O piątej rano przez miasto przeciągnął tabor wojskowy; przed sklepami spożywczymi zaczynały się ustawiać w kolejkach kobieciny z łojowymi lampami, mury były jeszcze wilgotne od farby propagandowych napisów nakreślonych nocą przez bojówki różnych frakcji Rady Tymczasowej.
Kiedy muzycy wkładali instrumenty do futerałów i wychodzili z podziemnego pasażu, powietrze było czyste. Przez pewien odcinek drogi bywalcy „Nowej Tytanii” szli za grajkami, jakby nie chcąc zrywać więzi, która wytworzyła się w nocnym lokalu pomiędzy osobami zebranymi tam przez przypadek lub z przyzwyczajenia, i maszerowali tak razem w grupie, mężczyźni, owinięci w wojskowe płaszcze, z postawionymi kołnierzami, nabierali trupiego wyglądu, niczym mumie, co wydobyte na świeże powietrze z sarkofagów, gdzie przetrwały cztery tysiące lat, w jednej chwili rozpadają się w proch; kobietom natomiast udzielił się podmuch podniecenia, każda coś tam sobie śpiewała, w wieczorowej sukni, z nie dopiętą peleryną na dekolcie, wszystkie posuwały się niepewnym tanecznym krokiem, zamiatając długimi spódnicami kałuże, popadając w stan właściwy alkoholowemu zamroczeniu, który wywołuje nową falę euforii w momencie słabnięcia i wygasania poprzedniej euforii. Wszystkich zdawała się ożywiać nadzieja, że zabawa się jeszcze nie skończyła, że w pewnej chwili muzycy zatrzymają się pośrodku ulicy, otworzą futerały i ponownie wyjmą saksofony i kontrabasy.
Przed byłym bankiem Levinsona, którego strzegły patrole gwardii ludowej z nasadzonymi bagnetami i z kokardami na beretach, grupa nocnych marków, jakby na rzucone hasło, rozpraszała się i każdy podążał dalej swoją drogą, z nikim się nie żegnając. Razem pozostawaliśmy tylko my troje: Valeriano i ja braliśmy pod ramię Irinę każdy ze swojej strony, ja zawsze z prawej, żeby zostawić miejsce na kaburę ciężkiego pistoletu, który zawieszałem u pasa, natomiast Valeriano, ubrany po cywilnemu jako członek Komisariatu do Spraw Przemysłu Ciężkiego, jeśli w ogóle miał przy sobie pistolet – a sądzę, że tak – z pewnością nosił pistolet płaski, z tych, co mieszczą się w kieszeni. O tej porze Irina stawała się milcząca, prawie posępna, a w nas wkradał się pewien lęk – mówię o sobie, ale jestem pewien, że Valeriano podzielał mój stan ducha, chociaż nigdy nie czyniliśmy sobie na ten temat zwierzeń – obaj czuliśmy, że właśnie teraz ona bierze nas w posiadanie, i jakkolwiek szalone okazywały się rzeczy, do których miała nas przywieść, kiedy zamykała nas w swoim magicznym kręgu, były one niczym wobec tego, czym ona w tej chwili zapełniała wyobraźnię, nie cofając się przed żadną ekstrawagancją, w poszukiwaniu doznań zmysłowych, w egzaltacji umysłu, ulegając swej skłonności do okrucieństwa. Prawdą jest, że byliśmy wszyscy bardzo młodzi, za młodzi na to, co przeżywaliśmy; mówię o nas, mężczyznach, gdyż Irina odznaczała się przedwczesną dojrzałością właściwą kobietom swojego pokroju, i chociaż była najmłodsza z nas trojga, narzucała nam swoją wolę.
Irina zaczęła cicho pogwizdywać, z błyskiem uśmiechu w oczach, jakby z góry smakowała myśl, która nią owładnęła, potem jej gwizdanie stało się głośne, był to marsz buffo z modnej wówczas operetki, a my, nadal nieco zalęknieni na myśl o tym, co nam szykowała, zawtórowaliśmy jej naszymi gwizdami, i maszerowaliśmy razem jakby w rytm nieodpartego uroku fanfar, czując się zarazem ofiarami i triumfatorami.
Stało się to przed kościołem Świętej Apolonii, przekształconym wówczas w lazaret dla ofiar cholery, na zewnątrz ustawiano na stojakach skrzynie z trupami, wokół zakreślano duże kręgi z wapna, żeby ludzie się nie zbliżali, zanim nie przyjadą cmentarne wozy. Na dziedzińcu modliła się na klęczkach jakaś stara kobieta, a my, krocząc w rytm naszego namiętnego marsza, niemal ją stratowaliśmy. Uniosła w naszą stronę małą wyschniętą pięść, pomarszczoną jak kasztan, i podpierając się drugą pięścią o bruk, krzyknęła: – Przeklęci burżuje! – czy też raczej: – Przeklęci! Burżuje! – co zabrzmiało jak dwa narastające przekleństwa, jakby nazywając nas burżujami, przeklęła nas po dwakroć, a potem padło słowo w miejscowym dialekcie, co miało znaczyć mniej więcej „burdelowa hołota”, i jeszcze coś w rodzaju: To się skończy… – ale w tej chwili dostrzegła mój mundur, umilkła i pochyliła głowę.
Opowiadam o tym zdarzeniu z wszelkimi szczegółami, gdyż – wprawdzie nie od razu, lecz w dalszym ciągu wypadków – zostało ono uznane za przestrogę przed tym, co miało nastąpić; a także dlatego, że wszystkie obrazy epoki powinny przemierzać stronicę niczym tabor przeciągający przez miasto (wprawdzie słowo „tabor” przywołuje obrazy niezbyt wyraźne, lecz dobrze będzie pozostawić wrażenie pewnej nieokreśloności, właściwej zamętowi epoki), niczym zawieszone pomiędzy kamienicami transparenty, wzywające ludność do udzielania pożyczek państwu, niczym robotnicze pochody, których trasy nie powinny się zbiegać, bo zorganizowane zostały przez zarządy rywalizujących ze sobą związków zawodowych – jedni demonstrują za kontynuowaniem strajku w fabryce amunicji Kauderera, inni za przerwaniem strajku, aby udzielić wsparcia ludowi przeciwko wojskom kontrrewolucji, otaczającym miasto. Wszystkie te ukośnie krzyżujące się linie powinny wytyczyć granice przestrzeni, w której się poruszamy: ja, Valeriano i Irina, tam gdzie nasza historia może wynurzyć się z pustki, znaleźć punkt wyjścia, określić kierunek, zarysować plan.
