedział Hal, gdy kelnerka postawiła przed nimi tacę z kawą.
W ciszy napełnił filiżanki. O'Donnell podziękowała za mleko. Gdv
wsypywała cukier. Meredith dostrzegła blizny wokół nadgarstków, na które zwróciła uwagę przy pierwszym spotkaniu. Ponownie zaciekawiło ją, skąd się wzięły.
– Przede wszystkim – odezwał się Hal – chciałbym pani podziękować,
że zgodziła się pani ze mną porozmawiać.
Głos miał spokojny, robił wrażenie opanowanego.
– Znałam pańskiego ojca. Był dobrym człowiekiem. Niestety, raczej niewiele mam do powiedzenia.
– Rozumiem, ale byłbym wdzięczny, gdyby mimo wszystko zechciała mi pani poświęcić kilka chwil. Wypadek zdarzył się już ponad miesiąc temu, jednak ciągle mam wątpliwości co do pewnych szczegółów śledztwa. To i owo mi się nie podoba. Mam nadzieję, że opowie mi pani o tamtej nocy. Policja twierdzi, że pani coś słyszała.
Shelagh zerknęła na Meredith, potem na Hala, wreszcie zapatrzyła się w przeszłość.
– Ciągle twierdzą, że Seymour wypadł z drogi, bo był pijany?
– Właśnie z tym nie mogę się pogodzić. Moim zdaniem, nie usiadłby za kierownicą po alkoholu.
Shelagh wyciągała nitkę ze spodni. Była wyraźnie zdenerwowana.
– Jak pani poznała ojca Hala? – spytała Meredith. Chciała zyskać odrobinę zaufania kobiety.
Hal wydal się zdziwiony tym wtrętem, ale dziewczyna lekko pokręciła głową, więc się nie odezwał.
O'Donnell się uśmiechnęła. W tej jednej chwili stała się po prostu ładna. Tak by wyglądała, gdyby życie nie dało jej w kość.
– Wtedy na placu spytała mnie pani co znaczy bien-aime.
– Tak.
– Seymour był właśnie taki. Wszyscy go lubili. A jednocześnie poważali, nawet jeśli nie znali go dobrze. Zawsze był uprzejmy, grzeczny wobec kelnerek i sprzedawców, wszystkich traktował z szacunkiem, zupełnie inaczej niż… Urwała.
Meredith i Hal wymienili spojrzenia. Nie mieli wątpliwości, że Shelagh porównuje zmarłego z jego bratem, Julianem.
– Nie przyjeżdżał tu zbyt często podjęła szybko. Poznałam go, kiedy… Zamilkła, ukręcając guzik od żakietu.
– Tak? – zachęciła ją Meredith.
Shelagh westchnęła.
– Dwa lata temu przechodziłam dość trudny okres w życiu… Pracowałam przy wykopaliskach niedaleko stąd. w Montagnes du Sabarthes. Wplątałam się w nieprzyjemną sprawę. Podjęłam niewłaściwą decyzję. -Przygryzła wargę. – Jednym słowem, od tamtego czasu nie było mi łatwo. Mam kłopoty ze zdrowiem, więc mogę pracować tylko kilka godzin w tygodniu, robię wyceny w ateliers w Couizie. – Odetchnęła głębiej. – Przeniosłam się do Rennes-les-Bains mniej więcej półtora roku temu. Niedaleko stąd, w Los Seres, mieszka z mężem i córką moja przyjaciółka.
– Znam nazwę tej wioski – wtrąciła Meredith. – Stamtąd pochodził pisarz Audric S. Baillard.
Hal uniósł brwi pytająco.
– Właśnie czytałam jego książkę – wyjaśniła dziewczyna. – Pewnie twój tata kupił ją na vide-grenier.
Uśmiechnął się, szczęśliwy, że zapamiętała.
– Tak, tak. Alice była z nim zaprzyjaźniona. – Oczy Shelagh pociemniały. – Ja też go poznałam.
Halowi najwyraźniej coś się przypomniało, ale nadal nie przerywał.
