Kiedy sępy zrywają się do lotu, noc ma się ku końcowi, powiedział mi ojciec. Słyszałem trzepot ich mocnych skrzydeł, kiedy wzbijały się w mrok nieba, widziałem, jak ich cień przesłania zielone gwiazdy. To był męczący lot, ptaki z ociąganiem odrywały się od ziemi, od cienistych zarośli, jakby dopiero w locie ich pióra nabierały przekonania, że są piórami, nie zaś kolczastymi liśćmi. Kiedy zniknęły, ukazały się znowu gwiazdy, poszarzałe, niebo stawało się zielone. Świtało, a ja jechałem konno przez puste drogi w kierunku wioski Oquedal.
– Nacho – rzekł mi ojciec -jak tylko umrę, weź mojego konia, moją strzelbę, zapas żywności na trzy dni i jedź w górę wyschniętego strumienia szczytu San Ireneo, tak długo, aż ujrzysz dym wznoszący się znad tarasów Oquedal.
– Dlaczego do Oquedal? – spytałem. – Kto jest w Oquedal? Kogo mam szukać?
Głos mojego ojca coraz bardziej słabł i zamierał, jego twarz coraz bardziej siniała. – Muszę wyjawić ci pewną tajemnicę, której strzegłem tyle lat… To długa opowieść…
Ojciec trwonił w tych słowach ostatnie tchnienia agonii, a znając jego skłonność do odbiegania od tematu, do przetykania każdej wypowiedzi różnymi wtrętami, nawiasami, wybieganiem wstecz, obawiałem się, że nigdy nie zdoła przekazać mi tego. co najważniejsze. – Prędko, ojcze, wymów imię osoby, o którą mam pytać w Oquedal…
– Twoja matka… Twoja matka, której nie znasz, mieszka w Oquedal… Twoja matka, która nie widziała cię od czasu, kiedy byłeś w pieluszkach…
Wiedziałem, że przed śmiercią opowie mi o matce. Był mi to winien, całe dzieciństwo i lata dorastania przeżyłem nie wiedząc, jak wygląda ani jakie imię nosi kobieta, która mnie urodziła, ani też dlaczego on oderwał mnie od jej piersi, kiedy jeszcze ssałem mleko, abym dzielił wraz z nim życie włóczęgi i wygnańca. – Kim jest moja matka? Powiedz jej imię! – O matce opowiadał mi dużo, w czasach kiedy jeszcze uporczywie o nią pytałem, ale były to zmyślone historie, pełne sprzeczności: raz była ubogą żebraczką, raz cudzoziemską damą, która podróżowała czerwonym automobilem, raz zakonną mniszką, raz cyrkową woltyżerką, to umarła wydając mnie na świat, to padła ofiarą trzęsienia ziemi. Któregoś dnia postanowiłem, że nie będę mu więcej stawiał żadnych pytań i zaczekam, aż sam mi o niej opowie. Właśnie niedawno ukończyłem szesnaście lat, kiedy mojego ojca, powaliła żółta febra.
– Pozwól, abym zaczął od początku – dyszał. Kiedy przybędziesz do Oquedal i powiesz: „Jestem Nacho, syn don Anastasia Zamory”, będziesz musiał wysłuchać o mnie wielu nieprawdziwych opowieści, pomówień oszczerstw. Chcę, abyś wiedział…
– Imię, imię mojej matki, prędko!
– Poczekaj. Nadeszła chwila, abyś wiedział…
Nie, ta chwila nie nadeszła. Po wielu próżnych słowach wstępu, gadanina mojego ojca przeszła w rzężenie i zgasła na zawsze. Młodzieniec, który piął się teraz konno w ciemnościach po stromych ścieżkach San Ireneo, nadal nie wiedział, ku czemu zmierza ani skąd się wywodzi.
