VIII

Z dziennika Silasa Flannery'ego

Na tarasie górskiego domku w głębi doliny siedzi na leżaku kobieta i czyta. Codziennie, zanim zabiorę się do pracy, dobrą chwilę obserwuję ją przez lunetę. W tym czystym i orzeźwiającym powietrzu zdaje mi się, że potrafię w jej nieruchomej postaci uchwycić ów niedostrzegalny ruch, jakim jest akt lektury, tę płynność spojrzenia i oddechu, a zwłaszcza sam proces przepływu słów przez świadomość drugiego człowieka – ich swobodny strumień i nagłe zahamowania, rozpęd, opóźnienia i pauzy, koncentrację uwagi lub jej rozproszenie, powroty do przeczytanych fragmentów – jednym słowem, cały ten przepływ z pozoru równomierny, a zawsze tak zmienny i zróżnicowany.

Od ilu to już lat nie mogę pozwolić sobie na bezinteresowne czytanie? Od ilu lat nie potrafię poddać się lekturze książki napisanej przez innych, nie mającej żadnego związku z tym, co sam muszę napisać? Odwracam się i widzę biurko, które na mnie czeka, maszynę z wkręconą kartką papieru, kolejny rozdział do napisania. Odkąd stałem się galernikiem pióra, utraciłem przyjemność, jaką czerpałem z lektury. To, co robię, ma na celu osiągnięcie stanu ducha tej kobiety na leżaku, w zasięgu mojej lunety, a właśnie ten stan ducha jest mi wzbroniony.

Każdego dnia, zanim zabiorę się do pracy, obserwuję kobietę na leżaku; mówię sobie, że rezultatem nienaturalnego wysiłku, który narzucam sobie, by pisać, powinien być równy oddech tej czytelniczki, akt czytania bowiem stał się już procesem naturalnym. Zdania dają się porwać prądowi, by przesączone przez filtr jej skupienia, opóźnić na chwilę swój bieg, zanim zostaną wchłonięte przez obwody jej myśli, a następnie znikną przeobrażając się w jej własne wizje, w to, co jest w niej najbardziej intymne i niewyrażalne.

Czasem ogarnia mnie absurdalne pragnienie, żeby zdanie, które mam napisać, było właśnie tym zdaniem, które czyta kobieta. Tak dalece ulegam tej sugestii, że przekonuję sam siebie, że to prawda; pośpiesznie piszę zdanie, podnoszę się, podchodzę do okna i ustawiam lunetę, by wrażenie, jakie wywarło moje zdanie, wychwycić z jej spojrzenia, z wygięcia warg, z zapalanego papierosa, z nowej pozycji na leżaku, z założenia lub wyprostowania nóg.

Czasem wydaje mi się, że dystans istniejący pomiędzy moim pisaniem a jej czytaniem jest nie do pokonania, że wszystko, co piszę, ma piętno sztuczności i bezsensu, i gdyby to, co w tej chwili przenoszę na papier, ukazało się na gładkiej powierzchni stronicy, którą ona czyta, rozległby się zgrzyt, jak po przesunięciu paznokciem po szkle, a ona ze zgrozą odrzuciłaby książkę daleko od siebie.

Czasem wmawiam sobie, że kobieta czyta moją prawdziwą książkę, tę, którą od dawna powinienem był napisać, lecz której nie zdołam napisać nigdy. Przekonuję sam siebie, że ta książka jest właśnie tam, słowo po słowie, widzę ją w soczewkach lunety, ale nie mogę przeczytać tego, co tam napisano, nie zdołam poznać tego, co napisało to „ja”, którym zostać nie zdołałem i nigdy nie zdołam. To bez sensu, bym zasiadał ponownie przy biurku i usiłował odgadywać, przepisywać tę moją prawdziwą książkę, którą ona czyta; wszystko, co napiszę, będzie brzmiało fałszywie w zestawieniu z moją książką prawdziwą, której poza nią nigdy nikt nie przeczyta.

A gdyby tak, podobnie jak ja obserwuję ją, podczas gdy czyta, ona wycelowała lunetę we mnie, podczas gdy piszę? Siedzę przy biurku, odwrócony plecami do okna, i oto czuję na sobie spojrzenie wysysające strumień zdań, sprowadzające narrację na inne tory, którymi nie podąża już moja myśl. Czytelnicy są moimi wampirami. Czuję, jak tłumnie zaglądają mi przez ramię i przywłaszczają sobie słowa, które jedno po drugim pojawiają się na papierze. Nie potrafię pisać, gdy ktoś na mnie patrzy, czuję wtedy, że to, co piszę, nie należy już do mnie. Chciałbym zniknąć, pozostawić ich świdrującym oczom jedynie wkręconą kartkę papieru, co najwyżej moje palce uderzające w klawisze maszyny.

Jak dobrze potrafiłbym pisać, gdyby mnie nie było! Gdyby pomiędzy białą kartką papieru a wrzeniem słów i opowieści, które przybierają formę i ulatniają się, zanim ktoś zdoła przelać je na papier, nie istniała ta krępująca przesłona, jaką jest moja osoba! Styl, smak, własna filozofia, subiektywizm, kultura literacka, nabyte doświadczenie, psychologia, talent, triki zawodowe – wszystkie te czynniki, które sprawiają, że to, co piszę, jest rozpoznawalne jako moje, wydają mi się klatką ograniczającą możliwości. Gdybym był samą ręką, odciętą dłonią, która chwyta za pióro i pisze… Kto poruszałby tą ręką? Anonimowy tłum? Duch czasu? Zbiorowa podświadomość? Nie wiem. Nie po to chciałbym unicestwić sam siebie, by stać się rzecznikiem tego, co da się wyrazić. Chciałbym jedynie przekazać to, co da się przekazać i czeka, by ktoś to napisał, ujawnić to, co da się opowiedzieć, a czego nikt nie opowiada.

Być może kobieta, którą widzę przez lunetę, wie, co powinienem napisać, lub też tego nie wie, gdyż właśnie ode mnie oczekuje, że napiszę to, czego ona nie wie; lecz tym, o czym wie z pewnością, jest oczekiwanie, pustka, którą zapełnić powinny moje słowa.

Czasem myślę o treści tej nie napisanej książki jako o czymś, co już istnieje, to myśli już pomyślane, dialogi już wypowiedziane, wypadki dokonane, okoliczności i realia dobrze znane. Książka powinna być zatem jedynie ekwiwalentem świata nie napisanego, ale przekładalnego na słowo pisane. Innym razem natomiast wydaje mi się, że pomiędzy nie napisaną książką a rzeczami, które już istnieją, może być mowa jedynie o pewnym dopełnieniu: książka powinna być napisaną repliką w dialogu prowadzonym z nie napisanym światem. O treści powinno stanowić to, czego nie ma i czego być nie może, a co mogłoby mieć formę napisanego tekstu; chociaż w tym, czego nie ma, to, co jest, niewyraźnie przeczuwa pustkę swej niezupełności.

Tak czy inaczej jedno jest pewne, zastanawiam się nad wzajemną zależnością pomiędzy światem nie napisanym i książką, którą powinienem napisać. Toteż pisanie wydaje mi się sprawą tak wielkiej wagi, że uginam się pod brzemieniem odpowiedzialności. Przykładam oko do lunety wycelowanej w czytelniczkę. Pomiędzy jej oczami a kartką papieru lata biały motyl. Niezależnie od tego, co czyta, uwagę jej przyciągnął teraz motyl. Świat nie napisany osiąga swój punkt kulminacyjny w obrazie motyla. Precyzja, umiar i lekkość są tym właśnie, do czego powinienem dążyć.

Obserwując kobietę na leżaku, odczułem niespodziewanie potrzebę pisania „z natury”, to znaczy pisania nie o czytelniczce, lecz o jej czytaniu, potrzebę napisania czegokolwiek, pamiętając o tym, że musi to przejść przez jej lekturę.