– Miałam kłopoty – ciągnęła O'Donnell – za dużo piłam. – Podniosła wzrok na Hala. – Pańskiego ojca poznałam w barze. A dokładnie, w Couizie. Czułam się bardzo zmęczona, pewnie wtedy też wypiłam jednego za dużo. Zaczęliśmy rozmawiać… Był bardzo miły, wyraźnie się o mnie martwił. Chciał mnie odwieźć do Rennes-les-Bains. Bez żadnych podtekstów. Zgodziłam się. Następnego dnia zajrzał do mnie i razem pojechaliśmy do Couizy po mój samochód. – Pokiwała głową. – Nigdy nie rozmawialiśmy o tamtym wieczorze, ale zawsze jak przylatywał tu z Anglii, zaglądał do mnie na parę chwil.
Pani zdaniem – odezwał się Hal – nie wsiadłby za kierownicę, gdyby coś wypił?
Shelagh skrzywiła się lekko.
– Głowy bym za to nie dała, ale jakoś trudno mi to sobie wyobrazić.
Meredith, słuchając ich, nie mogła się pozbyć wrażenia, że oboje są naiwni. Ludzie często mówią jedno, a robią drugie. Z drugiej strony, ewidentna sympatia i szacunek, jakim Shelagh darzyła ojca Hala, robiły wrażenie.
– Hal dowiedział się od policjantów, że pani słyszała wypadek, tylko
nie zorientowała się w niczym aż do rana – odezwała się cicho. – Czy tak to właśnie było?
Shelagh drżącą ręką podniosła kawę do ust, upiła kilka łyków, po czym ze stuknięciem odstawiła filiżankę na spodeczek.
Szczerze mówiąc, sama nie wiem, co słyszałam. I czy to wszystko razem miało ze sobą cokolwiek wspólnego.
– Jak to?
– Coś słyszałam. Ale nie pisk hamulców albo opon, jak wtedy gdy kierowcy zbyt szybko wchodzą w zakręt. Raczej jakiś hurgot. – Lekko wzruszyła ramionami. – Słuchałam Johna Martyna, „Solid Air". To dość spokojna płyta, ale i tak nic by do mnie nie dotarło zza okna. gdyby nie to. że hałas wszedł mi akurat między dwoma nagraniami.
– O której to było?
– Około pierwszej. Wyjrzałam przez okno, ale nic nie zobaczyłam. Było całkiem ciemno. I zupełnie cicho. Przyjęłam, że ktoś pojechał dalej. Dopiero rano, jak zobaczyłam policję i ambulans, zaczęłam się zastanawiać, czy to przypadkiem nie było to.
Hal najwyraźniej nie miał pojęcia, do czego zmierza pani O'Donnell, Meredith natomiast szybko złapała, o co chodzi.
– Zaraz, zaraz – powiedziała. – O ile dobrze panią zrozumiałam, nie
było widać świateł, tak?
Shelagh kiwnęła głową.
– Mówiła pani o tym na policji?
Hal przeskakiwał wzrokiem z jednej na drugą.
– Nie bardzo rozumiem, dlaczego to takie ważne.
– Może ważne, a może nie – ciągnęła Meredith. – Ale dziwne. Po pierwsze, nawet jeśli twój tata wsiadł za kółko po kieliszku, nie zrozum mnie źle, nie mówię, że tak było, ale nawet gdyby, to naprawdę prowadziłby bez świateł?
Hal ściągnął brwi, zastanawiając się nad tą kwestią.
– Lampy się potłukły – zasugerował.
– Jasne, mogły. Ale wcześniej mówiłeś, że samochód nie był mocno uszkodzony. A poza tym dowiedziałeś się od policji, że pani O’Donnell słyszała pisk hamulców, opon i tak dalej, zgadza się?
Kiwnął głową.
Tymczasem okazuje się, że w zasadzie nic takiego nie słyszała.
