Paryż
Piątek, 26 października 2007
Pociąg linii Eurostar gnał w stronę Paryża. Meredith Martin przyglądała się swojemu odbiciu w oknie. Czarne włosy, biała twarz; pozbawiona koloru nie wyglądała najlepiej.
Spojrzała na zegarek.
Za kwadrans dziewiąta. Czyli już niedługo. Dzięki Bogu.
Coraz częściej pojawiały się miasteczka z domami poszarzałymi od mroku.
Wagon był prawie pusty. Dwie Francuzki, wyraźnie kobiety biznesu, w nieskazitelnych białych bluzkach i szarych kompletach, spodnie plus żakiet. Dwójka studentów przysypiająca na plecakach oraz kwartet prawników w prążkowanych koszulach i spodniach z kantami ostrymi jak brzytwy. Wracali do domu na weekend. Z ich strony dochodziło miękkie stukanie klawiszy komputera, rozmowy przez telefon i szelest gazet – same najświeższe wydania – francuskie, angielskie, amerykańskie. Rozprawiali o jakimś przypadku defraudacji, popijali piwo, wino, bourbona. Na blacie stały plastikowe butelki i kubeczki.
Przeniosła spojrzenie na błyszczącą ulotkę reklamową. Miała ją ciągle pod ręką, teraz też położyła kartkę na plastikowym blacie, choć czytała krótki tekst tyle razy, że znała go na pamięć.
L'Hotel Domaine de la Cade Rennes-les -Bains
Domaine de la Cade leży w uroczej okolicy, niedaleko malowniczego miasteczka Rennes-les-Bains, w pięknej Langwedocji. Jest wzorem dziewiętnastowiecznej elegancji, wzbogaconym o wszelkie udogodnienia, jakich może się spodziewać gość w dwudziestym pierwszym wieku. Hotel urządzono w budynku głównym, który w roku tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym siódmym został częściowo zniszczony przez ogień. Domaine de la Cade przyjmuje gości od lat pięćdziesiątych dwudziestego wieku. Po zmianie właściciela i gruntownym remoncie hotel otwarto ponownie w roku dwa tysiące czwartym. Od tej pory zalicza sic do najlepszych w poludniowo-zachodniej Francji.
Pełna informacja o cenach oraz warunkach pobytu na drugiej stronie.
Te same informacje powtórzono w języku francuskim.
Domaine de la Cade. Raj na ziemi. I znajdzie się tam dla niej miejsce. Od przyszłego poniedziałku. Taką właśnie przyznała sobie nagrodę po tych wszystkich latach oszczędzania, liczenia się z każdym groszem i mieszkania w tanich motelach – dwa dni w pięciogwiazdkowym luksusie. Wsunęła ulotkę z powrotem w przezroczystą okładkę, gdzie przechowywała potwierdzenie rezerwacji. Całość włożyła do torebki.
Przeciągnęła się, unosząc wysoko długie, szczupłe ręce, pokręciła głową na boki. Dawno już nie był taka zmęczona.
Wymeldowała się z londyńskiego hotelu w południe, zjadła lunch w kafejce niedaleko Wigmore Hall, a potem wybrała się na popołudniowy koncert, nudny jak flaki z olejem. Na dworcu Waterloo przegryzła w locie jakąś kanapkę, po czym zgrzana i zmordowana wsiadła do pociągu, który, niestety, ruszył w drogę mocno spóźniony. Pierwszą część podróży spędziła z nosem przyklejonym do szyby, w oszołomieniu chłonąc widoki podsuwane przez zieloną angielską wieś, chociaż w zasadzie powinna była robić notatki. W tunelu pod Kanałem piękne widoki zniknęły, zastąpione betonowymi murami, a atmosfera w przedziale wyraźnie stężała. Jedno co dobre, przynajmniej umilkły komórki. Po półgodzinie wynurzyli się z drugiej strony tunelu, na kontynencie, wśród pobrązowiałego krajobrazu północnej Francji.
Mijali wiejskie domy, podobne do szałasów, jakieś miasteczka i proste drogi, podążające, zdawało się, donikąd. Napotkali ze dwa większe miasta, podobne do sterty żużlu, zgarniętej przez czas. Potem lotnisko Charles'a de Gauilea i wreszcie la banlieue, czyli przedmieścia Paryża. Monotonne, bezbarwne, spółdzielcze wieżowce, strzegące granic francuskiej stolicy.
Meredith oparła się wygodnie i zatonęła w myślach. Zafundowała sobie miesiąc w Europie, podróż badawczą przez Francję i Anglię, bo pisała biografię dziewiętnastowiecznego francuskiego kompozytora, Claude'a Achille'a Debussy'ego, ze szczególnym uwzględnieniem roli kobiet w jego życiu. Po dwóch latach planowania i poszukiwań, które donikąd jej nie zaprowadziły, nastąpił przełom. Przed sześcioma miesiącami niewielkie akademickie wydawnictwo zgłosiło zapotrzebowanie na książkę. Zaliczka nie zwalała z nóg. lecz biorąc pod uwagę fakt, że nazwisko przyszłej autorki nie było jeszcze znane w świecie krytyków muzyki, nie należała też do szczególnie skromnych. W każdym razie wystarczyła na pokrycie kosztów spełnienia marzeń. Na sfinansowanie podróży do Europy. Meredith nie zamierzała pisać kolejnej rozprawki na temat Debussy'ego. Chciała napisać prawdziwą książkę. Biografię.
Drugim uśmiechem losu okazała się posada nauczycielki muzyki w prywatnej szkole pod Raleigh Durham. Od semestru wiosennego. Blisko miejsca, gdzie ostatnio zamieszkali jej adopcyjni rodzice, dzięki czemu miała nadzieję oszczędzić na praniu, rachunkach telefonicznych i jedzeniu. W dodatku znalazła się całkiem blisko swojej Alma Mater, Uniwersytetu Karoliny Północnej.
Po dziesięciu latach płacenia za naukę miała całkiem pokaźne długi i musiała się liczyć z groszem, ale pieniądze za lekcje gry na pianinie plus zaliczka z wydawnictwa, a teraz jeszcze perspektywa regularnych zarobków pozwoliły jej zdobyć się na odwagę i zabukować bilety do Europy.
Tekst powinien trafić do wydawcy najpóźniej ostatniego dnia kwietnia. Na razie wszystko szło zgodnie z planem, a właściwie nawet nieco szybciej. Wykorzystała dziesięć dni w Anglii i miała przed sobą prawie dwa tygodnie we Francji. Większość tego czasu zamierzała spędzić w Paryżu, ale czekała ją także wyprawa na południowy zachód kraju, do Rennes-les-Bains. Dwa dni w Domaine de la Cade.
Oficjalnym powodem tej wycieczki była konieczność zweryfikowania pewnego epizodu z życia pierwszej żony Debussy'ego, Lilly. Ale też, gdyby chodziło tylko o śledzenie losów pierwszej pani Debussy, Meredith nie zadałaby sobie aż tyle trudu. Owszem, wątek był interesujący, lecz powiązania z południem Francji niezbyt pewne, a do tego ich wartość dla książki w ogóle dyskusyjna. Istniał jeszcze jeden powód wizyty w Rennes-les-Bains. Bardzo osobisty.
Z wewnętrznej kieszeni torebki wyjęła brązową kopertę z wydrukowanym na czerwono napisem NIE ZAGINAĆ. Wysunęła z niej dwie stare, zniszczone fotografie w sepii oraz zapis nutowy utworu na fortepian. Przyjrzała się twarzom uwiecznionym na zdjęciach. Teraz już były jej znajome, nauczyła się ich na pamięć, podobnie jak melodii w tonacji a-moll. Nad nutami widniała naniesiona ręcznie, staroświeckim pochyłym pismem data oraz tytuł. „Grobowiec. 1891". Utwór także miała wyryty w pamięci, każdą nutkę, do ostatniej ósemki.
Zawartość koperty stanowiła jedyną pamiątkę po rodzonej matce. Dziedzictwo. Talizman.
Oczywiście, Meredith zdawała sobie sprawę, że może nie odkryć nic interesującego. Przeszłość to czas miniony, oddalając się, blednie. Z drugiej strony jednak, miała nieodparte przeświadczenie, iż gorzej niż teraz być już nie może. W końcu nie wiedziała o swojej prawdziwej rodzinie w zasadzie nic. A chciała wiedzieć jak najwięcej. Cokolwiek. Wobec czego warto było zainwestować w bilet lotniczy.
Pociąg zwolnił. Koła zaturkotały na rozjazdach. W dali rozbłysły światła Gare du Nord. Atmosfera w wagonie raz jeszcze uległa zmianie. Oto nieubłaganie zbliżał się powrót do realnego świata, koniec niesamowitej podróży. Pasażerowie poprawiali krawaty, sięgali po płaszcze.
Meredith włożyła zdjęcia oraz dokumenty z powrotem do torebki. Zdjęła z nadgarstka zieloną gumkę i ściągnęła nią włosy w koński ogon. Przeczesała grzywkę palcami.
Miała ostro zarysowane kości policzkowe, piwne oczy i drobną figurę. Wyglądała raczej na licealistkę niż dwudziestoośmioletnią absolwentkę uczelni. W Stanach Zjednoczonych, jeśli chciała być pewna, że zostanie obsłużona w barze, musiała mieć przy sobie dowód tożsamości. Zdjęła z półki kurtkę dżinsową i torbę z długimi uszami. Przy tej okazji zielony top podjechał do góry, odsłaniając płaski opalony brzuch. Czterech prawników po drugiej stronie przejścia utkwiło w niej wzrok. Włożyła kurtkę.
– Miłej podróży, chłopaki. – Uśmiechnęła się szeroko i ruszyła do drzwi.
W chwili gdy wyszła na peron, zderzyła się z falą hałasu. Otoczył ją tłum ludzi nawołujących, machających rękami, śpieszących w różne strony. Z głośników nieprzerwanym strumieniem płynęły informacje. Przed każdą wiadomością o kolejnym odjeździe rozbrzmiewał gong albo coś w rodzaju przygrywki na cymbałach. Można było oszaleć. Zwłaszcza po ciszy w pociągu.
Meredith uśmiechnęła się, wchłaniając obrazy, dźwięki i zapachy Paryża. Już się czuła zupełnie inną osobą.
Na jednym ramieniu zawiesiła torbę podróżną, na drugim torebkę i poszła za znakami prowadzącymi do wyjścia z dworca. Ustawiła się w kolejce do taksówek. Chłopak stojący przed nią wrzeszczał do komórki i wymachiwał gitane'em wetkniętym głęboko między palce. Sinobiałe smużki waniliowego dymu odpływały w noc na tle balustrad i okiennic budynków po drugiej stronie ulicy.
Kierowca wstawił jej torbę podróżną do bagażnika, zatrzasnął drzwiczki pasażera i siadł za kierownicą. Włączył się do paryskiego ruchu tak gwałtownie, że Meredith aż wcisnęło w oparcie. Obronnym ruchem przytuliła do siebie torebkę. Za oknem przemykały kafejki i bulwary, skutery i lampy uliczne. Paryż.
Podała adres hotelu w dzielnicy czwartej, w Marais, przy rue du Tempie. Miała tam zamieszkać, ponieważ miejsce to stanowiło doskonałą bazę do wypadów turystycznych, gdyby znalazła na nie czas – pod bokiem znajdowało się Centrum Pompidou oraz muzeum Picassa, ale przede wszystkim – konserwatorium, a także różne sale koncertowe, archiwa oraz prywatne adresy, związane z Debussym.
Miała wrażenie, że udało jej się dobrze poznać kompozytora, jego muzy, nauczycielki, kochanki i żony, Marie Vasnier, Gaby Dupont, Therese Roger, pierwszą żonę, Lilly Texier, drugą, Emmę Bardac, ukochaną córkę, Chouchou. Miała wyryte w pamięci ich twarze, losy, daty, powiązania i muzykę. Szkic powieści był gotów. 1 wyglądał obiecująco. Teraz należało ożywić na papierze historyczne postacie, podbarwić je, okrasić dziewiętnastowieczną atmosferą.
Od czasu do czasu martwiła się, że czasy Debussy'ego są dla niej bardziej realne niż teraźniejszość, ale szybko porzucała te chmurne myśli. Należało się skupić na realizacji celu. Jeżeli miała zdążyć na czas, dotrzymać terminu, musiała wziąć się w garść.
Taksówka zahamowała z piskiem opon.
– Hotel Axial-Beaubourg. Voila.
Meredith zapłaciła i weszła do holu.
Hotel był urządzony bardzo nowocześnie. Prędzej można by się go spodziewać w Nowym Jorku niż w Paryżu.
Mało francuski.
Wszędzie linie proste i szkło. Minimalizm. W holu panoszyły się prze-rośnięte kwadratowe fotele w trzech wzorach: w czarno-białą pepitkę oraz pasiaste; brązowo-białe i biało-zielone. Stały przy stołach o blatach z przydymionego szkła. Na stojakach z lśniącego chromu ułożono czasopisma związane ze sztuką, „Vogue" i „Paris-Match". Z sufitu zwieszały się ogromne klosze lamp.
Stanowczo za bardzo się tu ktoś starał.
Na drugim końcu niewielkiego holu znajdował się bar, przy którym tkwił rząd pijących mężczyzn i kobiet. Wystawa świetnie zadbanych ciał i doskonałego krawiectwa. Na ladzie błyszczały shakery, na półkach za barem szklane butelki przeglądały się w lustrze pod niebieskimi neonowymi lampkami. W dyskretną muzykę wtapiał się brzęk szkła i grzechot kostek lodu.
Meredith wyjęła z portfela kartę płatniczą, nie tę, którą regulowała należności w Wielkiej Brytanii, bo nie chciała ryzykować przekroczenia limitu, i z plastikowym skarbem w dłoni podeszła do lady recepcji. Urzędniczka w szarym kostiumie okazała się wyjątkowo życzliwa. A przy tym, co niesamowite, bez najmniejszego trudu rozumiała cokolwiek zaniedbany francuski gościa.
To na pewno dobry znak.
Meredith nie skorzystała z propozycji pomocy przy wnoszeniu bagażu, zapisała sobie hasło dostępu do bezprzewodowego Internetu, wsiadła do maleńkiej windy i pojechała na trzecie piętro. Tam, idąc długim mrocznym korytarzem, odszukała właściwy numer na drzwiach.