Irinę poznałem w dniu załamania się frontu w odległości niespełna dwunastu kilometrów od Bramy Wschodniej. Podczas gdy milicja miejska – chłopcy poniżej osiemnastu lat i starsi rezerwiści – grupowała się wokół niskich zabudowań Rzeźni Bydlęcej – sama nazwa brzmiała złowieszczo, lecz nie było jeszcze wiadomo dla kogo – fala ludności napływała do miasta przez Żelazny Most. Chłopki, każda z koszem na głowie, z którego wystawała gęś, oszalałe wieprze umykające pomiędzy nogami tłumu, ścigane przez rozwrzeszczanych chłopców (wiejskie rodziny, w nadziei ocalenia czegokolwiek przed rekwizycją wojska, puszczały luzem własne dzieci, a także bydlęta, wysyłając je na los szczęścia); żołnierze, pieszo lub konno, którzy zdezerterowali ze swych oddziałów lub starali się dotrzeć do głównych sił rozproszonego wojska; leciwe szlachcianki na czele karawany służących i tobołków: sanitariusze z noszami, chorzy wypisani ze szpitala, wędrowni kupcy, urzędnicy, mnisi, Cyganie, wychowanki byłego Internatu dla Córek Oficerów w podróżnych mundurkach – wszyscy oni wchodzili w żelazną gardziel mostu, jakby popychani wilgotnym i mroźnym wiatrem, co zdawał się dmuchać z rozdartej miejscami mapy, wypadał ze szczelin rozdzierających fronty i granice. W tych dniach wielu ludzi szukało schronienia w mieście: i ci, którzy obawiali się rozruchów i grabieży; i ci, którzy mieli słuszne powody ku temu, aby nie znaleźć się na drodze przemarszu wojsk restauracji; i ci, którzy szukali opieki kruchej prawomocności Rady Tymczasowej; i ci, którzy chcieli się ukryć w ogólnym zamieszaniu, aby bez przeszkód występować przeciw prawu, nieważne – staremu czy nowemu. Każdy z nich przeczuwał, że gra toczy się o jego własne ocalenie, i chociaż odwoływanie się do ludzkiej solidarności mogło wydawać się nie na miejscu, gdyż liczyło się tylko to, aby utorować sobie drogę zębami i pazurami, wytworzyło się wówczas pewne poczucie wspólnoty i więzi, w obliczu przeszkód jednoczono wysiłki i porozumiewano się bez nadmiaru słów.
Może właśnie z tego powodu, a może dlatego, że w powszechnym zamieszaniu młodość odzyskuje świadomość własnej siły i upaja się nią, niemniej faktem jest, że tego ranka wśród tłumu na Żelaznym Moście doznawałem poczucia lekkości i zadowolenia, a także poczucia harmonii z innymi, z sobą samym i ze światem, w stopniu, w jakim mi się to dawno nie zdarzyło. (Nie chciałbym użyć niewłaściwego słowa, powiem więc inaczej: miałem poczucie harmonii z dysharmonią innych, z dysharmonią siebie samego i świata.) Byłem już przy końcu mostu, tam gdzie schody dosięgają brzegu, a ludzka ciżba zwalniała i tłoczyła się w przejściu zmuszona do odpierania nacisku z tyłu, aby z kolei nie wpaść na tych, którzy schodzili najwolniej, na beznogich inwalidów, którzy podpierali się na przemian raz na jednej, raz na drugiej kuli, na konie trzymane za wędzidła i prowadzone po przekątnej, aby ich podkowy nie ześlizgnęły się z krawędzi żelaznych stopni, na motocykle wyposażone w side-cary, które trzeba było odciążyć (ich kierowcy lepiej by zrobili obierając drogę przez Most dla Ruchu Kołowego, oni natomiast bez wahania napierali na pieszych, co wydłużało orszak o milę) – i właśnie wtedy dostrzegłem kobietę schodzącą u mojego boku.
Miała na sobie pelisę z futrzanymi wyłogami u dołu i przy mankietach, kloszowy kapelusz z woalką i z wpiętą różą, jednym słowem, była elegancka, a także młoda i ładna, jak zaraz potem zauważyłem. Kiedy tak przyglądałem się jej z profilu, ujrzałem, że wytrzeszcza oczy, podnosi rękę w rękawiczce do ust otwartych w krzyku przerażenia i przechyla się do tyłu. Byłaby upadla, stratowana przez tłum posuwający się niczym stado słoni, gdybym zręcznie nie chwycił jej za ramię.
– Czy źle się pani czuje? – pytam. – Proszę się oprzeć o mnie. Zobaczy pani, to nic takiego.
Była sztywna, nie potrafiła zrobić ani kroku.
– Przepaść, przepaść, tam w dole – mówiła – ratunku, mam zawrót głowy.
Nic dokoła nie zdawało się usprawiedliwiać zawrotu głowy, lecz kobieta naprawdę była ogarnięta trwogą.
– Proszę patrzeć prosto przed siebie i trzymać się mojego ramienia. Niech pani idzie za innymi, jesteśmy już przy końcu mostu – mówię z nadzieją, że właśnie te argumenty ją uspokoją.
Na co ona: – Słyszę, jak wszystkie te kroki odrywają się od stopni i wchodzą w pustkę, spadają w przepaść, jak cały ten tłum spada w przepaść… – mówi nadal nie ruszając się z miejsca.
Spoglądam w odstępy pomiędzy żelaznymi stopniami, patrzę na bezbarwny nurt rzeki, tam w dole, gdzie płynące kawały lodu wyglądają jak białe chmury. W chwilowym wzburzeniu wydaje mi się, że odczuwam to samo co ona: każda pustka przechodzi w pustkę, każde urwisko, choćby najmniejsze, otwiera się na następne urwisko, każda przepaść przekształca się w otchłań bez dna. Obejmuję ramieniem jej plecy, staram się powstrzymać napór tych, którzy chcą zejść i wymyślają nam: – Hej, wy tam, zróbcie przejście! Idźcie się ściskać gdzie indziej, bezwstydnicy! – lecz jedynym sposobem, aby wymknąć się ludzkiej hurmie, byłoby wydłużenie kroku, ulecenie prosto w powietrze… Tak, ja także czuję się teraz jakby zawieszony nad otchłanią…
Być może ta opowieść jest mostem przerzuconym ponad przepaścią, informacje zaś, doznania i wzruszenia, które przekazuje, zarysować mają tło przemian społecznych i jednostkowych, gdzie będzie można utorować sobie przejście, zachowując przy tym nieświadomość wielu faktów natury historycznej i geograficznej. Otwieram sobie drogę pośród obfitości szczegółów pokrywających pustkę, której nie chcę dostrzec, i nabieram rozpędu, podczas gdy postać kobiety nieruchomieje na krawędzi stopnia pośród napierającego tłumu, aż wreszcie udaje mi się ją znieść na dół, stopień po stopniu, i postawić jej stopy na bruku nadbrzeżnego bulwaru.
Uspokaja się, kieruje przed siebie dumne spojrzenie rusza dalej nie zatrzymując się, jej krok jest pewny, zmierza w stronę ulicy Młynarskiej, niemal z trudem za nią nadążam.
Opowieść także nadąża za nami z wysiłkiem, przytacza dialog zbudowany w próżni, replikę za repliką. Dla opowieści most się jeszcze nie skończył, za każdym słowem kryje się pustka.
– Czy już pani przeszło? – pytam.
