Przyjemności, jakich dostarcza nóż do rozcinania papieru, są przyjemnościami dotyku, słuchu, wzroku, a przede wszystkim umysłu. Lekturę poprzedza gest, który podkreśla materialną trwałość książki i otwiera ci dostęp do jej bezcielesnej substancji. Ostrze przenika od dołu pomiędzy obie kartki i jednym szybkim pociągnięciem otwiera pionowe przejście, płynne cięcia dosięgają i rozpruwają kolejne włókna, uległy papier z radosnym i przyjaznym szelestem przyjmuje pierwszego gościa, który zapowiada przyszły nie kończący się szelest kartek muśniętych wiatrem lub spojrzeniem. Większy opór stawia poziome zgięcie, zwłaszcza to podwójne, tu potrzebne jest niezręczne, poprzeczne cięcie – teraz dźwięk rozdzieranego papieru wydaje się stłumiony, o niższych tonach. Rozplatane krawędzie kartek ujawniają włóknistą tkankę, odpadają od nich wąziutkie strużynki. zwane wiórkami, miłe dla oka niczym piana fali wyrzucanej na brzeg. Ostrzem szpady otwierasz sobie przejście w murze kartek, myślisz przy tym, co zawierają i co kryją w sobie słowa; torujesz sobie drogę lektury, jak torowałbyś drogę w gęstym lesie.
Powieść, którą czytasz, chciałaby wprowadzić cię w świat cielesny, gęsty, szczegółowy. Pogrążony w lekturze, odruchowo przesuwasz nożykiem pomiędzy warstwami tomu: w lekturze nie doszedłeś jeszcze do końca pierwszego rozdziału, ale w rozcinaniu posunąłeś się znacznie dalej. I oto w chwili najbardziej napiętej uwagi odwracasz kartkę w połowie decydującego zdania i znajdujesz przed sobą dwie białe strony.
Siedzisz osłupiały, wpatrując się w tę okrutną bieli niczym w otwartą ranę, masz niemal nadzieję, że to może złudzenie optyczne wywołało tę plamę światła i już za chwilę pomału wyłoni się z niej żebrowaty prostokąt drukowanych liter. Ale nie, na dwóch przeciwległych stronicach naprawdę króluje śnieżna biel. Przewracasz jeszcze jedną kartkę i widzisz dwie prawidłowo zadrukowane strony. Kartkujesz dalej książkę: po dwóch białych stronach następują dwie zadrukowane. Białe, zadrukowane, białe, zadrukowane, i tak jest aż do końca. Arkusze drukarskie odbito tylko z jednej strony, a potem złożono je i zszyto, jakby były kompletne.
Tę powieść, tak gęsto utkaną z emocji, niespodziewanie rozdzierają bezdenne otchłanie, jakby sama próba oddania pełni życia ujawniała drzemiącą pod spodem pustkę. Próbujesz przeskoczyć tę lukę, podjąć przerwaną opowieść, uczepić się następnego skrawka prozy, postrzępionej jak krawędzie kartek rozciętych nożem. Nie potrafisz już się odnaleźć, zmienia się otoczenie, pojawiają się nowe postacie, nie rozumiesz, o czym rozmawiają, znajdujesz imiona osób, o których nic nie wiesz: Hela, Kazimierz, zaczynasz podejrzewać, że chodzi o inną książkę, może o tę prawdziwą polską powieść Poza osadą Malbork, natomiast początek, który przeczytałeś, mógłby pochodzić z jeszcze innej książki, kto wie jakiej.
Od razu odniosłeś wrażenie, że imiona nie mają wyraźnie polskiego brzmienia: Brigd, Gritzvi. Masz dobry atlas, bardzo szczegółowy, sięgasz do indeksu, Petkwo to pewnie jakiś ważny ośrodek miejski, Aagd zaś to rzeka lub jezioro. Odnajdujesz je na starej Północnej Nizinie, którą poszczególne wojny i traktaty przyznawały kolejno różnym państwom. Może także i Polsce? Sprawdzasz w encyklopedii, w atlasie historycznym, nie, Polska nie ma z tym nic wspólnego, w okresie międzywojennym obszar ten należał do niezależnego państwa, była to Kimeria: stolica Órkko, język narodowy kimeryjski z grupy języków botnicko-ugryjskich. W encyklopedii hasło „Kimeria” kończą zdania niezbyt pocieszające: „Podczas kolejnych podziałów terytorialnych pomiędzy potężnych sąsiadów mały naród został niebawem wymazany z mapy świata, autochtońską ludność rozproszono; język i kultura Kimerów nie podlegały dalszemu rozwojowi.”
Chcesz jak najszybciej odnaleźć Ludmiłę, zapytać, czy jej egzemplarz jest taki sam jak twój, podzielić się z nią przypuszczeniami, informacjami, które zgromadziłeś… Szukasz w notesie numeru, zapisałeś go obok jej nazwiska po tym, kiedy się sobie przedstawiliście.