Wybrałem drogę, która biegła wzdłuż koryta wyschniętego strumienia, górując z wysoka nad głębokim wąwozem. Świt, który zastygł nad wyrzeźbioną krawędzią lasu, zdawał się otwierać przede mną nie tyle nowy dzień, ile dzień, który poprzedził wszystkie następne dni, nowy w tym sensie, że należał do czasu, kiedy dni były jeszcze nowe, nowe jak nowy był pierwszy dzień, w którym ludzie zrozumieli, czym jest dzień.
A kiedy zrobiło się wystarczająco jasno, aby widoczny stał się drugi brzeg strumienia, spostrzegłem, że także tamtędy biegnie droga, i równolegle do mnie podąża nią człowiek na koniu, zmierzając w tym samym kierunku, ze strzelbą przewieszoną przez ramię.
– Hej tam! – krzyknąłem. – Czy daleko jeszcze do Oquedal?
Nawet się nie obejrzał, co gorsza na dźwięk mojego głosu odwrócił na chwilę głowę (w przeciwnym razie mógłbym go uznać za głuchego), lecz natychmiast potem ponownie skierował wzrok przed siebie i jechał dalej nie zaszczycając mnie odpowiedzią ani gestem pozdrowienia.
– Hej! Do ciebie mówię! Czy jesteś głuchy? A może niemy? – krzyczałem, a on nie przestawał kołysać się w siodle w rytm kroku swego czarnego konia.
Kto wie, jak długo posuwaliśmy się naprzód, złączeni nocą, rozdzieleni urwistym wąwozem. To, co wydawało mi się dziwnym echem kopyt mojej klaczy, odbitym przez nierówną wapienną skałę po drugiej stronie, było w rzeczywistości stukotem podków towarzyszących mi kroków.
Dostrzegałem tylko linię pleców i karku młodzieńca, jego wystrzępiony słomkowy kapelusz. Obrażony jego gruboskórnym zachowaniem, spiąłem ostrogami klacz, aby zostawić go w tyle, aby nie mieć go przed oczami. Zaledwie go wyprzedziłem, coś mnie tknęło i odwróciłem głowę. On zsunął z ramienia strzelbę i podnosił ją, jakby zamierzał wycelować we mnie. Natychmiast sięgnąłem ręką po kolbę mojego karabinu, przytroczonego w futerale do siodła. On z powrotem zaczął przewieszać rzemień przez ramię, jak gdyby nic się nie stało. Od tej chwili posuwaliśmy się równym krokiem, na dwóch przeciwległych krawędziach wąwozu, mając się na oku, bacząc, aby nie odwrócić się do siebie plecami. Moja klacz sama dostosowała krok do kroku czarnego konia, jakby wszystko zrozumiała.
Opowieść sama dopasowuje krok do powolnego rytmu podkutych kopyt, co pną się po górskich ścieżkach, zmierzając do miejsca, które posiada tajemnicę przeszłości i przyszłości, gdzie czas okręca się wokół własnej osi jak lasso zawieszone na łęku siodła. Wiem już, że długa droga prowadząca do Oquedal nie będzie równie długa jak ta, która pozostanie mi do przebycia, kiedy dotrę już do tej ostatniej wioski na krańcach zamieszkałego świata, na krańcach czasu mojego życia.
– Jestem Nacho, syn don Anastasia Zamory – powiedziałem do starego Indianina, który siedział w kucki, oparty o mur kościoła. – Gdzie jest mój dom?
„Może on wie”, pomyślałem.
Starzec uniósł powieki, czerwone i gruzłowate jak u indyka. Palec – wyschnięty jak chrust, którego używa się na podpałkę – wynurzył się spod poncha i wskazał pałac rodziny Alvarado, jedyny pałac w tej kupie zastygłego błota, jaką jest wioska Oquedal. Jego barokowa fasada sprawia wrażenie, jakby pojawiła się tu przez pomyłkę, przypomina fragment dekoracji opustoszałego teatru. Ktoś przed wiekami uwierzył, że jest to kraina złota, a kiedy spostrzegł swój błąd, pałac, zaledwie ukończony, zaczął powoli wypełniać przeznaczenie ruiny.