– To nic takiego. Dostaję zawrotu głowy w najmniej spodziewanej chwili, nawet jeśli nie grozi mi żadne niebezpieczeństwo… Wysokość nie ma tu znaczenia… Gdy patrzę nocą w niebo i rozmyślam o odległości dzielącej nas od gwiazd… A nawet w ciągu dnia… Gdybym wyciągnęła się na przykład tutaj, z oczami utkwionymi w górze, dostałabym zawrotu głowy… – i pokazuje chmury, płynące szybko, pędzone wiatrem. Mówi o zawrocie głowy tak, jakby mówiła o pokusie, która w pewnej mierze ją fascynuje.
Czuję się trochę rozczarowany, bo nie powiedziała mi nawet słowa podziękowania. Mówię: – To nie jest odpowiednie miejsce do leżenia i patrzenia w niebo, ani w dzień, ani w nocy. Proszę mi wierzyć, trochę się na tym znam.
Podobnie jak pomiędzy żelaznymi stopniami mostu, tak w dialogu, pomiędzy jedną repliką a drugą, otwierają się puste miejsca.
– To pan się zna na patrzeniu w niebo? A dlaczego? Czy jest pan astronomem?
– Nie, jestem obserwatorem innego rodzaju. – I pokazuję jej artyleryjskie naszywki na kołnierzyku mojego munduru. – Spędziłem wiele dni w ogniu, przyglądając się lecącym szrapnelom.
Przenosi wzrok z naszywek na naramienniki, których nie mam, potem na mało efektowne odznaki oficerskiego stopnia, naszyte na rękawach. – Czy wraca pan z frontu, poruczniku?
– Alex Zinnober – przedstawiam się. – Nie wiem, czy można nazywać mnie porucznikiem. W naszym pułku zniesiono stopnie, lecz rozporządzenia wciąż się zmieniają. Na razie jestem wojskowym z dwiema belkami na rękawie, to wszystko.
– A ja jestem Irina Piperin, podobnie jak przed rewolucją. Czy w przyszłości, nie wiem. Projektowałam tkaniny, i dopóki tkanin będzie brakowało, będę je projektować na próżno.
– Po rewolucji jedni zmieniają się tak bardzo, że stają się nie do rozpoznania, drudzy natomiast czują się jeszcze bardziej sobą niż przedtem. Mogłoby to oznaczać, że byli przygotowani na nadejście nowych czasów. Czyż nie tak?
Nic nie odpowiada. Dodaję: – Chyba że wewnętrzny opór chroni ich przed przemianą. Czy tak jest właśnie w pani przypadku?
– Ja… Proszę mi najpierw powiedzieć, w jakiej mierze pan sam się zmienił?
– W nieznacznej. Z tego, co widzę, zachowałem dawne zasady człowieka honoru, na przykład zdarza mi się podtrzymać upadającą kobietę, chociaż obecnie nikt już za to nie dziękuje.
– Wszyscy mamy chwile słabości, zarówno kobiety, jak mężczyźni, i nie jest powiedziane, panie poruczniku, że nie będę miała okazji odwzajemnić pana niedawnej uprzejmości. – W jej głosie zabrzmiała szorstka nuta, niemal uraza.
W tym miejscu dialog – który skupił na sobie uwagę czytelnika, niemal zacierając w jego pamięci przejmujący obraz miasta – mógłby zostać przerwany; oto rozdziela nas tabor wojskowy, który jak zwykle przeciąga przez plac i przez stronicę, lub też rozdzielają nas nie kończące się kolejki kobiet czy też pochody robotników z transparentami. Irina jest już daleko, kapelusz z różą żegluje w morzu szarych czapek, hełmów i chustek: staram się do niej przedostać, ale ona się nie odwraca.
Następne akapity zapełniają nazwiska generałów i posłów, czego powodem są kolejne kanonady i odwroty z frontu, rozłamy i zjednoczenia partii reprezentowanych w Radzie, wszystko to inkrustowane informacjami o warunkach klimatycznych: ulewy, szron, zachmurzenia, uderzenia północnego wiatru. Stanowi to jedynie oprawę moich stanów ducha: albo radośnie pozwalam się unosić fali wydarzeń, albo zamykam się w sobie, pogrążam w obsesyjnej myśli, jakby wszystko, co dzieje się dokoła, służyło mi tylko do zamaskowania, ukrycia, podobnie jak służą temu wyrastające wszędzie barykady z woreczków z piaskiem (miasto zdaje się szykować do walki o każdą ulicę), a także palisady, które zwolennicy różnych ugrupowań pokrywają plakatami, co z winy gąbczastego papieru i nędznego atramentu natychmiast nasiąkają wodą i stają się nieczytelne.
Za każdym razem, kiedy przechodzę przed pałacem, w którym gości Komitet do Spraw Przemysłu Ciężkiego, mówię sobie: „A teraz pójdę odwiedzić mojego przyjaciela Valeriana.” Powtarzam to sobie od dnia, kiedy tu przybyłem. Valeriano jest najbardziej oddanym mi przyjacielem, jedynym, jakiego mam tutaj w mieście. Lecz za każdym razem odkładam tę wizytę na później ze względu na polecenia, które mam niezwłocznie wykonać. I powiedzieć, że zdaję się cieszyć wolnością dość niezwykłą jak na wojskowego w służbie czynnej; zakres moich obowiązków nie jest ściśle określony, krążę pomiędzy siedzibami różnych sztabów generalnych, rzadko widuje się mnie w koszarach, jakbym nie podlegał kadrom żadnego wydziału, nie widuje się mnie też przykutego do biurka. W odróżnieniu od Valeriana, który od biurka się nie rusza. Także w dniu, kiedy do niego wpadam, znajduję go na swoim miejscu, jednakże nie wydaje się zajęty wypełnianiem służbowych obowiązków: czyści właśnie rewolwer. Na mój widok jego źle wygolony podbródek drga w szyderczym uśmiechu. Valeriano mówi: – A więc ty też tu przyszedłeś, aby dostać się w pułapkę, razem Z nami.
– Albo złapać w pułapkę innych – odpowiadam.
– Pułapki są jedna w drugiej i zatrzaskują się jednocześnie. – Wygląda na to, że chce mnie przed czymś ostrzec.
Pałac, w którym mieszczą się biura Komitetu, był rezydencją rodziny wzbogaconej na wojnie, skonfiskowaną przez rewolucję. Reszta dawnego umeblowania o prostackim przepychu tworzy dziwne połączenie z posępnym wyposażeniem urzędu. Biuro Valeriana zagraca buduarowa chińszczyzna: wazy wymalowane w smoki, szkatuły z laki, jedwabny parawan.
– A kogo ty chcesz złapać w tej pagodzie? Jakąś wschodnią królową?
Zza parawanu wychodzi kobieta: krótkie włosy, szara jedwabna suknia, mleczne pończochy.
– Męskie sny nie zmieniają się wraz z rewolucją – mówi, a ja z nuty napastliwego sarkazmu w jej głosie rozpoznaję nieznajomą spotkaną na Żelaznym Moście.
– A widzisz? Są tu uszy, które słuchają każdego naszego słowa… – śmieje się Valeriano.