Pokój był niewielki, ale czysty i dobrze urządzony, w tonacji brązów, bieli oraz ecru. Obsługa zapaliła lampę przy łóżku. Dziewczyna przesunęła dłonią po prześcieradle. Doskonała pościel, bardzo wygodna. Mnóstwo miejsca w szafie, dużo więcej, niż potrzebowała. Torbę podróżną rzuciła na łóżko, z podręcznej wyjęła laptop, ustawiła go na biurku ze szklanym blatem i podłączyła do prądu.
Podeszła do okna. rozsunęła siatkowe firanki i pchnęła okiennice. Do wnętrza wdarł się uliczny hałas. W dole przewalał się tłum korzystający z zaskakująco ciepłego październikowego wieczoru. Wychyliła się przez okno, rozejrzała na wszystkie strony. Na najbliższym rogu znajdowało się spore centrum handlowe, o tej porze już zamknięte. Natomiast kafejki, bary i cukiernie oraz sklep z artykułami spożywczymi były otwarte, z każdego wnętrza wylewała się na ulicę muzyka wzbogacona kolorowymi światłami. Nocne życie.
Oparła łokcie na czarnej balustradzie z kutego żelaza i jakiś czas przyglądała się paryskiej ulicy, trochę zawiedziona, że nie ma już siły zejść na dół, wmieszać się w tłum. W pewnej chwili uświadomiła sobie, że zrobiło jej się chłodno. Roztarła ramiona.
Przymknęła okno, ułożyła swój skromny dobytek w bezdennej szafie i poszła do łazienki ukrytej w kącie pokoju, za dziwacznymi harmonijkowymi drzwiami. Tutaj również panował styl agresywnie minimalistyczny -i biała ceramika. Meredith wzięła prysznic, a potem – opatulona szlafrokiem i w grubych wełnianych skarpetach – nalała sobie kieliszek czerwonego wina z minibaru. Tak przygotowana usiadła do sprawdzenia poczty.
Połączyła się dość szybko, niestety, niewiele jej to dało. Odebrała kilka maili od przyjaciół, ciekawych, jak jej się wiedzie, jeden od Mary, kobiety, która ją adoptowała. Pytafa, czy wszystko w porządku. Prócz tego jakaś reklamówka koncertu. Westchnęła ciężko. Ani słowa od wydawcy. Pierwsza część zaliczki powinna była znaleźć się na jej koncie do końca września, tymczasem kończył się październik, a pieniędzy nadal ani widu, ani słychu. Zdążyła wysłać już kilka przypomnień i otrzymała zapewnienia, że wszystko jest na najlepszej drodze. W zasadzie finansowo nie wyglądała najgorzej, a w razie podbramkowej sytuacji mogła zaciągnąć pożyczkę u Mary, ale wolałaby już mieć na koncie obiecane własne pieniądze.
Wylogowała się z sieci, dokończyła wino, umyła zęby i położyła się z książką w ręku.
Po pięciu minutach spała jak zabita.
Paryż także powoli cichł. Meredith dryfowała po szerokich oceanach snu, objęta ciepłym światłem lampy. Na sąsiedniej poduszce spoczął sczytany egzemplarz opowiadań Edgara Allana Poego.
Sobota, 27 października
Gdy następnego ranka otworzyła oczy, przez okno wlewał się do pokoju strumień jasnego światła.
Wyskoczyła z łóżka, świeża i wypoczęta. Przeciągnęła szczotką po włosach, związała je w kucyk, włożyła dżinsy, zielony sweter i ulubioną katanę. Sprawdziła, czy ma w torebce wszystko, co trzeba: portfel, mapę, notes, okulary przeciwsłoneczne, aparat – i z uczuciem, że czeka ją wspaniały dzień, zbiegła po schodach, przeskakując po dwa stopnie naraz.
Dzień był rzeczywiście piękny: jasny, słoneczny, świeży. Postanowiła zjeść śniadanie w cukierni po drugiej stronie ulicy. Na oblanym słońcem chodniku ustawiono ciasno okrągłe stoliki o blatach ze sztucznego marmuru. W środku królowało drzewo malowane na brązowo. Przez całą długość pomieszczenia biegła cynkowana lada. Dwóch kelnerów w średnim wieku, ubranych w czerń i biel, z zadziwiającą szybkością obsługiwało tłum gęstniejący z chwili na chwilę.
Udało jej się zająć ostatni wolny stolik na zewnątrz, tuż obok czterech chłopaków w koszulkach i obcisłych skórzanych spodniach. Wszyscy palili, wszyscy pili espresso i wszyscy popijali kawę wodą. Po prawej miała dwie zgrabne, fantastycznie ubrane kobiety, które sączyły cafe noisette z mikroskopijnych białych filiżanek. Zamówiła petit dejeuner complet, czyli sok, bagietkę z masłem i dżemem, słodki rogalik oraz cafe au lait. po czym wyjęła z torebki notatnik, kopię słynnego dziennika Hemingwaya. Zapisywała już trzeci z sześciu kupionych na wyprzedaży w Barnes amp;Noble specjalnie na tę wyprawę. Uwieczniała wszystko, nawet pozornie nieistotne drobiazgi. Potem notki, które uznała za warte zapamiętania, przerzucała na laptop.
Zamierzała spędzić dzień na odwiedzaniu różnych miejsc, ważnych dla Debussy'ego. omijając z daleka przestrzenie publiczne, takie jak sale koncertowe. Zrobi kilka zdjęć, zobaczy, co się uda znaleźć. Jeżeli taka wyprawa okaże się stratą czasu, trzeba będzie pomyśleć o jakimś innym wyjściu, ale warto spróbować.
Debussy urodził się w Saint-Germain-en-Laye dwudziestego drugiego sierpnia tysiąc osiemset sześćdziesiątego drugiego roku. Wtedy był to obszar podmiejski, ale kompozytor w pełni zasługiwał na miano paryżanina, gdyż większość z pięćdziesięciu pięciu lat swego życia spędził w samej stolicy Francji. Najpierw w kamienicy przy rue de Berlin, a na końcu w domu przy Avenue du Bois de Boulogne, pod numerem osiemdziesiątym, gdzie zmarł w tysiąc dziewięćset osiemnastym roku. Ostatnim przystankiem w czasie wędrówki śladami kompozytora miał być Cimetiere de Passy, w szesnastym arrondissement', gdzie pochowano artystę.
Odetchnęła pełną piersią. Dobrze się czuła w Paryżu, w mieście Debus-sy'ego. Jak w domu. Wypadki, które skłoniły ją do wyjazdu, następowały tak szybko jeden po drugim, że z trudem ogarniała fakty. Wreszcie jednak znalazła się tutaj, w Europie, w Paryżu, choć nadal ledwo w to wierzyła.
Jakiś czas siedziała bez ruchu, ot, ciesząc się tym szczególnym momentem życia, chłonąc wszystko, co ją otacza. Po chwili wyciągnęła z torebki mapę. Rozłożyła papierową płachtę na stoliku. Rogi zwisły za krawędzią jak barwny obrus.
Wetknęła za uszy kilka niesfornych pasm włosów, które uciekły spod gumki, i przyjrzała się mapie z uwagą. Pierwszy adres z listy znajdował się przy rue de Berlin, gdzie Debussy mieszkał z rodzicami i rodzeństwem od wczesnych lat sześćdziesiątych dziewiętnastego wieku, aż do chwili gdy skończył dwadzieścia dziewięć lat. Przecznicę dalej mieszkał poeta, flagowy twórca symbolizmu, Stephane Mallarme, u którego Debussy bywał na słynnych wtorkowych wieczorach. Po zakończeniu pierwszej wojny światowej, rue de Berlin przemianowana, podobnie jak wiele innych francuskich ulic o niemieckich nazwach, na rue de Liege.
Palcem po mapie przewędrowała do rue de Londres, gdzie Debussy razem ze swoją kochanką, Gaby Dupont, zajmował umeblowane mieszkanie w styczniu tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego drugiego. Dalej – maleńka uliczka Gustave-Dore, w siedemnastej dzielnicy, i dosłownie o rzut kamieniem rue Cardinet. Tam kompozytor mieszkał z Gaby aż do jej odejścia, co nastąpiło w Nowy Rok 1899. Ona się wyprowadziła, on został na kolejne pięć lat. Mieszkał tu z pierwszą żoną, Lilly. Potem ten związek także się rozpadł. Jeśli chodzi o odległości i planowanie marszruty, Paryż okazał się całkiem przyjazny. Wszystkie miejsca, jakie Meredith chciała odwiedzić, znajdowały się blisko siebie. I nic w tym dziwnego, skoro Debussy większość życia spędził w jednej okolicy, w zasadzie na czterech ulicach, rozchodzących się niczym promienie wokół Place d'Europe, na styku ósmego i dziewiątego arrondissement, tuż przy dworcu Saint-Lazare.
Każde z tych ważnych miejsc obwiodła czarnym flamastrem, przyjrzała się wzorowi z powagą, po czym zdecydowała, że zacznie od adresu najbardziej oddalonego od hotelu.
Spakowała się, nie bez trudu składając mapę, skończyła kawę, strzepnęła okruszki croissanta ze swetra i kolejno oblizała palce, walcząc z pokusą, by zamówić coś jeszcze. Bo mimo szczupłej sylwetki i niepozornego wyglądu Meredith uwielbiała jeść. Ciastka, bułki, rogaliki wszystko to, co już dawno wyszło z mody i zostało zabronione przez dietetyków. Zostawiła na blacie banknot wartości dziesięciu euro, a także garść drobnych jako napiwek i ruszyła w drogę.
Niecały kwadrans później znalazła się na placu Zgody. Tam skręciła na północ, minęła Palais de la Madeleine, wspaniały kościół, zaprojektowany na wzór rzymskiej świątyni, i ruszyła Boulevard Malesherbes. Po pięciu minutach skręciła w lewo, w Avenue Velasquez, w stronę Parć Monceau. W porównaniu z ruchem panującym na większych ulicach tutaj panował spokój. Przy chodniku trzymały wartę rzędy platanów o korze plamistej jak dłonie starca. Wiele pni ktoś oszpecił sprayem. Podniosła wzrok na biały budynek ambasady, niewzruszony, z jawną pogardą patrzący na ogrody. Zrobiła kilka zdjęć, ot, na wszelki wypadek, gdyby zapomniała jakiegoś szczegółu z otoczenia.
Na tablicy przy wejściu do Parć Monceau wypisano godziny otwarcia w sezonie letnim i zimowym. Minęła czarną bramę z kutego żelaza i natychmiast znalazła się w czasach, gdy Lilly czy Gaby, a może nawet sam Debussy z córeczką za rękę, przechadzali się wśród soczystej zieleni. Długie białe suknie letnie, wzbijające pyl przy każdym ruchu, damy w rozłożystych kapeluszach, siedzące na zielonych metalowych ławkach, rozstawionych wzdłuż trawników. Tu emerytowany generał, ciągle w mundurze, tam ciemnookie dzieci dyplomatów bawią się, tocząc drewniane koła, oczywiście pod czujnym spojrzeniem guwernantek. W dali, między drzewami, dostrzegła śliczną grecką świątynię, a jeszcze kawałek dalej igloo w kształcie piramidy, zbudowane z kamienia, odgrodzone od publiczności. Ach, i oczywiście marmurowe postacie muz. Żużlową ścieżką posłusznie dreptały rządkiem kucyki, niosąc na grzbietach zaaferowane dzieci.
W parku zrobiła mnóstwo zdjęć. Gdyby tak zmienić spacerowiczom stroje i wyciąć z kadru aparaty telefoniczne w ich dłoniach, fotografie mogłyby równie dobrze pochodzić sprzed stu lat.
Spacerowała jakieś pół godziny, a po wyjściu z parku szybko znalazła się na stacji metra linii północnej. Charakterystyczny znak „Monceau Ligne No. 2" nad wejściem, cudeńko art nouveau, wyglądał, jakby też mógł istnieć w czasach Debussy'ego. Zrobiła jeszcze kilka fotek, przeszła przez zatłoczone skrzyżowanie i znalazła się na terenie siedemnastego ar-rondissement. Tutaj, w porównaniu z findesieclową elegancją parku, okolica wydawała się monotonna. Towary w sklepach robiły wrażenie tandety, budynkom brakowało ducha.
Odszukała rue Cardinet bez trudu i szybko znalazła dom, w którym przed z górą stu laty mieszkali Debussy i Lilly. Doznała rozczarowania. Był to budynek pospolity, kompletnie nieokreślony, pozbawiony jakiegokolwiek charakteru. Zwyczajnie nudny. W listach Debussy pisał o skromnym mieszkanku z ogromną sympatią, wspominał jasny kolor ścian i obrazy olejne, tymczasem z zewnątrz nic nie budziło ciepłych uczuć.
Jakiś czas rozważała myśl, czyby nie nacisnąć dzwonka i nie spróbować przekonać mieszkańców, żeby pozwolili jej się rozejrzeć we wnętrzu. W końcu to tutaj Debussy napisał dzieło, które zmieniło jego życie, największą swoją operę. „Peleas i Melizanda". To tutaj Lilly Debussy strzeliła do siebie, zaledwie kilka dni przed piątą rocznicą ślubu, gdy zdała sobie sprawę, że mąż ją opuszcza, by zamieszkać z matką jednego z uczniów, Emmą Bardac. Lilly przeżyła, ale chirurgom nie udało się wyjąć kuli, więc do końca swoich dni nosiła w ciele pamiątkę po niewiernym mężu.
Meredith uniosła dłoń do srebrnego domofonu, ale zanim wdusiła przycisk, zmieniła zdanie. Owszem, wierzyła w charakter miejsc, w to, że w pewnych okolicznościach mury zatrzymują echo minionych zdarzeń. Tu jednak, w wielkim mieście, było to znacznie trudniejsze niż gdzie indziej. Nawet cegły, choć te same, przez sto lat wchłonęły zbyt wiele nowych duchów, kroków, cieni.
Odwróciła się i odeszła z rue Cardinet. Wyjęła mapę, złożyła ją w schludny prostokąt odpowiednim kwartałem do wierzchu i poszła szukać Sąuare Claude Debussy.
Tam doznała jeszcze większego rozczarowania. Skwer otoczony był brzydkimi pięciopiętrowymi domami, na rogu znajdował się sklep z używaną odzieżą. I żywego ducha. Mając świeżo w pamięci eleganckie pomniki w Parć Monceau, rzeźby upamiętniające sławnych pisarzy, malarzy i architektów, patrzyła na ten zapyziały skwer z niedowierzaniem, i narastał w niej gniew, że Paryż tak marnie uhonorował jednego ze swoich największych artystów.
