CZĘŚĆ V. Domaine de la Cade Wrzesień 1891

ROZDZIAŁ 34

Poniedziałek, 21 września 1891


Leonie ziewnęła i otworzyła oczy. Przeciągnęła się, wyprostowała szczupłe ramiona nad głową, a potem ułożyła się wygodniej na miękkich białych poduszkach. Chociaż wieczorem przesadziła z blanquette de Li-moux, spała doskonale. A może właśnie dlatego?

Pokój Żółty w świetle dnia przedstawiał się bardzo ładnie. Jakiś czas leżała spokojnie, przyglądając mu się z przyjemnością i wsłuchując w rzadkie odgłosy, mącące wiejską ciszę – ptasie trele, szum wiatru trącającego gałęzie, jakieś szmery. Och, znacznie milsza pobudka niż o szarym brzasku w Paryżu, przy wtórze metalicznych zgrzytów, dobiegających z dworca Saint-Lazare.

O ósmej Marieta przyniosła tacę ze śniadaniem. Postawiła ją na stoliku przy oknie, a następnie odciągnęła zasłony, wpuszczając do pokoju załamane przez szybki promyki słońca. Na błękitnym niebie, nad fioletowymi paskami płynęły kremowe obłoczki.

– Dziękuję, Marieto. Nie będę potrzebowała pomocy.

– Tak, madomaisela.

Leonie odrzuciła kołdrę, usiadła na łóżku i wymacała stopami ranne pantofle. Wstała, spryskała twarz wodą, włożyła niebieski kaszmirowy pe-niuar i usiadła przy stoliku pod oknem. Czuła się jak wielka dama. Nieczęsto zdarzało jej się jeść śniadanie w sypialni. Jedynie wówczas, gdy mamę odwiedzał pan du Pont.

Uniosła pokrywę dzbanka z gorącą kawą, uwalniając, jak dżinna z czarodziejskiej lampy, rozkoszny aromat świeżo zmielonych ziaren. Obok stał dzbanuszek mleka z pianką i miseczka kostek cukru. Przy niej srebrne szczypce. Pod wyprasowaną lnianą serwetką dziewczyna znalazła talerz jeszcze ciepłego białego chleba ze złocistą skórką. Posmarowała go cudownie kremowym masłem, a potem miała do wyboru trzy różne dżemy, każdy w osobnej miseczce z porcelany. Oprócz kawy mogła się napić także kompotu jabłkowego.

Jedząc, patrzyła na ogród. Nad doliną zawisła siwa mgła. Tuż nad Wierzchołkami drzew. Bliżej pięknie utrzymane trawniki wygrzewały się w pierwszych promieniach wrześniowego słońca. Po wietrze, który się srożył poprzedniego dnia, nie zostało ani śladu.

Włożyła gładką wełnianą spódnicę oraz bluzkę ze stójką, wzięła w rękę broszurkę, którą Anatol wyszukał dla niej poprzedniego wieczoru i wyruszyła do biblioteki. Miała zamiar sama ją zwiedzić, rozejrzeć sie wśród zakurzonych stert i lśniących rzędów najróżniejszych opasłych tomiszczy. Gdyby ktoś podważał jej prawo do przebywania w bibliotece, choć nie widziała takiego powodu, skoro Izolda wyraźnie prosiła gości, by się w Domaine de la Cade czuli jak w domu, miała usprawiedliwienie: zamierzała odłożyć na miejsce książeczkę pana Baillarda.

Wyszedłszy na korytarz, odniosła wrażenie, że cały dom jeszcze śpi. Żadnego ruchu, szczękania naczyń, pogwizdywania z sypialni Anatola, który nieodmiennie w ten sposób umilał sobie poranną toaletę, nic. Hol na parterze także był całkiem pusty, choć zza drzwi prowadzących do pomieszczeń gospodarczych dobiegały jakieś głosy.

Biblioteka znajdowała się w południowo-zachodnim rogu domu. Docierało się do niej kilkoma mniejszymi korytarzami między salonem a gabinetem. Doprawdy dziwne, że Anatol w ogóle zdołał tam wczoraj trafić. Czasu miał niewiele.

Ostatni korytarz był jasny i dość szeroki, by pomieścić kilka przeszklonych gablot na ścianach. W pierwszej wystawiono porcelanę z Marsylii oraz Rouen, w drugiej niewielki i z pewnością bardzo stary couirasse, a więc pancerz, a także dwie szable, floret podobny do tego, którym z lubością fechtował się Anatol i muszkiet. W trzeciej, najmniejszej, wyeksponowano na niebieskim aksamicie całą kolekcję odznaczeń i wstęg wojskowych. Nic nie zdradzało, kto został nimi nagrodzony, toteż Leonie przyjęła, że należały do wujka Jules'a.

Uchyliła drzwi do biblioteki tylko na tyle, by się przez nie prześliznąć. Natychmiast gdy tylko weszła do wnętrza, ogarnął ją spokój i nastrój skupienia. W powietrzu unosił się zapach pszczelego wosku i atramentu oraz przykurzonych bibularzy. Pomieszczenie było znacznie większe, niż oczekiwała, z oknami wychodzącymi na północ i na zachód. Kotary z ciężkiego niebieskiego brokatu, mieniącego się złotem, opadały fałdami na posadzkę spod samego sufitu. Stukanie jej obcasów wsiąkło w gruby owalny dywan, leżący pośrodku. Stał na nim wysoki stół, na którym dałoby się rozłożyć nawet najbardziej opasłe tomisko. Na blacie pysznił się kałamarz, obok niego pióro na skórzanej podkładce do pisania – oraz świeża suszka.

Leonie rozpoczęła poszukiwania od najdalszego kąta. Półka za półką, rząd za rzędem czytała nazwiska autorów i tytuły na grzbietach książek, przesuwając palcem po skórzanych oprawach. Od czasu do czasu, gdy któraś pozycja szczególnie ją zaciekawiła, przyglądała się jej uważniej.

W ten sposób znalazła przepiękny mszał z podwójnym, bogato zdobionym klipsem, wydrukowany w Tours. Wewnętrzne strony okładki ozdobiono pysznym, zielono-złotym wzorem, a poszczególne strony oddzielono cieniuteńkimi pergaminami. Na stronie tytułowej odczytała ręcznie wpisane imię i nazwisko swojego zmarłego wuja. Pod spodem widniała data jego bierzmowania.

Na kolejnej półce odkryła pierwsze wydanie „Voyage autour de ma chambre" Maistre'a. Książka była zniszczona, miała pozaginane rogi i połamaną okładkę, całkiem odmiennie niż nietknięty egzemplarz Anatola. W innym miejscu natknęła się na kolekcję wydań związanych z religią oraz dzieł żarliwie występujących przeciwko wierze, jakby jedne z drugimi miały się wzajemnie równoważyć.

Na półkach poświęconych współczesnej literaturze francuskiej znalazła komplet „Rougon-Macąuartów" Zoli, a oprócz tego – Flauberta, Maupassanta i Huysmansa – innymi słowy, wiele imponujących tekstów intelektualnych, do których Anatol na próżno ją zachęcał. Nawet pierwsze wydanie powieści „Czerwone i czarne" Stendhala. Było tam także kilka dzieł w tłumaczeniach, ale nic, co by jej szczególnie przypadło do gustu, może poza przekładami Baudelaire'a, który wziął na warsztat dzieła Edgara Allana Poego. Za to, niestety, nic a nic autorstwa pani Radcliffe albo pana Le Fanu.

Nudy.

W innym kącie stanęła przed półkami, na których zgromadzono książki poświęcone lokalnym wydarzeniom historycznym. Zapewne właśnie tam Anatol wynalazł książeczkę pana Baillarda. Dziwna atmosfera panowała w tym ciemnawym zakątku. Zakurzona wilgoć, dławiąca w gardle.

Leonie rzuciła okiem na rzędy grzbietów, szybko znalazła literę B, ale ze zdziwieniem stwierdziła, że na półce nie ma wolnego miejsca. Mimo wszystko wetknęła cienką książeczkę tam, gdzie jej zdaniem powinna stać. Wykonawszy zadanie, odwróciła się do drzwi.

Dopiero wtedy zauważyła, wysoko na ścianie, na prawo od drzwi, cztery przeszklone gabloty, pełne woluminów, które najpewniej uznano za cenniejsze niż pozostałe. Ponieważ w bibliotece znajdowała się schodkowa drabinka na kółkach, przymocowana do mosiężnej poręczy, pozostało jedynie skorzystać z okazji. Dziewczyna musiała pchnąć z całej siły, żeby ruszyć konstrukcję z miejsca, ale potem poszło już gładko. Ustawiła schodki w najdogodniejszym punkcie i – ostrożnie, mimo taftowych halek, krępujących ruchy, wspięła się na przedostatni stopień. Przyciskając kolana do krawędzi ostatniej deski, zajrzała do gabloty. Niewiele zobaczyła, bo w środku panowały egipskie ciemności, a w szybie odbijały się wysokie okna, dopiero gdy osłoniła twarz rękami, zdołała odczytać napisy na grzbietach.

Na pierwszym widniało nazwisko autora Eliphas Levi oraz tytuł: „Dogme et rituel de la haute magie". Zaraz obok „Traite methodique de Science Occulte". Półkę wyżej jeszcze kilka dzieł Papusa, a obok inne nazwiska: Court de Gobelin, Etteilla i MacGregor Mathers. Nie czytała żadnego z tych autorów, ale wiedziała, że są okultystami uważanymi za wywrotowców. Regularnie pisywały o nich gazety i periodyki.

Już miała zejść, gdy jej uwagę przyciągnął tomik oprawiony w czarną skórę, ani szczególnie zdobiony, ani bogaty, ustawiony okładką, nie grzbietem w stronę szkła. Na niej złotymi literami wyryto nazwisko jej wuja, a pod nim tytuł: „Les Tarots".

ROZDZIAŁ 35

Paryż


Zanim niechętny świt, spętany sinym dymem, zajrzał do biur komisariatu policji w ósmej dzielnicy przy rue de Lisbonne, wszyscy już byli poirytowani.

Ciało kobiety zidentyfikowanej jako madame Marguerite Vernier zostało znalezione krótko po dwudziestej pierwszej, w niedzielę, dwudziestego września. Policję zawiadomiono o fakcie morderstwa z jednej z nowych publicznych budek telefonicznych na rogu rue de Berlin i rue d'Amsterdam. Dzwonił jakiś reporter z „Le Petit Journal".

Wziąwszy pod uwagę fakt, że zmarła była powiązana z bohaterem wojennym, generałem du Pont, sprawę złożono w ręce prefekta Laboughe'a, który został specjalnie w tym celu wezwany z wiejskiej posiadłości.

Wmaszerował do komisariatu wściekły jak wszyscy diabli i rzucił na biurko inspektora Thourona plik porannych gazet.

– Co to ma znaczyć?! – zagrzmiał, wskazując palcem tytuły wołające: „Morderstwo Carmen!", „Bohater wojenny zatrzymany!", „Sprzeczka kochanków kończy się zabójstwem!".

Thouron wstał, z szacunkiem przywitał szefa, po czym zdjął inne gazety z jedynego krzesła, na którym jeszcze można było usiąść w dusznym, ciasnym pomieszczeniu. Bez przerwy czuł na sobie palące spojrzenie przełożonego. Wreszcie prefekt usiadł, zdjął jedwabny cylinder i oparł dłonie na główce laski. Drewniane oparcie krzesła skrzypnęło ostrzegawczo, ale się nie poddało.

– I cóż, Thouron? – zapytał prefekt, gdy tylko inspektor wrócił na swoje miejsce. – Jak pan mi to wytłumaczy? Skąd znają szczegóły? Czy któryś z pańskich ludzi nie potrafi utrzymać języka za zębami?

Po inspektorze widać było, że w nocy nie zmrużył oka. Pod oczami miał sine cienie, wąs mu opadł smętnie, a na brodzie pojawiła się kłująca szczecina.

– Nie przypuszczam, proszę pana – odrzekł. – Reporterzy byli na miejscu przed nami.

Laboughe przyjrzał mu się spod siwych krzaczastych brwi.

– Dostali cynk?

– Tak sądzę.

– Od kogo?

– Żaden nie powie. Jeden z gendarmes podsłuchał rozmowę między dwoma sępami, z której wynikało, że w niedzielę, mniej więcej o siódmej wieczorem, przynajmniej dwie gazety otrzymały informacje, że nie zaszkodziłoby wysłać reportera na rue de Berlin.

– Podano dokładny adres? Numer mieszkania?

– W tej sprawie również nie mamy gdzie zasięgnąć języka, ale tak właśnie przypuszczam.

Prefekt zacisnął dłonie poznaczone niebieskimi żyłami na główce laski.

– Co mówi generał du Pont? Czy wypiera się bliższej znajomości z Marguerite Vernier?

– Nie, ale domaga się zapewnienia, że zachowamy dyskrecję w tej kwestii.

– I pan mu takie zapewnienie dał?

– Tak. Generał bardzo gwałtownie zaprzecza zarzutom o morderstwo. I wyjaśnia swoją obecność podobnie jak journalistes. Twierdzi, iż wychodząc na popołudniowy koncert, otrzymał zawiadomienie, że pani Vernier przekłada umówione spotkanie z godziny piątej na wieczór. Dziś rano mieli jechać na kilka tygodni na wieś, do Marne Vallee. Z tego też powodu nie było w domu służby. I mieszkanie zostało przygotowane na nieobecność mieszkańców.

– Czy du Pont nadal ma ten list?

Thouron westchnął ciężko.

– Zniszczył go przez wzgląd na reputację damy. Podarł i wyrzucił przed salą koncertową. – Oparł łokcie na biurku, przeczesał włosy palcami. – Posłałem tam człowieka, ale akurat posprzątano wyjątkowo solidnie.

– Są dowody na zbliżenie intymne tuż przed śmiercią? Inspektor pokiwał głową.

– I co nasz generał na to?

– Wstrząśnięty informacją, ale zachował spokój. To nie on. Tak twierdzi. Stale utrzymuje, że po przyjeździe znalazł ją martwą. A na ulicy juz się kłębił tłum reporterów.

– Czyli są świadkowie jego przyjazdu?

– Tak. Zjawił się o wpół do dziewiątej. Pytanie, czy był tam wcześniej. Możemy wierzyć, że nie, ale mamy na to tylko jego słowo.

Laboughe pokręcił głową.

– Generał du Pont- mruknął. – Ustosunkowany człowiek. Niezręczna

sytuacja. – Podniósł wzrok na Thourona. Jak się dostał do środka?

Ma klucz od zatrzasku.

– Kto jeszcze tam mieszka?

Inspektor sięgnął do jednej z chwiejnych stert dokumentów, o mało rie przewracając kałamarza. Po chwili znalazł żółtą kopertę, której szuk;ł. i wyjął z niej pojedynczą kartkę papieru.

– Poza służbą jest syn, Anatol Vernier, kawaler, lat dwadzieścia sześć. Jakiś czas temu dziennikarz i litterateur, teraz pisuje do kilku periodyków na temat rzadkich wydań książek, beaux livres. – Zajrzał do notatek. -I córka, Leonie, lat siedemnaście, panna.

– Poinformowaliście ich o śmierci matki?

– Niestety, nie możemy ich odnaleźć.

– A to dlaczego?

– Wydaje się, że pojechali na wieś. Moi ludzie wypytali sąsiadów, lecz niewiele się dowiedzieli. Rodzeństwo opuściło mieszkanie w piątek rano.

Prefekt ściągnął brwi, aż się spotkały pośrodku czoła.

– Vernier… Coś mi mówi to nazwisko.

– Bardzo możliwe, proszę pana. Ojciec rodziny, Leo Vernier, był komunardem. Aresztowany i postawiony przed sądem, skazany na deportację. Umarł w drodze, na morzu.

– Nie, nie. – Laboughe pokręcił głową. – To za stara sprawa.

– W ciągu tego roku nazwisko Vernier często pojawiało się w gazetach, chodziło o syna. Zarzucano mu hazard, palenie opium, kontakty z kobietami lekkiego prowadzenia… jednak niczego nie udowodniono. Była to raczej sugestia niemoralnego prowadzenia się, niepotwierdzona.

– Ktoś go oczerniał.

– Należałoby tak przyjąć.

– Wszystkie doniesienia były, oczywiście, anonimowe?

Thouron pokiwał głową.

– Zwłaszcza „ La Croix " wziął pod lupę młodego Verniera. Opublikował na przykład notkę, której autor twierdził, że młody człowiek brał udział w pojedynku na Polach Marsowych. Co prawda, jedynie w roli sekundanta, ale jednak… Gazeta zawsze podaje nazwiska i daty, a Vernier nieodmiennie potrafił przedstawić wiarygodne alibi. Utrzymywał, że się nie orientuje, kto nastaje na jego dobre imię.

– Pan mu nie wierzy.

– Zwykle ofiara anonimowych ataków doskonale wie, kto się za nimi kryje. Vernier był także zamieszany w skandaliczną kradzież jakiegoś rzadkiego manuskryptu z Bibliotheque de l'Arsenal.

Laboughe plasnął dłonią w kolano.

– To jest to! Właśnie dlatego wydał mi się znajomy.

Ze względów zawodowych był częstym gościem w bibliotece i zyskał sobie zaufanie pracowników. W lutym za sprawą anonimowego donosu odkryto, że zniknął ze zbiorów bibliotecznych wyjątkowo cenny tekst okultystyczny. – Thouron raz jeszcze zajrzał w notatki. – Praca Roberta Fludda.

– Nigdy o nim nie słyszałem.

– Nic nie wiązało Verniera z tą sprawą, a dochodzenie odsłoniło nie całkiem właściwie zawarte umowy ubezpieczeniowe biblioteki, więc całość szybko wyciszono.

– Czy ten młody człowiek zajmuje się ezoteryką?

– Nic na to nie wskazuje, może poza jego kolekcją dzieł okultystycznych.

– Czy był przesłuchiwany w związku z kradzieżą?

– Jak najbardziej. I znów nic nie świadczyło, żeby popełnił przestępstwo. A przy tym, tak samo jak poprzednio, pytany, czy ktoś chciałby mu szkodzić, nikogo nie wskazał. Nie mieliśmy wyjścia, musieliśmy zamknąć sprawę.

Laboughe w milczeniu przetrawił informacje.

– A z czegóż on żyje? – zapytał w końcu.

– Ma nieregularne dochody. Ale mimo to całkiem pokaźne. Zarabia około dwunastu tysięcy franków rocznie, z różnych źródeł. – Thouron opuścił wzrok na papier. – Funkcja członka rady konsultacyjnej w periodyku zapewnia mu około sześciu tysięcy. Biura znajdują się przy rue Mon-torgueil. Dorabia pisaniem artykułów do innych czasopism specjalistycznych. I bez wątpienia wygrywa w karty oraz w ruletkę.