– Rewolucja nie zaskarża snów, Irino Piperin – odpowiadam.
– Ani też nie chroni nas od sennych koszmarów – odcina się.
– Nie wiedziałem, że się znacie – wtrąca Valeriano.
– Spotkaliśmy się we śnie – mówię. – Spadaliśmy właśnie z mostu.
Na co ona: – Nie. Każdemu śni się co innego.
– A niektórym zdarza się obudzić w bezpiecznym miejscu, takim jak to, gdzie nie grozi zawrót głowy… – nie daję za wygraną.
– Zawrót głowy może zagrażać w każdym miejscu – po czym bierze do ręki rewolwer, który Valeriano przed chwilą nabił, otwiera go, przykłada oko do lufy, jakby chciała sprawdzić, czy została dobrze oczyszczona, obraca bębenek, wkłada nabój do jednego z otworów, wodzi kurek, przykłada broń do oka, ponownie obracając bębenek. Wydaje mi się, że stoję nad studnią bez dna. Rozlega się wołanie pustki, odczuwam pokusę, aby runąć w dół, dosięgnąć ciemności, która wzywa…
– Hej, z bronią nie ma żartów – mówię i wyciągam rękę, lecz ona wymierza we mnie rewolwer.
– A to dlaczego? – pyta. – Kobietom nie wolno, a wam wolno? Prawdziwa rewolucja dokona się wówczas, gdy broń dostaną kobiety.
– A mężczyźni zostaną bez broni? Czy wydaje ci się to słuszne, towarzyszko? Na co kobietom broń?
– Aby mogły zająć wasze miejsce. My na górze, a wy na dole. Skosztujecie, jak to smakuje, kiedy jest się kobietą. Dalej, ruszaj się, przejdź na drugą stronę, stań obok swojego przyjaciela – rozkazuje, nadal mierząc do mnie z rewolweru.
– Irina jest wytrwała w swoich przekonaniach – ostrzega mnie Valeriano. – Nie warto jej się sprzeciwiać.
– A co będzie dalej? – pytam i patrzę na Valeriana oczekując, że wmiesza się, aby uciąć ten żart.
Valeriano patrzy na Irinę, lecz jego spojrzenie jest zagubione, jakby w transie, maluje się w nim całkowita uległość kogoś, kto spodziewa się doznania przyjemności tylko w poddaniu się jej woli.
Wchodzi motocyklista z Dowództwa Wojskowego z plikiem akt. Otwarte drzwi zasłaniają Irinę, która znika. Valeriano, jak gdyby nic się nie stało, pośpiesznie załatwia sprawę.
– Ale powiedz no… – pytam, kiedy tylko możemy rozmawiać – czy według ciebie są to stosowne żarty?
– Irina nie żartuje – mówi, nie podnosząc wzroku znad papierów – sam zobaczysz.
Od tamtej chwili czas przybiera oto inną postać, noc rozrasta się, wszystkie noce zlewają się w jedno, w mieście przemierzanym przez nasz nierozłączny teraz tercet, i ich jedyna noc osiąga swój punkt kulminacyjny w pokoju Iriny, w scenie z założenia intymnej, choć popisowej i wyzywającej, w obrzędzie tajemnym i ofiarnym, którego Irina jest zarazem kapłanką i bóstwem, profanatorem i ofiarą. Opowieść podejmuje przerwany wątek, obecnie przestrzeń, którą musi pokonać, nadmiernie się wypełnia, zagęszcza, nie pozostawia nawet szczeliny na trwogę przed pustką, przenika pomiędzy zasłony w geometryczne wzory, pomiędzy poduszki, w powietrzu przesyconym zapachem naszych nagich ciał, oblega piersi Iriny ledwie zarysowane w szczupłej postaci – ciemne obwódki sutek lepiej by wyglądały na bujniejszych piersiach – atakuje wąski i spiczasty wzgórek łonowy w kształcie równoramiennego trójkąta (słowo „równoramienny” raz skojarzone z łonem Iriny nabiera ładunku takiej zmysłowości, że nie potrafię wymówić go bez szczękania zębami). Docierając do środka sceny, linie biegną wzdłuż krzywej, pokrętne niczym dym z paleniska, w którym płoną resztki wonności ocalałych z armeńskiego sklepu kolonialnego, co został splądrowany, bo niezasłużona fama palarni opium rozjuszyła tłum, żądny przywrócenia dobrych obyczajów; spowijają nas – wciąż mowa o liniach – niczym niewidoczny sznur, który trzyma nas w więzach, wszystkich troje, a im bardziej się szamoczemy, aby je zrzucić, tym mocniej sznur zacieśnia swe sploty, wrzynając nam je w ciała. Pośrodku tej gmatwaniny, w samym sercu rozgrywającego się dramatu naszego tajemnego bractwa, kryje się sekret, noszę go w sobie i nikomu nie mogę wyjawić: powierzono mi tajną misję, mam wykryć, kto jest szpiegiem, który przeniknął do Komitetu Rewolucyjnego i sprawił, że miasto ma teraz wpaść w ręce białych.
W samym środku rewolucyjnych działań, które tej wietrznej zimy, niczym podmuchy północnego wiatru, wymiatały stołeczne ulice, rodziła się rewolucja tajemna, mająca przeobrazić właściwości ciał i płci; w to wierzyła Irina i tą wiarą zdołała natchnąć nie tylko Valeriana, bo on jako syn powiatowego sędziego, absolwent wydziału ekonomii politycznej, uczeń hinduskich mędrców i szwajcarskich teozofów utrzymywał się na pograniczu tego, co daje się wyobrazić, lecz zdołała nią natchnąć także i mnie, a przecież ja wywodziłem się ze szkoły znacznie surowszej i wiedziałem, że przyszłość rozegra się w krótkim terminie pomiędzy Trybunałem Rewolucyjnym a Wojskowym Sądem Białych, że dwa plutony egzekucyjne, z jednej i z drugiej strony, czekają z karabinami na komendę „do nogi broń”.
Starałem się wymknąć, pełzającymi ruchami dotrzeć do środka spirali, skąd linie wyślizgiwały się niczym węże pod batutą rozluźnionych i niespokojnych członków Iriny, wijących się w powolnym tańcu, w którym ważny jest nie rytm, lecz splatanie i rozplatanie wężowych linii. Irina ujmuje w obie ręce głowy wężów, one reagują na jej uchwyt, usiłując rozpaczliwie powrócić do pozycji wyjściowej, podczas gdy ona, przeciwnie, stara się o to, aby maksimum włożonej siły przerodziło się w giętkość, którą gady osiągną poddając się nieprawdopodobnym wygięciom.