Wróciła na zatłoczony Boulevard des Batignolles. Z tego, co czytała, co wiedziała o Paryżu końca dziewiętnastego wieku, była to nieciekawa, wręcz niebezpieczna okolica, oddalona od gwarnych alej i bulwarów. Takich dzielnic, quartiers perdus, należało się wystrzegać.
Weszła w rue de Londres, gdzie Gaby i Debussy wynajęli pierwsze wspólne mieszkanie w styczniu tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego drugiego. Chciała poczuć tęsknotę, jakąś więź z przeszłością. Niestety, nie poczuła nic. Sprawdzając numery na domach, stanęła wreszcie w miejscu, gdzie powinien się znajdować ten, w którym mieszkał kompozytor. Cofnęła się o dwa kroki, zadarła głowę. Potem wyjęła z torebki notatnik i sprawdziła adres.
Pechowy dzień.
Wszystko wskazywało na to, że gdzieś w ciągu minionych stu lat budynek został wchłonięty przez Gare Saint-Lazare. Dworzec rozrastał się na sąsiednie ulice, aż nie został po nich żaden ślad. Nic, co by warto było uwiecznić na zdjęciu. Tylko pustka.
Meredith rozejrzała się dookoła. Jej wzrok padł na restauracyjkę po drugiej stronie ulicy, Le Petit Chablisien. Przydałoby się coś zjeść. A jeszcze bardziej – wypić kieliszek wina.
Na czarnej tablicy, stojącej okrakiem przy krawężniku, wypisano kredą menu. Duże okna do połowy przesłonięto zazdrostkami, więc nie dało się zajrzeć do wnętrza. Nacisnęła staroświecką klamkę, pchnęła drzwi. Zadźwięczał dzwonek. Natychmiast pojawił się kelner, starszy mężczyzna w sztywnym białym fartuchu, zawiązanym w pasie.
– Pour manger?
Pokiwała głową. Tak. chciała coś zjeść. Została poprowadzona do stolika w spokojnym kącie. Papierowe obrusy, toporne metalowe sztućce, butelka wody. Zamówiła plat dujour, czyli danie dnia, i butelkę wina Fitou.
Mięso, bavette, okazało się doskonałe. Różowe w środku, polane czarnym sosem pieprzowym. Camembert był cudownie dojrzały. Jedząc, Meredith przyglądała się czarno-białym fotografiom na ścianach. Obrazy quartier z dawnych czasów, zdjęcia pracowników restauracji, stojących dumnie przed lokalem: załoga kuchni, kelnerzy z czarnymi wąsami, w koszulach ze sztywno wykrochmalonymi kołnierzykami, oraz. pośrodku, właściciel i jego stateczna żona, wystrojeni w niedzielne wyjściowe ubrania. Na kolejnej fotografii – stary tramwaj na rue d'Amsterdam, tuż obok sławna wieża zegarów przed frontowym wejściem na Gare Saint-Lazare.
Najpiękniejsza jednak była fotografia, którą rozpoznała na pierwszy rzut oka. Uśmiechnęła się do niej jak do starej znajomej. Nad drzwiami do kuchni, obok studyjnego portretu kobiety z młodszym od niej mężczyzną i dziewczynką, której twarz ginęła pod szopą kręconych włosów, wisiała odbitka jednej z najbardziej znanych fotografii Debussy'ego. Zdjęcie zrobiono w Villa Medici w Rzymie w roku tysiąc osiemset osiemdziesiątym piątym. Kompozytor miał wówczas zaledwie dwadzieścia trzy lata. Patrzył w obiektyw poważny, lekko nachmurzony. Miał krótką czarną grzywkę i zapuszczał wąsy. Właśnie tę fotografię zamierzała wykorzystać na tylnej stronie obwoluty swojej książki.
– Mieszkał na tej ulicy – powiedziała kelnerowi, wstukując kod PIN.
Głową wskazała fotografię. Claude Debussy.
Kelner wzruszył ramionami; nie był zainteresowany. Dopiero gdy zobaczył wysokość napiwku, rozciągnął usta w uśmiechu.
Reszta popołudnia minęła zgodnie z planem.
Meredith odwiedziła pozostałe adresy z listy i o szóstej znalazła się na powrót w hotelu. Wzięła prysznic, przebrała się w białe dżinsy i jasnoniebieski sweter. Zrzuciła zdjęcia z aparatu na twardy dysk laptopa, sprawdziła pocztę – nadal nic o pieniądzach – zjadła lekką kolację w kafejce po drugiej stronie ulicy i zakończyła wieczór zielonym koktajlem w hotelowym barze. Wyglądał okropnie, ale smakował wybornie.
Wróciwszy do pokoju, zatęskniła za jakimś znajomym głosem. Zadzwoniła do domu.
– Cześć, Mary. To ja. – Zawsze mówiła adopcyjnej matce po imieniu.
– Meredith!
Radość w jej głosie wycisnęła dziewczynie łzy z oczu. Nagle Meredith poczuła się straszliwie samotna, daleko od domu, rzucona na głęboką wodę życiowych wyzwań.
– Co u ciebie? – spytała.
Rozmawiały dłuższą chwilę, choć Meredith miała świadomość, że rachunek za telefon rośnie z każdą minutą. Opowiedziała o wszystkim, co robiła od czasu poprzedniego połączenia, o miejscach, które odwiedziła w Paryżu, o postępach w pisaniu książki.
Potem na jakiś czas zaległa cisza.
– A jak twoja druga sprawa? – spytała w końcu Mary.
– Jeszcze o tym nie myślę. Za dużo mam tu do roboty. Zajmę się nią, jak pojadę do Rennes-les-Bains, po weekendzie.
– Nie ma czym się martwić – powiedziała Mary szybko, zdradzając się. że sprawa bardzo jej leży na sercu. Zawsze wspierała Meredith w dążeniu do poznania przeszłości. A jednocześnie z pewnością obawiała się efektów tych poszukiwań.
I Meredith czuła to samo. Co będzie, jeśli się dowie o jakiejś rodzinnej chorobie? O nieszczęściu, o mrocznej tajemnicy z przeszłości, która rzuciła cień na całe życie jej rodzonej matki? A jeśli wchodziła w grę jakaś choroba dziedziczna?
– Nie martwię się – odpowiedziała nieco szorstko i od razu poczuła się
winna. – Wszystko w porządku. Nie mogę się doczekać, czego się dowiem.
Dam ci znać.
Rozmawiały jeszcze przez kilka chwil.
– Kocham cię – powiedziała Meredith na pożegnanie.
– Ja ciebie też, córeczko – usłyszała z odległości tysięcy kilometrów.
W niedzielę rano Meredith wybrała się do paryskiej opery, do Palais Garnier.
Od roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego dziewiątego stolica Francji miała nową siedzibę teatru operowego, na placu Bastylii, toteż scenę dawnego przybytku sztuki wykorzystywano przede wszystkim do wystawiania baletów. W czasach Debussy'ego sprawy miały się zupełnie inaczej. Barokowy pałac odgrywał rolę centrum kultury, w którym należało bywać. To tutaj we wrześniu tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego pierwszego dochodziło do protestów antywagnerowskich, które stały się tłem powieści Gastona Leroux „Upiór w operze".
Piętnaście minut zajęło Meredith dotarcie do teatru – omijając turystów szukających Luwru, poszła Avenue de 1'Opera. Wreszcie zobaczyła dawną operę. Pałacyk stanowił perełkę architektury dziewiętnastowiecznej, żywcem wyjęty z tamtych czasów, natomiast ruch uliczny należał zdecydowanie do wieku dwudziestego pierwszego. Czyste szaleństwo: samochody, skutery, ciężarówki, autobusy i jeszcze na dodatek rowery -pędzące ze wszystkich stron w najróżniejszych kierunkach. Ryzykując życie, przeskakiwała pas za pasem, aż dotarła na wysepkę, na której stał Palais Garnier.
Robił wrażenie. Imponująca fasada, wspaniałe balustrady, kolumny z różowego marmuru, złocone posągi, zdobiony biało-złoty dach i pozieleniała miedź kopuły, połyskująca w październikowym słońcu. Meredith próbowała sobie wyobrazić, jak tu było przed stu laty. Konne powozy i damy w długich sukniach. Mężczyźni w cylindrach… Nic z tego. Klaksony i warkot silników zagłuszały wyobraźnię. Za dużo tego wszystkiego, by w zgiełku współczesności usłyszeć pogłos dawnych lat.
Okazało się, że z powodu planowanego na wieczór koncertu charytatywnego teatr był otwarty. Weszła do środka. W chwili gdy przekroczyła próg i zamknęła za sobą drzwi, otuliła ją cisza historycznego wnętrza. Grand Foyer, główny hol. wyglądał dokładnie tak, jak sobie wyobrażała, patrząc na dawne zdjęcia. Marmury na posadzce budziły skojarzenie z monumentalną katedrą. Na wprost wejścia przepiękne schody, Grand Escalier, łagodnym łukiem prowadziły w górę, pod wypolerowaną miedzianą kopułę.
Zrobiła kilka kroków. Czy tutaj w ogóle można wchodzić? Miękkie podeszwy zapiszczały na gładkiej podłodze. Drzwi na widownię były uchylone więc wślizgnęła się w aksamitny półmrok. Chciała na własne oczy zobaczyć słynny sześciotonowy żyrandol, zwisający z sufitu zdobionego przez Chagalla.
Trafiła na próbę kwartetu. Przysiadła w ostatnim rzędzie. Odniosła wrażenie, że obok pojawiło się jej drugie „ja", cień osoby, którą mogła się stać. Doznanie było tak silne, że o mało się nie obróciła, by spojrzeć na towarzyszkę.
Z kanału dla orkiestry wydobywały się strużki powtórek, a Meredith myślała o tym, jak wiele razy ona robiła to samo. Czekała za kulisami, ze skrzypcami w jednej dłoni i smyczkiem w drugiej. I to ssanie w żołądku, w połowie adrenalina, w polowie strach. Wreszcie – kilka kroków, ukłon przed publicznością. Jeszcze parę pociągnięć smyczkiem, sprawdzian strojenia, ślady kalafonii na czarnym poliestrze długiej eleganckiej spódnicy wieczorowej.
Pierwsze skrzypce dostała od Mary, gdy skończyła osiem lat. Zaraz po tym, jak się do niej przeprowadziła na stałe. Przestała wracać do swojej „prawdziwej" matki na weekendy. Dokładnie tego dnia w jej nowej sypialni, na łóżku, czekał futerał z upragnioną zawartością, powitalny prezent dla dziewczynki oszołomionej kartami, jakie rozdał jej los. Dla dziecka, które za dużo widziało.
Uchwyciła się tej szansy obiema rękami. Uciekała w muzykę. Miała talent, uczyła się szybko i pracowała rzetelnie. Mając dziewięć lat, grała w Milwaukee Ballet Company Studio w Walker s Point. Wkrótce zaczęła grać także na fortepianie. Muzyka zajęła w jej życiu pierwsze miejsce.
Chciała grać zawodowo. Marzyła o tym przez całą podstawówkę, po ostatnią klasę gimnazjum. Nauczyciele zachęcali ją do zdawania do konserwatorium i przekonywali, że ma ogromne szanse się dostać. Mary także ją wspierała.
W ostatniej chwili Meredith zmieniła zdanie. Zabrakło jej pewności siebie. Uznała, że nie jest dość dobra. Że brakuje jej iskry bożej. Złożyła dokumenty w zwykłym college'u, na kierunek humanistyczny, zdała egzaminy i została przyjęta. Owinęła skrzypce czerwonym jedwabiem i ułożyła w futerale wyściełanym niebieskim aksamitem. Poluzowała włosie na smyczkach, wcisnęła je w uchwyty po wewnętrznej stronie wieka. W osobnej kieszonce umieściła pudełko z kalafonią. Postawiła futerał w najciemniejszym kącie garderoby i wyjechała do szkoły.
Uczyła się pilnie, więc egzaminy zdała magna cum laude. Nadal grywała na fortepianie, czasem dawała lekcje dzieciom przyjaciół Billa i Mary. Skrzypce pozostały zamknięte w szafie.
Nigdy nie żałowała tej decyzji.
Dopiero w ciągu ostatnich dwóch lat, gdy odkryła powiązania z rodziną, zaczęła wątpić w słuszność wyboru. 1 teraz, siedząc na widowni w Pa-lais Garnier, dwudziestoośmioletnia Meredith czuła żal, który żelazną pięścią ścisnął jej serce.
Muzyka ucichła.
W kanale dla orkiestry ktoś zaśmiał się głośno.
Wróciła teraźniejszość. Meredith wstała, westchnęła, odgarnęła włosy z twarzy, odwróciła się i cicho wyszła. Przyszła tutaj, szukając Debus-sy'ego. A obudziła własne wątpliwości, zdawałoby się, dawno uśpione.
Na zewnątrz słońce grzało z całej siły.
Meredith postanowiła otrząsnąć się z melancholii. Wróciła wzdłuż budynku i skręciła w rue Scribe, zamierzając dotrzeć nią do Boulevard Haus-smann i dalej, do paryskiego konserwatorium w ósmej dzielnicy.
Na ulicy było tłoczno. Jakby cały Paryż wyszedł cieszyć się złotym dniem. Musiała uważać, jak idzie, żeby uniknąć kolizji. Panowała świąteczna atmosfera. Jakiś muzyk, śpiewający na rogu ulicy, studenci rozdający ulotki upoważniające do zniżki na posiłki albo na wyprzedaż ubrań, żongler podrzucający diabolo niemożliwie wysoko i łapiący klepsydrę na linkę rozciągniętą między dwoma pałeczkami jednym płynnym ruchem. Jakiś facet sprzedający z walizki zegarki oraz koraliki.
Zadzwoniła komórka, więc Meredith zatrzymała się raptownie, wkładając rękę do torebki, a wtedy idąca za nią kobieta najechała jej spacerówką na kostki.
– Excusez-moi, madame. Meredith uniosła dłoń.
– Non, non. Cesi moi. Desolee. Naprawdę mi przykro, przepraszam. Telefon w tym czasie przestał dzwonić, więc gdy wreszcie zeszła na bok i wyłowiła komórkę z torebki, zajrzała do folderu z nieodebranymi połączeniami. Numer był francuski, wydawał się znajomy. Już miała oddzwonić, gdy ktoś wetknął jej w rękę ulotkę.
– Cest was, ńesl-ce pas? Zaskoczona uniosła głowę.