– Ma jakieś nadzieje na większą gotówkę? Na przykład spadek?

– Nie. Majątek jego ojca został skonfiskowany. Starszy Vernier był jedynakiem, rodzice dawno zmarli.

– A Marguerite Vernier?

– Badamy sprawę. Sąsiedzi zeznali, że nie miała bliskiej rodziny, ale to się jeszcze okaże.

– Czy du Pont brał udział w utrzymaniu domu przy rue de Berlin?

Thouron cmoknął powątpiewająco.

– Twierdzi, że nie, ale. moim zdaniem, w tej akurat sprawie nie jest

szczery. Wolałbym jednak nie spekulować.

Laboughe poprawił się na krześle, udręczony mebel jęknął skrzypliwie. Thouron czekał spokojnie, aż przełożony rozważy fakty.

Powiedziałeś, że Vernier jest kawalerem odezwał się wreszcie prefekt. – A czy ma kochankę?

– Był związany z pewną kobietą. Umarła w marcu. Została pochowa

na na Cimetiere de Montmartre. Z akt medycznych wynika, że jakieś dwa

tygodnie wcześniej przeszła operację w szpitalu Maison Dubois.

Laboughe skrzywił się ze wstrętem.

– Kobiece sprawy?

– Tak należy przypuszczać. Niestety, dokumenty zaginęły. Personel twierdzi, że zostały skradzione. Tak czy inaczej, klinika potwierdza, iż rachunki uregulował Vernier.

– W marcu, mówisz pan – zamyślił się Laboughe. – Więc raczej trudno się dopatrywać powiązań z morderstwem Marguerite Vernier.

– Rzeczywiście, proszę pana – przytaknął inspektor. – Ale wydaje nu się – dodał po chwili że jeśli Vernier faktycznie był ofiarą kampanii oszczerstw, to te dwa zdarzenia mogą się okazać ze sobą powiązane.

– Dajże pan spokój. Zniesławienie to jedno, ale morderstwo -zupełnie co innego.

– To prawda, panie prefekcie, i w zwykłych warunkach niczego bym się nie doszukiwał. Jest jednak pewna okoliczność, która każe się zastanowić, czy nie doszło do eskalacji złej woli.

Laboughe westchnął, uświadomiwszy obie, że inspektor nie skończył. Wyciągnął z kieszeni czarną fajkę Meerschaum, postukał nią o róg biurka, po czym zapalił zapałkę i pociągał z cybucha, póki tytoń się nie zajął. Ciasne pomieszczenie szybko wypełnił kwaśnawy dym.

– Oczywiście nie sposób mieć pewność, czy owa okoliczność ma jakikolwiek związek ze sprawą, ale wiemy, że Vernier padł ofiarą napadu w Passage des Panoramas. Zdarzyło się to we wczesnych godzinach rannych w miniony czwartek, siedemnastego września.

– Następnego dnia po rozruchach w Palais Garnier?

– Wie pan, gdzie jest to przejście?

– Tak, tak, to arkady ze sklepami i restauracjami. Rytownik Stern ma tam swoją siedzibę.

– Właśnie tak. Vernier zyskał wówczas rozcięcie nad okiem i parę solidnych siniaków. Nasi koledzy z deuxieme arrondissement zostali o tym powiadomieni anonimowo. Ponieważ w dwójce także wiedzą, że interesujemy się tym dżentelmenem, zawiadomili nas o incydencie. Przesłuchany na tę okoliczność nocny strażnik z Passage przyznał, że wiedział o napaści, a nawet był jej świadkiem, ale milczał, ponieważ Vernier zapłacił mu za dyskrecję.

– Drążył pan sprawę?

– Nie, panie prefekcie. Ponieważ Vernier, a więc ofiara napadu, nie zdecydował się donieść o incydencie, niewiele mogliśmy zrobić. Wspomniałem o tym jedynie ze względu na wskazówkę…

– Jaką?

– Eskalację wrogości – powtórzył Thouron cierpliwie.

– Ale w takim razie to nie Marguerite Vernier powinna leżeć martwa, tylko jej syn! Pańska koncepcja jest pozbawiona sensu. – Prefekt rozsiadł się wygodniej, pykając fajkę.

Thouron obserwował go w milczeniu.

– Czy pan wierzy – odezwał się Laboughe po chwili – że morderstwa dokonał du Pont?

– Nie wykluczam żadnej możliwości. Dopóki nie zbierzemy więcej informacji.

– Tak, tak, oczywiście. – Przełożony niecierpliwie machnął ręką. – Ale co panu instynkt podpowiada?

– Szczerze mówiąc, generał nie wydaje mi się winny. Choć pozornie jest doskonałym podejrzanym. Po pierwsze, był na miejscu. Po drugie, tylko jego słowo mamy na to, że odkrył Marguerite Vernier martwą. Po trzecie, w mieszkaniu znaleźliśmy dwa kieliszki szampana, ale także szklaneczkę po whisky, rozbitą w kominku. Z drugiej strony, zbyt wiele drobiazgów nie pasuje do tego wzoru. – Urwał na moment, szukając najwłaściwszych słów. – Weźmy choćby przeciek do prasy. Jeżeli rzeczywiście doszło do gwałtownej sprzeczki kochanków, kto zawiadomił gazety? Sam du Pont? Nie przypuszczam. Służba została odprawiona. Wobec tego zostaje nam tylko ktoś trzeci.

Laboughe pokiwał głową z uznaniem.

– Proszę mówić dalej.

– Druga sprawa to zbieżność w czasie. Akurat syn i córka wyjechali z miasta, mieszkanie było przygotowane na dłuższą nieobecność gospodarzy. – Westchnął niewesoło. – Moim zdaniem, sprawa nie wygląda tak. jakby się mogło wydawać na pierwszy rzut oka.

– Pana zdaniem, du Pont ma być kozłem ofiarnym?

– Z pewnością nie można tego wykluczyć. Gdyby to był on, po co miałby przekładać godzinę spotkania? Nie powinien w ogóle pokazywać się w okolicy.

– Wolałbym nie ciągać po sądach bohatera wojennego – przyznał prefekt. – Zwłaszcza osoby tak szacownej i obsypanej tyloma honorami co du Pont. – Spojrzał na Thourona. – Rzecz jasna, nie zamierzam wpływać na pańskie decyzje, inspektorze. Jeżeli go pan uzna za winnego…

– Oczywiście, rozumiem. Ja także z największą przykrością oskarżałbym obrońcę patrie. Choć nawet walka za ojczyznę nie jest gwarancją kryształowego charakteru.

Laboughe opuścił wzrok na krzykliwe tytuły prasowe.

– Tak czy inaczej, nie wolno nam zapominać, że doszło do morderstwa.

– Tak jest.

– Przede wszystkim należy odnaleźć Verniera i zawiadomić go o śmierci matki. Nawet jeśli przedtem nie chciał rozmawiać z policją o różnych incydentach, w które bywał wplątany, może tragedia rozwiąże mu język. -Poprawił się na nieszczęsnym krześle. – Mamy jakieś wskazówki, gdzie go szukać?

Thouron pokręcił głową.

– Wiemy jedynie, że opuścił Paryż przed czterema dniami, w towarzystwie siostry. Dorożkarz, który pracuje regularnie w okolicy rue d'Amster-dam, zeznał, że zabrał z rue de Berlin mężczyznę i dziewczynę, odpowiadających rysopisowi Vernierów. Zawiózł ich na Gare Saint-Lazarre. W zeszły piątek, tuż po dziewiątej rano.

– Ktoś ich potem widział?

– Niestety nie. Pociągi z tego dworca jeżdżą do podmiejskich miejscowości na zachód od Paryża, do Wersalu czy Saint-Germain-en-Laye. oczywiście, także do przystani w Caen. Nigdzie tam ich nie widziano. Mogli-rzecz jasna, wysiąść gdzieś po drodze. Moi ludzie to sprawdzają.

Laboughe przypatrywał się fajce. Jakby stracił zainteresowanie rozmową.

– Zakładam, że rozmawiał pan z władzami kolei? – zapytał w końcu.

– Tak. I na głównej linii, i na bocznych stacjach. Rozesłaliśmy rysopis po Ile-de-France, sprawdzamy też listy pasażerów promów kursujących po kanale La Manche. Na wszelki wypadek, gdyby poszukiwani wybrali się gdzieś dalej.

Prefekt podniósł się ciężko, sapiąc z wysiłku. Schował fajkę do kieszeni płaszcza, wziął kapelusz i rękawiczki. Ruszył do drzwi jak statek na pełnych żaglach.

Thouron również wstał.

– Niech pan ponownie odwiedzi du Ponta – rzucił Laboughe przez ramię. – Jest naszym najpoważniejszym podejrzanym, chociaż wydaje mi się, że pan właściwie ocenia sytuację. – Postukując laską w podłogę, doszedł do drzwi. – I jeszcze jedno.

– Tak?

– Proszę mnie informować na bieżąco. O wszelkich postępach w śledztwie chcę słyszeć od pana, a nie dowiadywać się ze stron „Le Petit Journal". Przy czym nie interesuje mnie czcza gadanina. Takie rzeczy zostawmy dla journalistes i pisarzy. Fakty. Gołe fakty. Czy wyrażam się jasno?

Całkowicie, proszę pana.

ROZDZIAŁ 36

DOMAINE DE LA CADE


W zamku gabloty tkwił mosiężny kluczyk. Z początku Leonie nie mogła go obrócić, ale upór zrobił swoje. Wreszcie pociągnęła drzwiczki, wzięła w rękę intrygujący tomik.

Usiadła na najwyższym stopniu drabinki jak na żerdzi i otworzyła „Les Tarots". Gdy rozchyliła twarde okładki, z kart książki uniósł się zapach kurzu i starego papieru. Właściwie nie była to książka, broszura zaledwie, liczyła osiem czy dziesięć kartek, postrzępionych na brzegach, jakby je ktoś rozcinał nożem. Gruby kremowy papier z pewnością miał swoje lata. Antyczny nie był, ale nowy także nie. Treść wydrukowano pochyłą czcionką.

Na pierwszej stronie powtórzono imię i nazwisko autora oraz tytuł. Jules Lascombe. Pod spodem: „Les Tarots". Tym razem dodano jeszcze podtytuł. „Au dela du voile et Fart musicale de tirer les cartes". Co się ukrywa za woalem harmonijnej sztuki ciągnienia kart. Niżej znajdował się dziwny rysunek. Niby cyfra osiem, tyle że położona na boku, przypominająca trochę motek wełny. A na samym dole strony data. Zapewne rok wydania monografii. Tysiąc osiemset siedemdziesiąty.

Już po tym, jak mama stąd uciekła. A jeszcze przed przyjazdem Izoldy.

Pierwszą stronę chroniła gładka, śliska bibuła. Dziewczyna podniosła ją – i aż wstrzymała oddech. Z czarno-białego rysunku świdrował ją lubieżnym wzrokiem przerażający stwór. Diabeł. Plecy miał garbate, kończyny dziwacznie powykręcane, a zamiast palców ostre szpony. Głowa, zbyt wielka i zniekształcona, stanowiła parodię ludzkiej.

Leonie przyjrzała mu się bliżej. Na czole odkryła rogi, tak małe, że prawie niewidoczne. Całe ciało potwora pokrywała sierść. A najgorsze, że do cokołu grobowca, na którym stał, przykuta była łańcuchami para młodych ludzi, kobieta i mężczyzna.

Pod rysunkiem znajdowała się rzymska cyfra XV. Leonie nie dopatrzyła się nazwiska autora rysunku ani żadnych informacji o źródłach. Widniało pod nim tylko jedno słowo. Imię, starannie wykaligrafowane wielkimi literami. ASMODEUSZ.

Spiesznie odwróciła kartkę. Ciasno zbite linie wprowadzenia wyjaśniały temat książki. Przebiegała po nich wzrokiem nieuważnie, tu i ówdzie jakieś słowo zatrzymywało jej oko. Diabły, karty i muzyka. Doskonała mieszanka! Serce biło jej mocno i szybko. Zatrzasnęła okładki, opuściła drewnianą wieżyczkę, zeskakując z dwóch ostatnich stopni, rozłożyła książeczkę na stole pośrodku biblioteki i zatonęła w lekturze, ciągle jednak przeskakując fragmenty, niecierpliwa, co znajdzie dalej.

„Nad zdartymi kamieniami grobowca jest kwadrat, który dzisiaj wcześniej, za dnia, sam zabarwiłem na czarno. Teraz wydaje się on emanować nikłym blaskiem.

W każdym z czterech rogów kwadratu, jak punkt na kompasie, znajduje się odpowiednia nuta. C na północy. A na wschodzie, D na południu i E na wschodzie. W środku figury umieściłem karty, w które tchnięto życie. Za sprawą ich mocy przejdę do innego wymiaru.

Zapalam lampę powieszoną na ścianie. Rzuca blade białe światło.

W jednej chwili grobowiec wypełnia się mgłą, jakby wysysał powietrze z otoczenia. I wiatr objawił swoją obecność dźwiękami, które mogę przyrównać do słyszanego z oddali forte. Tutaj ono ledwie drży, lecz jego potęga nie ma sobie równych.

Karty ożywają. Tak w każdym razie mnie się wydaje. Kształty wyzwolone z kazamatów tuszu i farb zyskują formę, raz jeszcze wracają na ziemię.

Zafalowało powietrze, wydało mi się, że nie jestem sam. Zyskałem pewność: w grobowcu zaroiło się od istnień. Od duchów, bo przecież nie sposób ich nazwać ludźmi. Przestały obowiązywać prawa natury. Przybysze byli wszędzie dookoła. Ja i moje inne byty. przeszłe oraz należące do przyszłości, spotkały się w jednym miejscu. Muskały mi kark i ramiona, gładziły mnie po czole, okrążały bez dotykania, a przecież naciskały wciąż ciaśniej i bliżej. Zdawało mi się, że płyną w powietrzu, pilnie bacząc, bym nie przeoczył ich ulotnej obecności. A jednakowoż miały swój ciężar, określoną stałość. Zwłaszcza tuż nad moją głową trwał bezustanny ruch w akompaniamencie kakofonii szeptów, westchnień i szlochów. Dźwigałem na ramionach ogromny ciężar.

Chciały mi zabronić dostępu, choć nie rozumiałem dlaczego. Wiedziałem, że muszę dotrzeć do kwadratu, inaczej znajdę się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Zrobiłem krok w jego stronę, a wtedy spadł na mnie wielki wiatr, odpychając w tył, skrzecząc i wyjąc przerażającą melodię, która dobywała się równocześnie ze wszystkich stron i z mojej głowy także. Grobowiec drżał, drętwiałem ze strachu, że ściany runą i dach się zwali.

Zebrałem wszystkie siły, puściłem się w stronę kwadratu jak tonący, który desperacko dąży do brzegu. I wtedy spadł na mnie potwór. Diabeł z pewnością, i choć był niewidzialny jak inni jego szatańscy towarzysze, czułem jego szpony na karku i kopyta na plecach, cuchnący oddech na skórze.

A przecież nie zostawił na mnie żadnego śladu.

Zasłoniłem głowę rękami. Pot zalewał mi oczy. Serce biło z ogromnym trudem, traciłem siły i oddech. Wyczerpany, przegrywałem tę nierówną walkę. Wezwałem na pomoc ostatnie resztki odwagi. Muzyka grzmiała. Wczepiłem palce w szpary między kamieniami podłogi i cudem jakimś dociągnąłem się do kwadratu.

W tej samej chwili zapadła cisza, tak gwałtowna i wielka, jak najgłośniejszy krzyk. Przyniosła ze sobą smród piekieł i przepaścistych morskich głębi. Sądziłem, że jej ciężar rozłupie mi głowę na dwoje.

Z moich ust popłynęły bezładne słowa, recytowałem imiona z kart: Głupiec, Wieża, Siła, Sprawiedliwość i Sąd Ostateczny. Czy wołałem duchy kart? Czy miały mi pomóc, czy też to one przeszkadzały mi dotrzeć do czarnego kwadratu? Własny głos wydawał mi się obcy, jakby słowa wymawiał ktoś inny, z początku cicho, potem coraz głośniej i mocniej, aż napełniły grobowiec.

A wtedy, gdy już sądziłem, że dłużej nie dam rady, coś zaczęło się ze mnie uwalniać, oswobadzać od mojej obecności, ode mnie samego, drąc i drapiąc, jakby pazury dzikiego zwierzęcia szarpały mi kości.

Napłynął strumień powietrza. Ucisk na sercu zelżał.

Osunąłem się na ziemię. Jeszcze tylko dostrzegłem, że nuty, że cztery litery w rogach kwadratu blakną. Powieki mi opadły. Szepty i westchnienia duchów słabły, aż w końcu przestałem słyszeć cokolwiek.

Otworzyłem oczy. Karty wróciły do stanu uśpienia. Malowidła na ścianie apsydy tkwiły w bezruchu. W grobowcu zapanował spokój, pustka raz jeszcze objęła go we władanie. I wiedziałem, że wszystko się skończyło. Zamknęła się nade mną ciemność.

Nie jest mi wiadome, jak długo pozostawałem bez przytomności.

Zanotowałem muzykę, najlepiej jak zdołałem.

Ślady na dłoniach, moje stygmaty, nie zblakły".

Leonie gwizdnęła cicho. Obróciła kartkę. Nic. Koniec opowieści.

Dłuższą chwilę siedziała bez ruchu, wpatrując się w ostatnie linijki tekstu. Fantastyczna historia! Okultyzm i muzyka, grobowiec i ożywione wizerunki z kart, a na dodatek wzywanie tych, którzy przeszli na drugą stronę. „Au dela du voile". Za woal. Zgodnie z podtytułem.

I jeszcze do tego wszystkiego napisana przez mojego wuja!

W tej chwili najbardziej zdumiewał ją fakt, że choć miała takiego autora w rodzinie, nikt o tym nigdy nie wspomniał!

Pozornie…

Ciekawe. We wstępie wuj napisał, że opowieść jest świadectwem prawdziwym. Co w takim razie rozumiał przez „przejście do innego wymiaru? A co to były za „inne byty przeszłe oraz należące do przeszłości"? I czy wezwane przez niego duchy odeszły tam, skąd przyszły?

Ktoś za nią stanął. Obejrzała się gwałtownie przez ramię.

Nikogo.

Rzuciła okiem w ciemnawy kąt, drugi i trzeci, przepatrzyła zacienione nisze po obu stronach kominka i przykurzone kąty przy bocznych stolikach oraz za kotarami. Czy duchy w dalszym ciągu nawiedzają posiadłość? Usłużna pamięć podsunęła dziewczynie wspomnienie tajemniczej postaci, chyłkiem sunącej po trawniku zeszłego wieczoru.