Teraz, spoglądając na motyla, który przysiada na mojej książce, chciałbym pisać „z natury”, napomykając o jego obecności. Chciałbym na przykład opisać potworną zbrodnię, która w jakiś sposób „przypominałaby” motyla, była jak on lekka i delikatna…

Mógłbym także opisać motyla mając przed oczami potworną scenę zbrodni, tak by motyl stał się czymś przerażającym.


Zarys opowiadania. Dwaj pisarze, zamieszkujący dwa górskie domki położone na przeciwległych zboczach okalających dolinę, obserwują się na przemian. Jeden z nich ma zwyczaj pisania rano, drugi po południu. Tak zatem pisarz, który akurat nie pisze, wycelowuje lunetę w tego, który pisze.

Jeden z nich jest pisarzem płodnym, drugi pisarzem znerwicowanym. Pisarz znerwicowany patrzy, jak pisarz płodny zapełnia stronice równymi linijkami pisma, jak rękopis rośnie w stos uporządkowanych kartek. Wkrótce książka zostanie ukończona, będzie to z pewnością jeszcze jeden bestseller – myśli pisarz znerwicowany z pewną wzgardą, lecz także z niejaką zazdrością. Uważa on pisarza płodnego jedynie za zręcznego rzemieślnika, zdolnego produkować seryjne powieści, schlebiające gustom czytelników. W uczuciu tym mieści się nie tylko zazdrość, jest w nim także podziw, tak, szczery podziw. W tym, że człowiek ten, nie stwarzając sobie problemów introwertycznych, całą swą energię poświęca pisaniu, zawiera się pewna wielkoduszność, wiara w zdolność komunikowania, w dawanie innym tego, czego od niego oczekują. Pisarz znerwicowany zapłaciłby każdą cenę, by upodobnić się do pisarza płodnego. Chciałby uznać go za wzór, gorąco pragnie stać się takim jak tamten.

Pisarz płodny widzi, jak pisarz znerwicowany siada przy biurku, gryzie paznokcie, drapie się, przedziera kartkę, wstaje, by pójść do kuchni i zaparzyć sobie kawę, potem herbatę, potem rumianek, potem czyta wiersz Holderlina (chociaż to jasne, że Holderlin nie ma nic wspólnego z tym, co on pisze), przepisuje gotową stronę, a potem przekreśla ją linijka po linijce, dzwoni do pralni (chociaż wiadomo, że niebieskie spodnie będą gotowe nie wcześniej niż w czwartek), potem robi parę notatek, które być może przydadzą mu się później, potem sprawdza w encyklopedii hasło Tasmania (chociaż to jasne, że w tym, co pisze, nie ma żadnej wzmianki o Tasmanii), drze dwie kartki, nastawia płytę z Ravelem. Pisarz płodny nigdy nie lubił książek pisarza znerwicowanego, zawsze ulegał złudzeniu, że już-już uchwycił punkt kulminacyjny utworu, potem punkt ten umykał mu, a on sam czuł się niepewny. Teraz jednak, kiedy patrzy, jak tamten pisze, czuje, że człowiek ten walczy z czymś mrocznym, z jakimś zagmatwanym splotem, że próbuje przebić drogę, która nie wiadomo dokąd prowadzi. Czasami wydaje mu się, że tamten stąpa po linie rozpiętej nad otchłanią, i wtedy czuje, jak ogarnia go uczucie podziwu. Nie tylko podziwu, także zazdrości, gdyż czuje wówczas, jak bardzo ograniczona i powierzchowna jest jego praca w porównaniu z tym, czego poszukuje pisarz znerwicowany.

Na tarasie górskiego domku w głębi doliny opala się młoda kobieta i czyta książkę. Dwaj pisarze obserwują ją przez lunetę. „Jakże jest pochłonięta lekturą, czyta z zapartym tchem! Jak gorączkowo przewraca kartki! – myśli pisarz znerwicowany. – Pewnie czyta powieść sensacyjną w rodzaju tych, jakie pisze pisarz płodny!” „Jakże jest pochłonięta lekturą, stała się niemal uosobieniem medytacji, jakby uczestniczyła w objawieniu tajemnej prawdy! – myśli pisarz płodny. – Pewnie czyta książkę pełną podtekstów w rodzaju tych, jakie pisze pisarz znerwicowany.”

Największym pragnieniem pisarza znerwicowanego jest być czytanym tak, jak czyta ta młoda kobieta. Zaczyna pisać powieść w taki sposób, w jaki według niego napisałby ją pisarz płodny. Także największym pragnieniem pisarza płodnego jest być czytanym tak, jak czyta ta młoda kobieta. Zaczyna pisać powieść w taki sposób, w jaki według niego napisałby ją pisarz znerwicowany.

U młodej kobiety zjawia się najpierw jeden, potem drugi pisarz. Każdy z nich mówi, że chciałby, aby przeczytała powieść, którą właśnie ukończył.

Młoda kobieta przyjmuje oba rękopisy. Po paru dniach zaprasza autorów do siebie, obydwu razem ku ich wielkiemu zaskoczeniu. – Co to za żart? – mówi. – Daliście mi dwie kopie tej samej powieści!

Albo:

Młoda kobieta nieumyślnie zamienia oba rękopisy. Płodnemu oddaje powieść znerwicowanego napisaną w manierze płodnego, a znerwicowanemu powieść płodnego napisaną w manierze znerwicowanego. Wobec tego wzajemnego naśladownictwa obaj pisarze reagują gwałtownie i odnajdują własną wenę.

Albo:

Podmuch wiatru miesza oba rękopisy. Czytelniczka stara się je uporządkować. Wychodzi z tego jedna powieść tak świetna, że krytycy nie wiedzą, komu ją przypisać. To powieść, którą zarówno pisarz płodny, jak i pisarz znerwicowany zawsze pragnęli napisać.

Albo:

Młoda kobieta zawsze była namiętną czytelniczką pisarza płodnego i nie mogła znieść pisarza znerwicowanego. Czytając nową powieść pisarza płodnego uznaje ją za kiepską i dochodzi do wniosku, że wszystko, co napisał, było kiepskie. Przypomina sobie natomiast utwory pisarza znerwicowanego, uznaje je za świetne i z niecierpliwością rozpoczyna lekturę jego nowej powieści. Lecz znajduje oto coś zupełnie innego niż to, czego oczekiwała, i także jego posyła do stu diabłów.

Albo:

Idem, zastępując „płodnego” „znerwicowanym” i „znerwicowanego” „płodnym”.

Albo:

Młoda czytelniczka była itd., itd. czytelniczką pisarza płodnego i nie mogła znieść pisarza znerwicowanego. Czytając nową powieść pisarza płodnego nie dostrzega imitacji i książka podoba jej się, chociaż nie budzi entuzjazmu. Jeśli zaś chodzi o rękopis znerwicowanego, to uznaje go za mdły, tak jak pozostałe utwory tego autora. Odpowiada obu pisarzom samymi ogólnikami. Obaj przekonują się, że nie jest ona zbyt uważną czytelniczką, i przestają zwracać na nią uwagę.

Albo:

Idem, zastępując itd.

Przeczytałem w jakiejś książce, że obiektywizm myśli wyrazić można poprzez użycie czasownika „myśleć” w formie bezosobowej: nie powiedzieć „myślę”, lecz „myśli się”, tak jak się mówi „pada”. Myśl ma swoje miejsce we wszechświecie, za każdym razem powinniśmy wychodzić od tego stwierdzenia.

Czyż będę mógł powiedzieć kiedyś: „dzisiaj pisze się”, tak jak się mówi „dzisiaj pada” czy „dzisiaj wieje”? Tylko wówczas, gdy zdołam w sposób naturalny użyć czasownika „pisać” w formie bezosobowej, będę mógł mieć nadzieję, że przeze mnie samego wyraża się coś mniej ograniczonego niż odrębność jednostki.