– Słucham?
Przed nią stała prześliczna dziewczyna, ubrana w koszulkę bez rękawów i bojówki. Włosy miała miodowozłote, splecione w drobne warkoczyki, okiełznane bandaną. Wyglądała jak wielu innych hipisów i wyznawców New Age, włóczących się po ulicach Paryża. Na ustach miała promienny uśmiech.
– Wygląda zupełnie jak pani – vpowiedziała, tym razem po angielsku.
Stuknęła palcem w ulotkę. – Tu, na zdjęciu.
Meredith opuściła spojrzenie na błyszczący kartonik. Reklamował wróżenie z kart tarota, z ręki, oraz rozmowy przez medium. Większą część zajmował obraz kobiety w koronie na głowie, z mieczem w prawej dłoni. W lewej trzymała wagę. A skraj długiej spódnicy oplatały nuty.
– Zupełnie jakby pani pozowała do tego rysunku.
W górnym rogu widniała rzymska jedenastka. Na dole podpis: La Justice. Sprawiedliwość. Meredith przyjrzała się kobiecie uważniej. Rzeczywiście. Była do niej bardzo podobna.
– Nic podobnego – odparta sucho, jednocześnie czerwieniąc się z powodu kłamstwa. – Zresztą i tak jutro wyjeżdżam, więc…
– Niech pani zatrzyma ulotkę – poprosiła dziewczyna. – Otwarte na okrągło. I jesteśmy niedaleko. Dosłownie pięć minut stąd.
– Dziękuję, ale to nie w moim stylu.
– Moja mama jest w tym naprawdę dobra.
– Twoja mama…? -Zna się na tarocie. – Dziewczyna ponownie opromieniła świat uśmiechem. – Czyta z kart. Powinna pani przyjść.
Meredith otworzyła usta, by zaprotestować, ale po sekundzie zmieniła zdanie. Nie ma sensu się sprzeczać. Łatwiej wziąć ulotkę i za rogiem wyrzucić do śmieci. Jak pomyślała, tak zrobiła. Z wymuszonym uśmiechem wetknęła kartonik do wewnętrznej kieszeni kurtki.
– Wie pani – odezwała się jeszcze blondynka – nie ma czegoś takiego jak przypadek. Zawsze jest jakaś przyczyna.
Meredith kiwnęła głową, by nie przeciągać tej bezsensownej rozmowy, i odeszła, ciągle ściskając w dłoni telefon. Na rogu się zatrzymała. Dziewczyna stała w miejscu, odprowadzając ją wzrokiem.
– Jesteście identyczne! – zawołała. – Mieszkamy parę kroków stąd! Niech pani przyjdzie.
Kompletnie zapomniała o ulotce wetkniętej w kieszeń kurtki. Najpierw oddzwoniła na francuski numer. Okazało się, że miejscowe biuro podróży chciało potwierdzić rezerwację hotelu. Potem zadzwoniła do linii lotniczych sprawdzić godzinę poniedziałkowego rejsu.
Wróciła do hotelu o szóstej, zmęczona i na obolałych nogach. W końcu chodziła całe popołudnie. Tak samo jak poprzedniego dnia wgrała zdjęcia na twardy dysk, a następnie siadła do wstukiwania notatek, jakie porobiła w ciągu ostatnich trzech dni. Mniej więcej o wpół do dziesiątej zeszła po kanapkę do tej samej kafejki po drugiej stronie ulicy; zjadła nad komputerem. Skończyła pracę o jedenastej.
Leżąc w łóżku, włączyła telewizor. Przez chwilę surfowała po kanałach, szukając znajomych obrazów CNN, ale nie znalazła ani tego, czego szukała, ani w ogóle niczego, na czym warto by było zahaczyć oko. Na FR3 szedł jakiś film policyjny, na TF1 – „Colombo", a na Antenne 2 pornos pod przykrywką produkcji artystycznej. Poddała się i jakiś czas czytała.
Zgasiwszy światło, podłożyła ręce pod głowę i leżała, od stóp do głów owinięta białą, cudownie świeżą pościelą. W półmroku przyglądała się sufitowi. Wróciła do dawno minionego weekendu, gdy od Mary usłyszała wszystko, co do tej pory wiedziała na temat swojej rodziny.
Wybrali się do Pfister Hotel, oczywiście w Milwaukee. Był rok dwutysięczny. Grudzień. Wszelkie większe uroczystości rodzinne świętowano właśnie tam. Urodziny, śluby, szczególne okazje… Zwykle przychodzili na kolację, jednak tym razem Mary wynajęła pokój na cały weekend. Był to nieco spóźniony prezent urodzinowy, połączony z obchodami Święta Dziękczynienia i zakupami gwiazdkowymi.
Niedoceniany hotel kusił dyskretną elegancją dziewiętnastowiecznego wystroju w stylu fin de siecle. Złotymi gzymsami, doskonałą kolorystyką, kolumnami, balustradami z kutego żelaza i białymi siatkowymi firankami na przeszklonych drzwiach. Meredith zjawiła się wtedy pierwsza i poszła sama do kawiarenki, by tam zaczekać na Mary i Billa. Usadowiła się w kącie, zapadła głęboko w miękką sofę i pierwszy raz legalnie zamówiła alkohol. Sonoma Cutter Chardonnay. Siedem pięćdziesiąt za lampkę, ale warto było. Wino o gładkim, maślanym smaku uwalniało w złotych blaskach lekko cierpki zapach beczki.
Niesłychane, że akurat to tak dokładnie pamięta…
Padał śnieg. Duże płatki, gęste, równe, sypały się z białego nieba, powlekając świat ciszą. Przy kontuarze siedziała jakaś starsza kobieta w czerwonym płaszczu i wełnianej czapie, naciągniętej głęboko na czoło. Krzyczała do barmana.
– Mów do mnie! Czemu nic nie mówisz? Mów! – Trochę jak ta w „Ziemi jałowej" Eliota.
W kawiarni było jeszcze czterech gości. Wszyscy pili piwo. I wszyscy, podobnie jak ona, udawali, że nie dostrzegają wariatki.
Meredith właśnie zerwała z chłopakiem, więc chętnie wyniosła się z kampusu na weekend. Jej partner gościnnie wykładał matematykę Któregoś razu w barze odgarnął jej kosmyk włosów z twarzy, kiedy indziej przysiadł obok, na krawędzi stołka, gdy grała na fortepianie, niby przypadkiem objął ją za ramiona w pociemniałej bibliotece. Nawiązali romans. Oboje wiedzieli, że donikąd ich ten związek nie zaprowadzi, bo mieli zupełnie różne cele, więc rozstanie przeszło bezboleśnie. Zostały wspomnienia cudownego seksu i miłej znajomości.
Tak czy inaczej, dobrze było zajrzeć do domu. Przez cały zaśnieżony weekend rozmawiała z rodzicami. Wypytywała Mary o życie i wczesną śmierć swojej rodzonej matki, chciała wiedzieć wszystko, o co do tej pory bała się zapytać. O okoliczności adopcji, o samobójstwo matki, o bolesne wspomnienia, drażniące, jak ziarnko piasku w oku.
Z grubsza wiedziała o wszystkim od zawsze. Jej matka, Jeanette, zaszła w ciążę na pikniku, w klasie przedmaturalnej i nawet nie zdawała sobie sprawy z odmiennego stanu, aż było za późno, żeby cokolwiek z tym faulem zrobić. Kilka pierwszych lat pomagała jej matka, Louisa, niestety, szybko zabrał ją nowotwór, pozbawiając Meredith jedynej prawdziwej ostoi. Od tamtej pory działo się coraz gorzej, a kiedy sprawy przybrały już całkiem zły obrót, pojawiła się Mary, daleka kuzynka Jeanette i pomagała dziecku, zabierając je do siebie, kiedy tylko mogła. Z czasem okazało się, że Meredith nie powinna wracać do rodzinnego domu – dla własnego bezpieczeństwa. Dwa lata później, gdy Jeanette się zabiła, Mary i jej mąż. Bill, postanowili usankcjonować opiekę nad dzieckiem i adoptowali dziewczynkę. A Meredith, chociaż zatrzymała swoje nazwisko i całe życie zwracała się do Mary po imieniu, wreszcie poczuła, że może ją uważać za matkę.
Właśnie tam, w Pfister Hotel, Mary dała przybranej córce fotografie i zapis nutowy. Na pierwszym zdjęciu widniał młody człowiek w mundurze, pozujący na rynku jakiejś niewielkiej miejscowości. Miał czarne kręcone włosy i ciemne oczy o szczerym spojrzeniu. Na odwrocie znajdowała się data, 1914, logo fotografa oraz nazwa miejscowości: Rennes-les-Bains.
Brakowało nazwiska. Na drugim zdjęciu widniała dziewczynka w staromodnym ubraniu. I nic więcej. Ani nazwiska, ani daty, ani miejsca. Natomiast na trzeciej fotografii uwieczniono Louisę Martin, czyli babkę Meredith, mniej więcej na przełomie lat trzydziestych i czterdziestych dwudziestego wieku, sądząc po ubraniu. Siedziała przy fortepianie. Mary wiedziała jedynie, że Louisa była uznaną pianistką, dawała koncerty. Utwór dołączony do zdjęć był jej ulubionym, a przy tym znakiem rozpoznawczym. Grała go przy każdej okazji.
Meredith, ujrzawszy tę fotografię po raz pierwszy, zastanowiła się, czy gdyby zobaczyła ją wcześniej, podjęłaby inną decyzję, dotyczącą własnej kariery muzycznej. Nie umiała odpowiedzieć na to pytanie. Nie pamiętała, żeby jej rodzona matka kiedykolwiek grała na fortepianie albo chociaż śpiewała. Zawsze tylko krzyczała, potem płakała i tak dalej.
Muzyka pojawiła się w życiu dziewczynki w ósmym roku życia. Przynajmniej tak jej się wydawało. Aż do czasu tego pamiętnego weekendu w Pfister Hotel, gdy uświadomiła sobie, że miała ją we krwi od zawsze. Wtedy świat stanął na głowie. Fotografie i muzyka stały się osią jej życia, łączącą przeszłość z teraźniejszością. Już wtedy, w mieście otulonym białym puchem, wiedziała z pewnością, że kiedyś ruszy na poszukiwanie.
I po siedmiu latach ruszyła.
Jutro znajdzie się w Rennes-les-Bains, zobaczy miejsce, które tyle razy oglądała oczyma wyobraźni. Pozostawało jedynie mieć nadzieję, że będzie co oglądać.
Zerknęła na wyświetlacz komórki. Dwudziesta czwarta trzydzieści dwie.
Uśmiechnęła się lekko.
Nie jutro, dzisiaj.
Obudziła się świeża i wypoczęta. Po nocnych lękach nie zostało śladu. Nie mogła się doczekać wyjazdu z miasta. Obojętne, czego się dowie, dwa dni w górach bardzo jej się przydadzą.
Lot do Tuluzy miała dopiero po południu, w Paryżu załatwiła już wszystko, co miała do załatwienia, i nie zamierzała brać się do czegoś nieplanowanego, więc jakiś czas wylegiwała się, czytając, potem zeszła na późne śniadanie w słońcu, w tej samej kafejce co dotąd, i wreszcie wypuściła się, by odwiedzić kilka punktów obowiązkowych dla każdego turysty.
Przeszła kolumnadą na rue du Rivoli, omijając grupki uczniów z plecakami oraz turystów podążających szlakiem wytyczonym przez twórców „Kodu Leonarda da Vinci". Miała ochotę zajrzeć do Luwru, ale zniechęciła się, widząc kolejkę do wejścia, wężowymi splotami obejmującą szklaną piramidę.
Znalazła sobie wolne krzesło w ogrodach Tuileries, oczywiście zielone, i cieszyła się słonecznym dniem. Żałowała jedynie, że nie jest odrobinę lżej ubrana, bo zrobiło się gorąco i parno, kompletnie zwariowana pogoda jak na koniec października. Uwielbiała Paryż, ale dziś powietrze zdawało się gęste od zanieczyszczeń, spalin i dymu papierosowego, atakującego z tarasu każdej kawiarenki. Zastanowiła się, czyby nie zafundować sobie rejsu Bateau Mouche, potem rozważyła wizytę w Shakespeare amp; Co., sławnej księgarni na lewym brzegu Sekwany, miejsca świętego dla każdego Amerykanina, odwiedzającego stolicę Francji. Jakoś jednak nie mogła się zebrać. Bo tak naprawdę chciałaby zobaczyć atrakcje tłumnie odwiedzane przez turystów, tylko najlepiej bez styczności z turystami.
Kilka muzeów było akurat zamkniętych, więc w końcu postanowiła wrócić do spraw związanych z pracą i obejrzeć dom lat dziecinnych kompozytora, na ulicy, która w latach dziewięćdziesiątych dziewiętnastego wieku nosiła nazwę rue de Berlin. Zawiązała kurtkę w pasie i już bez mapy podążyła siatką ulic. Szła szybkim, pewnym krokiem, choć tym razem wybrała inną drogę. Po kilku minutach zatrzymała się na jakimś skrzyżowaniu i osłoniwszy oczy od słońca, przeczytała tabliczkę z nazwą ulicy.
Ciekawe. Zupełnie przypadkiem znalazła się na rue de Liege. Powiodła wzrokiem wzdłuż domów, w jedną stronę, potem w drugą. Za czasów De-bussy'ego gdzieś tutaj, w pobliżu Place de la Trinite występował kabaret La Grande-Pinte. Nieco dalej znajdował się sławny, siedemnastowieczny Hótel-Dieu, a dwa kroki od miejsca, gdzie stanęła, mieściła się znana księgarnia ezoteryczna Edmonda Bailly'ego. Tam, w dniach świetności na przełomie wieków, poeci, okultyści oraz kompozytorzy zbierali się, by rozprawiać o nowych ideach, o mistycyzmie i światach alternatywnych. W tej księgarni kontrowersyjny młody Debussy nigdy nie musiałby się tłumaczyć.
Sprawdziła numer domu.
I natychmiast straciła cały zapał. Dotarła tam, gdzie chciała. Tyle że nie miała czego oglądać. Bez przerwy to samo. Nowe budynki w miejscu starych, dawne ulice, wchłonięte przez nowe, stuletnie adresy zapomniane w bezlitosnym upływie czasu.
Dom numer dwa przy rue de Liege okazał się pozbawioną wyrazu betonową bryłą. Po księgarni – ani śladu. Próżno by szukać choćby jakiejś tablicy pamiątkowej na ścianie. Nic.