Był to bowiem pierwszy akt wiary kultu stworzonego przez Irinę: mieliśmy zrezygnować z upodobania do pozycji wertykalnej, do linii prostej, z tych resztek nieudolnie skrywanej męskiej pychy, jaka nas do koni nie opuściła, chociaż przystaliśmy na pozycję niewolników kobiety, która wykluczyła z naszych stosunków zazdrość i wszelką dominację. – Niżej – mówiła Irina, a jej ręka przygniatała potylicę głowy Valeriana, zanurzając palce w wełniste i rudawe włosy młodego ekonomisty, nie pozwalając mu unieść twarzy powyżej swojego łona. – Jeszcze niżej! – a w tym czasie patrzyła na mnie diamentowymi oczami i chciała, bym i ja na nią patrzył, by nasze spojrzenia także biegły po krętych i nieprzerwanych ścieżkach. Czułem jej uporczywy wzrok i czułem na sobie jeszcze inne spojrzenie, co śledziło mnie w każdej chwili i w każdym miejscu, owo spojrzenie niewidzialne siły oczekiwało ode mnie tylko jednego: śmierci, nieważne czyjej, czy tej, którą miałem zadać innym, czy mojej własnej.
Czekałem na chwilę, aż spojrzenie Iriny rozluźni swe pęta. Oto ona przymyka oczy, a ja pełznę pod osłoną poduszek, tapczanu i piecyka tam, gdzie Valeriano zostawił ubranie, zgodnie ze swoim zwyczajem porządnie złożone; sunę w cieniu spuszczonych rzęs Iriny, przetrząsam kieszenie, przeszukuję portfel Valeriana, kryję się w mroku zaciśniętych powiek Iriny, w mrocznym krzyku, który wydobywa się z jej gardła, znajduję złożoną na czworo kartkę z moim nazwiskiem wypisanym stalówką pod formułą wyroku śmierci za zdradę, sygnowaną i parafowaną pod urzędowymi pieczęciami.
W tym momencie otwarto dyskusję. Wydarzenia, postacie, okoliczności, wrażenia muszą ustąpić miejsca problemom ogólnym.
– Pożądanie polimorficzno-perwersyjne… – Prawa gospodarki rynkowej…
– Homologia struktur znaczących…
– Dewiacja a instytucje… – Kastracja…
Tylko ty odczuwasz jeszcze napięcie, ty i Ludmiła, poza wami nikt już nie myśli o podjęciu dalszej lektury.
Podchodzisz do Lotarii, sięgasz ręką po rozłożone kartki, pytasz: – Można? – i starasz się zawładnąć powieścią. Ale to nie jest książka, to tylko wyrwany arkusz. A gdzie jest reszta?
– Przepraszam, szukam pozostałych stron, dalszego ciągu – mówisz.
– Dalszego ciągu?… Już nad tym można dyskutować przez cały miesiąc. Czy to ci nie wystarcza?
– Nie chodzi mi o dyskusję, ja chciałbym to przeczytać…
– Posłuchaj. Takich roboczych grup jak nasza jest wiele, a biblioteka instytutu herulo-ałtajskiego miała tylko jeden egzemplarz, podzieliliśmy go więc, podział wywołał sprzeczkę, książka rozpadła się, ale uważam, że zdobyłam najlepszy fragment.
Siedzicie przy stoliku w kawiarni, sporządzacie bilans sytuacji, ty i Ludmiła. – Podsumujmy. Nie lękając się wichury ani zawrotu głowy nie jest tożsame z Wychylając się nad brzegiem urwiska, co z kolei nie jest powieścią Poza osadą Malbork, która z kolei okazuje się czymś innym niż Jeśli zimową nocą podróżny. Nie pozostaje nam nic innego, jak sięgnąć do źródeł całego tego zamieszania.
– Tak. Wydawnictwo sprawiło nam zawód, a zatem winne nam jest zadośćuczynienie. Musimy zwrócić się do nich.
– Czy Ahti i Viljandi są tą samą osobą?
– Przede wszystkim trzeba zapytać o Jeśli zimową nocą podróżny, poprosić o nie uszkodzony egzemplarz, a także o egzemplarz Poza osadą Malbork. To znaczy musimy poprosić o egzemplarze powieści, które zaczynaliśmy czytać w przekonaniu, że mają właściwe tytuły, a jeśli potem okaże się, że ich prawdziwe tytuły i nazwiska autorów brzmią inaczej, niech nam o tym powiedzą i wyjaśnią, jaką tajemnicę kryją w sobie te strony, które wędrują od jednej książki do drugiej.
– I tym sposobem – dodajesz – być może wpadniemy na trop, który zaprowadzi nas do powieści Wychylając się nad brzegiem urwiska, nieważne, czy urwanej czy też ukończonej…
– Nie mogę zaprzeczyć – mówi Ludmiła – że na wiadomość o odnalezieniu dalszego ciągu uległam chwilowemu złudzeniu.
– … a ja niecierpliwie oczekiwałbym dalszego ciągu Nie lękając się wichury ani zawrotu głowy…
– Tak, ja również, chociaż muszę przyznać, że nie jest ona typem mojej powieści idealnej…
No tak, znowu to samo. Zaledwie wydaje ci się, że jesteś na właściwym tropie, a już następuje przerwa lub nieoczekiwany zwrot; dotyczy to kolejnych lektur, zaginionych książek, ustalenia upodobań Ludmiły.
– Najchętniej przeczytałabym teraz powieść – wyjaśnia Ludmiła – której siłą motoryczną będzie sama wola opowiadania, gromadzenia anegdot. Taka książka nie będzie dążyć do narzucenia ci pewnej wizji świata, chce cię jedynie nakłonić, abyś patrzył, jak ona sama się rozrasta, niczym roślina w plątaninie własnych gałęzi i liści… Jeśli o to chodzi, zgadzasz się z nią całkowicie; porzucasz stronice rozdarte intelektualnymi analizami, marzysz, aby odnaleźć zdolność do poddania się lekturze naturalnej, niewinnej, pierwotnej…
– Trzeba odnaleźć nić, którą zgubiliśmy – mówisz. – Chodźmy od razu do wydawnictwa.
Na co ona: – Nie musimy pojawiać się tam oboje. Idź sam, potem mi opowiesz.
Ogarnia cię zniechęcenie. Te poszukiwania cię pasjonują, bo uczestniczycie w nich oboje, bo możecie je wspólnie przeżywać i wspólnie omawiać. I właśnie teraz, kiedy wydawało ci się, że pomiędzy wami wytworzyła się nić porozumienia, a nawet pewna zażyłość, i nie tylko dlatego, że także wy mówicie sobie już po imieniu, lecz czujecie się jakby wspólnikami w sprawie, której być może nikt inny nie potrafiłby zrozumieć.
– A dlaczego ty nie chcesz pójść?
– Dla zasady.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– Istnieje pewna linia graniczna: po jednej stronie znajdują się ci, którzy wytwarzają książki, po drugiej ci, którzy je czytają. Ja chcę pozostać jedną z tych, którzy je czytają, dlatego też rozmyślnie pozostaję zawsze po tej stronie granicy. Inaczej kończy się bezinteresowna przyjemność lektury, a w każdym razie przekształca się w coś innego, co nie jest tym, czego ja oczekuję. Ta linia podziału nie biegnie zupełnie wyraźnie, ulega powoli wymazaniu: świat tych, którzy zajmują się książkami zawodowo, coraz bardziej się zaludnia i zmierza do utożsamienia się ze światem czytelników. Oczywiście, czytelników też przybywa, lecz można powiedzieć, że liczba tych, którzy korzystają z książek po to, aby wyprodukować następne książki, wzrasta szybciej niż liczba tych, którzy książki lubią czytać i basta. Wiem, że jeśli przekroczę tę granicę choćby jeden raz, przypadkiem, przy okazji, to ryzykuję, że przeniknę do tej wzbierającej fali. Dlatego też nie zamierzam postawić nogi w wydawnictwie, nawet na chwilę.