Czyżby to było przeczucie? Czy coś innego?

Potrząsnęła głową, lekko zaskoczona grą wyobraźni. Wróciła do książki. Gdyby potraktować słowa wuja poważnie, jeśliby uwierzyć w jego historię, to na terenie majątku powinien się znajdować grobowiec. Tak podejrzewała. I to nie tylko dlatego, że literowe oznaczenia nut, niezbędne do wezwania duchów – C, D, E, A – układały się w nazwę posiadłości.

Czy ten grobowiec nadal istnieje?

Wsparła brodę na dłoni.

Nie powinno jej sprawić trudności sprawdzenie, czy rzeczywiście znajduje się w najbliższej okolicy budowla, jaką opisał wuj. W wiejskim majątku tej wielkości kapliczka lub mauzoleum nikogo by nie zdziwiły. Co prawda, mama nigdy nie wspominała o czymś takim w Domaine de la Cade, lecz przecież w ogóle niewiele mówiła o rodzinnym domu. Ciotka Izolda też nie napomknęła o takiej budowli, ale może po prostu dlatego, że temat nie wypłynął podczas wieczornej rozmowy. Poza tym Izolda sama przyznawała, że nie ma wielkiego pojęcia o dziejach rodzinnego majątku męża.

Jeżeli grobowiec nadal gdzieś tu jest, z pewnością go znajdę!

Uwagę dziewczyny przyciągnął jakiś hałas w korytarzu.

Szybkim ruchem zsunęła broszurkę na kolana. Nie chciała być z nią widziana. Nie z zawstydzenia, ale dlatego że zamierzała przeżyć tę przygodę sama, z nikim się nią nie dzieląc. Bo Anatol z pewnością by się z niej naśmiewał.

Kroki przycichły, po jakimś czasie Leonie usłyszała miękkie klapnięcie drzwi. Wstała. Czy wolno jej było wziąć „Les Tarots"? Zapewne ciotka nie będzie miała nic przeciwko takiej pożyczce, w końcu sama prosiła, by się w jej domu czuli jak u siebie. Książeczka była w gablocie, to prawda, ale raczej dla ochrony przed kurzem i skutkami upływu czasu, a nie po to, żeby ją ukryć przed ludzkim wzrokiem. W przeciwnym razie po co by ktoś zostawiał klucz w zamku?

Opuściła bibliotekę, ściskając w dłoniach cenne znalezisko.

ROZDZIAŁ 37

Paryż


Victor Constant złożył gazetę i rzucił ją na siedzenie obok.

„Morderstwo Carmen!", wołał tytuł. „Policja szuka syna!".

Constant z pogardą wzruszył ramionami. „Morderstwo Carmen". Nic bardziej chybionego. Panowie z prasy byli prymitywni. Trudno o dwie kobiety bardziej różne niż Marguerite Vernier i porywcza, zapalczywa bohaterka opery Bizeta, ale sztuka tak przesiąkła do świadomości Francuzów, że nie było już odwrotu. Jedyny element łączący obie kobiety stanowił wojskowy nóż – i to wystarczyło, by powstał mit.

Du Pont w ciągu kilku godzin przeszedł na łamach prasy metamorfozę z głównego podejrzanego w niewinną ofiarę. Z początku fakt, że prefekt nie oskarżył go o morderstwo, rozpalił w dziennikarzach ciekawość, więc zaczęli zarzucać sieci nieco szerzej. Teraz, w dużym stopniu za sprawą starań Constanta, wzięli na celownik Anatola Verniera. Jeszcze nie był podejrzanym, ale sam fakt, że zniknął jak kamfora, budził podejrzenia. Policja nie umiała znaleźć ani jego, ani młodej Vernierówny, choć należałoby poinformować rodzeństwo o tragedii. Czy niewinny człowiek ma powody unikać stróżów prawa?

Zaiste, im żarliwiej inspektor Thouron bronił Verniera przed zarzutami, tym szybciej rodziły się plotki. Sama nieobecność syna zamordowanej w Paryżu de facto przekształciła się w jego obecność w mieszkaniu w chwili morderstwa.

Constant był zadowolony z takiego obrotu spraw. Cieszyło go także lenistwo dziennikarzy. Wystarczyło podsunąć im zgrabną historyjkę, a natychmiast przedstawiali ją, z kosmetycznymi zmianami, rzeszom czytelników. Nawet im nie zaświtało w głowach, by sprawdzić informacje tak usłużnie podawane na tacy.

Mimo całej nienawiści do Verniera Constant musiał przyznać, że drań okazał się sprytny. Nawet on, Constant, człowiek hojny, jeśli zaistniała taka potrzeba, dysponujący siatką informatorów i szpiegów, nie od razu odkrył, dokąd wyjechało rodzeństwo.

Bez większego zainteresowania zerknął przez okno. Ekspres marsylski mijał paryskie przedmieścia. Gnał na południe. Constant rzadko zapuszczał się poza banlieue. Nie lubił takich widoków, szerokiego horyzontu, jaskrawego słońca, nudnego szarego nieba. Nie znosił dzikiej przyrody. Wolał prowadzić interesy o zmierzchu, na ulicach punktowanych latarniami, w dyskretnym półmroku wnętrz, gdzie źródłem światła były jedynie świece. Nienawidził świeżego powietrza i otwartych przestrzeni. Za to jak ryba w wodzie czuł się w pachnących korytarzach teatrów, w otoczeniu dziewcząt z wachlarzami z piór, i w prywatnych salkach ekskluzywnych klubów.

W końcu udało mu się dojść po nitce do kłębka i wyśledzić szczegóły ucieczki Vernierów. Sąsiedzi, zachęceni sou lub dwoma, twierdzili, że nie wiedzą nic konkretnego, ale jednak coś tam usłyszeli, coś sobie przypomnieli, czegoś się domyślili. Wystarczyło tego do poskładania w miarę pełnego obrazu tamtego konkretnego dnia. Właściciel Le Petit Chablisien, restauracyjki przy rue de Berlin w pobliżu mieszkania Vernierów, przyznał, że słyszał, jak w rozmowie padła nazwa średniowiecznego miasta, Carcassonne. Służący Constanta, pobrzękując monetami, bez trudu wytropił dorożkarza, który w piątkowy ranek zawiózł poszukiwaną dwójkę na dworzec Saint-Lazare, a następnie fiacre, którym rodzeństwo przemieściło się dyskretnie na Gare Montparnasse. Gendarmes z ósmego arrondissement jeszcze do tego nie doszli.

Zaledwie garść informacji, lecz wystarczyła, by przekonać Constanta, że warto nabyć bilet na pociąg jadący na południe. Jeżeli Vernierowie zamieszkali w Carcassonne, sprawa okaże się dość prosta. Bez względu na to, czy będzie tam ta podła lafirynda, czy też nie. Nie znał jej aktualnego nazwiska, jedynie to, które widniało na nagrobku Cimetiere de Mont-martre. Ślepa uliczka.

Dzisiaj miał dotrzeć do Marsylii. Jutro przesiądzie się w pociąg do Carcassonne i tam zostanie. Będzie czyhał jak pająk w sieci. I w końcu wytropi ofiarę.

Wcześniej czy później ludzie coś powiedzą. Zawsze mówią. Tu jakieś półsłówka, tam plotki, ówdzie pogłoski. Vernierówna jest piękną dziewczyną. Pomiędzy ciemnoskórymi, czarnowłosymi kobietami południa jasnoskóra piękność o miedzianych lokach nie przejdzie niezauważona.

Znajdzie ich. Prędzej czy później.

Wyjął z kieszeni zegarek Verniera. Dłonią obleczoną w rękawiczkę pogładził złotą kopertę i platynowy monogram. Efektowny drobiazg. Constanta cieszyło, że odebrał go Vernierowi.

Coś za coś.

Nagle rysy twarzy mu stężały. Wyobraźnia podsunęła obraz jej uśmiechu. Tyle że zdrajczyni uśmiechała się do Verniera. Tak jak do niego kiedyś. W udręczonym mózgu pojawił się wizerunek nagiego kobiecego ciała, pieszczonego spojrzeniem rywala. Nie do zniesienia!

Sięgnął do skórzanej torby podróżnej. Dłoń trafiła na nóż w grubej p0_ chwie. Właśnie to ostrze odebrało życie Marguerite Vernier. Wyjął książkę pióra Nicholasa Klimma, „The Subterranean Voyage", opowieść o podróży do krainy umarłych, potem „Niebo i piekło" Swedenborga, lecz żadna z nich go nie zaciekawiła.

Wyciągnął kolejny prezent. „Chiromancję" Roberta Fludda.

Doskonale pasowała do jego nastroju.

ROZDZIAŁ 38

Rennes-les-Bains


Zaraz po wyjściu z biblioteki Leonie wpadła na Marietę. Ukryła broszurkę za plecami.

– Madomaisela, brat pyta, czy panienka się z nim wybierze do Rennes-

– les-Bains.

Dziewczyna wahała się tylko przez moment. Pociągały ją plany badania posiadłości i poszukiwań grobowca, ale ta wyprawa mogła poczekać. W przeciwieństwie do wycieczki z Anatolem.

– Przekaż mu, że chętnie pojadę.

– Tak, madomaisela. Powóz będzie czekał o wpół do jedenastej.

Przeskakując po dwa stopnie naraz, Leonie popędziła do swojego

pokoju. Oparła się o drzwi i przyjrzała wnętrzu, szukając miejsca, gdzie dałoby się schować „Les Tarots", by książeczka nie wzbudziła zainteresowania służby. Wzrok jej padł na kuferek z robótkami. Otworzyła wieko zdobione masą perłową i wetknęła skarb głęboko pomiędzy motki włóczki, szpulki nici, kłębek skrawków materiału, naparstki, szpilki oraz igły.


***

Nie zastała Anatola w holu.

Wolnym krokiem wyszła na taras na tyłach budynku i stanęła z dłońmi wspartymi na balustradzie. Akurat słońce skryło się za chmurą i na ziemię docierały jedynie szerokie pasma złotego blasku. Światło i cień tworzyły kontrastowy wzór. Wciągnęła głęboko w płuca świeże, górskie powietrze, zupełnie inne niż w Paryżu, gdzie cuchnęło sadzą i rozgrzanym żelazem.

Przy klombach pracował ogrodnik z pomocnikiem. Przywiązywali do tyczek krzewy i młode drzewka. Na taczkach wznosił się kopczyk zgrabionych liści w jesiennych barwach.

Mężczyzna miał na sobie brązową kurtę, na głowie czapkę, a na szyi czerwoną chustkę. Chłopiec, na oko dwunastolatek, z gołą głową, był w koszuli bez kołnierzyka.

Leonie zeszła po schodkach prowadzących na trawniki. Na jej widok ogrodnik ściągnął z głowy czapkę koloru żyznej ziemi i zmiął ją w brudnych palcach.

– Dzień dobry.

– Bonjorn, madomaisela – wymamrotał.

– Piękny mamy dzień.

– Burza idzie.

Dziewczyna z powątpiewaniem przyjrzała się błękitnemu niebu, po którym z rzadka tylko płynęły pierzaste chmurki.

– Trudno uwierzyć.

– Zbiera siły. – Pochylił się ku dziewczynie, odsłaniając poczerniałe zęby, przywodzące na myśl rząd starych nagrobków. – Diabelska sprawka! -Miał kwaśny oddech, Leonie automatycznie się odsunęła. – Są znaki. Wczoraj w nocy muzyka nad jeziorem.

Zdziwiło ją to spoufalenie.

– Nie rozumiem – odparta dość chłodno.

Mężczyzna przeżegnał się spiesznie.

– Tu diabeł przychodzi. Zawsze jak wstaje z Lac de Barrenc, przynosi ze sobą burze. Szaleją po całej okolicy. Zmarły pan wysłał ludzi, żeby zasypali staw, ale wtedy diabeł zagroził, że utopi Rennes-les-Bains.

– To tylko przesądy. Nie sposób…

– Zawarli umowę. Nie mnie tam gadać, jak i co, ale ludzie rzucili robotę. Staw został. Ale teraz, mas ara, naturalny porządek rzeczy został zakłócony. Widać po znakach. Diabeł wróci po to, co mu się należy.

– Naturalny porządek rzeczy… – szepnęła dziewczyna. – Co to znaczy?

– Dwadzieścia jeden lat temu zmarły pan obudził diabła. Kiedy duchy wychodzą z grobu, słychać muzykę. Ja tam nie wiem jak ani dlaczego. Ksiądz przyszedł.

– Jaki ksiądz?

– Leonie!

Trochę z poczuciem winy, ale i z wielką ulgą odwróciła się, słysząc wołanie brata. Anatol machał do niej z tarasu.

– Dwukółka już czeka! – krzyknął.

– Pilnuj duszy, madomaisela – rzucił ogrodnik chrapliwie. – Kiedy przyjdzie burza, duchy będą wolne.

Dwadzieścia jeden lat temu? – myślała gorączkowo. Czyli w roku siedemdziesiątym. Zadrżała. Pamięć podsunęła jej przed oczy tę samą datę, wydrukowaną na stronie tytułowej „Les Tarots".

Duchy będą wolne.

Słowa ogrodnika dźwięczały jej w głowie. Zgadzały się z tym, co czytała dziś rano. Chciała jeszcze o coś zapytać, ale stary już wcisnął czapkę na głowę i zajął się kopaniem. Stała przez chwilę niezdecydowana, wreszcie zgarnęła spódnice i wbiegła lekko schodami na taras.

Intrygujące to wszystko, prawda. I niepokojące. Ale nie pozwoli sobie zepsuć wycieczki z bratem.

– Witaj – rzekł Anatol, całując siostrę w gorący policzek. Obejrzał ją od stóp do głów. – Nie powinnaś się trochę doprowadzić do porządku?

Leonie zerknęła na wystające spod spódnicy pończochy ze śladami błota. Wygładziła halki.

– Proszę uprzejmie – obwieściła z szerokim uśmiechem. – Wszystko jak należy.

Anatol pokręcił głową na wpół zawiedziony, na wpół rozbawiony. Razem poszli przez dom, wsiedli do powozu.

– Dziergałaś coś? – Anatol wskazał kawałek czerwonej włóczki na rękawie siostry. – Ależ z ciebie pracowita osóbka!

Dziewczyna zrzuciła na ziemię zdradziecką nitkę.

– Szukałam jednego drobiazgu w kuferku z robótkami – skłamała gładko.

Woźnica strzelił z bata i wózek ruszył podjazdem.

– Ciotka nie chciała jechać? – Musiała podnieść głos, żeby ją brat usłyszał poprzez stukot kopyt i dzwonienie uprzęży.

– Ma sporo zajęć w majątku.

– Ale sobotnia kolacja nam nie przepadnie? Anatol poklepał kieszeń marynarki.

– Nie przepadnie. Właśnie obiecałem doręczyć zaproszenia.

Nocny wiatr postrącał suche gałęzie i liście ze smukłych brzóz, ale droga prowadząca z posiadłości do miasta była pusta, toteż jechali dość szybko.

Słyszałeś w nocy pioruny? – spytała Leonie. – Dziwne jakieś. Suchy trzask, potem dudniący grzmot, wszystko przy akompaniamencie wycia wichru i ani kropli deszczu!

Tutaj to dość powszechne zjawisko. Zwłaszcza latem. Takie suche burze potrafią ciągnąć jedna za drugą.

Miałam wrażenie, że jakiś grzmot utknął w dolinie i ze złością obija się o góry.

– Może wypiłaś za dużo blanquette – zasugerował żartobliwie Anatol.

Pokazała mu język.

– Nic mi nie dolega – zapewniła. – Ogrodnik mówił – zaczęła z innej beczki – że kiedy duchy są wolne, przychodzi burza. Albo może odwrotnie. Nie mam pewności.

– Coś podobnego.

Dziewczyna obróciła się do woźnicy.

– Czy zna pan Lac de Barrenc? – spytała podniesionym głosem.

– Oc, madomaisela.

– Daleko to?

– Pas luenh. – Niedaleko. – Dla touristas miejsce do zwiedzania, aleja bym tam nie chodził. – Wskazał batem gęsty las z przecinką, na której Widniało kilka megalitów niczym kości rzucone dłonią olbrzyma. Tam jest Fotel Diabła. Kawałek dalej Diabli Staw i Rogata Góra.

Leonie poruszyła temat jedynie po to, by okiełznać strach, ale przy ta_ kiej odpowiedzi nie mogła nie skorzystać z sytuacji. Odwróciła się do brata ze zwycięską miną.

– Sam widzisz. Wszędzie dowody na istnienie diabłów i duchów.

Anatol roześmiał się głośno.

– Przesądy, petite. I gusła. Żadne dowody.

Wysiedli na Place du Perou.

Anatol znalazł jakiegoś chłopca gotowego w zamian za sou doręczyć zaproszenia gościom Izoldy i w ten sposób wywiązali się z obowiązków.

Przechadzkę rozpoczęli od spaceru po Gran'Rue, w stronę sanatorium.

Zatrzymali się w kawiarence, gdzie przy jednym z wystawionych na zewnątrz stolików Leonie wypiła filiżankę mocnej słodkiej kawy, natomiast Anatol kieliszek absyntu. Leniwie obserwowali przechodniów. Pielęgniarkę pchającą wózek, dziewczynki o rozpuszczonych włosach, ozdobionych czerwonymi i błękitnymi jedwabnymi wstążkami, chłopców w spodenkach do kolan, toczących obręcze.

Zajrzeli do największego sklepu w mieście, Magasins Bousquet, gdzie sprzedawano wszystko, począwszy od sznurków i tasiemek, poprzez miedziane rondle i patelnie, aż po pułapki, sieci i broń myśliwską. Anatol przekazał siostrze sporządzoną przez Izoldę listę sprawunków, które miały być dostarczone do posiadłości w sobotę.

Leonie z wielką przyjemnością składała zamówienia.

Następnie zachwycali się miejską architekturą. Wiele budynków na le

wym brzegu rzeki, rive gauche, od strony wody wyglądało znacznie bardziej imponująco niż z ulicy. Miały więcej kondygnacji, schodziły aż do koryta rzeki. Niektóre, choć skromne, były doskonale utrzymane, inne natomiast zaniedbane, z płatami odłażącej farby, z krzywymi ścianami jakby dźwigały zbyt wielki ciężar.

Na zakręcie rzeki otworzył się przed nimi wspaniały widok tarasów z ciepłymi źródłami oraz czarne balkony Hotel de la Reine. Kompleks wyraźnie dominował, znacznie ważniejszy i wspanialszy niż od strony ulicy. Nowoczesne budynki, baseny, wielkie tafle okien. Wąskie kamienne schody prowadziły z tarasów prosto nad wodę, gdzie stały kabiny kąpielowe. Centrum postępu i nauki, nowoczesna świątynia dla współczesnych pielgrzymów, szukających odnowy.