I wtedy dostrzegła wąskie drzwi, ledwo widoczne z ulicy. Wzrok przyciągał głównie barwny napis, ręcznie malowany.
Sortilege.
Wróżenie z kart.
I pod spodem, mniejszymi literami: „Po francusku i po angielsku".
Odruchowo sięgnęła do kieszeni kurtki. Wymacała złożoną ulotkę, którą wczoraj dostała od blondynki. Wyjęła kartkę i przyjrzała się jej uważnie. Zdjęcie było rozmazane, kopia nieszczególnej jakości, ale podobieństwu nie sposób zaprzeczyć.
Podobna do mnie.
Podniosła wzrok na drzwi. Teraz stały otworem. Jakby ktoś podkradł się do nich, gdy nie patrzyła, i zwolnił zatrzask. Zrobiła kilka kroków, zajrzała do środka. Zobaczyła wąski korytarzyk o fioletowych ścianach, ozdobionych srebrnymi gwiazdami, księżycami oraz symbolami astrologicznymi. Z sufitu zwieszały się karuzele z kryształami czy może szkłem ciętym w różne wzory.
Wzięła się w garść. Astrologia, kryształy, przepowiadanie przyszłości -to nie dla niej. Nawet nie sprawdzała horoskopu w gazecie, chociaż Mary robiła to regularnie, każdego ranka, przy pierwszej filiżance kawy. Odprawiała rytuał.
Meredith tego nie rozumiała. Myśl, że przyszłość była w jakiś sposób narzucona, zapisana i określona, wydawała jej się szalona. Zbyt fatalistyczna. Zakrawała na zrzucanie z siebie odpowiedzialności za życie.
Odsunęła się od drzwi zniecierpliwiona własnym wahaniem. Po co w ogóle tu sterczała? Najwyższy czas się wynieść. Zapomnieć o ulotce.
To głupie. Wróżby to gusła.
A przecież coś ją tu trzymało. Ciągle stała. Ciekawość? Na pewno. Przy czym było to raczej zainteresowanie czysto teoretyczne, nie emocjonalne. Co z podobieństwem do kobiety na zdjęciu? Skąd zbieżność adresów? Chciała wejść.
Zrobiła dwa kroki do przodu. Na drugim końcu korytarzyka znajdowały się wąskie schody o stopniach pomalowanych na zmianę na czerwono i zielono. U szczytu dostrzegła kolejne drzwi, błękitne jak niebo, wyzierające zza zasłony z żółtych drewnianych koralików.
Ile tu kolorów.
Czytała gdzieś, że niektórzy ludzie widzą muzykę pod postacią barw. Jak to się nazywało… Symestezja? Synestezja?
We wnętrzu panował miły chłód. Rześkie powietrze płynęło ze starego wentylatora, umieszczonego nad drzwiami wejściowymi. W leniwym powiewie października tańczyły drobinki kurzu. Cóż, skoro szukała dziewiętnastowiecznej atmosfery, należałoby skorzystać z usługi, która pewnie była tu świadczona przed stu laty tak samo jak dzisiaj.
Wyłącznie w celach badawczych.
Świat zastygł w bezruchu. Budynek wstrzymał oddech. Wyczekiwanie.
Meredith, z ulotką w ręku jak z najcenniejszym talizmanem, postąpiła naprzód. Postawiła stopę na pierwszym stopniu i ruszyła w górę.
Kilkaset kilometrów na południe, w bukowym lesie nad Rennes-les-Bains, mocniejszy oddech wiatru zerwał miedziane liście z gałęzi starych drzew. Obudziło się dawno zamarłe westchnienie jak lekki pasaż na klawiszach.
Enfin.
Nareszcie.
Poruszenie światła nad innymi schodami.
DOMAINE DE LA CADE
– Oui, Abbe, et merci d vous pour votre gentillesse. A tout d 1'heure.
Julian Lawrence zrobił wszystko, co należało. Nawet podziękował duchownemu. Miał się z nim wkrótce spotkać. Jeszcze chwilę trzymał słuchawkę w ręku. Był opalony, w doskonałej formie i nikt by mu nie dał pięćdziesięciu lat. Wreszcie odłożył telefon na bazę. Wyjął z kieszeni paczkę papierosów, pstryknięciem otworzył zapalniczkę firmy Zippo i przypalił gauloise'a. Smużka waniliowego dymu uniosła się w nieruchomym powietrzu.
Przygotowania do wieczornej mszy trwały. Zakładając, że Hal będzie się zachowywał odpowiednio, wszystko powinno się odbyć, jak należy. Współczuł mu, ale też miał się na baczności, ponieważ chłopak pytał w mieście o okoliczności wypadku. Niepotrzebnie wsadzał kij w mrowisko. Trafił nawet na komisariat, zażądał opinii na piśmie o przyczynie zgonu. Ponieważ tym akurat przypadkiem zajmował się w Couizie przyjaciel Juliana, a jedynym świadkiem była jakaś kobieta, która nadużywała alkoholu, do sprawy należało podchodzić ostrożnie. Na szczęście pytania Hala odbierano jako zrozumiałą reakcję syna pogrążonego w żałobie, a nie uzasadnione wątpliwości.
Tak czy inaczej, nie mógł się doczekać wyjazdu smarkacza. W całej sprawie nie było czego się doszukiwać, ale ten drążył bez opamiętania, więc należało się spodziewać, że w miejscowości tak małej jak Rennes-les-Bains zaczną się plotki. Nie ma dymu bez ognia. Julianowi pozostawała nadzieja, że Hal zaraz po pogrzebie opuści Domaine de la Cade i wróci do Anglii.
Dwóch braci, Julian i Seymour, ojciec Hala, objęli to miejsce w posiadanie przed czterema laty. Seymour, starszy od Juliana o dziesięć lat, znudzony emeryt, miał obsesję na temat przewidywania dochodu, arkuszy kalkulacyjnych i sukcesów w interesie. Juliana interesowało coś zupełnie innego.
Pierwszy raz trafił w te okolice w roku tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym siódmym. Zaintrygowały go opowieści związane z Rennes-les-Bains, a szczególnie z Domaine de la Cade. Zresztą roiło się tutaj od najróżniejszych tajemniczych legend: o zakopanym skarbie, o konspiracji, krążyły bujdy o jakichś tajnych stowarzyszeniach i tysiące innych, poczynając od Wizygotów, Rzymian i Celtów, aż po templariuszy i katarów. Tymczasem wyobraźnię Juliana poruszyła bardziej współczesna historia, pisemne sprawozdania, datujące się na koniec dziewiętnastego wieku, traktujące o zbezczeszczeniu grobowca znajdującego się na terenie Do-maine de la Cade, o talii kart tarota, stanowiącej coś w rodzaju mapy prowadzącej do skarbu, i o pożarze, który zniszczył część domu.
W piątym wieku naszej ery ziemie wokół Couizy oraz Rennes-les-Chateau leżały w sercu królestwa Wizygotów. O tym wiedzieli wszyscy. Historycy i archeolodzy od dawna spekulowali, że legendarne skarby, zrabowane Rzymianom przez Wizygotów zostały wywiezione na tereny dzisiejszej południowo-zachodniej Francji. Brakowało jednak dowodów. Ale im więcej Julian się dowiadywał, tym większego nabierał przekonania, iż znaczna część wizygockiego skarbu nadal czeka na znalazcę. I że talia kart tarota, oryginalna, nie żadna z drukowanych później kopii – stanowi klucz do tego skarbu. Julian chciał go odszukać.
Z czasem chęć zmieniła się w obsesję. Kupował licencje na wykopaliska, topił w poszukiwaniach wszystkie pieniądze, a osiągnięcia miał niewielkie, zaledwie drobiazgi z dawnych grobów: miecze, sprzączki, kielichy – nic szczególnego. Gdy pozwolenie na prowadzenie wykopalisk wygasało, kopał bezprawnie. Jak hazardzista, wiecznie przekonany, że wielki sukces to tylko kwestia czasu.
Gdy cztery lata temu wystawiono hotel na sprzedaż, przekonał brata do przedstawienia oferty. Niespodziewanie, mimo wszystkich dzielących ich różnic, pomysł okazał się doskonały i partnerstwo długi czas spełniało pokładane w nim nadzieje. Dopiero przed kilkoma miesiącami Seymour mocniej się zaangażował w sprawy codziennego prowadzenia hotelu. I postanowił zajrzeć do ksiąg rachunkowych.
Słońce prażyło trawę, jasny blask wlewał się do gabinetu przez wysokie okna. Julian podniósł wzrok na obraz zawieszony nad biurkiem. Stary symbol tarota, pozioma ósemka, symbol nieskończoności.
– Jesteś gotowy?
Na progu stanął Hal, w czarnym garniturze, z krawatem w tym samym kolorze. Lśniące ciemne włosy odgarnął do tyłu. Dobiegał trzydziestki, ale dzięki szerokim barom, pięknej cerze i doskonałej sylwetce nadal wyglądał na sportowca z uniwersytetu. Trenował rugby i tenis.
Julian pochylił się, zdusił papierosa w szklanej popielniczce, stojącej na parapecie. Wychylił resztkę whisky ze szklanki. Nie mógł się doczekać, żeby po pogrzebie wszystko wróciło do normalności. Miał serdecznie dosyć Hala wałęsającego się po domu i okolicy.
– Zaraz przyjdę – powiedział. Za minutę.
Paryż
Meredith dotarta na szczyt schodów, odgarnęła na bok zasłonę z koralików i otworzyła błękitne drzwi.
Za nimi była poczekalnia, tak malutka, że można by dotknąć ścian, nawet nie wyciągając rąk. Po lewej pysznił się barwny wykres, ozdobiony znakami zodiaku, pełen wzorów i symboli, których dziewczyna nie rozróżniała. Po prawej wisiało lustro w staromodnej złoconej ramie. Przejrzała się w nim i zapukała do drzwi naprzeciwko.
– Halo! Jest tam kto?
Cisza.
Odczekała chwilę i zastukała ponownie, tym razem nieco mocniej. Nadal nic. Nacisnęła klamkę. Drzwi ustąpiły.
– Dzień dobry! – odezwała się, wchodząc. – Jest tu kto? Halo?
Niewielki pokoik emanował energią. Ściany pomalowano na jasne kolory, trochę jak w domu opieki społecznej. Na żółtym, czerwonym i zielonym tle pyszniły się fioletowe, niebieskie oraz srebrne wzory, złożone z linii, pasów, trójkątów i zygzaków. Jedyne okno, naprzeciwko drzwi. przesłaniała liliowa firanka. Za nim widać było blade kamienne ściany dziewiętnastowiecznego budynku, z czarną balustradą i wysokimi drzwiami balkonowymi o zamkniętych okiennicach. Scenę ożywiały skrzynki pełne pelargonii oraz bratków.
Na środku pokoju ustawiono kwadratowy stolik, przykryty lnianym obrusem w koła i jakieś tajemnicze symbole astrologiczne, przy nim stały dwa drewniane krzesła z tapicerowanymi siedzeniami. Zupełnie jak z obrazu van Gogha.
Gdzieś w głębi domu trzasnęły drzwi, rozległy się kroki. Meredith poczuła, że się czerwieni. Nieproszony gość. Zamierzała wyjść, gdy zza bambusowej maty, zawieszonej na ścianie pokoju, ukazała się jakaś kobieta.
Miała może czterdzieści pięć lat, ciemne włosy z nitkami srebra, obcięte przez dobrego fryzjera tuż powyżej ramion, i serdeczny uśmiech. Ubrana była w dopasowaną koszulkę i spodnie khaki. Nie tak wyobrażała sobie Meredith wróżkę czytającą przyszłość z kart tarota. Gdzie wielkie koła w uszach, gdzie barwna chusta na głowie?
– Przepraszam, pukałam – zaczęła się tłumaczyć. – Nikt nie odpowiadał, więc weszłam.
– Nic się nie stało.
– Pani jest Angielką?
– Nie da się ukryć. – Na twarzy kobiety wykwitł ciepły uśmiech. – Długo pani czeka?
Meredith pokręciła głową.
– Dosłownie dwie minuty. Gospodyni wyciągnęła do niej dłoń.
– Mam na imię Laura.
– Meredith. – Podała jej rękę.
Laura odsunęła krzesło, gestem wskazała drugie.
– Siadaj, zapraszam.
Meredith jednak stała niezdecydowana.
– Zdenerwowanie jest całkiem naturalne – wyjaśniła wróżka. – Zdecydowana większość ludzi reaguje za pierwszym razem właśnie w taki sposób.
Meredith wyjęła z kieszeni ulotkę, położyła ją na stole.
– Ja właściwie… Wczoraj dostałam to na ulicy… A dzisiaj przechodzi
łam… – Straciła wątek. – Prowadzę badania… Przepraszam. – Wzięła się
w garść. – Nie będę ci zabierała czasu.
Laura wzięła ulotkę w rękę i pokiwała głową.
– Córka mi o tobie mówiła. Meredith spojrzała uważniej.
– Tak?
– Opowiadała mi o podobieństwie – wyjaśniła Laura, przyglądając się rysunkowi. – Powiedziała, że spotkała wierny obraz Sprawiedliwości. -Umilkła, jakby się spodziewała, że jej gość coś powie. A skoro Meredith milczała, usiadła za stołem. – Mieszkasz w Paryżu?
– Tylko zwiedzam.
Sama nie wiedząc, kiedy i dlaczego, przycupnęła na brzeżku krzesła. W mowie ciała przekaz był jasny: nie zamierzam tu zagrzewać miejsca.
– Pierwszy raz jesteś u wróżki, prawda?
– Tak.
– No dobrze. Zakładam, że przeczytałaś ulotkę, więc wiesz, że półgodzinna sesja kosztuje trzydzieści euro, a godzina pięćdziesiąt.
– Pół godziny wystarczy – oświadczyła Meredith.
Raptem zaschło jej w ustach. Laura patrzyła na nią z uwagą, jakby czytała z każdej zmarszczki, każdego cienia na twarzy.
– Możliwe. Ale gdybyś chciała zostać, nie musimy się śpieszyć, nie jestem z nikim umówiona. Chcesz wyjaśnić jakąś konkretną sprawę czy zorientować się ogólnie we wszystkim?
– Prowadzę badania – powtórzyła Meredith. – Pracuję nad biografią artysty. Na tej ulicy… dokładnie w tym budynku była kiedyś słynna księgarnia… Pewnie to przypadek… – Uśmiechnęła się, szukając spokoju. Chociaż twoja córka twierdzi, że nie ma czegoś takiego jak przypadek.