A jak rzecz się ma z czasownikiem czytać? Czy można by powiedzieć „dzisiaj czyta się”, tak jak się mówi „dzisiaj pada”? Jeśli się dobrze zastanowić, lektura z konieczności jest aktem jednostkowym, znacznie bardziej niż pisanie. Zakładając, że pisanie zdoła wyjść poza osobę autora, będzie ono miało sens tylko wówczas, gdy to, co napisane, zostanie przez kogoś przeczytane i przedostanie się w obwód jego myśli. Jedynie możliwość jednostkowej lektury wykazuje, że to, co jest napisane, wywodzi się z siły słowa pisanego, siły opartej na czymś, co wykracza poza jednostkę. Wszechświat będzie wyrażał siebie tak długo, aż ktoś wreszcie powie: „Ja czytam, zatem coś pisze.”

Stąd ta szczególna błogość, która maluje się na twarzy czytelniczki, błogość dla mnie nieosiągalna.

Na ścianie naprzeciw mojego biurka wisi plakat, który mi podarowano. Piesek Snoopy siedzi przed maszyną do pisania, a w dymku czytamy zdanie: „Była ciemna i burzliwa noc…” Za każdym razem, gdy tu siadam i czytam: „Była ciemna i burzliwa noc”, bezosobowość tego incipitu zdaje się przede mną otwierać przejście z jednego świata do drugiego, z czasu i przestrzeni tu i teraz w czas i przestrzeń napisanej strony. Urzeka mnie początek, który stwarza niewyczerpane, wielorakie możliwości dalszego poprowadzenia akcji, przekonuję się, że nie ma nic lepszego nad konwencjonalne rozpoczęcie utworu, nic lepszego od wstępu, po którym można spodziewać się wszystkiego i niczego. Zdaję sobie też sprawę, że ten pies mitoman nigdy nie zdoła dołączyć do pierwszych pięciu słów dalszych pięciu czy dziesięciu wyrazów nie rozwiewając czaru. Łatwość wkraczania w inny świat jest złudzeniem, z zapałem zabieramy się do pisania, wyprzedzając przyjemność, której dostarczy przyszła lektura, i oto na białej kartce otwiera się pustka.

Odkąd mam przed oczami ten plakat, nie mogę dokończyć nawet jednej strony. Muszę jak najszybciej zdjąć ze ściany tego przeklętego psa Snoopy. Nie potrafię się jednak na to zdobyć. Ta dziecinna kukiełka stała się dla mnie symbolem mojego położenia, przestrogą, wyzwaniem.

Fascynacja, której ulegamy bez reszty przy pierwszych zdaniach pierwszego rozdziału bardzo wielu powieści, nieuchronnie rozwiewa się w toku dalszej lektury, urzeka nas sama obietnica czasu lektury, która dopuszcza wszelkie możliwe rozwiązania narracyjne. Chciałbym napisać książkę, która byłaby jedynie incipitem, która przez cały czas trwania narracji nie straciłaby nic z potencjalności początku, z bezprzedmiotowego oczekiwania. Lecz jaką konstrukcję powinna mieć podobna książka? Czy należałoby urwać narrację na początkowym akapicie? Czy też nieograniczenie przedłużać słowa wstępu? A może wbudować początek jednej powieści w drugą, jak dzieje się to w Księdze tysiąca i jednej nocy?

Dziś zacznę od przepisania pierwszych zdań słynnej powieści, aby sprawdzić, czy ładunek energii zawarty w tej czynności udzieli się mojej ręce, która po otrzymaniu takiego impulsu powinna podążać dalej własną drogą.

„W początku lipca pod wieczór niezwykle upalnego dnia pewien młodzieniec wyszedł na ulicę ze swej izdebki, którą podnajmował od lokatorów przy uliczce S., i powoli, jakby niezdecydowany, skierował się ku mostowi K…”

Przepiszę także drugi akapit, niezbędny, jeśli ma mnie ponieść tok narracji:

„Na schodach szczęśliwie uniknął spotkania ze swoją gospodynią. Jego izdebka mieściła się tuż pod dachem wysokiej, pięciopiętrowej kamienicy i bardziej przypominała szafę niż mieszkanie.” I dalej aż do: „Już dużo był winien gospodyni i obawiał się ją spotkać.”

W tym miejscu następne zdanie tak dalece mnie pociąga, że nie potrafię się powstrzymać od przepisania go: „Nie znaczy to, by był tak tchórzliwy i zahukany, wręcz przeciwnie, lecz od pewnego czasu był w stanie jakiegoś rozdrażnienia i napięcia podobnego do hipochondrii.” Skoro już zacząłem, to mógłbym przepisać cały akapit, a nawet parę stron, aż do momentu, kiedy bohater przedstawia się starej lichwiarce „- Raskolnikow, student. Byłem już u pani przed miesiącem – pośpieszył mruknąć młody człowiek z półukłonem, przypomniawszy sobie, że należy być grzeczniejszym.”

Przerywam, zanim ulegnę pokusie przepisania całej Zbrodni i kary. Przez chwilę wydaje mi się, że rozumiem, na czym polegał sens i urok powołania dziś niepojętego: powołania kopisty. Kopista żył równocześnie w dwóch wymiarach czasu, w wymiarze czasu lektury i czasu narracji, mógł pisać bez obawy przed pustką, która otwiera się na białej kartce papieru, i czytać bez lęku o to, że własna praca nie skonkretyzuje się w żadnym materialnym przedmiocie.

Zjawił się jakiś facet, który twierdzi, że jest moim tłumaczem, aby powiadomić mnie o pewnym nadużyciu godzącym zarówno w jego, jak i w moje interesy; chodzi o publikację nie autoryzowanych przekładów moich książek. Pokazał mi jakiś tom, który przekartkowałem bez większego pożytku, było to japońskie wydanie i alfabetem łacińskim wydrukowano jedynie moje imię i nazwisko na karcie tytułowej.

– Nie potrafię nawet zrozumieć, o którą z moich książek tutaj chodzi – powiedziałem zwracając mu tom – niestety, nie znam japońskiego.

– Nawet gdyby znał pan język, nie rozpoznałby pan książki – odrzekł mój gość. – To książka, której pan nigdy nie napisał.

Wyjaśnił mi, że wielka zręczność Japończyków w fabrykowaniu doskonałych ekwiwalentów produktów zachodnich objęła także literaturę. Pewna firma w Osace potrafiła przyswoić sobie formułę powieści Silasa Flannery i produkuje nigdy dotąd nie ogłaszane drukiem pierwszorzędne imitacje, zdolne zalać światowe rynki. Po powtórnym przełożeniu ich na angielski (czy raczej po przełożeniu ich na angielski, z którego jakoby zostały przełożone) żaden krytyk nie potrafiłby odróżnić falsyfikatów od prawdziwych Silasów Flannery.

Wiadomość o tym szatańskim oszustwie wstrząsnęła mną. Nie jest to tylko zrozumiała złość z powodu poniesienia straty finansowej i moralnej. Odczuwam także lękliwe zaciekawienie tymi falsyfikatami, tym przeszczepem mnie samego, wschodzącym na gruncie innej kultury. Wyobrażam sobie starego Japończyka w kimonie, właśnie przechodzi przez wygięty mostek: oto moje japońskie „ja”, które układa jedną z moich opowieści i w wyniku duchowej wędrówki, mnie całkowicie nie znanej, dochodzi do utożsamienia się ze mną. Dlatego też fałszywe Silasy Flannery produkowane przez szalbierczą firmę z Osaki byłyby, co prawda, pospolitymi podróbkami, lecz jednocześnie zawierałyby wyrafinowaną i tajemną wiedzę, której prawdziwe Silasy są doszczętnie pozbawione.

Oczywiście, musiałem zataić przed tym nieznajomym dwuznaczność moich reakcji i zainteresowałem się wyłącznie zgromadzeniem wszystkich danych, niezbędnych do wszczęcia procesu.

– Wytoczę sprawę fałszerzom i wszystkim, którzy rozpowszechniają podrobione książki – powiedziałem patrząc umyślnie tłumaczowi prosto w oczy, gdyż zrodziło się we mnie podejrzenie, że cała afera nie jest temu młodemu człowiekowi obca. Powiedział, że nazywa się Hermes Marana, nazwisko, którego nigdy przedtem nie słyszałem. Ma ruchliwą głowę o wyglądzie leżącego jaja, pod wypukłym czołem zdaje się wiele ukrywać.