Podążając za służącym, który zaopiekował się moim koniem, mijam szereg pomieszczeń; powinny mnie one prowadzić coraz bardziej w głąb domu, tymczasem znajduję się wciąż coraz bardziej na zewnątrz, z jednego dziedzińca przechodzę do drugiego, zupełnie jakby w tym pałacu wszystkie drzwi służyły tylko do wychodzenia, nigdy zaś do wchodzenia. Opowieść powinna stworzyć poczucie obcości miejsc, które widzę po raz pierwszy, a także miejsc, które pozostawiły mi w pamięci nie wspomnienia, lecz pustkę. Teraz żywe obrazy usiłują wypełnić tę pustkę, lecz przybierają jedynie barwę snów zapominanych w tej samej chwili, kiedy się pojawiają.
Na pierwszym z następujących po sobie dziedzińców rozwieszono dywany do trzepania (próbuję odszukać w pamięci wspomnienie kołyski ustawionej w okazałej siedzibie), drugi dziedziniec zarzucono workami ostnicy (staram się obudzić wspomnienie rolnego gospodarstwa z czasów wczesnego dzieciństwa), na trzecim dziedzińcu zaczynają się stajnie (czyżbym urodził się w jednym z boksów?). Powinno być już zupełnie widno, jednakże cień spowijający opowieść, nie zamierza ustąpić, nie przepuszcza informacji, które pozwoliłyby wyobraźni uzupełnić rysunek przedmiotów, nie przekazuje wypowiedzianych słów, przekazuje jedynie niewyraźne glosy, stłumione śpiewy.
Dopiero na trzecim dziedzińcu wrażenia zaczynają przybierać realne kształty. Najpierw są to zapachy, kuchenne aromaty, potem światło płomienia rozjaśnia pozbawione wieku twarze Indian zgromadzonych w obszernej kuchni Anaclety Higueras. Ich gładka skóra mogłaby należeć zarówno do starców, jak i do młodzieńców, może byli już starzy za czasów mojego ojca, a może są to synowie jego rówieśników, którzy patrzą teraz na jego syna, tak jak ich ojcowie patrzyli na niego, cudzoziemca, kiedy pojawił się któregoś poranka na swoim koniu, ze strzelbą u boku.
Od tła sczerniałego paleniska i płomieni odrywa się wysoka sylwetka kobiety okrytej kocem w pasy koloru ochry i różu. Anacleta Higueras szykuje mi talerz pikantnych pulpetów. – Jedz, synu, wędrowałeś szesnaście lat, aby odnaleźć drogę do domu – mówi, a ja zastanawiam się, czy „syn” jest słowem, którym kobieta w jej wieku zawsze zwraca się do młodego chłopca, czy może naprawdę znaczy to, co to słowo oznacza. Wargi palą mnie od ostrych przypraw, które Anacleta dodała do swojej potrawy, jakby ten smak miał zawierać w sobie wszystkie najbardziej esencjonalne smaki, nie potrafię ich rozróżnić ani nazwać, a one mieszają się teraz na moim podniebieniu niczym języki ognia. Przypominam sobie wszystkie smaki, jakich kiedykolwiek zakosztowałem, staram się rozpoznać ten złożony smak i osiągam wrażenie odmienne, choć może równoznaczne ze smakiem niemowlęcego mleka, owym pierwszym smakiem, który zawiera w sobie wszystkie inne smaki.
Patrzę na twarz Anaclety, na jej piękną indiańską twarz. Wiek zaledwie ją zaokrąglił, lecz nie wyrył na niej ani jednej zmarszczki, patrzę na okazale ciało owinięte w koce i zastanawiam się, czy właśnie tej niegdyś wysokiej piersi, teraz opadniętej, chwytałem się w dzieciństwie.
– A więc znałaś mojego ojca, Anacleto?