Jakaś pielęgniarka w białym czepku, który przysiadł jej na głowie niczym ptak z rozłożonymi skrzydłami, pchała pacjenta w chaise roulante.

Nad brzegiem wody, tuż przy Allee des Bains de la Reine, pod żelazną pergolą w kształcie korony, można było znaleźć trochę cienia. A przed budką na kółkach, do której prowadził wąski drewniany pomost, kobieta o szerokich ramionach i w jasnej chustce na głowie sprzedawała jabłecznik po dwa centimes za kubek. Obok stała machina do wyciskania soku z jabłek.

Metalowe zęby wolno i dokładnie miażdżyły owoce. Rdzawe i czerwone jabłka wrzucał do urządzenia chłopczyk o rękach poznaczonych bliznami, ubrany w luźną, o wiele za dużą koszulę.

Anatol odczekał swoje w kolejce i kupił dwa kubki napitku. Nie smakował mu ten jesienny napój, więc Leonie z przyjemnością wypiła najpierw swój, a potem dokończyła porcję brata. Wypluła w chusteczkę kawałki słomy.

Rive droite, drugi brzeg rzeki, miał zupełnie inny charakter. Stało tam o wiele mniej domów przytulonych do zbocza wzgórza. Tworzyły na nim jasne plamy między drzewami schodzącymi prawie do linii wody. Tam mieszkali rzemieślnicy, służba, sklepikarze – ludzie, których los zależał od hipochondryków z klasy średniej z Tuluzy, Perpignan i Bordeaux.

Leonie przyglądała się pacjentom siedzącym w parującej żelazistej wodzie bains foris. Do źródeł prowadziła zadaszona prywatna alejka. Rządek pielęgniarek i służących z ręcznikami w dłoniach cierpliwie czekał na brzegu na swoich pracodawców.

Gdy uznała, że dość zwiedzania i czas odpocząć, poskarżyła się na za ciasne buty, więc wrócili na Place du Perou, mijając pocztę i biuro telegrafu.

Anatol zaproponował, by odpoczęli w sympatycznej brasserie po południowej stronie skweru.

– Usiądziemy na zewnątrz? – spytał, wskazując laską jedyny wolny sto

lik. – Czy wolisz zjeść w środku?

Delikatna bryza bawiła się ze słońcem w chowanego, szeptała w alejach i gładziła markizy. Dziewczyna powiodła wzrokiem po złotych, miedzianych i bordowych liściach, wirujących w lekkim tańcu, po lśniących śladach blasku na ścianach budynku obrośniętego bluszczem.

Zostajemy na zewnątrz postanowiła. Jest uroczo. Wprost cudownie.

Ciekaw jestem, czy to ten wiatr nazywa się Cer – rzekł Anatol z uśmiechem, siadając naprzeciwko siostry. – Chyba wieje z północnego zachodu, schodzi z gór. Tak mówiła Izolda. W przeciwieństwie do Marina, który wieje od morza. Rozłożył serwetkę. – A może on się nazywa Mistral?

Leonie wzruszyła ramionami, wcale niezainteresowana.

Anatol zamówił pate de la maison i pasztet ten rzeczywiście okazał się doskonały, talerz krajanych pomidorów oraz buche lokalnego sera koziego, przybranego miodem i migdałami. Do tego pichet górskiego wina rość.

Dziewczyna odłamała kawałek chleba, włożyła do ust.

Byłam rano w bibliotece – powiedziała. – Zbiór jest naprawdę interesujący. Dziwi mnie, że w ogóle miałyśmy przyjemność cieszyć się twoim towarzystwem wczoraj wieczorem.

Co masz na myśli? spytał bez uśmiechu.

Tylko tyle, że jest tam bardzo dużo książek, na których warto zatrzymać oko. Sama nie wiem, jak lo się stało, że w tak krótkim czasie znalazłeś między nimi broszurkę pana Baillarda. Zmrużyła oczy. – A, twoim zdaniem, co miałam na myśli?

– Nic – odparł Anatol, podkręcając wąsa.

Leonie odłożyła widelec.

– Chociaż, skoro już zapytałeś, to rzeczywiście jestem zdziwiona, że przynosząc mi jedną cienką książeczkę, nie wspomniałeś słowem na temat całej kolekcji dzieł w podobnym gatunku.

– Jak to?

– Na przykład o beaux livres. – Utkwiła spojrzenie w jego oczach. -I o książkach okultystycznych. Niektóre z nich w bardzo rzadkich wydaniach.

Anatol nie odpowiedział od razu.

– Obwiniasz mnie przy lada okazji, że nudzę cię tematem woluminów

o wartości antykwarycznej – rzekł w końcu. – Tym razem ci tego oszczę

dziłem.

Dziewczyna zaśmiała się drwiąco.

– Na litość boską, co się z tobą dzieje? Sam powiedziałeś, że większość

z takich wydawnictw uważa się za nieprzyzwoite. Nawet w Paryżu. Tym bardziej trudno się czegoś takiego spodziewać w wiejskim majątku. A ty mi o nich nawet nie wspomniałeś.

Anatol bez słowa palił papierosa.

– I co? – odezwała się Leonie po chwili milczenia.

– Co: i co?

– Choćby: dlaczego postanowiłeś nie okazywać zainteresowania? -Nabrała tchu. – A po drugie, po co naszemu wujowi kolekcja takich książek? Tego nam ciotka Izolda nie powiedziała.

– Cóż, tu się muszę z tobą nie zgodzić – odrzekł sucho. – Nie bardzo rozumiem, dlaczego jesteś tak krytycznie nastawiona do naszej gospodyni.

Leonie spłonęła rumieńcem.

– Mylisz się. Wcale tak nie jest. Moim zdaniem, Izolda jest czarująca.

– Podniosła głos, żeby jej nie przerwał. – Niepokoi mnie raczej charakter nastrój posiadłości, zwłaszcza jeśli się do tego doda obecność książek okultystycznych w bibliotece.

Anatol westchnął ciężko.

– Nie zauważyłem ich. Robisz z igły widły. Najprostszym wyjaśnieniem będzie chyba przypomnienie, że wuj miał katolickie… czy może raczej liberalne gusta. Albo odziedziczył książki razem z domem.

Niektóre są stosunkowo nowe – naciskała. Wiedziała, że zachowuje się niewłaściwie i niepotrzebnie prowokuje, ale jakoś nie potrafiła się wycofać.

– Ach, nie wiedziałem, że jesteś znawczynią takich publikacji.

Aż się skurczyła, smagnięta lodowatym tonem.

– Nie, ja nie jestem. Ale ty tak! I o to właśnie chodzi. Dlatego byłam zaskoczona, że nie uznałeś za stosowne wspomnieć o tej kolekcji chociaż słowem!

– Kompletnie nie rozumiem, dlaczego się uparłaś, by wynajdować jakieś tajemnice. Nie potrafię tego pojąć.

Leonie nachyliła się do przodu.

– Mówię ci, w tym majątku jest coś dziwnego. – Zamilkła na dłuższą chwil? – Właściwie zastanawiam się. czy ty w ogóle byłeś w bibliotece?

– Dosyć tego – rzucił z cicha. W jego głosie wyraźnie brzmiała przestroga. – Nie wiem, co cię opętało.

– Twierdzisz, że doszukuję się nieistniejących tajemnic. Może masz rację. Ale nie ułatwiasz mi życia.

Anatol przewrócił oczami.

– Dziewczyno! Posłuchajże sama siebie! Izolda przyjęła nas jak najserdeczniej, chociaż sama jest w trudnej sytuacji, więc jeśli rzeczywiście coś jest nie tak, zapewne należy złożyć uchybienia na karb tego, że sama czuje się w tym domu jak obca! I to pomiędzy służbą, która panią domu uważa za intruza. Z tego, co mi wiadomo, Lascombe często bywał nieobecny, więc zakładam, że prowadzeniem domu zajmowali się służący. Zmieniło się to dopiero w tym roku. Nie podejrzewałem cię o podobne komentarze.

Leonie wyczuła, że zapędziła się zbyt daleko.

– Ja chciałam tylko…

Anatol otarł usta, rzucił serwetkę na stół i wstał.

– A ja chciałem tylko podrzucić ci lekturę zgodną z twoim gustem, żebyś się nie nudziła. Żebyś nie tęskniła za domem w obcym otoczeniu. Izolda nie zrobiła ci nic złego, wręcz przeciwnie, okazała ci serce i otoczyła gościnnością, a ty w podziękowaniu we wszystkim się doszukujesz błędów i urazy.

Dziewczyna straciła całą chęć do sprzeczki. Nawet już nie pamiętała, od czego się zaczęła kłótnia.

– Przepraszam, nie chciałam cię urazić, ja… – zająknęła się.

Tak czy inaczej, było już za późno.

– W ogóle mnie nie słuchasz, jesteś głucha na moje prośby, więc nie ma sensu ciągnąć tej dyskusji. – Chwycił kapelusz i laskę. – Idziemy. Powóz czeka.

– Chwileczkę! – zawołała, ale on już nie słyszał, szedł, stawiając długie kroki. Dziewczyna, rozdarta między skruchą a złością, nie miała wyjścia. Ruszyła za nim, wyrzucając sobie, że niepotrzebnie wywołała awanturę.

W drodze do Domaine de la Cade jej nastrój uległ zmianie. Przygniótł ją smutek, przytłoczył żal. Przecież w niczym nie zawiniła. Anatol się obraził, chociaż nie było za co ani o co. Dziwne.

Nagle zrozumiała.

On staje w obronie Izoldy.

Coś podobnego. Po takiej krótkiej znajomości!

W serce ukłuła ją zawiść.

ROZDZIAŁ 39

Cała podróż upłynęła w fatalnym nastroju. Leonie siedziała naburmuszona, Anatol wcale nie zwracał na nią uwagi. Gdy tylko dotarli do domu, wyskoczył z powozu i zniknął w domu, nawet nie spojrzawszy za siebie, a dziewczyna została z perspektywą długiego, nudnego południa w samotności.

Jak burza pognała do swojego pokoju, nie chcąc nikogo widzieć, z nikim rozmawiać i w ogóle mieć do czynienia, i rzuciła się na łóżko. Gniewnym kopnięciem strąciła ze stóp pantofle i leżała jak rozbitek na tratwie, z nogami dyndającymi za krawędzią materaca.

Dosyć mam tego, pomyślała. Co za nudy!

Zegar na kominku wybił drugą.

Zaczęła wyciągać z haftowanej narzuty sterczące nitki, rzucając złote okruchy na podłogę, aż urosła stertka, której by się Rumpelstiltskin nie powstydził. Zerknęła na zegarek. Dwie minuty po drugiej. Czas stal w miejscu.

Podeszła do okna i mnąc w dłoni róg zasłony, patrzyła na rozległe trawniki, zalane blaskiem.

Wszędzie widać było skutki złośliwego wiatru. A jednocześnie park wydawał się przesycony spokojem. Może warto się wybrać na spacer? Pozwiedzać majątek?

Wzrok dziewczyny padł na kuferek z robótkami, gdzie pośród skrawków tkaniny i cekinów ukryła czarną książkę.

Oczywiście.

Doskonała okazja, by poszukać grobowca. Wrócić do wcześniejszego planu. Może nawet znajdzie karty do tarota? Wyjęła książkę z kuferka. Tym razem przeczytała ją słowo po słowie, od deski do deski.


***

Godzinę później, ubrana w nowy samodziałowy żakiecik, mocne buty. i w kapeluszu na głowie, Leonie wyślizgnęła się na taras. Chociaż w ogrodzie nie było nikogo, szła szybko, bo nie miała najejszej ochoty się tłumaczyć. Minęła kępę rododendronów, potem jałowce prawie biegiem i nie zwolniła, aż znalazła się w miejscu niewidocznym z okien domu; dopiero zostawiwszy za sobą przejście w żywopłocie, przystanęła dla złapania oddechu. Zrobiło jej się gorąco. Zdjęła kapelusz. Od razu lepiej. Rękawiczki wepchnęła głęboko do kieszeni. Była podekscytowana. Oto nikt jej nie obserwował, wreszcie nikt niczego nie kazał, była panią siebie.

Na skraju lasu zatrzymała się ponownie. Po raz pierwszy poczuła niepokój. Trwała tu namacalna cisza, przetykana zapachem paproci i opadłych liści. Dziewczyna obejrzała się przez ramię. Dom ledwo co zniknął z pola widzenia.

A jeśli się zgubię?

Spojrzała w niebo. Zakładając, że nie będzie po cienistym lesie chodziła bardzo długo, przyjmując, ze pogoda się utrzyma, powinna wracać na zachód, a więc w kierunku, gdzie będzie zachodziło słońce. Nic łatwiejszego. Zresztą znajdowała się na terenie prywatnym, las był zadbany i dobrze utrzymany. Nie powinna tu spotkać nikogo nieznajomego.

Nie ma powodów do niepokoju.

Przekonawszy siebie samą do dalszej wyprawy, czując się jak bohaterka jakiegoś powieściowego cyklu awanturniczego, ruszyła na spotkanie przygody. Po krótkim czasie stanęła na rozdrożu. Po lewej las robił wrażenie zaniedbanego. Dęby i kolczaste pins maritimes, przywiędłe i wyczerpane, zdawały się uginać pod ciężarem czasu, a spomiędzy pni ledwo przebijał się bukszpan i wawrzyn. Tymczasem trakt po prawej wyglądał całkiem zwyczajnie.

Gdzie należało szukać dawno zapomnianego grobowca? Z pewnością w głębi nieodwiedzanego lasu.

Wobec tego skręciła w lewo, między cienie. Droga wyglądała na nieużywaną, nie widać na niej było ani śladów kół – choćby od taczek – ani zgrabionych liści. Odnosiło się wrażenie, że już dawno tutaj nikogo nie było.

Leonie szła wyżej i wyżej. Droga zwężała się i wspinała coraz bardziej stromo, po jakimś czasie zmieniła się w dróżkę, na dodatek mocno zarośniętą. Po obu jej stronach ziemię gęsto zaścielały połamane gałęzie.

Dziewczyna miała wrażenie, jakby las na nią napierał, jakby się wokół niej zamykał. W pewnym momencie dostrzegła urwisko porośnięte mchem i głogami, także zasypane suchymi gałęźmi. Ciasno splecione cisy broniły przejścia jak żelazne ogrodzenie. Przycisnęła ręce do piersi, żeby uspokoić zlęknione serce. Każda gałąź, każdy korzeń świadczył o zaniedbaniu i opuszczeniu. Nawet zwierzęta unikały tego mrocznego lasu. Ciszy nie mącił ptasi śpiew, próżno by wypatrywać w poszyciu królika, lisa czy choćby myszki.

Po jakimś czasie na prawo od ścieżki ziemia uciekła ostro w dół. Leonie kilka razy słyszała, jak obluzowany jej stopą kamień spadał w niewidoczną otchłań. Niepokój coraz mocniej ściskał ją za gardło. Nie trzeba było wielkiego wysiłku wyobraźni, żeby zobaczyć duchy, zjawy i inne nie ziemskie istoty, które – według pana Baillarda i ogrodnika – nawiedzały te okolice.

Wyszła na płaski fragment zbocza. Otworzył się przed nią wspaniały widok na odległe góry. W poprzek ścieżki biegł rów odprowadzający wodę podczas wiosennych roztopów, teraz całkiem suchy. Nad rowem przerzucono kamienny mostek. Daleko w dole, nad szczytami drzew, widać było cały świat, rozpostarty jak na obrazie. Obłoki płynęły po bezkresnym niebie, gorące powietrze rozjarzyło w górskich przełęczach połyskującą mgiełkę.

Leonie odetchnęła głęboko. Czuła się wspaniale tak daleko od cywilizacji, od rzeki i szarych oraz czerwonych dachów Rennes-les-Bains, od ledwo widocznej cloche-mur i przysadzistej sylwetki Hotel de la Reine. Otu lona leśną ciszą, wspominała hałaśliwe bary i kawiarenki, brzęk naczyń kuchennych, dzwonienie uprzęży i turkot kół na Gran'Rue, pokrzykiwania woźnicy, gdy courrier zatrzymywał się na Płace du Perou.

I wtedy wiatr przyniósł jej daleki odgłos dzwonu z kościelnej wieży.

Już trzecia.

Słuchała, aż echo zamarło w oddali. Razem z dźwiękiem odpłynął awanturniczy duch. Powróciły słowa ogrodnika.

Pilnuj duszy, madomaisela.

Szkoda, że go nie spytała, jego czy kogokolwiek innego, jak dotrzeć na miejsce. Zawsze chciała wszystko robić sama, nie znosiła prosić o pomoc… A najbardziej żałowała, że nie wzięła ze sobą książki.

Za daleko zaszłam, żeby teraz wracać.

Uniosła wyżej brodę i ruszyła przed siebie, odsuwając na bok niemiłe przeczucie, że idzie w całkiem niewłaściwą stronę. Ruszyła w drogę, słuchając jedynie podpowiedzi intuicji. A gdyby dopuściła do głosu także rozum, wzięłaby ze sobą przynajmniej mapę posiadłości. Choć z drugiej strony, nic takiego w bibliotece nie zauważyła.

Nikt nie wiedział, dokąd się wybrała. Jeżeli stanie jej się krzywda, jeśli się przewróci albo zgubi, nikt nie będzie wiedział, gdzie jej szukać. Powinna była zostawiać za sobą jakis ślad. Kawałki papieru lub może, wzorem Jasia i Małgosi, białe kamyczki?

Przecież się nie zgubię.

I poszła dalej.

Po niedługim czasie stanęła na leśnej polanie, otoczonej dzikimi jałowcami z mnóstwem dojrzałych jagód, zupełnie jakby ptaki nie docierały do tej części lasu. Na krawędzi pola widzenia majaczyły tajemnicze cienie, a dalej, w głębi lasu, światło gęstniało i stygło w cieniu. odzierając rośliny ze znajomych kształtów, zmieniając je w coś obcego. starego jak sam świat. Przedwieczorna mgła napłynęła bez ostrzeżenia. bez żadnej zapowiedzi spowiła dzikie róże, krzewy, zagajnik. Cały świat znieruchomiał. Wilgoć w powietrzu tłumiła wszelkie dźwięki. Leonie poczuła na szyi zimne palce jak lodowaty szalik. O łydki ocierał jej się chłód.

Nagle coś dostrzegła. Zamajaczył jej między drzewami kontur jakiejś konstrukcji, dzieło ręki człowieka. Nie drzewo, nie pień, nie ziemia i nie głaz. Tak! Maleńki kościółek, raczej kapliczka ze stromym dachem i znakiem krzyża nad łukowatym wejściem.

Dziewczynie aż dech zaparło w piersiach.