Zapytałem go, gdzie mieszka.

– Chwilowo w Japonii – odparł.

Oświadcza, że jest oburzony tym, iż ktoś może nadużywać mojego nazwiska, i gotów mi dopomóc w położeniu kresu fałszerstwom, lecz zaraz dodaje, że w gruncie rzeczy nie ma się co unosić gniewem, gdyż według niego wartość literatury polega na możliwości mistyfikacji i w mistyfikacji właśnie tkwi prawda literatury. Falsyfikat zatem, jako mistyfikacja mistyfikacji, równa się prawdzie do drugiej potęgi.

Wyłożył mi następnie swą teorię, w myśl której autor każdej książki jest postacią fikcyjną, a wymyśla tę postać autor istniejący, by powierzyć jej rolę autora swych opowieści. Czułem, że podzielam wiele jego spostrzeżeń, lecz daleki jestem od tego, by dać mu to poznać. Mówi, że interesuje się mną z dwóch powodów: po pierwsze, jestem autorem łatwym do podrobienia, po drugie, uważa, że mam wszelkie dane. by zostać wielkim fałszerzem i tworzyć apokryfy doskonałe. Mógłbym zatem stać się uosobieniem autora idealnego, to znaczy autora rozpływającego się we mgle fikcyjnych opowieści, która gęstą zasłoną pokrywa świat. A ponieważ szalbierstwo; jest według niego prawdziwą substancją wszystkiego, autor, który stworzyłby doskonały system zmyśleń, zdołałby utożsamić się ze wszystkim.

Nie potrafię uwolnić się od rozmyślań nad moją wczorajszą rozmową z tym Maraną. Ja także chciałbym wymazać siebie samego i dla każdej książki wynajdować inne „ja”, inny głos, inne imię, nieustannie odradzać się, lecz moim celem jest uchwycenie niezrozumiałego świata, świata pozbawionego centrum, pozbawionego jakiegoś „ja”.

Prawdę mówiąc, pisarz totalny mógłby być kimś bardzo skromnym, kimś, kogo w Ameryce nazywają ghost-writer, pisarzem widmem – profesja to powszechnie uznana, chociaż nie cieszy się zbytnim prestiżem – anonimowym redaktorem, który nadaje formę literacką temu, co mają do powiedzenia inne osoby, choć pisać nie potrafią bądź nie mają na to czasu, piszącą ręką, która udziela głosu istnieniom zbyt zajętym, by zaistnieć. Być może właśnie to było moim powołaniem, z którym się minąłem. Mógłbym pomnażać własne „ja”, wcielać się w „ja” innych, wymyślać „ja” nawet najbardziej niepodobne do mnie, a różniące się pomiędzy sobą.

Lecz jeśli jedyną prawdą, którą może wyrazić książka, jest prawda jednostki, to warto, bym pogodził się z opisaniem własnej prawdy. Czy ma to być Księga mojej pamięci? Nie, pamięć jest prawdziwa dopóty, dopóki nie zechce się jej utrwalić, nadać jej zamkniętej formy. A może Księga moich marzeń? Także i one są prawdziwe tylko wówczas, gdy ich siła działa niezależnie od mojej woli. Jedyną prawdą, jaką mogę opisać, jest prawda chwili, którą przeżywam. Może prawdziwą książką jest ten dziennik, w którym staram się uchwycić obraz kobiety na leżaku, w miarę jak ją obserwuję, o różnych porach, w zmiennym świetle dnia.

Dlaczego nie przyznać się od razu, że moje niezadowolenie zdradza wygórowaną ambicję, że objawia się w megalomańskim bredzeniu? Przed pisarzem, który chce unicestwić samego siebie, aby wyrazić to, co znajduje się poza nim, otwierają się dwie drogi: albo napisze on książkę, a będzie to księga jedyna i wyczerpująca wszystko, albo napisze wszystkie książki, tak by poprzez cząstkowe obrazy dążyć do uchwycenia obrazu całości. Księga jedyna, która zawierałaby wszystko, nie mogłaby być niczym innym jak Pismem Świętym, objawionym słowem totalnym. Nie sądzę jednak, by cała prawda dała się zawrzeć w języku. Problemem jest dla mnie to, co nie napisane, co napisać się nie da. Nie mam innego wyjścia, jak napisać wszystkie książki, napisać książki wszystkich możliwych autorów.

Gdy pomyślę, że muszę napisać książkę, wszystkie pytania o to, jaka ta książka być powinna, a jaka być nie może, obezwładniają mnie, udaremniają dalszą pracę. Jeśli natomiast pomyślę, że tworzę całą bibliotekę, odczuwam natychmiast ulgę, wiem, że cokolwiek napiszę, będzie uzupełnione, zaprzeczone, zrównoważone, rozwinięte, pogrzebane w setkach tomów, które pozostaną mi do napisania.

Świętą Księgą, o której powstawaniu wiemy stosunkowo najwięcej, jest Koran. Pośredników pomiędzy objawieniem a Księgą było co najmniej dwóch: Mahomet słuchał słów Allacha i dyktował je swoim pisarzom. Pewnego dnia – opowiadają biografowie Proroka – Mahomet, dyktując pisarzowi imieniem Abdullach, urwał zdanie w połowie. Pisarz bezwiednie podpowiedział mu zakończenie. Prorok uznał w roztargnieniu to, co powiedział Abdullach, za słowo Boże. Fakt ten tak wzburzył sekretarza, że opuścił on Proroka i utracił wiarę.

Abdullach nie miał racji. To on ponosił odpowiedzialność za ostateczną budowę zdania, to on powinien był dbać o wewnętrzną spójność tekstu, o gramatykę i składnię, by móc opanować płynność myśli, która zawsze wybiega poza język, zanim stanie się słowem, i to słowem równie płynnym jak słowo Proroka. Współpraca pisarza stała się Allachowi niezbędna z chwilą, gdy zdecydował wypowiedzieć się poprzez słowo pisane. Mahomet wiedział o tym i pozostawiał pisarzowi przywilej kończenia zdań. Lecz Abdullach nie był świadom władzy, którą mu nadano. Stracił wiarę w Allacha, gdyż brakowało mu wiary w słowo pisane i wiary w siebie samego jako wyrobnika pióra.

Gdyby niewiernemu wolno było wymyślać warianty legend o Proroku, proponowałbym wariant następujący: Abdullach traci wiarę, gdyż w pisaniu pod dyktando popełnia drobny błąd, i chociaż Mahomet zauważa omyłkę, postanawia nie poprawiać pisarza, uznając błędne wyrażenie za trafniejsze. Także i w tym przypadku Abdullach nie powinien był się gorszyć. Słowo, choćby wypowiedziane w proroczym olśnieniu, nabiera definitywnego kształtu nie wcześniej niż na kartce papieru, kiedy staje się słowem pisanym. Dopiero poprzez ułomności aktu pisania bezmiar tego, co nie napisane, staje się czytelny, to znaczy poprzez niepewną ortografię, przeoczenia, lapsusy, nie kontrolowane kaprysy słowa i pióra. W przeciwnym razie niech to, co jest poza zasięgiem naszego poznania, nie rości sobie prawa do komunikowania z pomocą słowa, niech inną drogą przekazuje nam swoje przesłanie.

Biały motyl przeleciał oto przez całą dolinę i z książki czytelniczki sfrunął na stronę, którą właśnie piszę.

Dziwni ludzie kręcą się po tej dolinie: pośrednicy, którzy w oczekiwaniu mojej nowej powieści podjęli zaliczki od wydawców z całego świata, agenci reklamowi, którzy chcą, aby moi bohaterowie nosili te, a nie inne ubrania i pili soki owocowe, programiści, którzy mają ochotę dokończyć na komputerze moje rozpoczęte powieści. Staram się wychodzić jak najmniej, unikam miasteczka; gdy chcę się przejść, wybieram górskie ścieżki.