– Byłoby lepiej, gdybym go nie znała. Nacho. Dzień, w którym postawił tu stopę, nie był dobrym dniem dla Oquedal…
– Dlaczego, Anacleto?
– Indianie zaznali od niego tylko zła, a także i biali nie zaznali od niego dobra… Potem zniknął… Lecz dzień, w którym wyjechał z Oquedal, też nie był dobrym dniem…
Oczy wszystkich Indian utkwione są we mnie, podobne do oczu dzieci, spoglądają na wieczną teraźniejszość bez pobłażania.
Amaranta jest córką Anaclety Higueras. Ma podłużne, skośne oczy, cienki, napięty nos, wąskie, wygięte usta. Ja mam takie same oczy, ten sam nos, jednakowe usta. – Prawda, że jesteśmy do siebie podobni, ja i Amaranta? – pytam Anacletę.
– Wszyscy urodzeni w Oquedal są do siebie podobni. Można pomylić twarze Indian i białych. Nasza wioska leży na odludziu w górach, liczy sobie niewiele rodzin. Od wieków żenimy się tylko pomiędzy sobą.
– Mój ojciec nie pochodził stąd…
– Właśnie. Skoro nie lubimy obcych, to mamy swoje powody.
Usta Indian rozchylają się w powolnym westchnieniu, usta o rzadkich zębach pozbawionych dziąseł, zębach spróchniałych i nadgniłych jak u szkieletów.
Przechodząc przez drugi dziedziniec dostrzegłem pewien portret, oliwkową fotografię młodzieńca w otoczeniu girlandy kwiatów, oświetloną oliwną lampką. – Ten zmarły z portretu też wygląda na krewnego… – mówię do Anaclety.
– To Faustino Higueras, niech Bóg przyjmie go pomiędzy swoje archanioły! – mówi Anacleta, a wśród Indian rozlega się szmer modłów.
– Czy był twoim mężem, Anacleto?
– Był moim bratem, szpadą i tarczą naszego domu i naszej wioski, dopóki nieprzyjaciel nie przeciął mu drogi…
– Mamy takie same oczy – mówię do Amaranty, przedostając się do niej pomiędzy workami na drugim dziedzińcu.
– Nie, moje są większe – odpowiada.
– No to musimy je zmierzyć – przysuwam twarz do jej twarzy, tak że łuki brwi przylegają do siebie, potem przyciskam moją brew do jej brwi, tak aby nasze skronie, policzki i kości jarzmowe złączyły się ze sobą. – Widzisz, kąciki naszych oczu stykają się w tym samym miejscu.
– Nic nie widzę – mówi Amaranta, lecz nie odsuwa twarzy.
– Także i nosy – przytykam mój nos do jej nosa, trochę ukośnie, starając się dopasować do siebie nasze profile – i wargi też… – mruczę z zamkniętymi ustami, bo teraz także nasze wargi przywierają do siebie, a ściślej mówiąc, połowa jej ust przywiera do połowy moich ust.
– To boli! – mówi Amaranta, gdy popycham ją całym ciałem na worki, i czuję pączki zakwitających piersi, czuję muśnięcie jej brzucha.
– Łajdak! Bydlę! A więc po to zjawiłeś się w Oquedal! Wykapany ojciec! – głos Anaclety rozbrzmiewa mi w uszach, jej ręce chwytają mnie za włosy i ciskają o filary, podczas gdy Amaranta, uderzona na odlew, jęczy zwalona na worki. – Ty mojej córki nie dotkniesz ani teraz, ani nigdy!
– Dlaczego nigdy? Cóż mogłoby nam w tym przeszkodzić? – protestuję. – Ja jestem mężczyzną, a ona kobietą… Jeśli los zechciał, abyśmy się sobie spodobali, to nie dzisiaj, ale może pewnego dnia, kto wie, dlaczego nie miałbym poprosić o jej rękę?