– Nadal nie rozu…
– Dwie sprawy. Po pierwsze, dlaczego raport policji jest niezgodny z prawdą? Po drugie, choć przyznaję, to tylko domysły, jeśli twój ojciec faktycznie stracił panowanie nad kierownicą i wypadł z zakrętu, to powinien spowodować całkiem przyzwoity rumor, no i powinno być coś widać. Nie chce mi się wierzyć, że wszystkie lampy natychmiast się potłukły.
Wyraz twarzy Hala uległ zmianie.
– Mówisz mi, że samochód mógł zostać zepchnięty?
– Jest to jakieś wyjaśnienie.
Dłuższy czas patrzyli jedno na drugie. Role się odwróciły. Teraz Hal był nastawiony sceptycznie, Meredith budowała teorię.
– Jeszcze coś – odezwała się Shelagh.
Oboje zwrócili się do pani O'Donnell, o której prawie zapomnieli.
– Jakieś pół godziny później słyszałam drugi samochód. Z powodu tego poprzedniego hałasu wyjrzałam przez okno.
– I…?-zachęcił ją Hal.
– Niebieski peugeot. Kierował się na południe, w stronę Sougraigne. Rano uświadomiłam sobie, że skoro to było już po wypadku, mniej więcej o wpół do drugiej, to jeżeli jechał z miasta, musiał zobaczyć rozbity samochód w rzece. A więc dlaczego nie zawiadomił o tym policji?
Meredith i Hal znów popatrzyli po sobie. Oboje pomyśleli o samochodzie stojącym na parkingu dla obsługi.
– Skąd pani wie, że to był niebieski peugeot? – zapytał Hal obojętnym tonem. – Przecież było ciemno.
Jeżdżę takim samym. Zresztą tutaj większość ludzi ma takie samochody. A poza tym – dodała – przed moim domem stoi latarnia, więc widziałam.
– Co na to policja?
– Nie dopatrzyli się w tym niczego istotnego. – Zerknęła na drzwi. -Bardzo przepraszam, ale muszę się już zbierać. – Wstała.
Meredith i Hal także się podnieśli.
– Proszę pani – odezwał się Hal, wkładając ręce do kieszeni – bardzo
chciałbym panią przekonać, żebyśmy razem pojechali na komisariat w Couizie. Opowiedziałaby tam pani to, co teraz nam.
Shelagh pokręciła głową.
– Czyja wiem… Złożyłam zeznanie.
– Tak, tak, wiem. Ale gdybyśmy pojechali razem… Widziałem raport. Nie ma w nim większości tego, o czym pani powiedziała. – Przesunął ręką po włosach. – Chętnie panią zawiozę. – Wbił w nią spojrzenie niebieskich oczu. – Chcę dociec prawdy. Jestem to winien ojcu.
Shelagh znalazła się w trudnej sytuacji. Najwyraźniej wolałaby w ogóle trzymać się z daleka od policji. W końcu jednak sympatia dla ojca Hala wzięła górę. Kobieta zdecydowanie kiwnęła głową.
Hal odetchnął z ulgą.
– Dziękuję pani – powiedział. – Bardzo pani dziękuję. Podjadę o dwunastej, dobrze? Będzie pani miała czas wszystko sobie przypomnieć. Czy tak będzie dobrze? Ta godzina pani odpowiada?
O'Donnell skinęła głową raz jeszcze.
– Mam teraz kilka spraw do załatwienia… dlatego przyjechałam wcześniej. Ale o jedenastej będę w domu.
– Świetnie. A gdzie pani mieszka?
Na koniec wszyscy troje uścisnęli sobie ręce i w niezręcznym milczeniu, które nie dziwiło w tych okolicznościach, wrócili do holu. Tam Meredith skręciła na schody, a Hal odprowadził panią O'Donnell do samochodu.
Żadne z trojga nie usłyszało cichego kliknięcia, gdy domknięto drzwi, oddzielające bar od biur na tyłach budynku.
Julian Lawrence miał przyśpieszony oddech. Krew waliła mu w skroniach. Wpadł do gabinetu, z hukiem zatrzasnąwszy drzwi, aż zadzwoniło szkło na półkach.