Dzisiaj spotkałem grupę chłopców, którzy z prawdziwie harcerską mieszaniną podniecenia i skrupulatności rozkładali na łące płachty tworząc z nich geometryczne figury.

– Czy to oznakowanie dla samolotów? – zapytałem.

– Dla latających talerzy – odpowiedzieli. – Jesteśmy obserwatorami nie zidentyfikowanych obiektów. Tutaj jest punkt przelotowy, coś w rodzaju kanału powietrznego, ostatnio bardzo uczęszczany. Sądzimy, że to dlatego, iż w tych stronach mieszka pewien pisarz, a ci z innych planet chcą się nim posłużyć dla fabrykowania swoich komunikatów.

– Z czego o tym wnioskujecie?

– Z faktu, że od pewnego czasu ten pisarz przeżywa kryzys i nie jest zdolny do pisania. Prasa zastanawia się nad przyczynami. Według naszych obliczeń, w bezczynności mogliby utrzymywać pisarza mieszkańcy innych planet, aby uwolnić go od uwarunkowań ziemskich i uczynić dobrym przekaźnikiem.

– Ale dlaczego właśnie jego?

– Istoty pozaziemskie nie mogą przemówić bezpośrednio. Muszą posłużyć się metodą pośrednią, przenośnią, mogą na przykład wypowiedzieć się poprzez opowieści, które wywołują niezwykłe emocje. Ten pisarz ma, jak się zdaje, dobrą technikę i pewną elastyczność myślenia.

– A czytaliście jego książki?

– To, co napisał do tej pory, nas nie interesuje. Dopiero książka, którą napisze po przezwyciężeniu kryzysu, mogłaby zawierać przesłanie z kosmosu.

– W jaki sposób miałoby ono zostać nadane?

– Drogą myśli. Nie powinien się nawet spostrzec. Sądziłby, że pisze spontanicznie. Tymczasem informacje z przestrzeni, wysyłane na falach odbieranych przez jego mózg, przeniknęłyby do tego, co pisze.

– I wy zdołalibyście tę informację odszyfrować?

Nie odpowiedzieli mi.

Gdy pomyślę, że zawiodę międzyplanetarne oczekiwania tych chłopców, doznaję uczucia pewnej przykrości. Mógłbym w gruncie rzeczy przemycić w swojej następnej książce coś, co oni uznaliby za objawienie kosmicznej prawdy. Nie wiem na razie, co takiego mógłbym wymyślić, ale gdy zabiorę się do pracy, z pewnością przyjdzie mi do głowy jakiś pomysł.

A gdyby naprawdę było tak, jak oni mówią? Gdyby to, co uważałbym za zmyślenie, zostało mi faktycznie podyktowane przez istoty pozaziemskie?

Daremnie oczekuję objawienia z przestrzeni międzygwiezdnej, moja powieść nie posuwa się naprzód. Gdybym nieoczekiwanie zaczął zapisywać stronę po stronie, byłby to znak, że galaktyka przekazuje mi swe przesłanie.

Lecz jedyną rzeczą, jaką potrafię pisać, jest ten dziennik, powstały w wyniku wpatrywania się w młodą kobietę, która czyta nie znaną mi książkę. Czy dziennik mój zawiera pozaziemskie przesłanie? A może to jej książka je zawiera?

Odwiedziła mnie dziewczyna z pewnego bardzo poważnego wydziału uniwersyteckiego, która pisze pracę seminaryjną o moich powieściach. Widzę, że moje utwory znakomicie służą wykazaniu słuszności jej teorii, jest to z pewnością fakt pozytywny, nie wiem tylko, czy dla moich książek, czy dla jej teorii. Z jej szczegółowych wywodów wnioskuję, że bardzo poważnie traktuje swoją pracę, lecz moje powieści widziane jej oczami wydają mi się nierozpoznawalne. Nie wątpię, że ta Lotaria (tak się nazywa) przeczytała je sumiennie, lecz sądzę, że przeczytała tylko po to, by znaleźć w nich to, co chciała udowodnić jeszcze przed lekturą.

Próbowałem jej o tym powiedzieć. Zareplikowała nieco urażona:

– Doprawdy? Pan natomiast chciałby, żebym w pana książkach wyczytała tylko to, co pan chce udowodnić.

Odparłem:

– To niezupełnie tak. Oczekuję od czytelników, że odnajdą w moich książkach coś, o czym nie wiedziałem, lecz mogę tego oczekiwać tylko od tych, którzy spodziewają się znaleźć w lekturze coś, o czym sami nie wiedzieli.

(Na szczęście mogę patrzeć przez lunetę na tę drugą dziewczynę, która czyta, i przekonać się, że nie wszyscy czytelnicy są tacy jak Lotaria.)

– To, czego pan chce, jest lekturą bierną, jałową, wtórną – powiedziała Lotaria. – Tak czyta moja siostra. Właśnie widząc, jak pochłania powieści Silasa Flannery'ego jedną po drugiej i nie stawia sobie żadnego problemu, podjęłam decyzję, aby wziąć je za temat mojej pracy. Jeśli chce pan wiedzieć, to przeczytałam pana książki po to, aby pokazać siostrze, jak powinno się czytać. Nawet Silasa Flannery'ego.

– Dziękuję za to „nawet”. Ale dlaczego nie przyprowadziła pani siostry?

– Ludmiła uważa, że lepiej jest nie poznawać pisarzy osobiście, gdyż osoba autora nigdy nie odpowiada wyobrażeniom, jakie powstają w trakcie lektury jego książek.

Zdaje się, że ta Ludmiła mogłaby być moją czytelniczką idealną.

Wczoraj wieczorem, wchodząc do gabinetu, zobaczyłem cień nieznajomego, który uciekał przez okno. Chciałem go ścigać, ale nie było już po nim śladu. Często wydaje mi się, że słyszę ludzi ukrytych w krzakach wokół domu, zwłaszcza w nocy.

Chociaż wychodzę z domu jak najrzadziej, mam wrażenie, że ktoś szpera w moich papierach. Niejeden już raz odkryłem, że z moich rękopisów znikają kartki. Po paru dniach znajduję je na swoim miejscu. Często jednak zdarza mi się nie rozpoznawać własnych rękopisów, zupełnie jakbym zapominał o tym, co napisałem, lub jakbym z dnia na dzień zmieniał się do tego stopnia, że nie rozpoznaję się w moim wczorajszym „ja”.

Zapytałem Lotarię, czy przeczytała te kilka moich książek, które jej pożyczyłem. Odpowiedziała, że nie, gdyż nie ma tu do dyspozycji komputera. Wyjaśniła mi, że odpowiednio zaprogramowany komputer może „przeczytać” powieść w parę minut i sporządzić listę wszystkich wyrazów zawartych w tekście w porządku wyznaczonym przez częstotliwość występowania.

– W ten sposób mogę natychmiast rozporządzać ukończoną lekturą – mówi Lotaria – przy jakże cennej oszczędności czasu. Czymże innym jest bowiem lektura tekstu, jak nie odnotowaniem pewnych powracających motywów, powtarzających się form i znaczeń. Lektura elektroniczna dostarcza mi listę frekwencji i wystarczy ją przejrzeć, bym mogła wyrobić sobie zdanie o problemach, które książka wnosi do mojej rozprawy krytycznej. Oczywiście, największą frekwencję posiadają rodzajniki, zaimki i partykuły, ale to nie na nich skupiam uwagę. Sięgam od razu po słowa nacechowane znaczeniem, które mogą mi dać dokładne wyobrażenie o książce.