Znalazłam!

Grobowiec otaczały poczerniałe cisy o korzeniach poskręcanych jak palce starca. Rzucały cień także na prowadzącą do niego ścieżkę. I choć panowała tu wilgoć oraz chłód, nie było śladu błota. Za to pełno jeżyn i dzikich róż.

Dumna z siebie i drżąca z niecierpliwości, postąpiła naprzód. Liście zaszeleściły jej pod nogami, strzeliła złamana gałązka. Następny krok. I kolejny. Przystanęła. Spojrzała w górę. Nad drewnianym łukiem, symetrycznym i doskonałym, znajdowały się dwa wersy, wypisane dawnymi, czernionymi literami.

Aici lo tems s'en

Va res 1'Eternitat.

Przeczytała słowa na głos, dwukrotnie, obracając na języku dziwne dźwięki. Po czym wyjęła z kieszeni ołówek kopiowy i zapisała je na skrawku papieru.

Coś usłyszała. Szelest. Wiatr? Czy może zwierzę? Następny dźwięk. Jakby ktoś ciągnął linę po pokładzie statku. Wąż? Straciła pewność siebie. Ciemne oczy lasu śledziły ją uważnie. Wbijały w nią wzrok. Usłużna pamięć podsunęła słowa z książki, teraz przerażająco jasne. Przeczucie, miejsce nawiedzone przez duchy, tutaj odsunięto woal oddzielający dwa światy.

Jakoś nagle przestała mieć ochotę na wchodzenie do grobowca. Lecz z drugiej strony, sama, bezbronna, otoczona nieprzyjaznym lasem, była w znacznie gorszej sytuacji, niż gdyby się znalazła w kamiennym azylu. Krew szumiała jej w uszach, nogi miała jak z waty, ręce jej drżały.

Trudno. Nacisnęła wielką żelazną klamkę, i pchnęła.

Z początku nic się nie stało. Musiała pchnąć po raz drugi. Dopiero wtedy rozległ się zgrzyt metalu i suche kliknięcie, gdy ustąpił zatrzask. Naparła na drzwi ramieniem. Z całej siły.

Ustąpiły niechętnie.

ROZDZIAŁ 40

Leonie weszła do grobowca. Powitał ją chłód oraz woń kurzu i wspomnienie dawno palonych kadzideł. A także coś jeszcze… Dziwny, przykry zapach ryby, słonego kadłuba wraku rybackiego kutra.

Objęła się za ramiona, żeby powstrzymać drżenie rąk.

Trafiłam!

Po prawej stronie, tuż przy drzwiach, pod zachodnią ścianą, znajdował się konfesjonał. Niewielki, na planie prostokąta, wcale niepodobny do tych zdobionych, jakie znała z paryskich katedr. Okienko było zamknięte, przed jednym z siedzeń wisiała wyblakła fioletowa zasłona. W drugiej części jej brakowało.

Po lewej stronie drzwi stała benitier, kropielnica. Leonie spojrzała i odskoczyła do tyłu. W samej misie z czerwonego i białego marmuru nie było nic szczególnego, ale dźwigała ją dziwaczna figura. Szeroko uśmiechnięty diabeł o czerwonej skórze, poznaczonej bliznami. Oczy miał straszne, wrogie, przeszywająco niebieskie. Mimo ciężaru na barkach judził i prowokował.

Ja cię znam, bestio!

Figura była bliźniaczo podobna do rysunku na stronie tytułowej…Les Tarots".

Ostrożnie, bojaźliwie, jakby potwór mógł nagle ożyć, Leonie podeszła bliżej. Pod rzeźbą, na niewielkiej białej tabliczce, zażólconej przez czas. znalazła potwierdzenie swoich domysłów: ASMODEE, MACON AU TEMPLE DE SALOMON, DEMON DU COUROUX.

Asmodeusz, budowniczy świątyni Salomona, demon gniewu – przeczytała głośno. Stając na palcach, zajrzała do środka benitier. Sucho. Ani kropli wody. Za to wycięte w marmurze litery. Obwiodła je palcami.

– Par ce signe tu le vaincras – mruknęła. – Pod tym znakiem go zwyciężysz.

Ściągnęła brwi. Kogo zwyciężysz? Samego Asmodeusza? I raptem pojawiła się inna myśl. Co powstało pierwsze: ilustracja w książce czy benitier? Co było kopią, a co oryginałem?

Znała jedynie datę napisania książki: tysiąc osiemset siedemdziesiąty. pochyliła się, znacząc spódnicami koliste ślady w kurzu na posadzce, j obejrzała podstawę kropielnicy. Nadal nic. Żadnych znaków, które by wskazywały jej wiek lub pochodzenie.

Na pewno nie wizygocka.

Zapisawszy w pamięci, by zbadać temat później – może Izolda coś wie? – Leonie wstała i zwróciła się ku nawie. Stały w niej trzy rzędy prostych drewnianych ław, jak w szkole, najwyżej na dwie osoby każda. Bez żadnych ozdób czy rzeźbień, bez poduszek do klęczenia. Ot, siedzisko z wąskim podnóżkiem, nic więcej.

Z bielonych ścian kapliczki oblaziła farba. Wysokie, łukowate okna o zwykłych, przezroczystych szybach wpuszczały do środka kościółka światło, ale odzierały go z ciepła. Droga Krzyżowa została przedstawiona w postaci niewielkich ilustracji, oprawionych w drewniane krzyże; w zasadzie bardziej przypominała zbiór medalionów niż obrazy, mało widoczna, w każdym razie dla niewprawnego oka Leonie.

Dziewczyna ruszyła nawą ku ołtarzowi, powoli, niby niechętna panna młoda, im dalej od drzwi, tym bardziej niespokojna. Wyczuła za sobą czyjąś obecność, obróciła się na pięcie.

Nikogo.

Po lewej, wzdłuż wąskiej nawy, stały gipsowe figury świętych, małe jak dzieci. Spojrzenia malowanych oczu odprowadzały idącą. Zatrzymywała się przy posążkach, by przeczytać imiona wymalowane czarnymi znakami na drewnianych tabliczkach. Antoni Wielki, egipski pustelnik, święta Germanie z fartuszkiem pełnym górskich kwiatów, utykający święty Roch z nieodłączną laską.

Ostatnia rzeźba, najbliżej ołtarza, przedstawiała szczupłą kobietę o czarnych włosach, sięgających ramion, ubraną w czerwoną sukienkę do kolan. W rękach trzymała miecz, nie strasząc nikogo ani się nie broniąc, ałe raczej strzegąc.

Pod figurą przytwierdzono tabliczkę ze słowami: La Filie d'Epees.

Córka mieczy. Może to Joanna d'Arc?

Znowu jakiś hałas. Wyjrzała przez okno. To tylko gałąź kasztanowca, stukająca w szkło jak paznokcie. I mroczne wołanie ptaków.

U końca nawy przystanęła, po czym kucnęła i uważnie obejrzała podłogę, szukając śladów czarnego kwadratu oraz czterech liter, C, A, D, E. Nie znalazła nic, nawet najmniejszego śladu wzoru opisanego przez wuja, za to natknęła się na inskrypcję wykutą w kamieniu.

Fujhi, poudes; Escapa, non, przeczytała. Zapisała również te słowa.

Wyprostowała się, podeszła do ołtarza. Wyglądał dokładnie tak, jak zapamiętała z opisu w „Les Tarots": całkiem pozbawiony przedmiotów, jakie zwykle znajdują się na ołtarzu, próżno by tu szukać świec, srebrnego krzyża, mszału czy antyfonarza. Ustawiony w ośmiokątnej apsydzie o suficie pomalowanym na kolor lazurowy, zupełnie jak w Palais Garnier. Osiem ścian wyklejono tapetą w szerokie, poziome, różowe pasy, rozdzie lone motywem czerwonych i białych kwiatów jałowca, przeplatanych błękitnymi kręgami albo może monetami. Na styku każdej z dwóch ścian znajdowało się podłużne wybrzuszenie ze złoconego gipsu, buława czy może różdżka?

Na każdej z ośmiu ścian widniał jeden obraz.

Leonie aż się zatchnęła, gdy zrozumiała, na co patrzy. A miała przed oczami osiem rysunków, żywcem wyjętych z tarota, zupełnie jakby każda z postaci zeszła z karty i stanęła na wizerunku. Wszystkie były podpisane. Le Mat, Le Pagad, La Pretresse, Les Amoureux, La Force. La Justice, Le Diable i Le Tour. Czarne, stare litery na pożółkłych tabliczkach.

Ta sama talia co w książce.

Pokiwała głową. Czy potrzeba lepszego dowodu na to, że świadectwo wuja było prawdziwe? Pytanie tylko, dlaczego akurat te osiem kart. z talii liczącej ich siedemdziesiąt osiem, zostało tutaj przedstawionych? Chciała zapisać ich nazwy, ale zabrakło jej miejsca na tym skrawku papieru, który znalazła w kieszeni. Rozejrzała się po grobowcu, szukając czegoś innego, na czym mogłaby spisać imiona kart.

Za filarem kamiennego stołu dostrzegła kawałek papieru. Wzięła go w rękę i ze zdumieniem stwierdziła, że trzyma gruby pergamin z zapisem jakiegoś utworu na fortepian. Klucz wiolinowy i basowy, metrum cztery czwarte, bez żadnych bemoli czy krzyżyków. Od razu przypomniała sobie podtytuł książki napisanej przez wuja oraz jego solenne zapewnienie, że zapisał muzykę.

Rozprostowała papier. Spróbowała zanucić pierwsze dźwięki, ale jakoś nie mogła złapać melodii, choć ta była całkiem prosta. Składała się z czterech nut i na pierwszy rzut oka przypominała palcówki, przez które przechodzi każdy uczący się gry na fortepianie.

Powoli jednak na jej usta wypłynął uśmiech. Już widziała wzór: C-A-D-E. Te same nuty powtarzały się regularnie. Piękne. Tak jak napisano w książce, muzyka wzywająca duchy.

Raptem pojawiła się nowa myśl.

Skoro zapis nut został w grobowcu, to może karty również?

Po chwili wahania napisała nad nutami datę i słowo „Grobowiec", jako świadectwo, gdzie została znaleziona karta z utworem. Włożyła ją do kieszeni i zaczęła metodycznie przeszukiwać kapliczkę. Zajrzała w każdy kąt, w każdą szparę, wypatrywała kryjówek i schowków, ale nie znalazła nic. Nie było tu żadnego mebla, żadnego sprzętu, w którym dałoby się zostawić talię kart.

Skoro nie tutaj, to gdzie są?

Przeszła za ołtarz.

Teraz, gdy oczy przywykły do półmroku, wydało jej się, że widzi zarys drzwiczek ukrytych w jednym z ośmiu paneli apsydy. Wyciągnęła dłoń. szukając jakiejś nierówności, i rzeczywiście, znalazła delikatne wgłębienie, może ślad po przejściu, którym dostawał się do kościoła duchowny odpraziający mszę. Pchnęła mocno, ale nic to nie dało. Zamknięte na mur. Jeżeli to rzeczywiście były tylne drzwi, dawno ich nikt nie otwierał.

Odstąpiła o krok, wsparła dłonie na biodrach. Nie chciała uznać, że kart nie ma w kościółku, ale już nie wiedziała, gdzie szukać. Jedynym wyjściem pozostało chyba znalezienie wskazówki w książce. Bo przecież teraz, skoro odnalazła to miejsce, z pewnością dostrzeże i zrozumie myśli zawarte między słowami.

O ile rzeczywiście jakieś tam są.

Podniosła wzrok na okna. Światło dnia przygasało. Promienie słońca, przefiltrowane przez drzewa, zaczynały się wycofywać, zostawiając pociemniałe szkło. Czas wracać.

W drodze do wyjścia znów czuła na sobie spojrzenia gipsowych postaci. Atmosfera wyraźnie zgęstniała.

Powietrze się poruszyło. Leonie usłyszała muzykę dobywającą się gdzieś z jej własnego wnętrza. Słyszała, a nie słyszała. I czuła czyjąś obecność, która ją otaczała, muskała, nie dotykając, nieprzerwanie naciskała. Towarzyszyła jej kakofonia szeptów, łkań i westchnień.

Serce trwożnie zabiło w piersiach dziewczyny.

To tylko moja wyobraźnia.

Dobiegł ją inny dźwięk. Chciała go zignorować jak inne, dochodzące z jej duszy i znikąd. Jednak wrócił. Skrobanie, szuranie. Stukanie pazurów o kamień. Dochodziło zza ołtarza.

Poczuła się winna. Była tutaj intruzem. Naruszyła ciszę grobowca, zburzyła spokój słuchających, obserwujących, którzy mieszkali w jego zakurzonych kamiennych korytarzach. Nikt jej tu nie zapraszał.

Powiodła wzrokiem po malowidłach na ścianach apsydy, spojrzała w oczy gipsowym świętym, stojącym na straży. Obróciła się i natknęła na złośliwe, błękitne oczy Asmodeusza. Doskonale pamiętała opis demonów. Jak czarne skrzydła powaliły wuja na ziemię. Jak raniły go ostre pazury. „Ślady na dłoniach, moje stygmaty, nie zblakły".

Przez jedną krótką chwilę widziała – a może jej się tylko zdawało? -czerwone znaki we wnętrzach dłoni. W kształcie leżącej na boku ósemki.

Straciła resztki odwagi, zebrała spódnice i runęła do drzwi. Ścigało ją drwiące spojrzenie Asmodeusza. Pchnęła drzwi z całej siły i tylko domknęła je solidnie. Oczywiście! Nie w tę stronę! Chwyciła klamkę, gwałtownie pociągnęła.

Kroki za plecami. Teraz już bez wątpienia. Pazury ślizgające się na kamieniach. Coraz bliżej. Drapieżnik. Złe duchy, stojące na warcie grobowca i świątyni. Z piersi dziewczyny wyrwał się szloch. W ostatniej chwili wypadła do ciemniejącego lasu.

Drzwi zamknęły się ciężko, zgrzytając na starych zawiasach. Już się nie bała strachów ukrytych w półmroku między drzewami. Były niczym w porównaniu z przerażającymi istotami z grobowca.

Podciągnęła spódnice i ruszyła biegiem. Ścigał ją wzrok demona. Już teraz wiedziała, jak duchy strzegą swoich miejsc przed intruzami. Biegła,

przedzierając się przez wieczorny chłód, spadł jej kapelusz, raz i drugi po. tknęła się, omal nie upadła. Co sił gnała przez coraz mroczniejszy las, zaniedbaną ścieżką, nad wyschłym strumieniem, szerszą dróżką, aż wreszcie bezpiecznie dotarła do ogrodów.

Fuj hi, poudes; Escapa, non.

Przez mgnienie oka miała wrażenie, że rozumie obce słowa.

ROZDZIAŁ 41

Wróciła do domu przemarznięta. W holu Anatol krążył niespokojnie jak lew w klatce. Nieobecność Leonie nie tylko została dostrzeżona, lecz także stała się powodem niemałej konsternacji.

Izolda chwyciła dziewczynę w ramiona, a potem szybko się cofnęła, jakby zawstydzona tą żywiołową manifestacją uczuć. Anatol uściskał siostrę, po czym odsunął ją od siebie i zgromił srogim spojrzeniem. Z jednej strony, czuł ulgę, że nic złego jej się nie stało, z drugiej, chętnie by ją przetrzepał. Nie padło ani słowo na temat wcześniejszej sprzeczki, która przecież była głównym powodem tej samotnej wyprawy.

– Gdzieś ty się podziewała?

– Spacerowałam po ogrodach.

– Przecież już prawie ciemno!

– Straciłam poczucie czasu.

– Padały kolejne pytania, jedno za drugim. Czy kogoś spotkała? Czy wyszła poza granice majątku? Czy widziała albo słyszała coś niezwykłego? W krzyżowym ogniu pytań Leonie zapomniała o strachu.

– Nie jestem dzieckiem! – zezłościła się w końcu. – Potrafię o siebie za

dbać.

– I tu się mylisz! – krzyknął Anatol. – Masz dopiero siedemnaście lat! Dziewczyna odrzuciła do tyłu miedziane loki.

– Zachowujesz się, jakbyś się bał, że mnie ktoś porwie.

– Nie przesadzajmy – burknął.

Leonie spostrzegła, że wymienił z Izoldą ukradkowe spojrzenia. Zmrużyła oczy.

– Powiedz mi – odezwała się wolno – dlaczego jesteś taki przestraszony? Co przede mną ukrywasz?

Anatol otworzył usta, lecz zaraz je zamknął. Pozwolił mówić Izoldzie.

– Przykro mi, że nasza troska wydaje ci się nadmierna. Oczywiście, możesz chodzić, gdzie ci się żywnie podoba. Po prostu ostatnio mieliśmy tutaj

doniesienia o dzikich zwierzętach, schodzących do doliny o zmierzchu.

Całkiem niedaleko Rennes-les-Bains widywano dzikie koty, a nawet wilki.

Leonie miała zamiar podważyć to wyjaśnienie, gdy przypomniała sobie stukanie pazurów o kamienną podłogę grobowca. Zadrżała. Nie p0_ trafiłaby określić z całkowitą pewnością, co zmieniło przygodę w straszne przeżycie. Wiedziała jedynie, że w chwili gdy rzuciła się do ucieczki, ratowała życie. Chociaż nie miała pojęcia przed czym.

– Okropnie wyglądasz! – rzucił Anatol, ciągle rozeźlony.

– Dosyć już – powiedziała Izolda cicho i Anatol, ku zdumieniu siostry faktycznie zmilkł.

Wyraźnie rozgoryczony wsparł ręce na biodrach.

– Wiemy też, że pogoda się pogarsza – podjęła gospodyni. – Od gór idzie burza. Baliśmy się, że cię złapie.

Właśnie w tej chwili gdzieś w oddali przetoczył się potężny grzmot. Wszyscy troje spojrzeli w stronę okien. Na szczytach przysiadły niskie chmury, a mgiełka jak dym z ogniska zawisła między wzgórzami. Ru/Jegł się kolejny grzmot, znacznie bliżej. Zadrżały szyby w oknach.

– Chodźmy – powiedziała Izolda, biorąc dziewczynę za rękę. – Poko

jówka przygotuje ci gorącą kąpiel. Potem zjemy przy kominku w salonie.

A po kolacji może pogramy w karty? W bezika, w vingt-et-un, w co ze

chcesz.

Leonie, podając ciotce rękę, przypomniała sobie o stygmatach. Opuściła wzrok na dłoń pobielałą od chłodu. Nic. Nic na niej nie było. Żadnych czerwonych znaków.

Pozwoliła się zaprowadzić do pokoju.


***

Niedługo później rozległ się dzwonek na kolację. Leonie zatrzymała się jeszcze na chwilę przed lustrem.