Przeszukał kieszenie marynarki, znalazł papierosy i zapalniczkę. Ręce tak mu drżały, że nie mógł trafić płomieniem w koniec papierosa. Komisarz, co prawda, wspomniał, że ktoś złożył zeznania, Angielka, niejaka Shelagh O'Donnell, ale podobno nic nie widziała. Nazwisko wydało mu się wtedy znajome. Wiedział, że dzwonią, tylko nie wiedział, w którym kościele. Dopóki policja nie traktowała jej poważnie, sprawa nie wydawała się istotna. Powiedzieli mu, że kobieta jest ivrogne, pijaczką.
Nawet dziś rano, kiedy zjawiła się w hotelu, nie od razu dodał dwa do dwóch. Przyczaił się w biurze za barem, bo rozpoznał tę kobietę jako pracownicę jednego z antykwariatów w Couizie. Spodziewał się, że będą rozmawiali o tarocie Bousqueta. Co za ironia losu!
Dopiero kiedy zaczął słuchać, zorientował się, skąd zna nazwisko O'Donnell. W lipcu dwa tysiące piątego zdarzył się wypadek na terenie wykopalisk w górach Sabarthes, ta kobieta miała z nim coś wspólnego. Szczegółów sobie nie przypominał, ale pamiętał, że kilka osób zginęło. między innymi znany miejscowy autor, którego nazwisko również uleciało mu z głowy. Co i tak było bez znaczenia.
Znaczenie miał natomiast fakt, że O'Donnell widziała samochód. Raczej trudno byłoby dowieść, kto jest jego właścicielem, bo w okolicy było dużo pojazdów identycznych z peugeotem Juliana, ale mimo wszystko taki szczegół mógł się okazać języczkiem u wagi. Policja nie traktowała Angielki jako poważnego świadka, jeśli jednak Hal będzie dalej naciskał. wszystko może się zmienić.
Mało prawdopodobne, by O'Donnell powiązała peugeota z Domaine de la Cade, w przeciwnym razie nie przyjechałaby tutaj na rozmowę. Mimo wszystko ryzyko istniało. Wcale niemałe.
Trzeba coś wymyślić. Trzeba coś zrobić. Sytuacja stała się krytyczna, podobnie jak w wypadku niezdrowej ciekawości Seymoura. Julian podniósł wzrok na malowidło nad biurkiem. Stary symbol z tarota, oznaczający nieskończone możliwości. A on czuł się schwytany w pułapkę. Pozbawiony jakiejkolwiek alternatywy.
Na półce pod obrazem znajdowały się przedmioty odkryte podczas wykopalisk na terenie posiadłości. Najwyraźniej zrujnowany grobowiec był rzeczy wiście jedynie tym, na co wyglądał, stertą kamieni i niczym więcej. Natomiast poszukiwania zakrojone na nieco szerszą skalę zaowocowały kilkoma drobiazgami. Był między nimi dość kosztowny, choć uszkodzony zegarek, ozdobiony inicjałami A. V. oraz srebrny wisiorek z dwiema miniaturami w środku. Oba przedmioty wydobyto z grobów nad brzegiem jeziora.
Juliana nie obchodziła teraźniejszość. Nie miał głowy do rozwiązywania problemów. Liczyła się tylko przeszłość. Musiał koniecznie odnaleźć karty.
Podszedł do stojaka na butelki i dla uspokojenia nerwów nalał sobie brandy. Wychylił szklaneczkę jednym haustem, spojrzał na zegarek.
Piętnaście po dziesiątej.
Zdjął marynarkę z haka na drzwiach, wrzucił do ust miętówkę, chwycił kluczyki i wyszedł.
Hal próbował umówić się przez telefon z odpowiednią osobą z komisariatu w Couizie, by przekazać ustalenia pani O'Donnell, więc Meredith nie chciała mu przeszkadzać. Cmoknęła go w policzek i tyle. Podniósł rękę, bezdźwięcznie powiedział: „do zobaczenia", i skupił się na rozmowie telefonicznej.