– A ja, co będzie ze mną?
– Tego nie wiem, sam musisz to rozważyć. Każdy i swój własny sposób postępowania.
Nie ma mowy, abyś skłonił tę dziewczynę do zmiany decyzji. Sam podejmiesz swoją wyprawę i spotkacie tutaj, w kawiarni, o szóstej.
– Czy przyszedł pan w sprawie rękopisu? Jest w czytaniu, nie, pomyliłem się, przeczytano go z pewnym zainteresowaniem, oczywiście, że pamiętam: bogactwo środków ekspresji, bolesne świadectwo, czy nie otrzymał pan listu? Niemniej z przykrością pana o tym zawiadamiamy, w liście wszystko zostało wyjaśnione, wysłaliśmy go już jakiś czas temu, ach, ta opieszałość poczty, z pewnością go pan otrzyma, sam pan rozumie, przeładowane plany wydawnicze, niesprzyjająca koniunktura, a, to jednak otrzymał pan list? A co w nim jeszcze było? Składając panu podziękowania za wysłanie nam rękopisu zobowiązujemy się go zwrócić, aha, to pan przyszedł odebrać rękopis? Nie, nie odnaleźliśmy go, prosimy jeszcze o trochę cierpliwości, na pewno wypłynie, proszę się nie obawiać, tutaj nigdy nic nie ginie. Właśnie odnalazły się rękopisy, których szukamy od dziesięciu lat, ależ nie, nie za dziesięć lat, pana rękopis odnajdziemy wcześniej, przynajmniej mam nadzieję, rękopisów jest tutaj mnóstwo, całe stosy, pokażemy je panu, ależ też zrozumiałe, że pan chce odzyskać swój, a nie inny, tego by tylko brakowało, bo skoro trzymamy tu tyle rękopisów, na których nam nie zależy, to jak moglibyśmy wyrzucić pana rękopis, na którym zależy nam tak bardzo, nie, nie aby go opublikować, lecz żeby go panu zwrócić.
Te słowa wypowiada zasuszony i zgarbiony człowieczek, który zdaje się wysychać i garbić coraz bardziej za każdym razem, kiedy ktoś go wzywa, ciągnie za rękaw, przedstawia mu jakąś sprawę, wpycha mu do ręki szpalty korekty. „Doktorze Przewodni!”, „Proszę posłuchać, doktorze Przewodni!”, „Zapytajmy doktora Przewodniego!”, a on za każdym razem uważnie słucha kolejnego rozmówcy – skupione oczy, drgający podbródek, szyja wygina się, jakby miała utrzymać w stanie zawieszenia i jawności wszystkie nie rozwiązane dotąd sprawy – z wyrazem znękanej cierpliwości osób zbyt nerwowych i z ponaddźwiękową nerwowością osób zanadto cierpliwych.
Kiedy wszedłeś do lokalu wydawnictwa i przedstawiłeś woźnym sprawę wadliwie złożonych tomów powieści, które chciałbyś wymienić na tomy bez usterek, powiedzieli ci, abyś zwrócił się do Działu Handlowego, potem, gdy dodałeś, że interesuje cię nie tylko wymiana egzemplarzy, lecz także wyjaśnienie tego przypadku, skierowali cię do Działu Technicznego, a kiedy uściśliłeś, że najbardziej leży ci na sercu dalszy ciąg urwanych powieści, zawyrokowali: – W takim razie najlepiej będzie, jeśli porozmawia pan z doktorem Przewodnim. Proszę zająć miejsce w przedpokoju, obok innych gości, przyjdzie na pana kolej.
Tak oto torując sobie drogę wśród innych interesantów, słyszałeś, jak doktor Przewodni wielokrotnie rozpoczynał zdanie o zagubionym rękopisie, zwracając się za każdym razem do różnych osób, z tobą włącznie, i za każdym razem, zanim zdołał sobie zdać sprawę z nieporozumienia, zdanie to przerywali mu interesanci, bądź redaktorzy czy urzędnicy. Pojmujesz od razu, że doktor Przewodni jest tutaj osobą – a każda instytucja ma wśród swego personelu taką osobę – na której barki koledzy bezwiednie składają wszystkie najbardziej zagmatwane i drażliwe zlecenia. Kiedy właśnie zamierzasz się do niego odezwać, pojawia się ktoś, kto przynosi mu do uzupełnienia plan na najbliższe pięć lat lub indeks nazwisk, w którym trzeba zmienić paginację, albo wydanie Dostojewskiego, które nadaje się do ponownego złożenia, bo wszędzie tam, gdzie jest napisane Maria, trzeba napisać Marja, a tam gdzie wydrukowano Pjotr, trzeba poprawić na Petr. On wysłuchuje wszystkich, chociaż trapi go myśl, że uciął w połowie rozmowę z innym petentem, i kiedy tylko może, stara się udobruchać najbardziej zniecierpliwionych, zapewniając, że o nich nie zapomniał, że pamięta o ich sprawie: – Wysoko oceniliśmy aurę niesamowitości… (- Jak to – podrywa się. historyk badający frakcje trockistowskie w Nowej Zelandii.) – Być może powinien pan nieco złagodzić obrazy skatologiczne… (- Ależ o czym pan mówi? – protestuje uczony od makroekonomii oligapolii.)
Niespodziewanie doktor Przewodni znika. Korytarze wydawnictwa pełne są pułapek: krążą tu trupy teatralne ze szpitali psychiatrycznych, grupy psychoterapii grupowej, komanda feministek, doktor Przewodni na każdym kroku ryzykuje, że zostanie pojmany, otoczony, wessany.
Zjawiłeś się tutaj w momencie, kiedy wydawnictwa oblegają nie, jak to bywało dawniej, przede wszystkim kandydaci na poetów czy powieściopisarzy, aspirantki na poetki czy pisarki, lecz jest to moment (w historii kultury Zachodu), w którym autorealizacji na papierze poszukują nie tyle odrębne jednostki, ile całe zbiorowości: członkowie akademickich seminariów, grupy operacyjne, ekipy uczonych, zupełnie jakby praca intelektualna budziła uczucie takiego przygnębienia, że nie można jej już stawić czoła w pojedynkę. Postać autora stała się zbiorowa i porusza się zawsze w grupie, bo nikt nie może być upoważniony do reprezentowania kogokolwiek; oto czterej byli więźniowie, w tym jeden zbiegły, trzej byli pacjenci z pielęgniarzem i z rękopisem pielęgniarza. Pojawiają się też pary, nie zawsze, lecz najczęściej są to małżeństwa, jakby życie we dwoje nie znało lepszego pokrzepienia ponad produkowanie rękopisów.