– Bądź przeklęty! – wrzeszczy Anacleta. – Nie wolno ci! Nie wolno ci nawet o tym pomyśleć, rozumiesz?
„Więc może Amaranta jest moją siostrą? – zastanawiam się. – Na co ona czeka, dlaczego nie przyzna, że jest moją matką?”, i mówię: – Dlaczego tak krzyczysz, Anacleto? A może istnieje pomiędzy nami więź krwi?
– Więź krwi? – Anacleta uspokaja się, podciąga połę koca aż na oczy. – Twój ojciec przybywał z daleka… Jakaż więź krwi mogłaby go z nami łączyć?
– Ale ja urodziłem się w Oquedal… z miejscowej kobiety…
– Swoich związków krwi szukaj sobie gdzie indziej, nie pośród nas, ubogich Indian… Ojciec ci tego nie powiedział?
– Nigdy nic mi nie powiedział, przysięgam ci, Anacleto. Nie wiem nawet, kto jest moją matką…
Anacleta wyciąga rękę w kierunku pierwszego dziedzińca. – Dlaczego pani nie zechciała cię przyjąć? Dlaczego kazała umieścić cię tutaj, pomiędzy służbą? To do niej wysłał cię twój ojciec, nie do nas. Idź do doni Jasminy, przedstaw się: „Jestem Nacho Zamora y Alvarado, ojciec wysiał mnie, abym uklęknął u twoich stóp.” W tym miejscu opowieść powinna przedstawić stan mojego umysłu, czuję się wstrząśnięty jak po przejściu huraganu na wiadomość, że połowa nazwiska, którą przede mną skrywano, należy do panów Oquedal, i zarówno obszerne estancias, jak i ziemie są własnością mojej rodziny. Tymczasem było tak, jakby moja podróż w głąb minionego czasu sprawiała na mnie wrażenie, że wkręcam się w mroczny wir, w którym kolejne dziedzińce pałacu Alvaradów zdają się wyrastać jeden z drugiego, każdy równie znajomy i każdy równie obcy mojej pustej pamięci. Oto pierwsza myśl, jaka przychodzi mi do głowy, oznajmiam ją Anaclecie, chwytając za warkocz jej córki. – A więc jestem waszym panem, jestem panem twojej córki i wezmę ją, kiedy tylko zechcę!
– Nie! – krzyczy Anacleta. – Zanim dotkniesz Amaranty, zabiję was oboje! – Amaranta zaś cofa się z grymasem, który odsłania jej zęby, nie wiem tylko, czy w szlochu, czy w uśmiechu?
Oblepione wieloletnim woskiem świeczniki słabo oświetlają jadalnię Alvaradów, może umyślnie, aby w oczy nie rzucały się złuszczone stiuki ani wystrzępione koronki. zasłon. Zostałem zaproszony na kolację przez właścicieli. Twarz doni Jasminy pokrywa warstwa pudru, która sprawia wrażenie, że lada chwila oderwie się i wpadnie do talerza. Także i ona jest Indianką, mimo farbowanych, miedzianych włosów, ułożonych na żelazko. Ciężkie bransolety połyskują przy każdym podniesieniu łyżki. Jej córka, Jacinta, wychowała się w college'u i nosi biały sweter do tenisa, ale jej spojrzenie i gesty są takie same jak u indiańskich dziewczyn.
– W tamtych czasach stały w tym salonie stoły do gry – opowiada dona Jasmina. – O tej porze rozpoczynały się rozgrywki i trwały nawet do rana. Byli i tacy, co potracili tu całe estancias. Don Anastasio Zamora osiedlił się tutaj właśnie dlatego, że pociągała go gra. Zawsze wygrywał, a wśród nas zaczęły krążyć pogłoski, że jest szulerem.
– Ale nigdy nie wygrał żadnej estancii – czuję się w obowiązku uściślić.