Lotaria przyniosła parę powieści rozpisanych przez komputer w formie sekwencji wyrazów ułożonych według częstotliwości występowania. – W powieści zawierającej od pięćdziesięciu do stu tysięcy wyrazów – powiedziała – warto przyjrzeć się słowom, które występują około dwudziestu razy. Proszę tu spojrzeć. To słowa, które pojawiają się dziewiętnaście razy:

dowódca, krew, mają, natychmiast, odpowiada, pająk, razem, robisz, strzelasz, twoja, warta, widział, zęby, życie…

A te pojawiają się osiemnaście razy:

chłopcy, ci, dopóki, dosyć, francuski; furażerka, idę, jeść, kartofle, marchew, mierzyć, nadchodzi, nowy, piękny, przechodzi, wieczór…

– Nie wie pan jeszcze, o czym mowa? – pyta Lotaria. – Nie ma wątpliwości: to powieść wojenna o rozbudowanej akcji, napisana suchym językiem i zawierająca pewną dozę okrucieństwa. Można by sądzić, że to książka pozbawiona głębi, lecz dla nabrania pewności zawsze lepiej zbadać wyrywkowo listę słów występujących tylko raz, a nie mniej przez to istotnych. Weźmy na przykład tę sekwencję:

podburzeni, poddasze, podkopana, podkopany, podkop, podłoże, podpinka, podręczny, podskórny, podszycie, podszewka, podziemne, podziemny…

– Nie, to nie jest tak jednoznaczna książka, jak mogło się wydawać. Musi kryć w sobie jakiś sekret; tym tropem należy prowadzić dalsze badania.

Lotaria pokazuje mi następną serię wyrazów.

– To zupełnie inna powieść. Wystarczy spojrzeć. Proszę zwrócić uwagę na słowa, które powracają około pięćdziesięciu razy:

mało, mąż, miała, Riccardo, swój (51), była, co, dworzec, ma, odparła, przed (48), jakiś, Mario, pokój, razy, wszyscy, zaledwie (47), którego, poszedł, ranek, wydawał (46), musiał (45), aż, miałby, ręka, słuchaj (43), Cecina, Delia, dziewczyna, kto, lat, ręce, siostra, wieczór (42), mogła, mężczyzna, okno, powrócił, prawie, sama (41), chciał, mnie (40), życie (39)…

– Co pan pan o tym sądzi? To opowiadanie konfesyjne: subtelne, ledwie zaznaczone uczucia, skromne środowisko, życie codzienne na prowincji. Dla sprawdzenia tej oceny weźmy próbkę słów, które występują tylko raz:

zacięty, zagubiona, zajadać, zajadał, zajadała, zaokrąglać, zaplątać, zaradzić, zarządca, zaś, zatłuścić, zatroskany, zazdrosny…

– W ten sposób znamy już atmosferę, nastroje, tło społeczne… Możemy sięgnąć po trzecią książkę:

Bóg, ciało, drugi, głównie, pieniądze, poszedł, rachunek, razy, włosy (39), być, deszcz, ktoś, mąka, racja, Vincenzo, wieczór, wino, zakupy (38), ciasto, jajka, nogi, swoje, śmierć, więc, zielony (36), ba, biały, czarne, dzieci, dzień, głowa, mielibyśmy, nawet, pierś, robią, samochód, stał, tkaniny, zostałem (35)…

– Powiedziałabym, że mamy tu do czynienia z wartką, krwawą opowieścią, operującą konkretem. Styl nieco chropowaty, zmysłowość wyrażona wprost, bez wyrafinowania, erotyzm ludowy. Zerknijmy teraz na listę słów o jednorazowej frekwencji. Choćby w tym miejscu:

wsiowy, współprzeżywać, wstawić, wstyd, wstydząc, wstydzić, wstydzę, wstydzilibyśmy, wstydził, wstydziła, wstydziłby, wstydziłem, wstydź, wstydzisz, wszetecznica…

– Widzi pan? To się dopiero nazywa poczucie winy! Ta cenna poszlaka może się stać punktem wyjścia dla krytycznej analizy, pozwala już sformułować założenia robocze… Nie mówiłam? Czy nie jest to system szybki i skuteczny?

Myśl, że Lotaria w ten sposób czyta moje książki, wprawia mnie w zaniepokojenie. Widzę każde pisane przeze mnie słowo już odwirowane przez mózg elektronowy, zaszeregowane według frekwencji w sąsiedztwie innych wyrazów, których nie potrafię nawet przewidzieć, i zastanawiam się, ile razy użyłem tego słowa. Czuję, że ciężar odpowiedzialności za to, co piszę, spoczywa całkowicie na tych paru wyizolowanych sylabach, próbuję odgadnąć wnioski, jakie można wyciągnąć z faktu, że użyłem tego słowa raz czy pięćdziesiąt razy. Może lepiej je wykreślić… Ale żadne zastępcze słowo nie wytrzymuje tej próby… Może zamiast pisać książkę powinienem sporządzić wykazy słów ułożonych w porządku alfabetycznym, całą lawinę wyizolowanych słów, zdolnych przekazać tę nie znaną mi jeszcze prawdę, a programista, odwracając role, zdoła z nich ułożyć książkę, moją książkę.

Pojawiła się u mnie siostra tej Lotarii, która pisze o mnie pracę. Przyszła bez zapowiedzi, jakby przypadkiem. Powiedziała: – Nazywam się Ludmiła. Przeczytałam wszystkie pana książki.

Znając jej niechęć do osobistego poznawania autorów, zdziwiłem się tą wizytą. Powiedziała, że jej siostra tendencyjnie ocenia wszystkie zjawiska, i dlatego też po tym, jak Lotaria opowiedziała jej o naszych spotkaniach, sama chce zbadać sytuację, jakby dla poświadczenia realności mojej osoby, gdyż jestem dla niej wzorem pisarza idealnego.

Ten idealny wzór odpowiada wyobrażeniu pisarza, który – według jej własnych słów – pisze książki tak, jak nasienie dyni rodzi dynię. Posłużyła się także metaforami zaczerpniętymi z innych procesów naturalnych, niezłomnie wypełniających własne przeznaczenie: metaforą wiatru, który rzeźbi góry, przypływów morskich, które nanoszą osady, słojów drzewa, które narastają z każdym rokiem. Lecz metafory te miały generalnie obrazować całą twórczość literacką, podczas gdy metafora dyni odnosiła się bezpośrednio do mnie.

– Toczy pani spór z siostrą? – spytałem wyczuwając w jej głosie polemiczną intonację kogoś, kto zazwyczaj wypowiada własne opinie w opozycji do innych.

– Nie, z kimś innym, kogo pan też zna – odparła. Bez większego wysiłku zdołałem wyjaśnić kulisy jej wizyty. Ludmiła jest, czy też była, przyjaciółką tego tłumacza, dla którego literatura ma wartość, jeśli posługuje się przemyślną konstrukcją, posiada mechanizm zazębiających się trybów, ucieka się do podstępu i zastawia pułapki.

– A ja, według pani, robię coś innego?

– Zawsze byłam zdania, że pan pisze tak, jak niektóre stworzenia ryją nory, budują mrowiska czy zakładają ule.

– Nie jestem pewien, czy to, co pani mówi, pochlebia mi – odparłem. – Mimo to mam nadzieję, że teraz, gdy mnie pani już poznała, nie spotkało pani rozczarowanie. Czy odpowiadam wyobrażeniu, jakie wyrobiła pani sobie o Silasie Flannerym?

– Nie rozczarował mnie pan, przeciwnie. Ale nie dlatego, że odpowiada pan jakiemuś mojemu wyobrażeniu, jest pan natomiast osobą całkowicie przeciętną, właśnie taką, jak sądziłam.

– Czy to moje powieści każą pani o mnie tak myśleć?

– Nie, widzi pan… Powieści Silasa Flannery'ego są czymś tak szczególnym… Wydaje się, że istniały wcześniej, niż je pan napisał, i to w najdrobniejszych szczegółach… odnoszę wrażenie, że one przepływają przez pana, że posługują się pana osobą, bo umie pan pisać, a przecież musi istnieć ktoś, kto je napisze… Chciałabym obserwować pana podczas pracy, żeby przekonać się, czy tak jest naprawdę…

Czuję bolesne ukłucie. Dla tej kobiety jestem niczym innym, jak bezosobową energią graficzną, zdolną wyrazić w piśmie nie wypowiedziany dotąd, urojony świat, który istnieje niezależnie ode mnie. Biedny byłbym, gdyby wiedziała, że nie pozostało mi już nic z tego, w co ona wierzy; ani energii wyrażania, ani nic, co dałoby się wyrazić.