Meredith zapytała przemiłą recepcjonistkę, gdzie mogłaby pożyczyć łopatę. Eloise, nie dając po sobie poznać, że ta dziwaczna prośba zrobiła na niej jakiekolwiek wrażenie, podsunęła jej myśl, żeby spytała ogrodnika.
– Dziękuję – rzekła z uśmiechem dziewczyna. Okręciła szyję szalikiem i przeszklonymi drzwiami wyszła na taras.
Poranna mgiełka już wyschła, lecz na trawie wciąż błyszczała srebrna rosa. Cały świat skąpany był w ciepłym złotym blasku, spływającym z nieba naznaczonego zaledwie kilkoma różowymi i białymi obłoczkami.
Mocny zapach ognisk, w których palono liście, zawsze jej się kojarzył z Halloween. Głęboko wciągnęła w płuca woń, która nieodmiennie przenosiła ją w czasy dzieciństwa, gdy razem z Mary z namaszczeniem wycinały w dyniach upiorne twarze, podświetlone od środka. Potem przygotowywały kostium, w którym Meredith, razem z całą grupą dzieci, biegała od domu do domu, wołając: „Frykas albo psikus!". Zwykle była przebrana za ducha, ukryta pod białym prześcieradłem z dwiema dziurami na oczy i przerażającą twarzą, wymalowaną czarnym flamastrem.
Lekkim krokiem zbiegła ze schodów na żwirową ścieżkę.
Ciekawe, co Mary teraz robi.
Głupie pytanie. W Stanach minęła właśnie piąta piętnaście, więc Mary z pewnością śpi. Może warto by później do niej zadzwonić, życzyć szczęśliwego Halloween.
Ogrodnika nie znalazła, lecz natknęła się na jego taczki, w których zostawił różne narzędzia. Po chwili wahania zdecydowała się na mały rydel leżący na stercie liści. Wetknęła go do kieszeni.
Wybierała się nad jezioro. Na cypel.
Miała wrażenie, że idzie krok w krok za postacią, którą widziała z okna.
Widziała czy tylko sobie wyobraziła?
Raz i drugi obejrzała się przez ramię na hotel, nawet przystanęła, ciekawa, które to jej okno i czy rzeczywiście mogła widzieć to. co uznała, że widzi, z takiej odległości.
Ominęła jezioro z lewej strony, w pewnym momencie zeszła ze ścieżki i wspięła się nieco pod górę, po trawiastym zboczu, prosto na cypelek. Dokładnie naprzeciwko hotelu. Czyste szaleństwo, ale była przekonana o swojej racji. Dokładnie w tym miejscu stała tamta dziewczyna.
Leonie.
Wytwór wyobraźni.
Znajdowała się tam kamienna ława w kształcie sierpa księżyca, lśniąca od rosy. Meredith przetarła ją rękawiczkami, usiadła. Jak zawsze, gdy widziała głębszą wodę, jej myśli dryfowały ku Jeanette. Wracała świadomość tragicznej decyzji. Obraz matki, z kieszeniami pełnymi kamieni, wchodzącej do jeziora Michigan. Całkiem jak Virginia Woolf O tym Meredith dowiedziała się w gimnazjum. Jej matka pewnie nigdy.
Teraz jednak ze zdziwieniem stwierdziła, że jest całkiem spokojna. Owszem, jak zwykle przy takich okazjach, myślała o matce, lecz serce jej się nie ściskało z żalu, nie miała poczucia winy ani nie było jej wstyd. W tym niezwykłym miejscu, sprzyjającym refleksji, pogrążyła się w spokojnym zamyśleniu. Niedaleko, na wierzchołkach drzew, krakały wrony, z grubego żywopłotu nieco dalej dobiegały ptasie trele, a ona siedziała, oddzielona od budynku hotelu, choć doskonale go widziała – i napawała się chwilą.