– Twój ojciec był człowiekiem, który tracił o świcie wszystko to, co wygrywał w nocy. Poza tym przy jego stałych tarapatach z kobietami, niewiele mu zostawało na włożenie do garnka.
– Czy miewał jakieś przygody w tym domu, przygody z kobietami?… – ośmielam się zapytać.
– Tam chodził ich szukać, tam, na drugim dziedzińcu, nocą… – mówi dona Jasmina, wskazując w kierunku pomieszczeń dla Indian.
Jacinta wybucha śmiechem, zasłaniając sobie usta dłonią. W tej chwili odkrywam, że do złudzenia przypomina Amarantę, chociaż jest zupełnie inaczej ubrana i uczesana.
– Tu w Oquedal wszyscy są do siebie podobni mówię. Na drugim dziedzińcu widziałem portret, który mógłby być portretem każdego z was…
Patrzą na mnie, trochę zaniepokojone. Matka mówi: – To portret Faustina Higuerasa…był mieszańcem, w połowie indiańskiej krwi. a w połowie białej. Z ducha zaś był całkowicie Indianinem. Mieszkał z nimi, trzymał ich stronę… i tak skończył.
– Był biały ze strony ojca czy matki?
– Dużo chcesz wiedzieć…
– Czy w Oquedal wszystkie historie wyglądają tak samo? pytam. – Biali zadają się z Indianami… Indianie zadają się z białymi…
– Biali i Indianie z Oquedal są do siebie podobni. Ich krew jest zmieszana od czasów konkwisty. Ale panowie nie powinni zadawać się ze służbą. Możemy robić wszystko, co zechcemy, z każdym z nas, ale nigdy z nimi… don Anastasio urodził się w rodzinie posiadaczy, chociaż był bardziej goły od żebraka…
– Co wspólnego ma z tym wszystkim mój ojciec?
– Każ sobie wyjaśnić słowa piosenki, którą śpiewają Indianie:… Po przejściu Zamory… porachunki są wyrównane… w kołysce leży dziecko… a w grobie trup…
– Czy słyszałeś, co powiedziała twoja matka? mówię do Jacinty, kiedy tylko możemy rozmawiać na osobności. – Ty i ja możemy robić, co tylko zechcemy.
– Jeślibyśmy chcieli. Ale my nie chcemy.
– Ja bym coś chciał.
– Co takiego?
– Chciałbym cię ugryźć.
– Jeśli o to chodzi, to mogę ogryźć cię do kości – i pokazuje mi zęby.
W pokoju jest łóżko z białą pościelą i nie bardzo wiadomo, czy nie zostało jeszcze zasłane, czy też przygotowano je właśnie na noc. Spowija je gęsta moskitiera, zwisająca z baldachimu. Popycham Jacintę między fałdy zasłony, i nie bardzo wiadomo, czy ona stawia mi opór, czy też pociąga mnie za sobą. Usiłuję zedrzeć z niej ubranie, ona broni się odrywając mi sprzączki i guziki.
– Och! Ty także masz tu znamię! W tym samym miejscu co ja! Popatrz!
W tej chwili grad pięści spada na moją głowę i na ramiona, to dona Jasmina naciera na nas z furią: – Rozłączcie się! Nie wiecie, co robicie! Jesteś takim samym i łotrem jak twój ojciec!
Ogarniam się najlepiej, jak mogę. – Dlaczego, dońo Jasmino? Co chce pani przez to powiedzieć? Z kim robił to mój ojciec? Z panią?
– Ty prostaku! Wynoś się do służby! Zejdź nam z oczu! Idź ze służącymi, jak twój ojciec! Wracaj do swojej matki!
– Kto jest moją matką?
– Anacleta Higueras, chociaż nie chce się do tego przyznać, odkąd Faustino nie żyje.
Nocą domy w Oquedal przywierają ciasno do ziemi jakby czuły na sobie ciężar nisko zawieszonego księżyca spowitego w niezdrowe opary mgły.