Każda z tych postaci prosiła o rozmowę z redaktorem danego działu lub ze specjalistą z danej dziedziny, lecz wszyscy trafiają w końcu do doktora Przewodniego. Wypowiedzi obfitujące w słownictwo najbardziej wyspecjalizowanych i wąskich dyscyplin i szkół filozoficznych spadają lawiną na leciwego redaktora, którego na pierwszy rzut oka określiłeś jako „człowieczka zasuszonego i zgarbionego”, nie dlatego aby był w większym stopniu człowieczkiem, i to bardziej zasuszonym i zgarbionym od wielu innych, ani też dlatego, aby słowa „człowieczek zgarbiony i zasuszony” miały charakteryzować jego sposób mówienia, lecz dlatego że zdaje się on pochodzić ze świata, w którym jeszcze… albo lepiej: zdaje się on wynurzać z kart książki, w której spotyka się jeszcze, o, właśnie tak: zdaje się on pochodzić ze świata, gdzie czytuje się jeszcze książki, w których spotyka się „człowieczków zasuszonych i zgarbionych”.
Przewodni nie daje się zbić z tropu, pozwala rozmaitym dziedzinom przepływać po własnej łysinie, potrząsa głową i stara się ograniczyć poszczególne kwestie do aspektów wyłącznie praktycznych: – Ale czy nie mógłby pan, przepraszam, że o tym mówię, włączyć przypisów z dołu stronicy do tekstu, a tekst skondensować, a może nawet, sam pan zadecyduje, umieścić go w charakterze przypisu u dołu strony?
– Ja jestem czytelnikiem, tylko czytelnikiem, nie autorem – wyjaśniasz pośpiesznie jak ktoś, kto rzuca się na pomoc człowiekowi, który się potknął.
– Ach, tak? To świetnie, świetnie, ogromnie się cieszę! – I obdarza cię spojrzeniem, w którym naprawdę malują się wdzięczność i sympatia. – Bardzo mi przyjemnie. Prawdziwych czytelników spotykam coraz rzadziej…
Ogarnia go przyjacielski nastrój, ulega mu, zapomina o innych obowiązkach, odciąga cię na bok: – Od tylu lat pracuję w wydawnictwie… przez ręce przechodzi mi tyle książek… ale czyż mogę powiedzieć, że je czytam? Nie to nazywam czytaniem… W mojej wiosce było niewiele książek, ale ja czytałem, tak, wtedy czytałem naprawdę… Zawsze sobie obiecuję, że kiedy przejdę na emeryturę, wrócę do mojej wioski i znowu zacznę czytać, tak jak dawniej. Co pewien czas odkładam na bok jakąś książkę, przeczytam ją, kiedy będę na emeryturze, mówię sobie, ale wiem, że to będzie już co innego… Tej nocy miałem sen, byłem w mojej wiosce, w kurniku przy domu, i szukałem, szukałem czegoś w tym kurniku, w koszu, gdzie kury znoszą jajka, i co takiego znalazłem? Znalazłem książkę, jedną z tych, które czytałem jako chłopiec, popularne wydanie, postrzępione kartki, czarno-białe ryciny, pokolorowane przeze mnie kredkami… Czy pan wie? Kiedy byłem chłopcem, chowałem się w kurniku, aby czytać…
Chcesz mu wyjaśnić przyczynę swojej wizyty. Pojmuje wszystko w lot, nie pozwala ci nawet dokończyć: – A więc także i pan, także pan, pomieszane arkusze, wiemy o tym, książki, które się rozpoczynają i nie kończą, ostatnio cała produkcja wydawnicza jest w nieładzie, rozumie pan coś z tego? Bo my nie rozumiemy już nic drogi panie.
W rękach trzyma plik korekt, kładzie je ostrożnie jakby najmniejsze drgnienie mogło zakłócić kolejność drukarskich czcionek. – Wydawnictwo to delikatny organizm, szanowny panie – mówi – wystarczy, że w jakimś punkcie coś wyskoczy ze swoich zwykłych trybów, a wszędzie zapanuje nieład, pod stopami rozewrze się nam otchłań. Przepraszam, ale wie pan, na samą myśl o tym dostaję zawrotu głowy. – Po czym zamyka oczy, jakby prześladowany wizją miliardów stronic, linijek, słów, co wirują niczym drobny pyłek.
– Ależ, doktorze Przewodni, proszę się tym tak bardzo nie przejmować. – Teraz ty go pocieszasz. – Powodowała mną zwykła ciekawość czytelnika… Ale skoro nie może mi pan nic powiedzieć…
– Chętnie panu powiem to, co wiem – mówi redaktor. – Proszę posłuchać. Wszystko zaczęło się w chwili, gdy w wydawnictwie pojawił się pewien młody człowiek, który podał się za tłumacza z tego, no, jak-mu-tam…
– Z polskiego?
– Nie, to nie był polski! Chodzi o język trudny, mało komu znany…
– Kimeryjski?
– Też nie, no to trochę dalej, jakże on się nazywa? Ten młody człowiek przedstawił się jako fenomenalny poliglota, nie ma wprost języka, którego by nie znał, zna nawet ten, no, cymbryjski, o, właśnie tak, cymbryjski. Przynosi nam książkę napisaną w tym języku, taką grubą powieść, obszerną, jak-jej-tam… Podróżny, nie Podróżnego napisał ten drugi, aha, już wiem: Poza osadą Malbork…
– Tazia Bazakbala?
– Nie, nie Bazakbala, to był Brzeg urwiska tego, no.
– Ahtiego?
– Brawo, tak, właśnie Ukko Ahtiego.
– Tak, ale przepraszam, czy Ukko Ahti nie jest pisarzem kimeryjskim?
– No tak, wiadomo, że przedtem Ahti był pisarzem kimeryjskim. Ale wie pan, co się wydarzyło podczas wojny i po wojnie, regulacja granic, żelazna kurtyna w każdym razie faktem jest. że tam, gdzie przedtem była Kimeria, teraz jest Cymbria, a Kimerię przesunięto nieco dalej. Tym sposobem Cymbrowie zagarnęli także literaturę kimeryjską, w ramach wojennych odszkodowań…
– Taka jest właśnie teza profesora Galliganiego, którą odpiera profesor Uzzi-Tuzzi…
– Ależ, proszę pana, sam pan rozumie, rywalizacja pomiędzy dwoma uniwersyteckimi instytutami, dwie współzawodniczące katedry, dwaj profesorowie, którzy się nie znoszą, i w tym wszystkim Uzzi-Tuzzi miałby przyznać, że arcydzieło jego języka należy czytać w języku kolegi…
– Pozostaje jeszcze fakt – nie dajesz za wygraną – że Wychylając się nad brzegiem urwiska jest powieścią nie dokończoną, zaledwie rozpoczętą… Widziałem oryginał…
– Wychylając się… Żebym teraz nie poplątał, tytuł jest podobny, ale brzmi inaczej, to coś z Zawrotem głowy, o właśnie tak, to Zawrót głowy Viljandiego.