Przysiadła na stołeczku przed toaletką i zajrzała w oczy swojemu odbiciu. Błyszczały jak w gorączce. Odbijało się w nich wspomnienie strachu, który zostat gdzieś pod skórą. Czy Izolda i Anatol również go zobaczą?

Nie chciała się denerwować, ale musiała zajrzeć do książki. Ostrożnie wydobyła „Les Tarots" z kuferka i odszukała fragment, który zamierzała sprawdzić.

„Zafalowało powietrze, wydało mi się, że nie jestem sam. Zyskałem pewność: w grobowcu zaroiło się od istnień. Od duchów, bo przecież nie sposób ich nazwać ludźmi. Przestały obowiązywać prawa natury. Przybysze byli wszędzie dookoła. Ja i moje inne byty, przeszłe oraz należące do przyszłości…

Zdawało mi się, że płyną w powietrzu, pilnie bacząc, bym nie przeoczył ich ulotnej obecności…

Zwłaszcza tuż nad moją głową trwał bezustanny ruch w akompaniamencie kakofonii szeptów, westchnień i szlochów".

Zamknęła książkę. Opis doskonale pasował do jej przeżyć. Pytanie teraz, czy to słowa przeczytane na pożółkłych kartkach tak jej zapadły w podświadomość? Czy też przeżyła to samo, co przydarzyło się wujowi? I jeszcze jedna istotna kwestia: Czy Izolda naprawdę o niczym nie wiedziała?

I matka, i ciotka coś wyczuwały, co do tego Leonie nie miała najmniejszych wątpliwości. Każda na swój sposób napomykała o dziwnej atmosferze, wspominała o niepokoju, choć otwarcie niczego nie przyznawały.

Dziewczyna wsparła łokcie na blacie, złączyła rozczapierzone palce dłoni. Ona także czuła to coś. Od pierwszej chwili, od przyjazdu do Domaine de la Cade.

Wsunęła pod czarną okładkę stroniczkę z nutami, odłożyła książkę do schowka i zeszła na dół. Teraz, gdy przestała się bać, była zaintrygowana. Bardzo chciała dowiedzieć się czegoś więcej. Miała wiele pytań do Izoldy, ot, na przykład, czy ciotka wiedziała, czym się zajmował jej mąż przed ślubem? Dobrze byłoby tez ewentualnie napisać do mamy i zapytać, czy w dzieciństwie zdarzyło się coś konkretnego, co zadecydowało o jej niechęci do Domaine de la Cade. Bo Leonie była przekonana, że to właśnie sama posiadłość przyciąga do siebie złe moce.

Drzewa, ziemia, jezioro.

Tymczasem, zamknąwszy za sobą drzwi sypialni, zorientowała się, że nie może wspomnieć o swojej dzisiejszej wyprawie, ponieważ mogłyby jej zostać zabronione następne. Wobec tego – przynajmniej na razie – przygoda musiała pozostać tajemnicą.


***

Domaine de la Cade wolno pogrążała się w noc, zastygła w oczekiwaniu.

Kolacja minęła w przyjemnej atmosferze, przerywana od czasu do czasu hukiem srożących się w oddali gromów. Tematu wycieczki po majątku nie podejmowano wcale, natomiast mówiono o Rennes-les-Bains i innych okolicznych miejscowościach, o przygotowaniach do sobotniej kolacji, o gościach, o tym, co jeszcze zostało do zrobienia i jakie to będzie miłe przyjęcie.

Zwykłe, codzienne rozmowy.

Po jedzeniu przenieśli się do salonu i tu nastrój od razu uległ zmianie. Ciemność za murami domu, nieomal dotykalna, była ciężka i przykra. Duchota i wilgoć dławiły. Gdy wreszcie rozpętała się burza, wszyscy troje wyraźnie odczuli ulgę. Niebo zadrżało. Najpierw oślepiająca błyskawica rozdarła srebrem czarne chmury, zaraz potem sucho trzasnął piorun. Zagrzmiał echem w dolinie, odbijając się od skał i drzew.

Wtedy wiatr, który na jakiś czas zamarł, jakby zbierał siły, uderzył w ściany całą mocą. Razem z nim spadł na dom deszcz, który wisiał w powietrzu przez cały wieczór. Wicher chłostał okna, zalewał je wodą, aż ludziom skrytym we wnętrzach zdawało się, że po szybach płynie wodospad. Ze w budynek uderzają morskie fale.

Leonie chwilami słyszała muzykę. Nuty, które ukryła w sypialni, podchwytywał wiatr. Zupełnie tak, jak mówił ogrodnik.

Wszyscy troje usiłowali nie zwracać uwagi na burzę szalejącą tuż za ścianami. W salonie panowało mile ciepło, na kominku trzaskał ogień, zapalono wszystkie lampy, a służba jeszcze ustawiła dodatkowe świece. Choć całej trójce, wydawałoby się, niczego nie brakowało do szczęścia, Leonie nie mogła się pozbyć wrażenia, że mury ustępują pod naporem gwałtownych ataków nawałnicy, pochylają się i za chwilę pogrzebią ją żywcem.

W pewnej chwili odskoczyły drzwi wejściowe, pchnięte wyjątkowo silnym podmuchem. Ktoś je szybko zamknął i zabezpieczył. Dziewczyna słyszała, jak służba chodzi po domu, sprawdzając, czy wszystkie okna są szczelnie pozamykane. Ponieważ istniało niebezpieczeństwo, że delikatne szybki nie wytrzymają ataków, zaciągnięto zasłony, chroniąc w ten sposób mieszkańców przed zasypaniem odłamkami szkła. Z najwyższego piętra dobiegały spieszne kroki oraz postukiwanie wiader rozstawianych w odpowiednich miejscach, gdzie między dachówkami zdarzały się przecieki.

Tkwili we troje w salonie. Spacerowali, siedzieli, rozmawiali. Wypili trochę wina. Usiłowali się zająć normalnymi wieczornymi czynnościami. Anatol poprawiał drwa w kominku i uzupełniał trunek w kieliszkach. Izolda splotła długie, smukłe palce i ułożyła dłonie na kolanach. Leonie w którejś chwili odciągnęła zasłonę i wyjrzała w ciemność. Niewiele widziała przez deszczułki okiennicy, ale dostrzegła sylwetki drzew, oświetlone ostrym blaskiem błyskawicy, rwące się niczym spętane mustangi. Wydawało jej się, że las woła o pomoc, że stare pnie resztkami sił opierają się wściekłym atakom.

O dziesiątej zaproponowała partię bezique. Usiadły z Izoldą do karcianego stolika. Anatol stał przy kominku lekko wsparty o gzyms, w jednym ręku trzymał papierosa, w drugim szklaneczkę brandy.

Rozmowa się nie kleiła. Każde z nich, chociaż udawało, że nie zwraca na burzę uwagi, wsłuchiwało się w nią, oczekując subtelnej zmiany w uderzeniach wiatru i deszczu, która by wskazywała, że najgorsze minęło. Izolda, niezwykle blada, wyraźnie się bała. Jakby gwałtowne wybuchy natury stanowiły jedynie przestrogę, zapowiedź czegoś gorszego. W miarę jak czas wolno mijał, z coraz większym trudem zachowywała pozory. Bezwiednie położyła dłoń na brzuchu, jakby był obolały. Czasem jej palce, żyjące własnym życiem, zwijały spódnicę, gładziły rogi kart, pociągały zielone sukno.

W pewnej chwili huk pioruna łupnął tuż nad ich głowami. W szarych oczach Izoldy błysnął strach. W tym samym momencie Anatol był przy niej. A Leonie poczuła ukłucie zazdrości. Została wykluczona z towarzystwa. Tamta para w ogóle zapomniała o jej istnieniu.

– Jesteśmy zupełnie bezpieczni – zapewnił Anatol z przekonaniem. Pan Baillard napisał – odezwała się Leonie że według miejscowych legend burze zsyła diabeł, kiedy świat jest wytrącony z równowagi. Kiedy naturalny porządek ulega zakłóceniu. Ogrodnik powiedział to samo.

I jeszcze mówił, że wczoraj wieczorem słyszano muzykę nad jeziorem, które…

– Ca suffit! – uciął Anatol ostro. – Wszystkie te opowieści o diabłach,

demonach i klątwach to tylko bajki dla niegrzecznych dzieci.

Izolda rzuciła spłoszone spojrzenie na okno.

– Jak długo jeszcze…? Nie zniosę tego…

Anatol opiekuńczo położył dłoń na jej ramieniu, tylko na mgnienie oka, lecz siostra dostrzegła ten gest.

On ją chroni, pomyślała. Chce się nią opiekować. Odepchnęła od siebie zawiść.

– Już niedługo. Burza zaraz się skończy, jeszcze tylko wiatr.

– Tu nie chodzi o wiatr. Czuję… Wiem, że stanie się coś strasznego -wyszeptała Izolda. – On się zbliża. Wiem, że nadchodzi.

– Izoldo, cherie – rzekł Anatol cicho. Leonie nadstawiła uszu.

– On? – powtórzyła. – Kto taki?

Żadne z pozostałej dwójki nie zwróciło na nią uwagi. Kolejny podmuch wiatru zagrzechotał okiennicami. Niebo rozdarła błyskawica.

– Ten dom jeszcze niejedno wytrzyma – podjął Anatol z wymuszoną swobodą. – Jestem gotów iść o zakład, że będzie tu stał, jak stoi, długie lata po naszej śmierci. Nie ma się czego obawiać.

Szare oczy Izoldy błyszczały strachem. Leonie widziała wyraźnie, że słowa brata wywarły skutek odwrotny do zamierzonego.

„Długie lata po naszej śmierci".

Przez ułamek sekundy dziewczyna była przekonana, że dostrzegła w płomieniach na kominku wykrzywioną twarz Asmodeusza. Cofnęła się odruchowo.

Postanowiła wyznać bratu prawdę o tym, jak spędziła popołudnie, co widziała i co słyszała, ale gdy się do niego odwróciła, patrzył na Izoldę z taką troską, z taką czułością, że aż się zawstydziła, jakby ich przyłapała na czymś, czego widzieć nie powinna.

Zamknęła usta, zanim się z nich wydobyło choćby jedno słowo.

Wicher nie pozwalał odpocząć. A wspomagała go w wysiłkach niespokojna wyobraźnia.

ROZDZIAŁ 42

Następnego ranka, zamiast we własnej sypialni, obudziła się na szez-longu w salonie. Przez szpary w zasłonach przedzierały się złote promienie. Ogień w kominku dawno zgasł. Na stoliku zostały karty i kieliszki do wina, porzucone jeszcze wczoraj.

Jakiś czas siedziała, wsłuchując się w ciszę. Skończyło się walenie deszczu w szyby, wycie wichru, zapanował spokój. Stary dom już się nie skarżył, nie trzeszczał i nie pojękiwał. Burza minęła.

Dziewczyna uśmiechnęła się do siebie. Nocne strachy, myśli o duchach i diabłach wydawały się w świetle poranka całkiem nieszkodliwe. Po krótkiej chwili głód wypędził ją z sofy. Ruszyła do kuchni. Na korytarzu owionął ją rześki chłód, w powietrzu unosił się zapach wilgoci, ale też świeżość, jakiej bardzo brakowało poprzedniego wieczoru. Leonie minęła drzwi oddzielające front domu od pomieszczeń gospodarczych, przez cienkie podeszwy savates czuła chłód kamiennej podłogi. W końcu zza kolejnych drzwi usłyszała głosy, szczęk garnków i pogwizdywanie.

Weszła do kuchni. Pomieszczenie było mniejsze, niż się spodziewała, kwadratowe i miłe. Z czarnych belek pod sufitem zwisały najróżniejsze miedziane rondle, garnki i patelnie, nad poczerniałym paleniskiem, szerokim tak, że po obu jego stronach ciągnęły się kamienne ławy, wisiał parujący kocioł.

Kucharka, z chochlą na długim drewnianym trzonku w ręku, odwróciła się do drzwi, słysząc, że ktoś wchodzi. Równocześnie rozległo się szuranie odsuwanego krzesła. To wstała inna służąca, która właśnie jadła śniadanie przy drewnianym stole na środku kuchni, poznaczonym licznymi bliznami.

– Proszę nie wstawać powiedziała Leonie szybko. Przyszłam poprosić o filiżankę kawy. I może trochę chleba?

– Przygotuję śniadanie, madomaisela – obiecała kucharka. – Do pokoju dziennego?

Tak, chętnie, dziękuję. Czy ktoś już zszedł?

– Nie, panienka jest pierwsza.

Odpowiadała grzecznie, ale z pewnością me zależało jej na przedłużaniu rozmowy. Mimo wszystko Leonie zwlekała.

– Duże straty wyrządziła burza?

– Da się je naprawić.

– Nie było powodzi? – Obawiała się, czy sobotnia kolacja nie zostanie odwołana, na przykład z powodu zniszczenia drogi z miasta.

– Z Rennes-les-Bains nie ma żadnych złych wieści. Jedna z dziewcząt słyszała, że w Alet-les-Bains osunął się stok, a razem z nim wóz pocztowy z Limoux. – Wytarła ręce w fartuch. – Jeśli to wszystko, madomaisela. mam sporo pracy.

– Oczywiście.

Gdy wychodziła z kuchni, zegar wybijał siódmą. Wyjrzała przez okno na różowe niebo, po którym płynęły białe obłoczki. W majątku zaczynało się sprzątanie, zamiatanie liści, zbieranie gałęzi strąconych przez burzę.


***

Następne dni minęły spokojnie.

Leonie zwiedzała dom i posiadłość. Śniadanie codziennie zjadała w sypialni, a potem cały ranek miała dla siebie i mogła robić, co jej się żywnie podoba. Najczęściej nie widywała ani brata, ani Izoldy aż do obiadu. Popołudniami, jeśli tylko pozwalała pogoda, we dwie spacerowały po okolicy albo odkrywały tajemnicze zakątki domu. Ciotka była nieodmiennie uprzejma i miła, a jednocześnie na każdym kroku udowadniała, że dysponuje ujmującym poczuciem humoru. Grały na fortepianie duety Rubinsteina, bardziej dla rozrywki niż dla doskonalenia umiejętności, a wieczorami we trójkę zabawiali się różnymi rozrywkami salonowymi. Leonie dużo czytała i malowała widoczek z domem na pierwszym planie, a najlepsze miejsce do tego celu znajdowało się na niewielkim cyplu nad jeziorem.

Książka napisana przez wuja oraz pergamin z nutami, znaleziony w grobowcu, zaprzątały jej myśli właściwie stale, mimo to ani razu do nich nie zajrzała. A podczas zwiedzania posiadłości celowo unikała zarośniętej leśnej ścieżki, prowadzącej do wizygockiego kościółka.


***

W sobotę, dwudziestego szóstego września, w dzień proszonej kolacji, świt wstał jasny i czysty.

Zanim Leonie skończyła śniadanie, zjawił się pierwszy dostawca z Rennes-les-Bains. Chłopak przywiózł dwa wielkie bloki lodu. Zaraz po nim następny wyładował viande, sery, mleko i śmietanę.

W każdym pokoju służba coś czyściła, polerowała, składała płótna, rozstawiała popielniczki lub kieliszki, a wszystko to pod czujnym okiem starszej służącej.


O dziewiątej wyszła z sypialni Izolda. Zabrała dziewczynę do ogrodu. Uzbrojone w sekatory oraz grube gumiaki, wkładane na pantofle dla ochrony przed zniszczeniem obuwia na błotnistych ścieżkach, ścinały kwiaty, jeszcze mokre od rosy, potrzebne do ozdobienia stołów.

Wróciły do domu tuż przed jedenastą, z czterema dużymi, płaskimi koszami kwiecia. W pokoju dziennym czekała na nie parująca kawa oraz Anatol, w doskonałym humorze, ślący uśmiechy zza gazety.

W południe Leonie skończyła wypisywać ostatnią kartę wizytową. Kaligrafowała na nich nazwiska, dokładnie według wskazówek Izoldy. Uzyskała od ciotki obietnicę, że wolno jej będzie własnoręcznie rozłożyć wizytówki, gdy dekoracja stołu zostanie zapięta na ostatni guzik.

O pierwszej nie pozostało już nic do zrobienia. Po lekkim obiedzie gospodyni oznajmiła, że chce przez kilka godzin odpocząć w swoim pokoju. Anatol postanowił zająć się korespondencją. W tej sytuacji Leonie, nie mając wielkiego wyboru, zdecydowała się na to samo.

Gdy znalazła się w sypialni, zajrzała do kuferka z robótkami, gdzie „Les Tarots" leżały uśpione pod czerwoną włóczką i niebieską nitką, ale choć od wyprawy do grobowca minęło już kilka dni, nadal nie miała ochoty niszczyć spokoju myśli przez powrót do tajemnic książki. Zresztą lektura i tak by jej nie zajęła całego popołudnia. No i Leonie nie zdołałaby się skupić na czytaniu, bo stale wybiegała myślą do kolacji.

Wzrok dziewczyny padł na przybory do malowania. Farby, pędzle, sztalugi oraz blok papierów. Może by tak namalować coś dla mamy? Jakąś pamiątkę? Upominek, który wręczy jej po powrocie do Paryża.

Żeby zamazać niemiłe wspomnienia z dzieciństwa w Domaine de la Cade.

Zadzwoniła na pokojówkę i poleciła jej przynieść misę z wodą oraz płachtę grubego płótna do przykrycia stołu. Następnie wyjęła paletę i tubki z farbami. Zaczęła wyciskać trochę szkarłatu i ochry, topazowego błękitu i nieco farby żółtej, zieleń wilgotnego mchu oraz, na koniec, hebanową czerń. Położyła na stole kremowy arkusz.

Jakiś czas siedziała, czekając na natchnienie. Nie miała żadnego pojęcia, co właściwie namalować. Odruchowo nabrała na pędzel czarnej farby i automatycznymi ruchami zaczęła szkicować jakąś postać. Ręka robiła swoje, umysł zajął się czymś innym. Marzeniami o nadciągającym wieczorze. Leonie rozmyślała o tym, jakie wrażenie wywrze na niej socjeta z Rennes-les-Bains, a malunek, bez jej udziału, nabierał kształtów. Wszyscy goście chętnie przyjęli zaproszenia. Dziewczyna już widziała siebie, podziwianą i komplementowaną, w niebieskiej sukni… może raczej w czerwonej albo w tej zielonej z La Samaritaine? Rękawiczki, oczywiście, długie, tylko które najlepsze? Włosy podtrzyma grzebieniami z macicy perłowej i srebrnymi szpilkami, bo one najlepiej podkreślają kolor. W myślach przeglądała naszyjniki, kolczyki i bransolety, które dopełnią stroju.