– Wszystko jasne – powiedziała Laura z uśmiechem. – Niektórzy klienci przychodzą do mnie z konkretnymi pytaniami. Na temat pracy, miłości albo ważnych decyzji… Właściwie na każdy temat. Inni wolą bardziej ogólne spojrzenie.
– Tak jak ja.
– Doskonale. Teraz musisz zdecydować, której talii użyjesz.
– Wybacz, ale nie mam o tym bladego pojęcia. Będę wdzięczna, jeśli zdecydujesz za mnie.
Laura gestem wskazała cztery talie kart, ułożone rzędem przy krawędzi blatu. Wszystkie leżały w zakrytych stosach.
– Wiem, że początki są trudne, ale powinnaś zdecydować sama. Przyjrzyj im się, sprawdź, czy któreś szczególnie przypadną ci do gustu, dobrze?
– Dobrze. – Meredith leciutko wzruszyła ramionami.
Laura sięgnęła po najbliższą talię i rozpostarła ją wachlarzem na stole. Granatowe koszulki ozdobione złotymi gwiazdami z długimi ogonami.
– Piękne – przyznała Meredith.
– To jest najpopularniejsza talia kart tarota, tak zwana Waite, od nazwiska twórcy.
Druga miała na rewersie zwykłą czerwono-czarną siatkę.
– Ta z kolei jest pod wieloma względami uważana za klasyczną. Nazywana jest tarotem marsylskim. Powstała w szesnastym wieku. Używam jej niekiedy, ale przyznaję, jak na dzisiejsze gusta wydaje się mało interesująca. Większość pytających woli bardziej współczesne zestawy.
– Kto to jest pytający? zdziwiła się Meredith.
– Och, przepraszam. – Laura uśmiechnęła się szeroko. – Pytający to osoba, która przychodzi po wróżbę, zadająca pytania.
– Rozumiem. – Dziewczyna przyjrzała się kartom i wskazała talię nieco mniejszą niż pozostałe. Wyróżniała się ona także pięknym odcieniem zieleni na koszulkach, pociętym filigranowymi kreseczkami w różnych odcieniach złota i srebra.
– A ta?
– To jest tarot Bousqueta.
– Bousquet… – Meredith była pewna, że gdzieś już słyszała to nazwisko, ale nie potrafiła go umiejscowić. – On je narysował?
– Nie. Tak nazywał się pierwszy wydawca talii tych kart. Nie wiemy,
kto je zamówił. Pochodzą gdzieś z południowego zachodu Francji, zostały stworzone w latach dziewięćdziesiątych dziewiętnastego wieku.
Meredith poczuła gęsią skórkę na ramionach. A dokładnie gdzie?
– Nie wiem na pewno, ale wydaje mi się, ze w okolicy Carcassonne
– Znam ten rejon – powiedziała Meredith, odtwarzając w pamięci ma-
pę tamtego fragmentu Francji. W samym jego środku leżało Rennes-les-Bains. Raptem zdała sobie sprawę, że wróżka przygląda jej się z uwagą.
– Czy coś może…? – spytała Laura.
– Nie, nie. Zdawało mi się, że znam to nazwisko, ale się pomyliłam. -Zakończyła temat miłym uśmiechem. – Przerwałam ci.
– Oryginalna talia… Kilka kart pochodzi z czasów dużo wcześniejszych niż dziewiętnasty wiek. Dzisiaj nie sposób określić, które rysunki są autentyczne, ale wydaje się, że arkana większe powstały później niż reszta. Albo zostały zmienione. Arkana mniejsze niewiele się różnią od klasyki, tymczasem stroje na arkanach większych są zdecydowanie w stylu fin de siecle'u.
– Arkana mniejsze? – Meredith przekrzywiła głowę. – Arkana większe? – Uśmiechnęła się przepraszająco. – Przykro mi, ale nic nie rozumiem. Mogę zadać kilka pytań, zanim przejdziemy dalej?
– Oczywiście.
– Wobec tego najpierw chciałabym wiedzieć, ile kart jest w talii tarota.
– Poza nielicznymi wyjątkami siedemdziesiąt osiem. Dzielą się na arkana większe i mniejsze. Łacińskie słowo arcana oznacza „sekrety". Arkana większe, dwadzieścia dwie sztuki, ponumerowane są od jednego do dwudziestu jeden, a ostatnia, czy jak kto woli, pierwsza, Głupiec, oznaczona jest cyfrą zero albo żadną. Ta karta istnieje wyłącznie w talii tarota. Na każdej z tych dwudziestu dwóch kart znajduje się alegoryczny rysunek oraz podpis.
Meredith przyjrzała się Sprawiedliwości na ulotce.
– Rozumiem.
– Pozostałe pięćdziesiąt sześć kart, arkana mniejsze, zwane także blotkami, dzieli się na cztery kolory, czyli dwory. Przypominają one zwykłe karty do gry, tyle ze w każdym dworze mamy jedną figurę więcej. Bo oprócz króla, damy i waleta jest także jeździec lub, jak kto woli, paź. Stoi przed dziesiątką. W różnych taliach różnie się nazywa kolory. Karo to denary lub monety, kiery – kielichy albo puchary, trefie to pałki czy też buławy, a piki – miecze.
– Jasne.
– Większość znawców zgadza się co do tego, że najwcześniejsze karty tarota, w dużym stopniu przypominające te, jakimi posługujemy się dzisiaj, mają swoje korzenie we Włoszech i powstały w połowie piętnastego wieku. Współczesny tarot odrodził się na przełomie wieku dziewiętnastego i dwudziestego, gdy brytyjski okultysta, Arthur Edward Waite, stworzył zupełnie nową talię, w której ilustrowane były wszystkie karty, również arkana mniejsze, a nie tylko większe. Wcześniej blotki miały tylko numery.
– A co z tarotem Bousqueta?
– Co dziwne, karty dworskie są ilustrowane. Styl obrazów podpowiada, że powstały u schyłku szesnastego wieku. Z pewnością jeszcze przed Waite'em. Natomiast arkana większe są w zupełnie innym stylu. Jak powiedziałam, sądząc po strojach, można je z dużym prawdopodobieństwem datować na schyłek dziewiętnastego wieku w Europie.
– Jak to możliwe?
– Przyjmujemy, że wydawca, pan Bousąuet, nie dysponował pełną talią, więc albo kazał namalować arkana większe, albo skopiował jakieś istniejące rysunki w stylu pozostałych kart.
– Z czego skopiował?
– Trudno zgadnąć. Z fragmentów ocalałych kart albo z ilustracji talii z jakiejś książki… Nie mam pewności, nie jestem znawcą.
Meredith przeniosła wzrok na głęboką zieleń, ozdobioną połyskującą siateczką.
– Fantastyczna robota.
Wróżka rozłożyła denary w kształt wachlarza. Karta po karcie, zaczynając od asa, na królu kończąc. Następnie oddzieliła kilka kart od arkanów większych i także położyła je na stole.
– Widzisz różnicę?
Meredith pokiwała głową.
– Tak, oczywiście. Chociaż rysunki są podobne w stylu, zwłaszcza jeśli
chodzi o kolory.
Laura stuknęła palcem w jedną z kart.
– Tu masz przykład jeszcze jednej wyjątkowej cechy w tarocie Bousqueta. Zmieniono nazwy postaci. Królowa stała się Maitresse, a więc zyskała szersze znaczenie, bo w tym słowie zawiera się i władczyni, i kochanka, i nauczycielka. Na podobnej zasadzie król zmienił się w Maitre'a. Jeśli się przyjrzysz. dostrzeżesz zmiany w arkanach większych. Na przykład ta karta, oznaczona numerem II, zwykle nazywana jest Arcykapłanką albo Papieżycą. Tu jest La Pretresse, więc po prostu Kapłanka. A tutaj, na VI, jako jedno z Kochanków – Les Amoureux – widnieje ta sama postać. I spójrz na XV, na Diabła. Znów pojawia się ta sama kobieta, tym razem przykuta łańcuchem.
– Jest w tym coś dziwnego?
– W wielu taliach łączy się kartę VI i XV, ale II zwyczajowo nie jest przypisywana do tej pary.
– Wobec tego ktoś – powiedziała Meredith, myśląc głośno – albo z własnej woli, albo na polecenie, zadał sobie sporo trudu, żeby te karty były wyjątkowe.
– To prawda. Czasem zastanawiałam się, czy arkana większe nie są tutaj wzorowane na konkretnych osobach. Zobacz, jakie mają rysy twarzy. Prawdziwe jak na portrecie.
Dziewczyna przyjrzała się La Justice widocznej na ulotce.
– To jest moja twarz.
Podniosła wzrok na Laurę. Miała chęć powiedzieć coś na temat osobistych powodów wyprawy na południe Francji. O tym, że dosłownie za kilka godzin wyruszy do Rennes-les-Bains.
Zanim jednak otworzyła usta, Laura podjęła wątek – i chwila przepadła.
– Tarot Bousqueta utrzymuje tradycyjne powiązania. Na przykład miecze to kolor związany z żywiołem powietrza, reprezentujący inteligencję i rozum, buławy, które należą do żywiołu ognia – energię i konflikt, puchary, żywioł wody, to świat uczuć, i w końcu denary – stuknęła palcem
w kartę, gdzie król siedział na tronie otoczonym złotymi monetami – żywioł ziemi, a więc świat materialny, rzeczywisty.
Meredith przyjrzała się ilustracjom z uwagą, jakby chciała je sobie wyryć w pamięci. Po jakimś czasie kiwnęła głową, gotowa słuchać dalej.
Wróżka zebrała blotki, odłożyła na bok. Natomiast arkana większe ułożyła w trzech rzędach po siedem, zwrócone w stronę klientki, od najmłodszej do najstarszej. Kartę oznaczoną cyfrą zero, Głupca pozbawionego wartości, umieściła na samej górze.
– Lubię patrzeć na arkana większe przez pryzmat podróży – powiedziała. – Mówią o sprawach trudnych do zdefiniowania, nieuchwytnych, wielkich życiowych zagadnieniach, których nie można zmienić, z którymi nie sposób walczyć. Ułożone w ten sposób reprezentują w każdym rzędzie inny poziom rozwoju: świadomość, podświadomość i świadomość wyższą.
Aha, więc skończyły się fakty. Czas na odrobinę sceptycyzmu.
– Na początku każdego rzędu jest postać o ogromnej mocy. Najpierw Kuglarz albo, jak kto woli, Czarodziej. W drugim rzędzie – Siła, La Force. I wreszcie w trzecim, na początku, znajduje się karta piętnasta, Le Diable.
Coś przyciągnęło uwagę Meredith, jakiś rys w wykrzywionej twarzy demona. Przyjrzała się kobiecie i mężczyźnie przykutym do kamienia. Pojawił się cień zrozumienia. I od razu zniknął.
– Taki sposób rozłożenia arkanów większych nie tylko ukazuje podróż Głupca od ignorancji do oświecenia, ale także otwiera pionowe połączenia między kartami. Jak widzisz, Siła jest oktawę od Czarodzieja, a Diabeł odsunięty od niej o następną oktawę. To nie koniec. Zarówno Czarodziej, jak i Siła mają nad głową znak nieskończoności. Diabeł podnosi rękę w podobnym geście jak Czarodziej…
– Jak dwie połowy tej samej osoby.
– Na przykład. – Laura pokiwała głową. Tarot jest zbieżnością wzorów, zależnością między kartami.
Meredith słuchała jednym uchem. Coś z tego, czego się przed chwilą dowiedziała, poruszyło w niej czułą strunę. Musiała się chwilę zastanowić. Mam. Oktawy.
– Czy zawsze tłumaczysz te zasady, używając terminów muzycznych? -spyt ała.
– Nie. Wszystko zależy od pytającego. Interpretacji tarota można dokonywać na wiele sposobów. A dlaczego spytałaś?
– Bo jestem związana z muzyką. Ciekawa byłam, czy się tego jakoś domyśliłaś. – Umilkła na moment. Chyba o tym nie wspomniałam.
Laura uśmiechnęła się leciutko.
– Przeszkadza ci to?
– Że się domyśliłaś? Nie – skłamała. Czuła się z tym źle i wcale jej się to nie podobało. Serce podpowiadało, że mogłaby się o sobie czegoś dowiedzieć, sprawdzić, kim jest naprawdę. A rozum twierdził, że to wszystko jeden wielki stek bzdur.
Wskazała Sprawiedliwość.
– Ma nuty przy sukni. Dziwne.
– Cóż, jak to ujęła moja córka, nie ma czegoś takiego jak przypadek.
Meredith zaśmiała się, choć wcale jej nie było do śmiechu.
Wszystkie metody wróżenia – podjęła Laura – opierają się na wzorach, szkicach, rysunkach. Tak samo jak muzyka. Był w Stanach Zjednoczonych taki kartomanta, Paul Foster Case, ukuł całą teorię, według której poszczególne arkana większe są powiązane z konkretnymi nutami na pięciolinii.
– Może przy okazji sprawdzę.
Laura zebrała karty, wygładziła brzegi talii. Spojrzała Meredith głęboko w oczy i w tej jednej chwili dziewczyna zyskała pewność, że wróżka przejrzała ją na wylot, poznała każde drżenie jej serca: niepokój i zwątpienie, a także nadzieję.
– Zaczniemy? – spytała Laura. Klientka miała serce w gardle.
– Pewnie – rzuciła odważnie. – Zaczynajmy.
– Zostaniemy przy talii Bousqueta? – spytała Laura. – Moim zdaniem, najbardziej ci pasuje.
Meredith opuściła wzrok na karty. Ciemna zieleń przywodziła jej na myśl las wokół domu Mary w Chapel Hill. Przemieszane barwy lata i jesieni. Tak różne od cichych przedmieść Milwaukee, gdzie dorastała.
– Dobrze.
Wróżka zdjęła ze stołu pozostałe talie i ulotkę.
– Tak jak ustaliłyśmy, powróżę ci ogólnie. Wykorzystamy moją wersję krzyża celtyckiego, trochę bardziej rozbudowaną niż klasyczna. Ciągnie nie dziesięciu kart z pełnej talii. Zyskamy dość pełny przegląd tego, gdzie teraz jesteś, co się zdarzyło w niedalekiej przeszłości i co może przynieść przyszłość.
Aha. Czyli zaczynamy bujać w obłokach.
Tyle tylko, że chciała usłyszeć, co wróżka ma do powiedzenia.