Wreszcie postanowiła ruszyć dalej. Przecież jeszcze dwie godziny wcześniej nie mogła się doczekać, kiedy zacznie szukać ruin grobowca. Teraz znalazła na to czas. Hal będzie miał pełne ręce roboty. Nie wróci wcześniej niż o pierwszej.
Wyjęła telefon, sprawdziła, czy ma zasięg. Jak najbardziej. Mimo to po chwili namysłu wsunęła aparat z powrotem do kieszeni. Jeżeli Hal będzie czegoś od niej potrzebował, zna numer.
Ostrożnie stąpając po śliskiej trawie, wróciła na żwirową ścieżkę. Teraz mogła skręcić w prawo, obejść jezioro dookoła i wrócić do hotelu, albo w lewo, i pójść dosyć zarośniętym szlakiem, prowadzącym do bukowego lasu.
Skręciła w lewo. Nie minęło kilka minut, a znalazła się między drzewami. Kręta dróżka prowadziła ją przez miękkie plamy słońca aż do krzyżówki, gdzie w różne strony wiodło kilka szlaków, wszystkie podobne do siebie. Jedne biegły wyraźnie pod górę, inne zdawały się schodzić ku dolinie. Skoro zamierzała odnaleźć wizygocki grobowiec, a potem szukać ukrytych kart, logicznie rzecz biorąc, powinna stawiać raczej na miejsce zapomniane i odludne. W przeciwnym razie talia zostałaby znaleziona dawno temu.
Ruszyła wobec tego ścieżką wiodącą do wąskiej przecinki. Po paru minutach zbocze dziwacznie się zapadło. Szła teraz po zupełnie innym podłożu. Musiała zwolnić i uważać na każdy krok. bo luźne kamienie uciekały jej spod stóp. A tam, gdzie były przysypane suchymi gałęziami i szyszkami, spadało wszystko razem. Wreszcie stanęła na kamiennej platformie, przywodzącej na myśl most. Spod niego wychodziła brązowa wstęga. przecinająca leśną zieleń.
W oddali, na zboczu przeciwległego wzgórza, widać było grupkę me-galitów, wielkich kamieni, odcinających się szarością od jesiennych barw lasu. Hal pokazywał jej te głazy w drodze do Rennes-le-Chateau.
Nagle dotarło do niej, że z tego miejsca widać chyba wszystkie charakterystyczne punkty krajobrazu. Fotel Diabła, Diabli Staw. nazywany inaczej benitier, Rogatą Górę. Mało tego, z łatwością wyszukała wszystkie tła z talii tarota.
Grobowiec zbudowano w czasach wizygockich. Może wobec tego w okolicy znajdowały się inne miejsca pochówku? Rozejrzała się uważnie dookoła. Niby las jak las. Ale ta brązowa wstęga… wyglądała na wyschnięte koryto rzeki!
Zejścia żadnego Meredith nie znalazła, więc z duszą na ramieniu przykucnęła na brzegu naturalnego mostu i spuściła nogi za krawędź. Zawisła na łokciach, odepchnęła się, spadła. Nie było wysoko. Ledwie zadrżało jej serce, a już stopy dotknęły ziemi. Z rozpędu poleciała na kolana, podparła się dłońmi, ale od razu wstała. Ostrożnie ruszyła po kamieniach przysypanych cienką warstwą ziemi, śliskich, jakby były powleczone szronem. Jednocześnie usiłowała przyglądać się okolicy, szukała czegoś szczególnego.
Z początku las wydawał jej się jednolity, z wszędzie jednakowo splątanym poszyciem, w cieniu ociekającym rosą. Ale nieco dalej, tuż przed ostrym zakrętem koryta, zwróciła uwagę na płytkie wgłębienie. Podeszła bliżej. Tkwił tam szeroki płaski kamień, obrośnięty korzeniami drzew i krzewami jałowca o ostrych igłach i fioletowych jagodach. Wgłębienie z pewnością nie pomieściłoby wizygockiego grobu, ale kamień tak czy inaczej nie pasował do tego miejsca. Meredith zrobiła kilka zdjęć aparatem z komórki.