Cienie kładły się na trawnikach coraz dłuższymi smugami, czas mijał dziewczynie na przyjemnych rozmyślaniach, a na papierze, pociągnięcie za pociągnięciem, krystalizowała się warstwa farb, pokazując coraz wyraźniejszy obraz.

Dopiero gdy Marieta wróciła posprzątać, Leonie przytomniej spojrzała na własne dzieło. Dziwne. Sama nie wiedząc, co robi, namalowała figurę z kart tarota, jedną z tych, które widniały na ścianie grobowca. La Force. Różnica polegała na tym, że dała dziewczynie długie miedziane włosy i ubrała ją w poranną suknię, dokładnie taką, jaka wisiała w jej własnej szafie w Paryżu, w mieszkaniu przy rue de Berlin.

Właściwie namalowała autoportret.

Przyjrzała mu się uważnie, równie zaintrygowana nieświadomym wyborem tematu, co dumna z dobrze wykonanej pracy. Zwykle tworzone przez nią portrety pozostawiały sporo do życzenia i dziwnym trafem wszystkie były do siebie podobne, jakby zawsze malowała członków jednej rodziny. Tym razem jednak podobieństwo do oryginału było niezaprzeczalne.

La Force. Siła.

Siła?

Czy tak właśnie postrzegała siebie? Gdyby ją ktoś o to spytał, z pewnością by tak nie odpowiedziała. Przyjrzała się portretowi jeszcze raz. Tak czy inaczej, popołudnie chyliło się ku wieczorowi, czas na przygotowania do kolacji. Położyła arkusz na kominku, tuż obok zegara, i przestała o nim myśleć.


***

O siódmej wieczorem zapukała Marieta.

– Madomaisela? – odezwała się, wtykając głowę przez na wpół otwar

te drzwi. – Madama przysłała mnie, żebym pomogła się panience ubrać.

Czy panienka wie, którą suknię włoży?

Leonie kiwnęła głową zdecydowanie, jakby temat nigdy nie podlegał dyskusji.

– Zieloną, z kwadratowym dekoltem. I sous-jupe z angielską koronką.

– Rozumiem, madomaisela.

Marieta wyjęła z szaf wskazane sztuki garderoby, na rozłożonych szeroko ramionach przeniosła je na łóżko. Pomogła Leonie włożyć na bieliznę gorset, zasznurowała go ciasno z tyłu i przewlokła sznurówki przez oczka z przodu. Rudowłosa piękność okręciła się przed lustrem i z uśmiechem zaakceptowała swoje odbicie.

Pokojówka weszła na krzesło. Opuściła na Leonie najpierw halkę, a potem suknię. Chłodny zielony jedwab spłynął z ramion dziewczyny błyszczącą falą, jak woda dotknięta słonecznym promieniem.

Marieta zeskoczyła na podłogę. Szybko poradziła sobie z zapięciami, po czym usiadłszy na piętach, ułożyła dół spódnicy. Leonie w tym czasie wygładziła rękawy.

– Jak mam panienkę uczesać?

Dziewczyna odwróciła się do toaletki. Przechyliła głowę na bok, chwyciła buntownicze loki w garść i zwinęła je na czubku głowy.

– W ten sposób.

Puściła włosy i sięgnęła po niewielką szkatułkę obciągniętą brązową skórą.

– Mam szylkretowe grzebienie, wykładane macicą perłową, będą paso

wały do kolczyków i naszyjnika z motywem roślinnym.

Marieta pracowała szybko i sprawnie. Na koniec zapięła na karku dziewczyny zameczek z platynowego liścia, cofnęła się o krok i przyjrzała efektom.

Leonie także oceniła rezultat starań. Przechyliła stojące lustro tak, by widzieć całą swoją sylwetkę i po chwili namysłu uznała, że jest zadowolona z widoku. Sukienka, ani nazbyt skromna, ani zbyt wyzywająca jak na proszoną kolację w niewielkim gronie, wyglądała idealnie, podkreślając karnację i figurę. Oczy błyszczały jasno i cera także nie pozostawiała nic do życzenia, nie za blada i nie rumiana.

Z dołu odezwał się lekko schrypnięty dzwonek, potem dobiegł odgłos otwieranych i zamykanych drzwi. Przybyli pierwsi goście.

Dziewczęta spojrzały sobie w oczy.

Które rękawiczki panienka wybrała, zielone czy białe?

Zielone, te zdobione koralikami. Na górze w szafie, w którymś pudle na kapelusze jest wachlarz w tym samym kolorze.

Gdy przygotowania dobiegły końca, Leonie wyjęła z górnej szuflady komody swoją ulubioną torebeczkę chatelaine. Stopy obciągnięte cienkimi pończochami wsunęła w jedwabne zielone pantofelki.

– Wygląda panienka jak z obrazka – orzekła Marieta, kręcąc głową

w zadziwieniu. – Przepięknie.


***

Od razu po wyjściu z sypialni Leonie posłyszała szmer głosów. Dotarłszy do schodów, zatrzymała się i zerknęła na hol. Służba w liberiach, specjalnie wypożyczonych na ten szczególny wieczór, prezentowała się bardzo elegancko. Dziewczyna przywołała na twarz olśniewający uśmiech, ostatni raz poprawiła suknię i odrobinę podenerwowana zeszła do towarzystwa.

W drzwiach do salonu Pascal obwieścił przybycie Leonie mocnym, czystym głosem i zaraz zepsuł cały efekt, puszczając do niej perskie oko. które miało jej dodać odwagi.

Izolda stała przy kominku, rozmawiała z jakąś kobietą o ziemistej cerze. Spojrzeniem zaprosiła Leonie bliżej.

– Mademoiselle Denarnaud to Leonie Vernier, córka siostry mojego

zmarłego męża.

Enchantee. mademoiselle odezwała się grzecznie dziewczyna. W czasie krótkiej wymiany zdań okazało się, że mademoiselle Denarnaud dba o plebanię w Rennes-le-Chateau i jest niezamężną siostrą dżentelmena, który w Couizie pomagał rodzeństwu wystawić bagaż z pociągu. Mężczyzna, zorientowawszy się, że Leonie na niego patrzy, uniósł rękę na powitanie.

Jak się zjedzie rodzina proboszcza, pomyślała Leonie, panna Denarnaud ma pełne ręce roboty.

Pamiętała, że przy którejś kolacji usłyszała od Izoldy, iż proboszcz Sauniere ma jedenaścioro rodzeństwa.

Niełatwe próby rozmowy z nową znajomą spełzły na niczym, zgaszone zimnym spojrzeniem. Mademoiselle Denarnaud była zapewne w wieku Izoldy, lecz na tym wszelkie podobieństwo się kończyło. Miała na sobie ciężką, przeznaczoną dla poważnej matrony brokatową suknię, rozłożoną na dawno niemodnej, ohydnej turniurze, bardziej odpowiednią dla kobiety dwukrotnie starszej. W Paryżu nie widywało się czegoś takiego juz od dobrych kilku lat. Kontrast pomiędzy tą panną a gospodynią rzucał się w oczy. Izolda miała włosy zakręcone w pierścienie i upięte wysoko na głowie perłowymi grzebieniami, a suknia ze złotej tafty i jedwabiu w kolorze kości słoniowej, zdaniem Leonie, mogła pochodzić z ostatniej kolekcji Wortha. Strój uzupełniał naszyjnik od kompletu, spięty perłową broszą. Przy każdym ruchu suknia intrygująco połyskiwała.

Leonie z ulgą dostrzegła brata stojącego pod oknem. Paląc papierosa, rozmawiał z doktorem Gabignaud. Korzystając z okazji, przeprosiła mademoiselle Denarnaud i przeszła na drugą stronę salonu, by dołączyć do panów. Powitał ją zapach mydła o woni drzewa sandałowego, oliwy do włosów i świeżo wyprasowanej czarnej marynarki.

Anatol rozpromienił się na widok siostry.

– Leonie! – Objął ją i przytulił serdecznie. – Wyglądasz cudnie, petite. -Cofnął się o krok, by i doktora włączyć do towarzystwa. – Pamięta pan moją siostrę.

– Ależ oczywiście! – Lekarz skłonił się lekko. – Mademoiselle Vernier. Całkowicie się zgadzam z pani bratem.

Dziewczyna spłonęła uroczym rumieńcem.

– Nie wszystkich gości dane mi było poznać zmieniła temat.

– Pana Fromilhague nie muszę ci przedstawiać – powiedział Anatol. -Denarnaud przyszedł z siostrą. Prowadzi mu dom.

Leonie pokiwała głową.

– Zostałam już przedstawiona.

– A to jest proboszcz parafii w Rennes-le-Chateau oraz przyjaciel naszego zmarłego wuja. – Wskazał brodą postawnego mężczyznę o wysokim czole, zadziwiająco dobrze zbudowanego jak na osobę duchowną. – Wyjątkowo sympatyczny człowiek, choć stroni od rzeczy trywialnych. Pochylił głowę w stronę lekarza. – Był znacznie bardziej zainteresowany zagadkami medycznymi niż takimi przyziemnymi przyjemnościami, jakie ja mogłem mu zaoferować.

Gabignaud potwierdził słowa Anatola uśmiechem.

– Sauniere jest człowiekiem doskonale zorientowanym w najróżniej

szych sprawach. Kocha wiedzę. Ciągle zadaje pytania.

Leonie przyjrzała się duchownemu uważniej.

– A dama, która mu towarzyszy? – spytała.

– To madame Bousquet, daleka krewna naszego zmarłego wuja. -Anatol zawiesił głos. – Gdyby Lascombe się nie ożenił, odziedziczyłaby Domaine de la Cade.

– A jednak przyjęła zaproszenie na kolację.

– Stosunki między Izoldą a madame Bousquet są poprawne, choć trudno byłoby je nazwać siostrzaną miłością. Panie wzajemnie się odwiedzają. Bogiem a prawdą, Izolda jest kuzynką zachwycona.

Dopiero teraz dziewczyna zauważyła wysokiego, bardzo szczupłego mężczyznę, stojącego nieco za nimi. Obróciła się dyskretnie, by mu się dokładniej przyjrzeć. Ubrany był niezwyczajnie: w biały garnitur z żółtą kamizelką. Z kieszeni na piersi kipiała żółta chusteczka.

Twarz miał poznaczoną zmarszczkami, skórę nieomal przezroczystą, a jednocześnie wcale nie robił wrażenia starca. Tyle tylko, że promieniował z niego smutek. Jak od człowieka, który zbyt wiele widział i wycierpiał.

Anatol podążył spojrzeniem za jej wzrokiem, sprawdzając, kto przyciągnął uwagę siostry.

– Ach, a to jest – pochylił się do jej ucha – najsłynniejszy gość Rennes-

– les-Bains. Audric Baillard, autor tej przedziwnej książeczki, która cię tak zainteresowała. – Uśmiechnął się. – Jak widać, osoba ekscentryczna. Gabignaud mówił mi, że zawsze ubiera się w ten szczególny sposób, niezależ

nie od okazji. Nieodmiennie w jasny garnitur i żółty krawat.

Leonie zwróciła się do doktora.

– Dlaczego tak? – spytała sotto voce.

Młody lekarz nieznacznie rozłożył ręce.

– O ile mi wiadomo, na pamiątkę przyjaciół. Poległych w walce. Ale nie jestem całkiem pewien.

– Będziesz go mogła, petite, sama wypytać przy kolacji – rzekł Anatol.


***

W którejś chwili rozmowy przerwał gong zapraszający na kolację.

Izolda, eskortowana przez pana Fromilhague, poprowadziła gości z salonu do holu. Anatol szedł z panią Bousquet, Leonie wsparła się na ramieniu Denarnauda, ale nie spuszczała z oczu pana Baillarda. Pochód zamykali Sauniere i Gabignaud, prowadzący między sobą pannę Denarnaud.

Pascal, odświętny w czerwonej liberii ze złotymi ozdobami, zamaszyście otworzył drzwi jadalni. Rozległy się pomruki uznania. Nawet Leonie, która uczestniczyła w przygotowaniach na różnych etapach, była oszołomiona efektem. Wspaniały kryształowy żyrandol ożył trzema kręgami białych świec, a jeszcze na długim, owalnym stole, udekorowanym świeżymi liliami, rozstawiono trzy srebrne kandelabry. Na podręcznych stolikach, jak wyczyszczone do połysku zbroje, lśniły pokrywy waz i półmisków. Cienie zbudzone przez świece tańczyły na ścianach, po malowanych twarzach minionych pokoleń rodu Lascombe'ów.

Towarzystwo złożone z czterech kobiet i sześciu mężczyzn nie mogło usiąść przy stole zgodnie z ogólnie przyjętymi zasadami, dlatego układ nieco odbiegał od klasyki. U szczytu stołu zajęła miejsce gospodyni, po jej lewej stronie usiadł Anatol, a po prawej pan Fromilhague. Z jego drugiej strony miała miejsce panna Denarnaud, dalej doktor Gabignaud i Leonie, mająca po prawej stronie pana Baillarda. Naprzeciwko widziała brata, który po lewej stronie miał za sąsiadkę panią Bousąuet. Obok niej zasiadł Charles Denarnaud i w końcu, między nim a panem Baillardem – proboszcz Sauniere.

Blanquette de Limoux serwowano w płaskich, szerokich kieliszkach, niewiele mniejszych od filiżanek na poranną kawę. Pan Fromilhague prowadził rozmowę z gospodynią, całkowicie ignorując siostrę Denarnauda, co było zachowaniem nieuprzejmym, ale też poniekąd zrozumiałym. Leonie wystarczyła krótka rozmowa z tą osobą, by zyskać przekonanie, że nie ma na świecie nudniejszej.

Anatol, wymieniwszy kilka uprzejmych zdań z panią Bousąuet, pogrążył się w ożywionej dyskusji z panem Fromilhague na temat literatury. Stary doktor miał ugruntowane poglądy. Całkowicie przekreślał najnowszą powieść pana Zoli, zatytułowaną „Pieniądz", kolejny tom cyklu „Rougon-Macąuartów", jako ponurą i niemoralną. Zmiażdżył słowami krytyki także innego pisarza z tego samego grona, Guy de Maupassanta, który ponoć targnął się na własne życie, a teraz przebywał w paryskiej lecznicy psychiatrycznej pod opieką doktora Blanche'a. Na próżno Anatol wysuwał argumenty, że człowiek jako taki i jego praca mogą być oceniani rozdzielnie.

– Niemoralne życie nieodwracalnie kala sztukę – odpowiadał Fromil

hague uparcie.

W krótkim czasie większość gości zaangażowała się w debatę.

– Jesteś, panienko, bardzo spokojna – usłyszała Leonie głos z prawej strony. – Czyżby literatura cię nie interesowała?

Z nieskrywaną ulgą zwróciła się do pana Baillarda.

– Uwielbiam czytać – rzekła – ale w takim towarzystwie trudno się przebić z własną opinią.

Uśmiechnął się.

– Ach tak.

– Muszę wyznać – podjęła, czerwieniąc się lekko – że współczesna literatura wydaje mi się nużąca. Strona za stroną ciąg wielkich myśli, wiekopomne idee i wymyślnie skonstruowane zdania, a przy tym, niestety, nic się nie dzieje!

W oczach Baillarda dojrzała psotny błysk.

– A więc wyobraźnię panienki rozbudzają powieści.

– Anatol, mój brat, zawsze powtarza, że mam pospolite gusta, i pewnie trudno się z nim sprzeczać. Najbardziej lubię „Zamczysko w Otranto" pana Horace'a Walpole'a, ale podobają mi się też opowieści o duchach pani Amelii Edwards. I uwielbiam wszystko, co stworzył pan Poe.

– Utalentowany pisarz. – Baillard zgodnie pokiwał głową. – Wiele w życiu wycierpiał, ale też posiadł niesłychaną zdolność oddawania ciemnej strony ludzkiej natury.

Dziewczyna nie wierzyła własnym uszom. Tak często nudziła się podczas koszmarnych wieczorków w Paryżu, gdy większość gości całkowicie ją ignorwała tylko dlatego, że ich zdaniem, jej opinia niewarta była nawet wysłuchania! Tymczasem pan Baillard najwyraźniej sądził inaczej.

– Tak, rzeczywiście – przyznała. – Najchętniej wracam do opowiadania „Serce oskarżycielem", o zabójcy doprowadzonym do szaleństwa

przez bicie serca człowieka, którego zamordował i ukrył pod podłogą.

Wyśmienite! Chociaż zawsze śnią mi się po nim koszmary.

– Poczucie winy jest bardzo silną emocją – rzekł cicho pan Baillard.

Leonie przyjrzała mu się uważniej. Sądziła, że usłyszy coś jeszcze, ale on zamilkł.

– Czy mogłabym panu zadać osobiste pytanie?

– Proszę bardzo.

– Jest pan ubrany… – przerwała, nie całkiem wiedząc, jak sformułować zdanie, by nie urazić rozmówcy.

– …niekonwencjonalnie? – Baillard się uśmiechnął. – Bo nie mam na sobie zwyczajowego uniformu?

– Uniformu? – powtórzyła zbita z pantałyku.

– Uniformu współczesnego dżentelmena na proszonej kolacji. W oczach mężczyzny zamigotało rozbawienie.

Leonie westchnęła.

– Tak. Cóż, rzeczywiście. Brat wspomniał, że wkłada pan żółte ubrania dla upamiętnienia poległych towarzyszy.

Baillard spochmurniał.

– Taka właśnie jest prawda – rzekł cicho.

– Walczył pan pod Sedanem? – Zawahała się. – Mój tatuś bił się za Komunę. Nigdy go nie widziałam. Został deportowany i…

Audric Baillard przykrył ręką dłoń dziewczyny. Dotyk miał lekki. Leonie nie potrafiła wyjaśnić, co ją właściwie naszło. Wiedziała jedynie, że czuła ogromną potrzebę wyrażenia udręki, której istnienia dotąd nawet nie podejrzewała.

– Czy warto walczyć za to, w co się wierzy? – spytała drżącym głosem.

Nawet jeśli trzeba zapłacić tak wielką cenę? Unieszczęśliwić swoich bliskich?

Lekko ścisnął jej palce. Zawsze – odparł cicho, lecz pewnie. -Zawsze warto. I trzeba pamiętać o tych, którzy odeszli.

Gwar panujący w jadalni gdzieś odpłynął. Głosy, pobrzękiwanie srebrnych sztućców, krystaliczne tony szkła. Leonie patrzyła w oczy rozmówcy i widziała w nich mądrość i doświadczenie.

Po chwili Audric Baillard się uśmiechnął i moment poufałości minął.

– Katarzy, nazywani inaczej,,dobrymi chrześcijanami", zmuszeni byli nosić żółty krzyż, przypięty do ubrania. – Trącił chusteczkę wystającą z kieszeni. – Zawsze o nich pamiętam.