– W czasie gdy drukowano talię Bousqueta, pod koniec dziewiętnastego wieku, tarot ciągle jeszcze był sztuką tajemną, dostępną jedynie dla elit.
– Laura uśmiechnęła się kącikiem ust. – Dziś sprawa wygląda inaczej.
Współcześni wróże chcą dać ludziom pewność siebie, wyposażyć ich w odpowiednie narzędzia lub, jeśli wolisz, dodać im odwagi do dokonywania zmian w życiu i w nich samych. Wróżenie ma tym większą wartość, im bardziej pytający uświadamia sobie swoje ukryte motywacje albo nie uświadomione wzorce zachowania.
Meredith pokiwała głową.
– Najistotniejsze – ciągnęła Laura że istnieje w zasadzie nieskończona liczba interpretacji. Jedni twierdzą, na przykład, że jeśli we wróżbie przeważają arkana większe, to znaczy, że sytuacja wymyka się spod kontroli, natomiast gdy arkana mniejsze, pytający rzeczywiście jest kowalem własnego losu. Ja umiem powiedzieć jedynie, że moim zdaniem wróżba nie mówi, co się stanie, ale odsłania to, co może się zdarzyć.
– Rozumiem.
Laura położyła talię na środku stołu.
– Potasuj, proszę. Nie śpiesz się. Tasując myśl o tym, czego się chcesz
dowiedzieć, co cię tu dzisiaj sprowadziło. Niekiedy pomaga zamknięcie
oczu.
Przez okno wpłynął lekki powiew, wyzwolenie od lepkiej wilgoci. Meredith sięgnęła po karty. Zaczęła je tasować. Powoli, spokojnie. Zapamiętała się w monotonnym ruchu, zapomniała o teraźniejszości.
Pojawiły jej się przed oczami obrazy i twarze z przeszłości, stonowane w sepii i odcieniach szarości. Wyblakły, odpłynęły. Jej piękna, tak podatna na zranienia matka. Babka Louisa siedząca przy fortepianie. Poważny miody człowiek w mundurze.
Cała rodzina, jaką znała.
Przez chwilę miała wrażenie, jak gdyby w stanie nieważkości uniosła się w powietrze. Widziała stolik, dwa krzesła, kolorowe ściany, a nawet siebie samą z zupełnie innej perspektywy.
– Wystarczy. Otwórz oczy. – Głos Laury dobiegł z daleka, niby wyraźny, ale ledwo słyszalny, trochę jak dźwięki muzyki, gdy wybrzmi ostatni akord.
Dziewczyna zamrugała, bo pokój gwałtownie wrócił na miejsce, z początku lekko rozmazany, ale po chwili jaśniejszy i wyraźniejszy niż wcześniej.
– Połóż talię na stole i lewą ręką podziel ją na trzy stosy, ułożone w pionie.
Meredith wykonała polecenie.
– Teraz na środkowy stos połóż najpierw górny, potem dolny. – Odczekała, aż karty zostały złożone razem. – Wybierz dowolną kartę. Tę pierwszą nazywamy sygnifikatorem. Reprezentuje ciebie, pytającego, mówi o tym, jaka jesteś. Płeć postaci na rysunku nie ma znaczenia, ponieważ każdy obraz odnosi się i do kobiety, i do mężczyzny.
Meredith wysunęła kartę mniej więcej ze środka talii i położyła ją przed sobą.
– La Filie d'Epees – powiedziała Laura. – Córka Mieczy. Miecze to
kolor powiązany z żywiołem powietrza, reprezentuje świat myśli, inteligencji, rozumu. W tarocie Bousqueta Córka Mieczy jest potężną figurą, myślicielką, postacią bardzo silną. Jednocześnie bywa odsunięta od innych. Może ze względu na jej młody wiek… ta karta często wskazuje młodą osobę, a może z powodu decyzji, jakie podejmuje. Czasami symbolizu
je osobę ruszającą w podróż.
Meredith przyjrzała się rysunkowi. Niewysoka, szczupła kobieta, ubrana w czerwoną sukienkę do kolan. Czarne włosy do ramion. Kojarzyła się z tancerką. W dłoniach trzymała miecz. Nie groziła ani się nie broniła, ale jakby czegoś strzegła. Za nią widniał postrzępiony górski szczyt na tle jaskrawoniebieskiego nieba, poznaczonego białymi obłoczkami.
– To karta aktywna – podjęła Laura – bezdyskusyjnie pozytywna. Jest
zaledwie kilka tak niedwuznacznych.
Meredith pokiwała głową. Widziała, że wróżka mówi prawdę.
– Wyciągnij następną i połóż kartę pod La Filie d'Epees, po lewej,
druga karta określa twoją aktualną sytuację. Otoczenie, w którym pracu
jesz albo żyjesz, wpływ, jaki na ciebie wywiera.
Druga odkryta karta znalazła się na właściwym miejscu.
– Dziesiątka pucharów. Puchary to kolor żywiołu wody, świat uczuć i emocji. Kolejna pozytywna karta. Liczba spełnienia. Oznacza koniec jednego cyklu i początek drugiego. Sugeruje, że stoisz na progu, jesteś gotowa iść dalej, bo osiągnęłaś sukces. To oznaka nadchodzących zmian.
– Jakiej dziedziny życia dotyczy?
– Na razie trudno powiedzieć. Może to być praca albo życie osobiste, albo jedno i drugie. Powinno się to wyjaśnić później, jeszcze zobaczymy. Wyciągnij następną.
Dziewczyna wzięła do ręki trzecią kartę.
– Połóż ją pod sygnifikatorem, tym razem po prawej – poleciła Laura.
– Tutaj widzimy ewentualne przeszkody, jakie możesz napotkać w drodze.
Przedmioty, okoliczności, nawet ludzi, którzy mogą ci przeszkadzać w rozwoju, w zaprowadzaniu zmian, w osiąganiu celu.
Meredith położyła kartonik na stole.
– Kuglarz. Karta numer I. Czarodziej.
– Czy odnosi się do osoby?
– Zwykle tak.
– Można Czarodziejowi ufać?
– To zależy. Może być po twojej stronie, ale nie musi. Często symbolizuje potężny katalizator, bodziec do przemian, chociaż trzeba pamiętać, że ta karta zawsze łączy się z odrobiną niepewności, z jakimś podstępem, równoważeniem wiedzy za pomocą intuicji. Czarodziej sprawuje władzę nad wszystkimi czterema żywiołami: wodą, powietrzem, ogniem i ziemią, a także nad czterema kolorami w kartach: denarami, buławami, pucharami i mieczami. Jego odsłonięcie może przedstawiać osobę, która ewentualnie wykorzysta swoje umiejętności językowe albo wiedzę dla twojego dobra. Ale z drugiej strony, ta sama osoba może tych samych talentów użyć po to, by ci rzucać kłody pod nogi.
Meredith przyjrzała się twarzy na rysunku. Przeszywające spojrzenie błękitnych oczu.
– Czy jest w twoim życiu ktoś – spytała Laura – kto mógłby odgrywać taką rolę?
– Nie widzę takiej osoby.
– Może to być jakaś postać z przeszłości, która, choć nie jest obecna w twoim życiu, stanowi o tym, jak siebie postrzegasz. Ktoś, kto nie istnieje fizycznie, ale jest negatywnym wpływem. Albo, z drugiej strony, osoba, którą dopiero poznasz. A równie dobrze ktoś, kogo znasz, tylko jego wpływ na twoje życie jeszcze się nie ujawnił albo dotąd jest mało znaczący.
Dziewczyna ponownie opuściła wzrok na kartę. Ciekawe, ciekawe…
Bardzo chciała coś odkryć, odszukać w rysunku jakieś znaczenie. Nic. Żadnego skojarzenia.
Pociągnęła następną kartę i tym razem nie musiała się doszukiwać wrażeń. Od razu poczuła sympatię do postaci uwidocznionej na rysunku. Była to młoda dziewczyna, stojąca obok lwa. Nad jej głową, zupełnie jak korona, widniał symbol nieskończoności. Miała na sobie staromodną suknię, raczej nie ubiór codzienny, zieloną z pionowym białym pasem i bufiastymi rękawami. Miedziane włosy spływały w lokach aż do szczupłej talii. Właśnie tak Meredith zawsze wyobrażała sobie,.La damoiselle elue" Debussy'ego, pannę wybraną. W połowie dzieło Rossettiego, w połowie Moreau.
Ciągle pamiętając słowa Laury, nie miała wątpliwości, że ta konkretna ilustracja została stworzona na podstawie obrazu osoby prawdziwej, a nie zmyślonej. Przeczytała imię karty. La Force. Siła. Numer osiem. Dziewczyna o zielonych oczach.
Im dłużej jej się przyglądała, tym bardziej nabierała pewności, że gdzieś już widziała ten rysunek. A może bardzo podobną twarz. Na fotografii? Na obrazie? W jakiejś książce? Czyste szaleństwo. A jednak…
Podniosła wzrok na wróżkę.
– Opowiedz mi o niej – poprosiła.
– Karta numer VIII, Siła, jest związana z astrologicznym Lwem, Leo.
A jako czwarta karta odczytu ma wskazywać jedną, najważniejszą rządzą
cą twoim życiem kwestię, często nieuświadomioną, niedostrzeganą przez
pytającego, która nierzadko zdecydowała o przyjściu do wróżki. Potężny
bodziec motywacyjny. Coś, co pytającego prowadzi.
– Ale ja nie chciałam… – zaprotestowała Meredith odruchowo.
Laura zatrzymała jej słowa uniesieniem ręki.
Tak, wiem. Powiedziałaś mi, że trafiłaś tu przypadkiem. Wczoraj moja córka wetknęła ci w rękę ulotkę, dzisiaj zjawiłaś się całkiem niechcący, spacerując dla zabicia czasu. Ale z drugiej strony… może to jednak rzeczywiście nie jest przypadek? Przyszłaś tutaj. Siedzisz przy stoliku wróżki. – Umilkła na moment. – Mogłaś pójść dalej. Nie zaglądać do środka.
– Mogłam. – Zastanowiła się chwilę. – Naprawdę sama już nie wiem.
– Czy kojarzy ci się z tą kartą jakaś konkretna sytuacja albo osoba?
– W zasadzie nie, ale…
– … ale?
– Ta dziewczyna… Jej twarz wydaje mi się znajoma, chociaż nie potrafię tego sprecyzować.
Laura ściągnęła brwi.
– O co chodzi? – spytała Meredith.
Wróżka przyjrzała się kartom leżącym na stole.
– Czytanie na podstawie krzyża celtyckiego ma charakter prostej sekwencji. – W głosie wróżki brzmiało wahanie. – Zwykle na tym etapie potrafię już określić, które zdarzenia należą do przeszłości, a które do przyszłości i teraźniejszości. – Umilkła. – W tym wypadku, nie wiem dlaczego, linia czasu wydaje się zaburzona. Brakuje ciągłości zdarzeń, sprawy się zamazują… Przeszłość miesza się z teraźniejszością.
– Nie rozumiem. – Meredith ściągnęła brwi. – Nie możesz odczytać kart, które wyciągam?
– Nie, nie, to nie tak. – Przygryzła wargę. Szczerze mówiąc, nie jestem całkowicie pewna tego, co ci opowiadam. Lekko wzruszyła ramionami. – Zobaczmy, co będzie dalej, jest duża szansa, że wszystko się poukłada.
Meredith nie bardzo wiedziała, co robić. Z jednej strony, chciała, żeby Laura mówiła konkretniej, z drugiej, nie wiedziała, jakie pytania zadawać. żeby uzyskać potrzebne odpowiedzi. Wobec czego nie powiedziała nic.
W końcu to wróżka przerwała milczenie.
– Pociągnij następną. Piąta karta odnosi się do niedawnej przeszłości.
Ósemka denarów. Odwrócona do góry nogami. Dziewczynie zrzedła mina, gdy usłyszała, że jej wysiłki i ciężka praca mogą nie przynieść spodziewanych efektów.
Szósta karta, powiązana z najbliższą przyszłością, okazała się ósemką buław, także odwróconą. Meredith podniosła na wróżkę trochę niepewne spojrzenie, lecz Laura niczym nie zdradziła, by przywiązywała szczególną wagę do wzoru, który się wyraźnie zarysowywał.
– To karta ruchu, akcji. Oznacza, że realizacja planów przyniesie skutki. W pewnym sensie to najbardziej optymistyczna z ósemek. – Przerwała, spojrzała klientce prosto w oczy. – Przyjmuję, że te wszystkie odniesienia do pracy coś dla ciebie znaczą?
– Tak. Piszę książkę. Tylko że… Czy karta odwrócona do góry nogami ma inne znaczenie?
– Zwykle oznacza opóźnienie. Powstrzymanie energii na czas, gdy dochodzi do zawieszenia w realizacji planów.
Na przykład wyjazdu z Paryża do Rennes-les-Bains. Albo poświęcenie czasu i energii na dawne sprawy rodzinne, a nie zawodowe.
– Niestety – odezwała się z krzywym uśmiechem – to też ma sens. Czy powinnam to rozumieć jako ostrzeżenie, że nie należy się rozpraszać, brać do czegoś innego?
– W zasadzie tak. Ale z drugiej strony, opóźnienie niekoniecznie musi być czymś złym. Może tego właśnie trzeba w tym momencie.
Meredith czuła, że Laura chce już skończyć mówić o tej karcie. Wzięła do ręki następną.
– Siódma reprezentuje otoczenie, w którym zajdą jakieś wydarzenia…
albo już się rozgrywają. Połóż ją nad szóstą.
Na obrazku widniała wysoka szara wieża na tle pochmurnego nieba. Rozdwojona nitka błyskawicy dzieliła je na części. Meredith zadrżała, odruchowo źle nastawiona do tej karty, i choć stale powtarzała sobie, że cała wizyta u wróżki to absolutny nonsens, wolałaby jej nie wyciągnąć.
– La Tour – przeczytała. – Niezbyt dobra karta?
– Żadna z kart nie jest dobra albo zła – odparła Laura odruchowo, lecz wyraz jej twarzy świadczył o czymś przeciwnym. – Wszystko zależy od tego, w którym momencie wróżenia się pokazuje i jak jest powiązana z innymi kartami. Tradycyjnie uważa się Wieżę za symbol dramatycznych przemian. Może oznaczać destrukcję i chaos. Podniosła wzrok na Meredith i zaraz ponownie opuściła na kartę. – W interpretacji pozytywnej to karta wyzwolenia. Mówi o utracie iluzji, o przekraczaniu granic, które w rezultacie pozwalają zacząć wszystko od początku. Może to być przebłysk inspiracji. Wcale nie musi być interpretowana negatywnie.