– Halo, czy to Ludmiła? Czy spostrzegła pani? To zupełnie inna powieść, ale ona także… a przynajmniej mój egzemplarz…
Głos z drugiej strony drutu ma twarde brzmienie, nieco ironiczne. – Nie, proszę pana, nie jestem Ludmiłą. Jestem jej siostrą Lotarią. – (To prawda, Ludmiła powiedziała ci: „Jeśli nie ja podniosę słuchawkę, będzie to moja siostra.”) – Ludmiły nie ma. A dlaczego pan pyta? O co chodzi?
– Chciałem jej tylko coś powiedzieć o pewnej książce… To nic takiego, zadzwonię później.
– Chodzi pewnie o powieść? Ludmiła zawsze ma przed nosem jakąś powieść. Co to za autor?
– No, to miała być polska powieść, Ludmiła także ją czyta, mieliśmy wymienić wrażenia, to książka Bazakbala.
– I jaki jest ten polski autor?
– No cóż, wydaje mi się niezły…
Nie, nie zrozumiałeś. Lotaria chce wiedzieć, jakie jest stanowisko autora wobec Kierunków Współczesnej Myśli i wobec Problemów Które Wymagają Rozwiązania. Dla ułatwienia zadania podpowiada ci listę nazwisk Wielkich Mistrzów, wśród których miałbyś go umieścić.
Doznajesz jeszcze raz tego samego uczucia co wtedy, gdy przed oczami ukazały ci się rozcięte nożem białe stronice. – Nie potrafiłbym pani dokładnie odpowiedzieć. Bo widzi pani, nie jestem nawet pewien tytułu ani autora. Ludmiła pani opowie, to trochę skomplikowana historia.
– Ludmiła czyta jedną powieść za drugą, ale nigdy nie czyta w sposób sproblematyzowany. Mnie wydaje się to ogromną stratą czasu. Czy nie ma pan takiego wrażenia?
Jeżeli wdasz się w dyskusję, ona cię już nie wypuści. Zaprasza cię właśnie na uniwersyteckie seminarium. Analizuje się tam książki z punktu widzenia zawartych w nich kodów Świadomości i Podświadomości, odrzuca się wszelkie tabu wymuszone przez Seks, przez dominującą Klasę i Kulturę.
– Czy Ludmiła też się tam wybiera?
Nie, jak się wydaje, Ludmiła nie podziela zainteresowań siostry. Lotaria liczy natomiast na twoją obecność. Wolisz nie narażać się na kompromitację: – Zobaczę, postaram się wyrwać, nie mogę tego pani obiecać. Tymczasem, jeśli zechciałaby pani powtórzyć siostrze, że dzwoniłem… Jeśli nie, to nie szkodzi, zadzwonię później. Bardzo dziękuję. – Wystarczy, teraz odłóż słuchawkę.
Ale Lotaria jeszcze nie skończyła: – Niech pan posłucha, proszę tutaj nie dzwonić, to nie jest mieszkanie Ludmiły, tylko moje. Ludmiła osobom, których dobrze nie zna, podaje mój numer telefonu, mówi, że ja potrafię utrzymać właściwy dystans…
Robi ci się przykro. To kolejny zimny prysznic: książka, która zapowiadała się tak dobrze, niespodziewanie się urywa, numer telefonu, po którym coś sobie obiecywałeś, okazuje się ślepą uliczką, i na dodatek jeszcze ta Lotaria, której się wydaje, że może cię przeegzaminować.
– No tak, rozumiem… to przepraszam.
– Halo? A, to pan, to pana spotkałam w księgarni? Teraz inny głos, jej głos zawładnął telefonem. – Tak, mówi Ludmiła. U pana też są białe strony? Można się było tego spodziewać. Znowu wpadliśmy w pułapkę. Właśnie w chwili kiedy zaczęło mnie to pasjonować, kiedy chciałam poznać dalsze losy Ponka, Gritzviego…
Jesteś tak uszczęśliwiony, że nie potrafisz wykrztusić ani słowa. Mówisz: – i Zwidy…
– Słucham?
– Tak, losy Zwidy Ozkart! Chciałbym wiedzieć, co zajdzie pomiędzy Gritzvim a Zwidą Ozkart… Czy to właśnie jest jedna z tych powieści, które się pani podobają?