– Co zdołałaby pani zobaczyć? Nie potrafię pisać gdy ktoś na mnie patrzy… – mówię.

Wydaje jej się – wyjaśnia – że zrozumiała, iż prawda literatury polega jedynie na fizycznym akcie pisania.

„Fizyczność aktu”, słowa te wirują mi w myśli, wywołują obrazy, które daremnie staram się oddalić.

– Fizyczność istnienia – jąkam się. – Otóż, widzi pani, jestem tutaj, istnieję, stoję w pani fizycznej obecności… – I nagle ogarnia mnie paląca zazdrość nie o innych, lecz o mnie samego, tego, który korzystając z atramentu, przecinków i kropek napisał powieści, jakich już nie napisze, zazdrość o autora nadal wkradającego się w intymność tej młodej kobiety, podczas gdy mnie, obecnego tu i teraz, mnie, w którym wzbiera energia fizyczna bardziej niezawodna niż zapał twórczy, oddziela od niej nieprzekraczalna bariera klawiatury i wkręcona w maszynę biała kartka papieru.

– Komunikować można na różnych płaszczyznach… – wyjaśniam zbliżając się do niej zbyt gwałtownie, lecz w mojej wyobraźni wirują wzrokowe i dotykowe wizje, które nakazują mi obalić wszelkie bariery i uniknąć jakiejkolwiek zwłoki.

Ludmiła szamocze się i uwalnia.

– Co pan robi. Mister Flannery? Nie o to mi chodzi! Myli się pan!

Z pewnością mogłem rozegrać tę partię w lepszym stylu, lecz jest już za późno, by naprawiać błędy. Nie mam innego wyjścia, jak postawić wszystko na jedną kartę. Ganiam ją zatem dokoła biurka wygłaszając zdania, których niedorzeczność w pełni sobie uświadamiam, w rodzaju: – Może myśli pani, że jestem za stary, ale ja…

– To nieporozumienie, Mister Flannery – mówi Ludmiła i przystaje, odgradzając się ode mnie tomem uniwersalnego słownika Webstera. – Z pewnością mogłabym się z panem kochać, jest pan człowiekiem dobrze wychowanym i o miłej powierzchowności. Ale nie wniosłoby to nic do rozwiązania problemu, o którym dyskutujemy… Nie miałoby to nic wspólnego z autorem Silasem Flannerym, którego powieści czytam… Jak już wyjaśniłam, jesteście dwiema różnymi osobami, które nie mogą mieć z sobą nic wspólnego. Nie wątpię, że jest pan konkretnie tą, a nie inną osobą, zanadto przypomina pan mężczyzn, których znałam. Interesuje mnie ten drugi Silas Flannery, który istnieje w książkach Silasa Flannery'ego, niezależnie od pana tutaj obecności.

Ocieram pot z czoła. Siadam. Coś się we mnie załamało: może moje „ja”, może treść mojego „ja”. Czyż nie tego chciałem? Czyż nie starałem się osiągnąć bezosobowości?

Może Marana i Ludmiła przyszli, by powiedzieć mi to samo. Nie wiem jednak, czy oznacza to wyzwolenie, czy wyrok skazujący. Dlaczego przyszli właśnie do mnie, i to w chwili gdy czuję się przykuty do samego siebie tak, jakbym znajdował się w więzieniu?

Natychmiast po wyjściu Ludmiły podbiegłem do lunety, aby znaleźć pocieszenie w widoku kobiety na leżaku. Nie było jej. Zrodziło się we mnie podejrzenie, że to ona przyszła mnie odwiedzić. A może właśnie ona jest przyczyną wszystkich moich problemów? Może istnieje spisek ukartowany po to, by uniemożliwić mi pisanie, spisek, do którego należą zarówno Ludmiła, jak i jej siostra, i ten tłumacz.

– Najbardziej pociągają mnie te powieści – powiedziała Ludmiła – które stwarzają złudzenie przejrzystości w gmatwaninie stosunków międzyludzkich, przecież ponurych, okrutnych i przewrotnych.

Nie wiem, czy miała na myśli to, co ją w moich książkach pociąga, czy też to, czego w nich nie znajduje, a co chciałaby znaleźć.

Niezadowolenie jest, jak się zdaje, cechą charakterystyczną Ludmiły. Z dnia na dzień zmienia ona upodobania, dzisiaj na przykład dostraja je do swojego rozdrażnienia. (A przecież jej powtórne odwiedziny zdawały się wskazywać, że puszcza w niepamięć wszystko, co zdarzyło się wczoraj.)

– Dzięki tej lunecie mogę obserwować kobietę, która czyta na tarasie w głębi doliny – powiedziałem. – Próbuję odgadnąć, czy książki, które czyta, działają uspokajająco czy niepokojąco.

– Jakie wrażenie sprawia ta kobieta, spokojnej czy niespokojnej?

– Spokojnej.

– W takim razie czyta książki niepokojące.

Odpowiedziałem Ludmile, jak dziwaczne myśli nasuwają mi moje rękopisy: to znikają, to powracają i potem wydają mi się zmienione. Prosiła, bym uważał, istnieje spisek autorów apokryfów, który wszędzie rozciąga swe macki. Spytałem, czy na czele spisku nie stoi czasem jej były przyjaciel.

– Konspiracja zawsze wymyka się z rąk przywódców – odparła wymijająco.

Apokryf (z greckiego apokryphos – ukryty, tajemny):

1) początkowo nazwa „tajemnych książek” sekt religijnych, potem utworów nie uznanych za kanoniczne przez religie, które ustanowiły kanon pism objawionych,

2) pismo mylnie przypisywane jakiejś epoce bądź jakiemuś autorowi.

Tyle słowniki. Może moim prawdziwym powołaniem była kariera autora apokryfów, i to w każdym znaczeniu tego słowa, ponieważ pisanie zawsze oznacza maskowanie czegoś w ten sposób, aby zostało potem ujawnione, ponieważ prawda, która może wyjść spod mojego pióra, jest jak odłamek potężnej skały, odpryśniety wskutek silnego uderzenia i daleko odrzucony, ponieważ nie ma innej pewności prócz fałszerstwa.

Chciałbym odnaleźć Hermesa Maranę, zaproponować mu spółkę i zalać świat apokryfami. Lecz gdzie przebywa teraz Marana? Czy wrócił do Japonii? Kieruję rozmową tak, by dowiedzieć się czegoś konkretnego. Według Ludmiły, fałszerz, dla rozwinięcia swej działalności, musi się ukrywać tam, gdzie mieszka wielu płodnych powieściopisarzy, tak by mógł zakamuflować swe machinacje włączając je w bogatą produkcję oryginalnego surowca.

– A zatem powrócił do Japonii? – Lecz Ludmiła zdaje się nie wiedzieć o żadnych powiązaniach pomiędzy Japonią a tym człowiekiem. Ukrytą siedzibę wiarołomnego tłumacza umiejscawia zresztą w zupełnie innej części globu. Według niej Hermes zatarł swe ślady w pobliżu Andów. Ludmile zależy tylko na jednym: żeby Marana pozostał jak najdalej. Schroniła się w tych górach, aby mu się wymknąć, teraz, skoro ma pewność, że go już nie spotka, może wrócić do domu.

– Chcesz powiedzieć, że wyjeżdżasz?

– Jutro rano – oznajmia.

Wiadomość ta napawa mnie wielkim smutkiem. Nieoczekiwanie czuję się bardzo samotny.

Rozmawiałem ponownie z obserwatorami latających talerzy. Tym razem to oni przyszli mnie odwiedzić, aby wybadać, czy nie napisałem przypadkiem książki podyktowanej przez istoty pozaziemskie.

– Nie, ale wiem, gdzie można tę książkę odnaleźć – powiedziałem zbliżając się do lunety. Już od pewnego czasu nasuwała mi się myśl, że międzyplanetarną książką mogłaby być ta, którą czyta kobieta na leżaku.