– Tak, tak, rozumiem – rzuciła Meredith z lekkim zniecierpliwieniem.
– A co oznacza tutaj? Teraz? Jak ją interpretujesz? Co w niej widzisz?
Laura spojrzała jej prosto w oczy.
– Konflikt – powiedziała. – Widzę konflikt.
– Pomiędzy?
– To możesz wiedzieć tylko ty. Może wchodzi w grę coś, o czym wspomniałaś wcześniej, rozdźwięk między potrzebami osobistymi a pracą zawodową. Może też chodzić o dysharmonię pomiędzy oczekiwaniami, jakie mają wobec ciebie różne osoby, a tym, co możesz i chcesz im ofiarować – to nierzadko prowadzi do nieporozumień.
Meredith słuchała bez słowa, usiłując stłumić myśl, która coraz wyraźniej kształtowała jej się w świadomości.
– Co będzie, jeśli dowiem się o sobie czegoś, co wszystko zmieni?
– Czy widzisz coś, do czego w szczególności mogłaby się odnosić ta karta? – spytała Laura cicho.
– Ja… Meredith zacięła się. – Nie – powiedziała bardziej stanowczo, niż powinna. – Nie wiem, do czego ją odnieść.
Podenerwowana wybrała następną, symbol swojego życia w danym momencie. Ósemkę pucharów.
– To jakieś żarty? – żachnęła się i szybko pociągnęła następną. Osiem
mieczy.
Laura wstrzymała oddech.
Znowu oktawa, pomyślała Meredith.
– Jakie są szanse wyciągnięcia wszystkich ósemek? – spytała. Laura nie odpowiedziała od razu.
– To rzeczywiście niezwykłe – przyznała w końcu.
Dziewczyna przyjrzała się odkrytym kartom. Nie dość, że oktawy łączyły wybrane arkana większe, że awersem do góry leżały wszystkie cztery ósemki z talii, to jeszcze te nuty przy sukni La Justice i zielone oczy dziewczyny na karcie La Force…
Prawdopodobieństwo wyciągnięcia każdej karty jest identyczne -wyjaśniła Laura, choć klientka widziała, że wróżka mówi to, co powinna powiedzieć, a nie to, co naprawdę myśli. – Więc oczywiście może się zdarzyć odkrycie czterech kart tej samej liczby.
– Spotkałaś się z tym wcześniej? Widziałaś już taki układ? – Ogarnęła wzrokiem kartoniki rozłożone na stole. – I do kompletu La Tour, karta numer XVI. Wielokrotność ósemki.
Laura wolno pokiwała głową.
– Rzeczywiście, nie przypominam sobie czegoś takiego – przyznała z ociąganiem.
– Co oznacza ósemka mieczy?
– Przeszkody. Coś lub kogoś, kto będzie cię wstrzymywał.
– Tak samo jak Czarodziej?
– Niezupełnie. – Umilkła, szukając słów. – Widzę tutaj dwie równoległe sprawy. Z jednej strony, wyraźna kulminacja jakiegoś dużego projektu, związanego albo z pracą, albo z życiem osobistym, albo obejmującym obie te dziedziny. – Podniosła wzrok na pytającą. – Zgadza się?
Meredith ściągnęła brwi.
– W zasadzie tak. Co więcej?
– Idąc dalej w tę stronę, należy dostrzec sygnały zwiastujące podróż albo zmianę okoliczności.
– No dobrze, to w zasadzie pasuje, ale…
– Wyczuwam, że jest tu coś więcej – przerwała jej Laura. – Nie widzę wyraźnie, ale czuję, że coś jest. Ta ostatnia karta… mówi, że coś odkryjesz.
Meredith zmrużyła oczy. Bez przerwy powtarzała sobie w duchu, że cała ta wizyta u wróżki to jedynie zabawa, i nic nie znaczy. Tylko dlaczego serce jej wali jak młotem?
– Pamiętaj – dorzuciła Laura pośpiesznie – że wróżba nie mówi o tym.
co się stanie albo do czego z pewnością nie dojdzie. Pozwala przyjrzeć się
możliwościom, odkryć nieuświadomione motywy i pragnienia, które mogą, ale przecież wcale nie muszą, doprowadzić do pewnego wzorca zachowania.
– Wiem, rozumiem.
To tylko zabawa.
Tyle że w głosie Laury dźwięczały bardzo poważne tony. A na twarzy wróżki malowało się skupienie i śmiertelna powaga.
– Wróżenie z tarota powinno wspierać wolną wolę, a nie ją ograniczać -
powiedziała Laura. – Choćby dlatego, że pozwala człowiekowi dowiedzieć
się więcej o sobie samym i o tym, co go może czekać. Ty sama podejmujesz
decyzje, ty rozstrzygasz, co dla ciebie najlepsze. Ty wybierasz drogę.
Rozumiem. Nagle uświadomiła sobie, że ponad wszystko chce zakończyć to spotkanie. Wyciągnąć ostatnią kartę, usłyszeć, co Laura ma do powiedzenia, i wyjść.
– Oczywiście, dopóki o tym pamiętasz.
Tym razem w głosie wróżki zabrzmiało wyraźne ostrzeżenie. Meredith z trudem powstrzymała chęć, by wstać i wyjść natychmiast.
– Powinnaś wyciągnąć jeszcze jedną kartę. Dziesiątą. Połóż ją na górze, po prawej.
Dłoń dziewczyny zawisła nad talią tarota. Niewidoczne linie połączyły ją z zielonymi koszulkami.
Meredith wyciągnęła kartę. Odwróciła ją i z jej ust wydobył się niegłośny okrzyk.
Laura zacisnęła dłonie.
– Sprawiedliwość – powiedziała Meredith cicho. – Twoja córka twierdziła, że jestem do niej bardzo podobna – dodała, choć wiedziała, że się powtarza.
Wróżka nie podniosła wzroku.
– Kamień powiązany z postacią La Justice to opal – rzekła. Zabrzmiało to, jakby czytała podręcznik. – Kolor szafirowy albo żółty jak topaz. A znak zodiaku – Waga.
Meredith zaśmiała się głucho.
– Jestem spod znaku Wagi. Urodziłam się ósmego października.
Laura nie zareagowała, jakby jej ta wiadomość wcale nie zaskoczyła.
– La Justice w talii Bousqueta – podjęła -jest potężną kartą. Jeżeli akceptujesz myśl, że arkana większe obrazują podróż Głupca od szczęśliwej niewiedzy do oświecenia, Sprawiedliwość jest pośrodku tej drogi.
– I co to znaczy?
– Zwykle interpretuje się ją jako radę, by zadbać o obiektywny punkt widzenia. Pytający powinien się upewnić, że nie błądzi, że rozumie sytuację.
Meredith uśmiechnęła się bezradnie.
– Jest odwrócona. – Dziwił ją własny spokój. – A to nie bez znaczenia, prawda?
Laura milczała.
– Prawda? – naciskała Meredith.
Odwrócona Sprawiedliwość przestrzega przed jakąś niesprawiedliwością. Przesądem albo uprzedzeniem czy jakąś pomyłką prawną. Jest też symbolem gniewu z powodu osądzenia, zwłaszcza niesprawiedliwego.
– Ta karta przedstawia mnie?
– Tak sądzę – przyznała Laura. – Nie tylko dlatego, że została odkryta ostatnia. – Zająknęła się wyraźnie. – I nie tylko ze względu na fizyczne podobieństwo. – Znowu umilkła.
– Lauro!
– Dobrze – westchnęła wróżka. – Rzeczywiście wierzę, że karta przedstawia ciebie. Jednocześnie, moim zdaniem, nie chodzi o niesprawiedliwość wyrządzoną tobie. Raczej zyskasz okazję naprawienia jakiegoś zła. Jako wysłanniczka sprawiedliwości. – Wreszcie podniosła wzrok na klientkę. – Chyba właśnie to wyczuwałam wcześniej. Jest coś innego, coś więcej… coś się kryje w tym rozkładzie, karty pokazują jakieś drugie dno.
Meredith powiodła spojrzeniem po kartonikach rozłożonych na stole. Ciągle słyszała wcześniejsze słowa wróżki. Karty mówią o możliwościach, pozwalają odkrywać nieuświadomione motywy i pragnienia.
Czarodziej i Diabeł, obaj z lodowato niebieskimi oczami. Pierwszy dwie oktawy za drugim. I wszystkie ósemki, karty związane z działaniem.
Wzięła do ręki czwartą, a następnie ostatnią kartę. Siła i Sprawiedliwość.
Wydawały jej się nierozłączną parą.
– Przez chwilę – rzekła cicho, tyle samo do wróżki, co do siebie zdawało mi się, że coś rozumiem. Że to wszystko ma jakiś sens.
– A teraz?
Dziewczyna podniosła wzrok. Przez chwilę patrzyły na siebie bez słowa.
– Teraz to tylko rysunki. Kształty i kolory.
Słowa zawisły między dwiema kobietami na długi czas. Potem nagle Laura szybkim ruchem zgarnęła rozłożone karty, jakby jej zależało, żeby odsłonięty układ nie został na stole ani chwilę dłużej.
– Weź je – powiedziała. – Sama z nimi porozmawiaj. Meredith pochyliła się do przodu, pewna, że nie zrozumiała.
– Słucham?
– Talia należy do ciebie.
– Nie mogę… – zaprotestowała dziewczyna.
Laura sięgnęła pod stół, wyjęła z jakiejś skrytki spory kawałek czarnego jedwabiu i owinęła nim karty.
– Weź – poleciła, przepchnąwszy je na drugą stronę blatu. – To taka tradycja. Ludzie wierzą, że kart tarota nie powinno się kupować. Powinno się zaczekać na właściwą talię, na prezent.
Meredith potrząsnęła głową.
– Nie mogę ich przyjąć. Zresztą nie wiedziałabym, co z nimi robić.
Wstała, sięgnęła po kurtkę.
Laura także się podniosła.
– Moim zdaniem, powinnaś je mieć. Raz jeszcze spojrzały sobie w oczy.
– Ja ich nie chcę.
Jeżeli je przyjmę, nie będzie odwrotu, pomyślała.
– Talia należy do ciebie – rzekła wróżka. -1 myślę, że doskonale o tym wiesz.
Ściany zaczęły się poruszać. Barwy, wzory, obrus na stole, gwiazdy i sierpy księżyców. A słońca rosły i malały, zmieniały kształty. Pojawił się jakiś rytm, prawie muzyka. A może to zawodzenie wiatru w gałęziach drzew.
Enfin.
Nareszcie.
Usłyszała to słowo tak wyraźnie, jakby je sama wypowiedziała. Ostro, głośno. Obejrzała się przez ramię, może ktoś wszedł do pokoju?
Nie.
„Przeszłość miesza się z teraźniejszością".
Nie chciała mieć nic wspólnego z kartami, z tarotem Bousqueta ani żadnym innym, ale na twarzy wróżki widniało tak wielkie zdecydowanie. że chyba nie zdołałaby wyjść, gdyby ich nie wzięła.
Wzięła więc. A potem bez słowa odwróciła się i zbiegła po schodach.
Włóczyła się po Paryżu, całkiem nieświadoma upływu czasu. Talię kart trzymała w ręku. Miała wrażenie, że w każdej chwili mogą się poderwać w powietrze i unieść ją ze sobą. Nie chciała ich, ale też wiedziała, że nie zdoła się ich pozbyć.
Gdy usłyszała dzwony z wieży Saint-Gervais, obwieszczające pierwszą, uświadomiła sobie, że lada chwila ucieknie jej samolot do Tuluzy.
Odsunęła na bok rozterki. Cudem złapała taksówkę, a że obiecała kierowcy solidny napiwek, jeśli szybko dowiezie ją na miejsce, włączyli się w ruch uliczny z piskiem opon. Na rue du Tempie dotarli w równe dziesięć minut. Dziewczyna wypadła z auta, przemknęła przez hol i pokonała schody po dwa stopnie. Wpadła do pokoju jak burza, wrzuciła rzeczy do torby podróżnej, chwyciła laptop i ładowarkę. Pognała na dół. Na ułamek sekundy wyhamowała przy recepcji, zostawiła na przechowanie drobiazgi, których ze sobą nie zabierała, potwierdziła datę powrotu do Paryża i z powrotem wskoczyła do samochodu. Tym razem pomknęli już na lotnisko Orły.
Dotarła na miejsce kwadrans przed odlotem.
Działała jak dobrze naoliwiony mechanizm. Nie myślała o tym, co robi, wszystkie czynności wykonywała automatycznie. Doszła do głosu jej natura osoby doskonale zorganizowanej, ale zawładnęła jedynie ciałem, bo umysł pracował nad czymś zupełnie innym. Przypominał sobie już na wpół zagubione słowa, zdania, myśli i ulotne subtelności. Meredith zapamiętywała wszystko, co powiedziała Laura.
I własne odczucia.
Dopiero przechodząc przez odprawę, uświadomiła sobie, że nie zapłaciła wróżce. Zrobiło jej się wstyd. Spędziła tam dobrze ponad godzinę, raczej prawie dwie. Zanotowała w pamięci, by wysłać pieniądze – za wróżenie i coś górką jak tylko dotrze do Rennes-les-Bains.
Sortilege. Sztuka przepowiadania przyszłości z kart.
Samolot wystartował. Meredith wyjęła z torebki notes i zaczęła pisać. Wszystko, co jej się udało zapamiętać. Podróż. Czarodziej i Diabeł, obaj z niebieskimi oczami, żadnemu z nich nie sposób ufać. Ona sama jako przedstawicielka sprawiedliwości. Wszystkie ósemki.
Gdy 737 płynął przez lazurowe niebo nad północną Francją, nad Masywem Centralnym, za słońcem na południe, Meredith słuchała przez słuchawki „Suitę Bergamasque" Debussy'ego i pisała, pisała, pisała, aż ręka odmówiła jej posłuszeństwa. Zapełniała jedną stroniczkę po drugiej, na liniowanych kartkach szybko przybywało schludnych notatek i szkiców. Jak zapętlone, ciągle na nowo powracały do niej słowa wróżki.
„Przeszłość miesza się z teraźniejszością".
I przez cały czas czuła przy sobie obecność kart wetkniętych do torby wrzuconej na półkę nad głową. Jakby siedział koło niej nieproszony gość.
Szatańska księga obrazów.