Podeszła blisko, szarpnęła kępę ściółki. Cienkie gałązki były elastyczne i mocne, ale zdołała odsunąć je na tyle, by zajrzeć w zieloną wilgoć.
Natychmiast skoczył jej poziom adrenaliny. Zobaczyła krąg ułożony z ośmiu kamieni. Skądś znała ten wzór. Tylko skąd? Zmrużyła oczy, poszperała w myślach. Tak. Ten sam kształt miała korona z gwiazd na ilustracji przedstawiającej La Force. A na dodatek krajobraz był dokładną kopią tła z tej karty.
Niecierpliwie zanurzyła dłonie w liściach. Szlam, błoto, porosty natychmiast przesiąkły przez wełniane rękawiczki. Wyjęła największy z kamieni. Otarła go do czysta.
Coś podobnego!
Pięcioramienna gwiazda obwiedziona kołem. Znak wymalowany smołą albo czarną farbą.
Symbol denarów. Koloru skarbu.
Zrobiła jeszcze kilka zdjęć, odłożyła kamień na bok. Wyciągnęła z kieszeni łopatkę i zaczęła kopać, zawadzając o kawałki łupku i kamienie. Gdy wyciągnęła jeden z większych, przyjrzała mu się uważnie. Wyglądał na dachówkę. Tylko skąd dachówka tak daleko od domu? Ciekawe.
Metal stuknął o coś większego.
Oby tylko niczego nie uszkodzić. Odrzuciła narzędzie, dalej kopała rękami, odgarniając na boki błoto i różne mieszkające pod ziemią robaki, mnóstwo czarnych żuczków. Zdjęła rękawiczki. Palce były jej oczami.
W końcu wymacała grubą, nawoskowaną tkaninę. Wetknęła głowę pod gałązki, ostrożnie rozsunęła na boki ciemne rogi i zobaczyła kuferek o przecudnym lakowanym wieczku, inkrustowanym masą perłową. Mogła to być szkatułka na biżuterię albo skrzynka na materiały do robótek ręcznych, tak czy inaczej Meredith z pewnością miała do czynienia z przedmiotem pięknym i kosztownym. Na wieku znajdowały się dwa inicjały z mosiądzu. Zmatowiały i przerdzewiały, ale widać je było wyraźnie.
L.V
Leonie Vernier. Nikt inny.
Uchyliła wieko. A jeśli w środku rzeczywiście są karty? Co by to miało znaczyć? Czy w ogóle chciała je zobaczyć?
Nagle zawładnęło nią przemożne wrażenie samotności. Odgłosy lasu, jeszcze przed chwilą stłumione i przyjazne, teraz wydały się uciążliwe, nawet groźne. Wyjęła z kieszeni komórkę, sprawdziła godzinę.
Może zadzwonić do Hala?
Chętnie by usłyszała jakiś ludzki głos. Bardzo chętnie. Zwłaszcza jego głos.
Nie, jednak nie.
Nie chciała mu przeszkadzać podczas spotkania z policją. Po chwili namysłu wysłała SMS i natychmiast tego pożałowała. To się nazywa „działania zastępcze". Do roboty.
Opuściła wzrok na zdobiony kuferek.
„Karty znają prawdę".
Otarła spocone dłonie o dżinsy. Powoli uniosła wieko.
Pudełko było pełne nitek, wstążek i włóczek. Po wewnętrznej stronie pokrywy tkwiły igły i szpilki. Niecierpliwie, palcami lekko zesztywniałymi z zimna, wyciągnęła garść motków i szpulek. Wetknęła dłoń do środka. Rozgarnęła na boki jakąś tkaninę.
Tak.
To one. Zobaczyła rewers wierzchniej karty. Zieleń z delikatnym wzorem splątanych złotych i srebrnych nici. Tylko tutaj kolor był bledszy, najwyraźniej malowany pędzelkiem, a nie drukowany. Przeciągnęła po karcie palcem. Szorstka. Raczej pergamin, a nie karton powleczony plastikiem.