Kobiety nie było na tarasie. Rozczarowany lustrowałem dolinę przez lunetę, gdy oto na krawędzi skały ujrzałem siedzącego mężczyznę w miejskim ubraniu, który wyraźnie szykował się do rozpoczęcia lektury jakiejś książki. Przy tak doskonałym zbiegu okoliczności myśl o interwencji pozaziemskiej nie wydawała mi się niedorzeczna.

– Oto książka, której szukacie – powiedziałem tym chłopcom wskazując lunetę wymierzoną w nieznajomego. Jeden po drugim przytykali oko do wziernika, potem spojrzeli po sobie, podziękowali i wyszli.

Odwiedził mnie Czytelnik, aby przedstawić mi problem, który go nurtuje: znalazł dwa egzemplarze mojej książki W sieci… linii, które na pozór niczym się nie różnią, a faktycznie zawierają dwie różne powieści. Jedną z nich jest opowieść o profesorze, który nie może znieść dźwięku telefonu, drugą historia milionera, który kolekcjonuje kalejdoskopy. Niestety, Czytelnik nie mógł opowiedzieć mi dużo więcej ani pokazać książek, gdyż zanim zdołał ukończyć lekturę, skradziono mu oba egzemplarze – drugi o niecały kilometr stąd.

Był jeszcze wzburzony z powodu tego osobliwego wydarzenia. Powiedział, że przed pojawieniem się u mnie zamierzał się upewnić, czy jestem w domu, a ponadto przeczytać jak najwięcej, aby móc ze mną swobodnie rozmawiać. W pewnej chwili otoczyła go grupa pomyleńców, którzy rzucili się na jego książkę. Nad tym tomem obłąkańcy odprawili zaimprowizowany rytuał: jeden z nich uniósł powieść do góry, a pozostali przyglądali się jej z głębokim nabożeństwem. Nie zważając na protesty Czytelnika, zbiegli do lasu i zabrali z sobą książkę.

– W tych okolicach roi się od dziwnych typów – powiedziałem starając się go uspokoić. – Proszę już nie myśleć o tej książce. Niewiele pan stracił, był to falsyfikat wyprodukowany w Japonii. Aby wyzyskać podstępnie sukces, jakim cieszą się w świecie moje powieści, pewna japońska firma bez żadnych skrupułów rozpowszechnia książki z moim nazwiskiem na okładce. W rzeczywistości są to plagiaty powieści mało znanych autorów japońskich, którym się nie poszczęściło, a książki ich trafiły na przemiał. Po długich dochodzeniach zdołałem zdemaskować to oszustwo, którego ofiarami padliśmy zarówno ja, jak i podrobieni autorzy.

– Powieść, którą czytałem, dosyć mi się podobała – wyznał Czytelnik – i żałuję, że nie mogę poznać jej zakończenia.

– Jeśli o to idzie, mogę podać panu źródło: chodzi o japońską powieść Na dywan z liści w poświacie księżyca, pobieżnie zaadaptowaną poprzez nadanie europejskiego brzmienia występującym w niej imionom i nazwom miejscowości. Książkę napisał Takakumi Ikoka, autor dość poważany. Dla wynagrodzenia poniesionej straty mogę panu ofiarować angielski przekład powieści.

Sięgnąłem na biurko po książkę, włożyłem ją do koperty i zakleiłem, aby Czytelnik nie uległ pokusie przekartkowania jej i nie zorientował się, że nie ma ona nic wspólnego z Siecią przecinających się linii ani z żadną inną moją powieścią, czy to prawdziwą, czy apokryficzną.

– Wiedziałem, że są w obiegu fałszywe Silasy Flannery – powiedział Czytelnik – i byłem przekonany, że przynajmniej jedna z tych dwóch powieści jest fałszywa. Ale co może mi pan jeszcze powiedzieć na ten temat?

Uznałem, że dalsze wtajemniczanie tego człowieka w moje problemy byłoby nieostrożnością, i spróbowałem wywinąć się żartem:

– Przyznaję się tylko do tych książek, które muszę jeszcze napisać.

Czytelnik pozwolił sobie jedynie na pobłażliwy uśmieszek, potem znowu spoważniał i powiedział:

– Mister Flannery, wiem, kto kryje się za tą historią, to nie Japończycy, ale niejaki Hermes Marana, wymyślił on to wszystko z zazdrości o dziewczynę, którą pan poznał, Ludmiłę Vipiteno.

– Dlaczego więc przyszedł pan do mnie? – odparłem. – Proszę iść do tego pana i zapytać, jak się rzeczy mają. – Zrodziło się we mnie podejrzenie, że Czytelnika i Ludmiłę łączy jakaś więź, i to wystarczyło, aby mój głos przybrał nieprzyjazny ton.

– Nie pozostaje mi nic innego – zgodził się ze mną Czytelnik. – Nadarza się właśnie okazja, bym wyruszył w sprawach zawodowych w strony, gdzie on przebywa, do Ameryki Południowej.

Nie zależało mi na tym, by go powiadomić, że o ile wiem, Hermes Marana pracuje dla Japończyków i ma w Japonii centralę rozpowszechniania apokryfów. Chodziło mi o to, by ten natręt trzymał się jak najdalej od Ludmiły, toteż zachęcałem go do odbycia tej podróży i do wytrwałych poszukiwań, które naprowadzą go na trop widmowego tłumacza.

Czytelnika prześladuje niewytłumaczalny splot okoliczności. Powiedział mi, że od pewnego czasu z różnych powodów zmuszony jest przerywać lekturę po przeczytaniu paru początkowych stron.

– Może nudzą pana – odparłem z właściwą mi skłonnością do pesymizmu.

– Przeciwnie, jestem zmuszony przerywać czytanie w najbardziej pasjonującym momencie. Wprost nie mogę doczekać się podjęcia lektury, lecz kiedy zdaje mi się, że otwieram książkę, którą zacząłem uprzednio czytać, znajduję przed sobą zupełnie inną powieść.

– …która okazuje się arcynudna… – podpowiadam mu.

– Przeciwnie, jest jeszcze bardziej pasjonująca. Ale nawet i tej książki nie mogę dokończyć. I tak dalej.

– Pana przypadek ożywia we mnie pewne nadzieje – powiedziałem. – Mnie bowiem coraz częściej zdarza się brać do ręki świeżo wydaną powieść i odkrywać, że czytam książkę, którą już sto razy czytałem.

Rozmyślałem nad moją ostatnią rozmową z tym Czytelnikiem. Może czyta on z takim natężeniem, że całą treść powieści wysysa na początku i nie pozostaje mu nic na dalszą lekturę. Mnie przydarza się to przy pisaniu: od pewnego czasu każda powieść, którą rozpoczynam, wyczerpuje się po paru stronach, jakbym powiedział już wszystko, co miałem do powiedzenia.

Przyszedł mi pomysł, by napisać powieść zbudowaną wyłącznie z początków powieści. Bohaterem mógłby być Czytelnik, któremu nieustannie coś przerywa lekturę. Czytelnik nabywa nową powieść X autora Y, lecz egzemplarz jest uszkodzony i Czytelnik może przeczytać tylko początek… Wraca do księgarni, aby wymienić tom…

Mógłbym napisać całą powieść w drugiej osobie: ty, Czytelniku… Mógłbym także wprowadzić postacie Czytelniczki, fałszywego tłumacza, starego pisarza, który pisze podobny do mojego dziennik…

Nie chciałbym jednak, aby w ucieczce przed Fałszerzem Czytelniczka trafiła w ramiona Czytelnika. Postaram się, żeby Czytelnik wyruszył śladem Fałszerza, który ukrywa się w jakimś dalekim kraju, tak by pisarz pozostał sam na sam z Czytelniczką.

Oczywiście podróż Czytelnika pozbawiona postaci kobiecej przestałaby być emocjonująca, trzeba, by na swej drodze spotkał on inną kobietę. Czytelniczka mogłaby mieć siostrę…

Czytelnik chyba naprawdę szykuje się do wyjazdu. Zabiera w podróż Na dywan z liści w poświacie księżyca Takakumi Ikoki.

Загрузка...