Leonie przechyliła głowę.

– Jest pan z nimi mocno związany – rzekła z uśmiechem.

– Ci, którzy odeszli przed nami, madomaisela, nie muszą zostać zapomniani. – Położył rękę na piersi. – Żyją tutaj. – Powiedziałaś, panienko, że nigdy nie widziałaś ojca. A przecież on trwa w twoim sercu, prawda?

Pod powiekami zapiekły ją łzy. Nie powiedziała nic, bo nie potrafiła wydobyć z siebie głosu. Tylko kiwnęła głową.

Całe szczęście, że pan Gabignaud zadał jej jakieś pytanie, musiała wziąć się w garść i odzyskała opanowanie.

ROZDZIAŁ 43

Na stole pojawiały się kolejne dania. Świeży pstrąg, różowiutki i rozpływający się w ustach jak masło, po nim delikatne kotlety jagnięce, serwowane na późnych szparagach. Mężczyznom proponowano mocne corbieres, miejscowe czerwone wino z doskonałych piwnic Jules'a Lascom-be'a, paniom półsłodkie białe z Tarascon, ciężkie i ciemne, w kolorze łupinek cebuli.

Nad stołem krzyżowały się opinie i argumenty, dyskusje na temat wiary i polityki, północ przeciwstawiano południu, życie w mieście mieszkaniu na wsi. Leonie ukradkiem zerkała na brata. Anatol był w swoim żywiole. Oczy mu błyszczały, z zapałem czarował obie sąsiadki. Tylko dlaczego miał cienie pod oczami? I na dodatek w blasku świecy ożyła blizna nad okiem.

Dziewczyna potrzebowała trochę czasu, by opanować emocje, jakie wzbudziła w niej wymiana zdań z panem Baillardem. Zrobiło jej się wstyd. że tak bardzo się otworzyła; nie do końca rozumiała, jak właściwie do tego doszło. Odzyskawszy równowagę, ze zniecierpliwieniem wyczekiwała okazji, by powrócić do rozmowy, niestety, pan Baillard był pogrążony w dyskusji z proboszczem, a przy tym panu Gabignaud nie zamykały się usta. Dopiero przy deserze zyskała okazję, by ponownie zwrócić się do sąsiada po prawej.

– Ciotka Izolda mówi, że jest pan ekspertem w wielu sprawach. Nie tylko albigensów, ale też historii Wizygotów i egipskich hieroglifów. Zaraz po przyjeździe do majątku, dosłownie pierwszego wieczoru, czytałam monografię „Diables et Esprits Malefiques et Phantómes de la Montagne. W bibliotece jest egzemplarz.

Uśmiechnął się, nie kryjąc, że on również chętnie odnajduje w niej partnerkę do rozmowy.

– Sam go podarowałem Jules'owi.

– Pewnie długi czas pan zbierał te wszystkie historie.

– Nie tak długo, jakby się mogło wydawać – odparł lekko. Wystarczy umieć słuchać. Przyrody, ludzi, którzy mieszkają na tej ziemi. Najczęściej opowieści o demonach, duchach i upiorach są tak samo mocno wtopione w charakter regionu, jak skały, góry i jeziora w krajobraz.

– Rozumiem. A czy uważa pan, że istnieją legendy, których istnienia

nie sposób uzasadnić?

– Oc, madomaisela, ieu tanben. Tak sądzę. Leonie zamrugała zdziwiona.

– Pan mówi po oksytańsku?

– To mój ojczysty język.

– Nie jest pan Francuzem?

– Nie, nie jestem.

– Ciotka Izolda chciałaby, żeby służba mówiła po francusku, ale oni tak często wplatają oksytański, że w końcu dała za wygraną.

– Język oksytański jest mową tych stron. Regionu Aude, Ariege, Cor-bieres, Razes, północnej Hiszpanii i Piemontu. Niesie poezję i ludowe opowieści.

– Pochodzi pan z tych stron?

– Pas luenh – odparł, unikając dokładniejszej odpowiedzi.

Mogłaby go poprosić o przetłumaczenie słów zapisanych nad wejściem do grobowca.

Raptem przypomniał jej się chrobot pazurów na kamieniach. Zadrżała.

– Czy te historie są prawdziwe? – spytała. – Opowieści o złych duchach, widmach, zjawach i demonach… Czy jest w nich chociaż ziarno prawdy?

– Vertat? – powtórzył Audric Baillard, przytrzymując ją spojrzeniem nieco dłuższą chwilę. – Czy są prawdziwe? Któż to może wiedzieć, madomaisela… Są tacy, którzy wierzą, że zasłona oddzielająca jeden wymiar od drugiego jest tak cienka, tak przejrzysta, iż omal niewidoczna. Inni twierdzą, że jedynie prawa nauki dyktują, w co nam wolno wierzyć. – Przerwał na moment. – Ja mogę tylko powiedzieć, że ludzkie spojrzenie na wszelkie sprawy z czasem ulega zmianie. To, co dziś jest uznawane za fakt, kiedy indziej uważa się za herezję.

– Proszę pana – wtrąciła Leonie szybko – czytając pańską książkę, zastanawiałam się, czy legendy powstają w związku z nazwami geograficznymi? Czy może odwrotnie? Co było pierwsze: nazwa Fauteuil du Diable albo Etang du Diable, czy też opowieści, od których te miejsca zyskały nazwy?

Audric Baillard pokiwał głową.

– Interesujące pytanie. – Mówił cicho, spokojnie, a przecież zdawało się, że wszystkie inne dźwięki ustępują przed jego głosem. – To, co nazywamy cywilizacją, jest zaledwie człowieczą próbą narzucenia ludzkich wartości naturze. Książki, muzyka, malarstwo, niebosiężne konstrukcje, które tak zajmują naszych przyjaciół dziś wieczór, są niczym więcej, jak tylko próbami uchwycenia sedna tego, co widzimy wokół siebie w przyrodzie. Sposobem na nadanie sensu, na uporządkowanie ludzkich doświadczeń.

Dziewczyna jakiś czas patrzyła na niego bez słowa.

– Ale akurat duchy i diabły – odezwała się w końcu. – Proszę pana, czy pan wierzy w duchy?

– Benku – rzekł miękko. Być może. Odwrócił twarz do okna, jakby kogoś tam wypatrywał, po czym znów spojrzał na rozmówczynię. – Dwa razy diabeł, który nawiedza to miejsce, został wezwany. Dwukrotnie został pokonany. Za drugim razem z pomocą obecnego tu proboszcza. – Pochylił głowę w prawo, wskazując Sauniere"a. – Nie chciałbym tego przeżywać ponownie.

– Proboszcza Sauniere'a? – zdziwiła się Leonie.

Baillard nie zdradził niczym, że ją usłyszał.

– Tutejsze góry, doliny, kamienie, duch, co tchnął w nie życie, istniał na

długo przedtem, nim pojawili się ludzie, którzy próbowali oddać w mowie

esencję rzeczy najdawniejszych. W imionach, w nazwach, o które pytasz,

madomaisela, znajduje odbicie ludzki strach.

Dziewczyna rozważyła jego słowa dokładnie.

– Nie jestem pewna, czy pan odpowiedział na moje pytanie – rzekła w końcu.

Położył na stole dłonie o pergaminowej skórze, poznaczone niebieskimi żyłkami i starczymi plamami.

– Jest duch, który żyje w każdej rzeczy. Oto siedzimy w domu istnieją

cym od kilkuset lat. Według człowieczego pojęcia, jest to stary dom. Ale stoi on na ziemi istniejącej od tysięcy lat. Nasz wpływ na wszechświat jest jak nieśmiały szept podczas burzy. Charakter świata, jego dusza, światło i ciemność, zostały ustanowione na długo przedtem, nim człowiek postanowił zostawić na Ziemi swój ślad. Duchy tych, którzy byli tu przed nami, zawsze nas otaczają, przynależne do wzoru całości, stanowiące cząstkę muzyki świata.

Leonie czuła się dziwnie rozgorączkowana. Przyłożyła dłoń do czoła. To zastanawiające, lecz było całkiem chłodne. A przecież pokój wirował, kołysał się i zmieniał. Światło, głosy, postacie przybliżały się i oddalały, traciły wyrazistość. Usiłowała uporządkować myśli, skupić się na temacie rozmowy. By uspokoić nerwy, pociągnęła łyk wina.

– A muzyka? – spytała. Jej głos zabrzmiał, jakby dochodził z oddali. -

Czy zechce mi pan opowiedzieć o muzyce?

Sądząc z wyrazu jego twarzy, mogła się domyślać, że zrozumiał niezadane pytanie.

„Dlaczego, kiedy śpię, kiedy wchodzę do lasu, stale słyszę muzykę na wietrze?".

– Muzyka to forma artystyczna, która układa dźwięki i ciszę, madomaisela. Traktujemy ją jak rozrywkę, ale w rzeczywistości jest w mej

znacznie więcej sensu. Widzimy w niej wiedzę wyrażaną za pośrednictwem

instrumentu, czyli melodię i harmonię, przez rytm, a więc tempo, metrum

i jakość dźwięku, jego barwę oraz dynamikę. A przecież muzyka jest odpo

wiedzią na wibrację.

Pokiwała głową.

– Czytałam, że niekiedy łączy światy. Że można dzięki niej przejść z jednego wymiaru do drugiego. Czy pan sądzi, że w takich stwierdzeniach jest choć ziarno prawdy?

Patrzył na nią bez zmrużenia oka.

– Nie ma w ludzkim umyśle wzoru, który by nie istniał w przyrodzie -

rzekł. – Wszystko, co robimy, widzimy, piszemy, pojmujemy, jest echem wszechświata. A muzyka to niewidzialny świat, dostrzegany poprzez dźwięki.

Serce zabiło jej mocniej. Dochodzili do sedna. Przez cały czas, teraz wiedziała to z pewnością, zbliżali się do tej najważniejszej chwili, kiedy mu powie, jak znalazła grobowiec ukryty w lesie, prowadzona obietnicą spotkania tajemnicy, zawartą na kartach książki. Audric Baillard to pojmie. On jeden zrozumie na pewno. I powie jej, co chciała wiedzieć.

Nabrała głęboko powietrza.

– Czy pan zna karty do tarota?

Wyraz twarzy Baillarda się nie zmienił, ale spojrzenie stało się ostrzejsze, uważniejsze.

Zupełnie jakby się tego pytania spodziewał.

– Powiedz mi, madomaisela – poprosił – czy pytasz w związku z naszą rozmową, czy całkiem od niej niezależnie.

– Jedno i drugie. – Policzki paliły ją z przejęcia. – Ale najbardziej, ponieważ… Znalazłam w bibliotece pewną książkę. Została napisana w staroświecki sposób, mrocznymi słowami, i jest w niej coś… – zawahała się. -Nie jestem pewna, czy odgadłam prawdziwe znaczenie…

– Słucham.

– Piszący utrzymuje, że składa świadectwo prawdziwych zdarzeń… -zająknęła się niepewna, czy powinna zdradzać tożsamość autora.

– Została napisana przez twojego wuja, madomaisela – dokończył za nią Baillard. – Znam tę książkę.

– Czytał ją pan?

Przytaknął.

Leonie odetchnęła z ulgą.

– Autor… mój wujek… pisze o muzyce wplecionej w świat namacalny. O tym, że niektóre nuty mają moc wzywania duchów. A karty tarota, również powiązane z muzyką i z konkretnym miejscem, pozwalają ożyć obrazom w czasie połączenia między światami. Umilkła, spuściła oczy. – To miejsce to grobowiec w granicach tej posiadłości. Tam ponoć doszło do takiego zdarzenia. Podniosła głowę. Czy pan o tym słyszał?

Nie odwrócił wzroku.

– Słyszałem.

Czy powinna opowiedzieć o swojej wyprawie? Tak. Bo pod cierpliwym spojrzeniem mądrych oczu nie potrafiła już niczego ukryć.

– Znalazłam go – powiedziała. -Jest w zdziczałym lesie. -Zwróciła rozognioną twarz do otwartego okna. Nagle zapragnęła znaleźć się [la zewnątrz, z dala od świec, rozmów i zbyt ciepłego powietrza. A potem zadrżała, jakby na nią padł lodowaty cień.

– Ja też go znam – odezwał się Baillard. Zamilkł na jakiś czas. – Sądzę że na ten temat też chcesz zadać pytanie, madomaisela?

– Nad wejściem znajduje się napis. – Najwierniej jak potrafiła, przytoczyła obce słowa. – „Aici lo tems s'en, va res l'Eternitat".

– Masz dobrą pamięć, madomaisela.

– Co oznacza ta inskrypcja?

– Mówi o przemijaniu, a sens jest taki: „Tutaj, w tym miejscu, czas odpływa ku wieczności".

Długą chwilę milczeli. Wbiła spojrzenie oczu błyszczących od blanguette w jego mądre źrenice.

W końcu Baillard się uśmiechnął.

– Bardzo mi przypominasz, madomaisela, pewną dziewczynę, którą kiedyś znałem.

– Co się z nią stało?

Nie odpowiedział, zatonął we wspomnieniach.

– To długa historia – rzekł w końcu. – Jeszcze nie jest gotowa do opowiadania. – Odsunął od siebie przeszły czas. Postarzał się nagle, skóra na twarzy zdawała się przejrzysta, zmarszczki głębsze, wyraźniejsze, jak wykute w kamieniu. – Mówisz, madomaisela, że znalazłaś grobowiec – rzekł. – Czy weszłaś do kaplicy?

Leonie wróciła myślami do tamtego nieodległego popołudnia.

– Weszłam.

– Wobec tego widziałaś napis na posadzce. Fujhi, poudes; Escapa, non. I teraz te słowa nie dają ci spokoju.

Dziewczyna patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami.

– Skąd pan o tym wie? Dziwne, bo nawet nie rozumiem, co znaczą, a przecież słyszę je bez przerwy.

– Powiedz mi, madomaisela, co znalazłaś w grobowcu? Jak ci się wydaje? Dokąd trafiłaś?

– Do miejsca nawiedzanego przez duchy – usłyszała swój głos i wiedziała, że taka właśnie jest prawda.

Baillard milczał długo, zdawałoby się, przez całą wieczność.

– Pytałaś mnie wcześniej, madomaisela – przemówił nareszcie – czy wierzę w duchy. Wiele jest rodzajów duchów. Są ci, którzy nie mogą odpocząć, gdyż postępowali źle. Oni muszą szukać pokuty i wybaczenia. I są tacy, którym wyrządzono krzywdę i którzy będą powracać, aż spotkają pośrednika, co w ich imieniu znajdzie sprawiedliwość. – Podniósł wzrok na dziewczynę. – Czy szukałaś kart, madomaisela?

Pokiwała głową i od razu przekonała się, że ten gest był nierozważny, bo wszystko dookoła zawirowało.

– Ale nie znalazłam. – Poczuła się chora. Żołądek odmawiał jej posłuszeństwa, miała wrażenie, że się znajduje na pokładzie statku na wzburzonym morzu. – Była tam tylko stronica z nutami. – Głos miała przytłumiony, niczym spod wody.

– Wzięłaś ją ze sobą?

Zobaczyła siebie samą, jak wsuwa kartkę, na której dopisała miejsce i datę, do kieszeni żakietu, a potem biegnie przez las odchodzący w mrok. I jak wkłada kartkę między strony „Les Tarots".

– Tak – potwierdziła z trudem. – Zabrałam.

– Posłuchaj mnie, madomaisela. Posłuchaj uważnie. Jesteś odważna i nieugięta. Forca e vertu. Obie te cechy to ogromne zalety, jeśli korzystać z nich mądrze. Umiesz kochać, to ważne. – Spojrzał na Anatola, potem jego wzrok przeskoczył na Izoldę i wrócił do dziewczyny. – Obawiam się, że zostaniesz wystawiona na wielką próbę. Twoja miłość stanie pod znakiem zapytania. Będziesz musiała działać. Żywi potrzebują twojej pomocy bardziej niż umarli. Nie wracaj do grobowca, dopóki… jeżeli nie okaże się to absolutnie konieczne.

– Ale ja…

– Radzę ci, madomaisela, odnieś „Les Tarots" do biblioteki. Zapomnij o wszystkim, co tam wyczytałaś. To arcyciekawa lektura, uwodzi czytelnika, lecz teraz nie czas się nią zajmować. Powinnaś ją wyrzucić z pamięci.

– Proszę pana, ja…

– Powiedziałaś, że nie jesteś pewna, czy dobrze zrozumiałaś autora. -Zamilkł. – Tak, Leonie, zrozumiałaś go doskonale.

Raptem zwrócił się do niej po imieniu!

– Więc to prawda? Karty mogą wezwać dusze zmarłych?

– Jeśli złożyć odpowiednie dźwięki i obrazy we właściwym miejscu, może się tak stać.

Dziewczynie znów zakręciło się w głowie. Chciała zadać tysiące pytań, lecz nie potrafiła znaleźć odpowiednich słów.

– Leonie – powtórzył pan Baillard. – Zachowaj siły dla żywych. Dla brata. Dla jego żony i dziecka. Będą cię potrzebowali.

Żona? Dziecko?

Momentalnie straciła wiarę w Baillarda.

– Pan się pomylił. Anatol nie ma… W tej chwili rozległ się głos Izoldy:

– Zapraszam panie.

Natychmiast zaczęło się wstawanie od stołu, odsuwanie krzeseł, poprawianie strojów.

Leonie także się podniosła, cokolwiek niepewnie. Fałdy zielonej sukni spłynęły na podłogę.

– Nie rozumiem – przyznała. Wydawało mi się, że zaczynam pojmować, lecz najwyraźniej się myliłam. Umilkła. Wypiła chyba więcej, niz sądziła. Z niemałym trudem utrzymywała się na nogach. Wsparła dłoń na oparciu krzesła pana Baillarda.

– Posłuchasz mojej rady? spytał.

– Zrobię, co w mojej mocy obiecała z wymuszonym uśmiechem. My śli kłębiły jej się w głowie. Już nie pamiętała, które słowa padły rzeczw ście, a które sobie jedynie wyobraziła.

– Ben, ben. To dobrze. Cieszę się, że to słyszę. Lecz z drugiej strony…

Przerwał, jakby się zastanawiał, czy mówić dalej. – Jeśli przyjdzie czas, będziesz potrzebowała pośrednictwa kart, wezwij mnie bez wahania. A ja ci pomogę, madomaisela.

Kiwnęła głową i znów pokój się zakołysał.

– Proszę pana – odezwała się jeszcze. – Nie powiedział mi pan. co znaczy drugi napis. Ten na podłodze.

– Fujhi, poudes; Escapa, non?

– Tak, właśnie te słowa. Wzrok mu spochmurniał

– Uciekać możesz. Uciec nie zdołasz.

Загрузка...