– Co to za piosenka, którą śpiewają o moim ojcu Anacleto? – pytam kobietę znieruchomiałą we wnęce drzwi niby posąg w kościelnej niszy. – Jest w niej mowa o trupie, o grobie…
Anacleta zdejmuje ze ściany latarnię. Idziemy razem przez pola kukurydzy.
– Na tym polu twój ojciec i Faustino Higueras wszczęli kłótnię – wyjaśnia Anacleta – i orzekli, że o jednego z nich jest za dużo na świecie, i wykopali razem grób. W chwili gdy postanowili walczyć na śmierć i życie, stało się tak, jakby nienawiść pomiędzy nimi wygasła, i w przykładnej zgodzie wykopali grób. Potem ustawili się jeden po jednej, drugi po drugiej stronie grobu, każdy z nożem w prawej dłoni i z lewą ręką owiniętą w poncho. Raz jeden, raz drugi przeskakiwał przez grób i atakował przeciwnika nożem, a ten bronił się przy pomocy poncha, i starał się zepchnąć wroga do grobu. Walczyli tak aż do świtu, a z ziemi wokół grobu nie unosił się nawet kurz, tak była nasycona krwią. Wszyscy Indianie z Oquedal stanęli wokół pustego grobu, wokół dyszących i zakrwawionych młodzieńców, i stali tak, nieruchomo i w milczeniu, aby nie zmącić sądu Bożego, od którego zależał los ich wszystkich, nie tylko los Faustina Higuerasa i Nacha Zamory.
– Ależ… to ja jestem Nacho Zamora…
– Na twojego ojca także mówiono wtedy Nacho.
– I kto zwyciężył, Anacleto?
– Jak możesz o to pytać, chłopcze? Zwyciężył Zamora: niezbadane są wyroki Pana. Faustino został pochowany w tej samej ziemi. Lecz dla twojego ojca było to gorzkie zwycięstwo, tej samej nocy wyjechał i nie widziano go więcej w Oquedal.
– O czym ty mówisz. Anacleto? Ten grób jest pusty!
– W następnych dniach Indianie z bliskich i dalekich wiosek utworzyli procesję do grobu Faustina Higuerasa. Szli walczyć za rewolucję i prosili mnie o relikwie, które chcieli nieść w złotej szkatule, na czele oddziałów: kosmyk włosów, skrawek poncha, grudkę zakrzepłej krwi. Wtedy postanowiliśmy otworzyć grób i wydobyć trupa. Lecz Faustina Higuerasa tam nie było, grób był pusty. Od tego dnia zaczęły krążyć legendy, jedni mówią, że widzieli go nocą. jak galopuje po górskich ścieżkach na swoim czarnym koniu i czuwa nad snem Indian; inni mówią, że ujrzymy go ponownie w dniu, kiedy Indianie zjadą na nizinę, aby stanąć na czele oddziałów…
,.A więc to był on! To jego widziałem! – chciałbym powiedzieć, ale jestem zbyt wzburzony, aby wymówić choćby słowo.
Indianie z pochodniami zbliżyli się w milczeniu i teraz ustawiają się wokół otwartego grobu.
Pomiędzy nimi toruje sobie drogę młodzieniec o długiej szyi, w wystrzępionym, słomianym kapeluszu, o rysach twarzy podobnych do twarzy ludzi z Oquedal, mam na myśli wykrój oczu, linię nosa, rysunek ust, które przypominają moje oczy, mój nos, moje usta.
– Jakim prawem, Nacho Zamora, dotknąłeś mojej siostry? – mówi, a w jego prawej ręce błyska ostrze. Lewe przedramię spowija poncho, którego poła opada na ziemię.
Z ust Indian wydobywa się dźwięk, który nie jest szeptem, jest raczej stłumionym westchnieniem. – Kim jesteś? Jestem Faustino Higueras. Broń się.
Staję po drugiej stronie grobu, na lewe ramię zarzucam poncho, w dłoni ściskam nóż.