– Nie lękając się wichury ani zawrotu głowy? Proszę mi powiedzieć, czy to zostało przełożone? Wydaliście tę książkę?
– Niech pan posłucha. Wydawało nam się, że tłumacz, niejaki Hermes Marana, ma odpowiednie kwalifikacje; posyła nam oto próbkę tłumaczenia, my włączamy tytuł do planu wydawniczego, on składa nam w terminie kolejne fragmenty powieści po sto stron, inkasuje zaliczki, my posyłamy przekład do drukarni, do składania, aby nie tracić czasu… I dopiero w korekcie dostrzegamy sprzeczności, niekonsekwencje… Wzywamy Maranę, pytamy go, on się plącze, zaprzecza sam sobie… Przyciskamy go do muru, otwieramy mu przed oczami tekst oryginału i każemy mu przełożyć na żywo jakiś fragment… On wyznaje, że nie zna ani słowa z cymbryjskiego!
– A tłumaczenie, które wam złożył?
– Imiona własne zamieścił w języku cymbryjskim czy w kimeryjskim, sam już nie wiem, ale tekst przełożył z innej powieści…
– Z jakiej powieści?
– Z jakiej powieści, pytamy go. On na to: z polskiej powieści (otóż i polska powieść) Tazia Bazakbala…
– Poza osadą Malbork…
– Brawo. Ale to jeszcze nie wszystko. On tak powiedział, a my znowu mu uwierzyliśmy; książka była już w druku. Zatrzymujemy wszystko, zmieniamy kartę tytułową, okładkę. Było to dla nas bardzo kłopotliwe, ale w każdym razie książka istniała, przełożona, złożona, wydrukowana, nieważne, że pod takim czy innym tytułem, pióra tego czy innego autora… Nie sądziliśmy, że cały ten proces wycofywania i wysyłania tekstu do drukarni, do introligatorni, wymiana we wszystkich egzemplarzach pierwszego arkusza z fałszywą kartą tytułową na nowe arkusze z właściwą kartą tytułową… jednym słowem, powstało takie zamieszanie, że ucierpiały na tym wszystkie nowości, które były w trakcie produkcji, całe nakłady nadawały się do odesłania na makulaturę, a egzemplarze już rozprowadzone do wycofania z księgarni…
– Jednego nie rozumiem, o której powieści pan teraz mówi? Tej o stacji kolejowej czy tej o chłopcu, który wyjeżdża z folwarku? A może…
– Proszę jeszcze o chwilę cierpliwości. Nie opowiedziałem panu jeszcze wszystkiego. Bo tymczasem, co jest zrozumiałe, my do tego pana straciliśmy już zaufanie i chcieliśmy dla pewności porównać przekład z oryginałem. I co wychodzi na jaw? To nawet nie jest Bazakbal, lecz powieść przełożona z francuskiego, pióra mało znanego belgijskiego pisarza, Bertranda Vandervelde, zatytułowana… Chwileczkę, zaraz panu pokażę.
Przewodni oddala się, a kiedy wraca, podaje ci nieduży plik fotokopii: – Oto ona, nazywa się Patrząc w dół, gdzie zagęszczają się cienie. Mamy tu pierwsze strony francuskiego tekstu. Niech pan sam zobaczy i osądzi, co za oszustwo! Hermes Marana tłumaczył słowo w słowo to powieścidło niewarte dwóch groszy i kolejno wmawiał nam, że jest to książka kimeryjska, cymbryjska, polska…
Kartkujesz fotokopie i od pierwszego rzutu oka pojmujesz, że Regarde en bas dans 1'epaisseur des ombres Bertranda Vandervelde nie ma nic wspólnego z żadną z czterech powieści, których lekturę musiałeś przerwać.
Chciałbyś od razu powiadomić o tym Przewodniego, lecz on wyciąga włączoną do pliku kartkę, którą zamierza ci pokazać: – Czy chce pan zobaczyć, co miał czelność odpowiedzieć nam Marana, kiedy zarzuciliśmy mu mistyfikację? Oto jest list… – Po czym wskazuje ci akapit, który masz przeczytać.
„Jakież znaczenie ma nazwisko autora na okładce? Przenieśmy się myślą o trzy tysiące lat w przyszłość. Kto wie, jakie książki z naszej epoki przetrwają i czyje nazwiska będzie się wspominać. Są zapewne książki, które pozostaną sławne, lecz będą uważane za dzieła anonimowe, tak jak anonimowy jest dla nas epos o Gilgameszu; są zapewne autorzy, których nazwiska pozostaną zawsze sławne, lecz których dzieła nie przetrwają, jak zdarzyło się to Sokratesowi, a może autorstwo wszystkich ocalałych książek zostanie przypisane jednemu tajemniczemu pisarzowi, jak to się stało z Homerem?”
– Widział pan, co za logika? – wykrzykuje Przewodni, a potem dodaje: – A najlepsze jest to, że być może on ma rację…
Potrząsa głową, jakby owładnęła nim jakaś myśl, to podśmiewa się, to znowu wzdycha. Może ty, Czytelniku, potrafisz odczytać tę myśl z jego czoła. Od wielu lat Przewodni opiekuje się książkami, które powstają strona po stronie, każdego dnia widzi, jak książki rodzą się i umierają, a jednak za jedynie prawdziwe nadal uważa te książki, które dawno temu zdawały się przynosić przesłania z innych światów. To samo dotyczy pisarzy: widuje ich codziennie, zna ich obsesje, ich chwiejność, drażliwość, egocentryzm, a jednak prawdziwymi pisarzami pozostają dla niego ci, którzy byli niegdyś tylko nazwiskiem na okładce, nierozerwalnie związanym z tytułem, którzy wydawali mu się realni w takim samym stopniu, w jakim realne wydawały się postaci i miejsca wymienione w ich książkach, którzy istnieli i nie istnieli zarazem, podobnie jak istniały i nie istniały opisane przez nich postaci i krajobrazy. Pisarz był niewidocznym punktem, skąd wywodziły się książki, pustką zamieszkałą przez zjawy, podziemnym tunelem, który łączył inne światy z kurnikiem z czasów jego dzieciństwa…
Wzywają go. Przez chwilę waha się, czy ma zabrać ze sobą fotokopie, czy też może zostawić je tobie. – Proszę pamiętać, to ważny dokument, nie może się stąd wydostać, to dowód rzeczowy, może z tego wyniknąć proces o plagiat. Jeśli chce pan to przestudiować, proszę usiąść tutaj, przy tym biurku, a potem niech pan nie zapomni mi tego oddać, nawet gdybym sam nie pamiętał, biada, jeśli się zgubi…
Mógłbyś mu odpowiedzieć, że ci nie zależy, że szukasz innej książki, ale masz oto przed sobą początek nowej powieści, co nie budzi w tobie niechęci, ponadto doktor Przewodni, coraz bardziej przejęty, został ponownie wessany w wir swoich wydawniczych obowiązków, toteż nie pozostaje ci nic innego, jak zabrać się do lektury Patrząc w dół, gdzie zagęszczają się cienie.