Meredith zebrała w sobie całą odwagę. Policzyła do trzech i odwróciła kartę.
Spojrzała na nią własna twarz. Karta numer XI. La Justice.
Przypatrywała się obrazkowi, a w jej głowie rodził się szept. Zupełnie inny niż głosy, które prześladowały jej matkę. Miękki, miły głos, znany ze snu. Zatrzepotał między konarami jesiennych drzew.
„Tutaj, w tym miejscu, czas odpływa ku wieczności".
Meredith wstała.
W zasadzie powinna zabrać karty do hotelowego pokoju. Obejrzeć je w przyzwoitych warunkach, z notesem pod ręką i laptopem pod drugą. Porównać z reprodukcją.
Tyle że znów usłyszała głos Leonie. Na zakręcie czasu cały świat skurczył się w tym jednym miejscu. Zapach ziemi, piasek za paznokciami, wilgoć przesiąkająca w kości.
Ale czuła, że to nie jest to miejsce.
Bo coś ją wołało głębiej między drzewa. Wiatr się wzmagał, przybierał na sile, niósł coś więcej niż odgłosy lasu. Muzykę. Słyszalną i niesłyszalną zarazem. Pasmo melodii w szeleście opadłych liści, w stukaniu bukowych gałązek, w pieśni wiatru. Pojedyncze nuty, żałobne zawodzenie w tonacji minorowej.
A w głowie słowa prowadzące do zrujnowanego grobowca.
Aici lo tenis s'en va res l'Eternitat.
Julian zostawił samochód na parkingu na przedmieściach Rennes-les-Bains. Nie zamknął go solidnie, tylko zatrzasnął drzwiczki. Wolnym krokiem przeszedł na Place des Deux Rennes, przeciął go po skosie i wszedł w uliczkę, gdzie mieszkała ta cała O'Donnell.
Zrobiło mu się gorąco, więc rozluźnił krawat. Im dłużej myślał o ostatnich wypadkach, tym bardziej się martwił. A przecież chciał tylko znaleźć karty. Nie mógł tolerować niczego, co by mu w tym przeszkadzało, co by go wstrzymywało. Nic mu nie przeszkodzi.
W zasadzie nie zastanawiał się, co jej powie. Wiedział tylko, że nie pozwoli jej jechać z Halem na komisariat.
Skręcił za róg i od razu ją zobaczył. Siedziała po turecku na niskim murku, oddzielającym jej ogród od pustej drogi, ciągnącej się wzdłuż rzeki. Paliła papierosa i gwałtownie machała rękami. Rozmawiała przez telefon.
Co ona tam znowu gada?
Zatrzymał się, raptem dziwnie oszołomiony. Już słyszał jej głos. zgrzytliwy akcent, płaskie samogłoski. Jednostronna konwersacja, stłumiona pulsowaniem krwi w uszach.
Krok bliżej.
O'Donnell wstała, przeszła na taras. Pochyliła się i gwałtownym ruchem zgasiła papierosa w srebrnej popielniczce. Przysiadła na niskiej ławie.
Usłyszał kilka słów.
– Muszę opowiedzieć o samochodzie.
Julian oparł się ręką o ścianę. W ustach miał sucho, do tego cierpki, przykry smak. Musiał się napić. Bezmyślnie potoczył spojrzeniem dookoła. Jego wzrok padł na gruby kij, wystający z żywopłotu. Chwycił, pociągnął.
A tamta ciągle gadała, kłamstwo za kłamstwem.
Lepiej niech się zamknie.
Zamachnął się i przyrżnął jej z całej siły. Trafił w głowę.
Shelagh O'Donnell krzyknęła.
Uderzył drugi raz, żeby przestała wrzeszczeć.
Przewróciła się na bok.
Wreszcie zapadła cisza.
Julian rzucił kostur. Jakiś czas stał bez ruchu, jak obrócony w kamień. Potem dotarło do niego, co zrobił. Przerażony, nie do końca wierząc własnym oczom, kopnął kij pod żywopłot i puścił się biegiem.