Chwila ciszy. Potem ponownie słyszysz jej głos, Ludmiła mówi z namysłem, jakby starała się wyrazić coś, co nie daje się ująć w słowa. – Tak, to prawda, bardzo mi się podoba… Chociaż wolałabym, aby rzeczy, o których czytam, nie były tak wyraźnie określone, tak rzeczywiste, namacalne, wolałabym wyczuwać w nich obecność czegoś innego, co jeszcze nie zostało nazwane, co jest zapowiedzią, sama dobrze nie wiem czego… Właśnie, jeśli o to chodzi, ja także…
– Chociaż nie przeczę, także w tej książce nie brakuje elementu tajemniczości…
Na co ty: – Dobrze, proszę posłuchać, według mnie cała tajemnica sprowadza się do tego: to jest powieść kimeryjska, tak, ki-me-ryj-ska, a nie polska, autor i tytuł muszą brzmieć inaczej. Nic pani nie rozumie? Zaraz to wyjaśnię. Kimeria, 340 000 mieszkańców, stolica Órkko, główne zasoby: torf wraz z produktami ubocznymi, substancje bitumiczne. Nie, tego nie ma w powieści.
Następuje chwila milczenia. Może Ludmiła zasłoniła ręką słuchawkę i radzi się siostry. A ta gotowa już mieć własne poglądy nawet na temat Kimerii. Kto wie, co ona teraz wymyśli? Miej się na baczności.
– Halo, Ludmiła…
– Słucham.
Twój głos staje się ciepły, przekonujący, zachęcający. – Niech pani posłucha, Ludmiło, muszę się z panią zobaczyć, musimy o tym porozmawiać, omówić tę sytuację, te zbiegi okoliczności, te niezgodności. Chciałbym zobaczyć się z panią natychmiast, tam gdzie pani teraz jest, gdzie byłoby się pani wygodnie spotkać, zaraz tam będę.
A ona, nadal ze spokojem: – Znam pewnego profesora, który wykłada na uniwersytecie literaturę kimeryjska. Moglibyśmy poprosić go o pomoc. Proszę poczekać, zadzwonię, żeby zapytać, kiedy może nas przyjąć.
Jesteś teraz na uniwersytecie. Ludmiła uprzedziła profesora Uzzi-Tuzzi, że przyjdziecie do instytutu. Profesor wydawał się bardzo zadowolony, że może służyć pomocą komuś, kogo interesują pisarze kimeryjscy.
Wolałbyś przedtem zobaczyć się z Ludmiłą poszedłbyś po nią do domu i towarzyszył jej w drodze na uniwersytet. Zaproponowałeś jej to przez telefon, ale odmówiła, niepotrzebnie byś się trudził, ona o tej porze będzie gdzieś niedaleko, musi coś załatwić. Nalegałeś, że czujesz się bezradny, że boisz się zagubić w labiryncie uniwersytetu. Czy nie mogłaby się z tobą spotkać w kawiarni, kwadrans wcześniej? To także jej nie odpowiadało, zobaczycie się razu na miejscu, „na językach botnicko-ugryjskich”, wszyscy wiedzą, gdzie to jest, wystarczy spytać. Zrozumiałeś już, że Ludmiła pomimo całej swej łagodności lubi panować nad sytuacją, lubi samodzielnie o wszystkim decydować. Nie pozostaje ci nic innego, jak ustąpić.
Zjawiasz się na uniwersytecie punktualnie, torujesz sobie drogę wśród chłopców i dziewczyn siedzących na schodach, krążysz zagubiony wśród tych surowych murów, na których ręce studentów wymalowały ogromne napisy, wyryły dokładne rysunki, podobnie jak robili to jaskiniowcy na zimnych ścianach grot, bo chcieli zapanować nad przygnębiającą obcością kamienia, chcieli go oswoić, przemienić w przytulną przestrzeń, włączyć we własne fizyczne istnienie. Czytelniku, znam cię zbyt mało aby wiedzieć, czy poruszasz się po uniwersytecie z niedbałą śmiałością, czy też może dawne urazy lub przemyślane decyzje sprawiają, że twojej wrażliwej i rozsądnej naturze świat studentów i wykładowców wyda się koszmarem. Jakkolwiek jest, instytutu, którego szukasz nikt tutaj nie zna, odsyłają cię z sutereny na czwarte piętro, każde otwierane drzwi okazują się niewłaściwej wycofujesz się zmieszany, wydaje ci się, że zagubiłeś się w książce o białych stronach i nie potrafisz się z niej wydostać.
Pojawia się jakiś młodzieniec w długim swetrze, swobodny sposób bycia. Zaledwie cię dostrzega, wyciąga w twoim kierunku palec i mówi:
– Ty czekasz na Ludmiłę?
– Skąd pan wie?
– Sam odgadłem. Mnie wystarczy jeden rzut oka.
– Czy to Ludmiła pana przysłała?
– Nie, ale ja wszędzie krążę, spotykam tego i owego, słyszę to i owo i w sposób niejako naturalny udaje mi się wszystko powiązać.
– A czy pan wie, czego szukam?
– Jeśli chcesz, zaprowadzę cię do Uzzi-Tuzziego, Ludmiła może już tam jest albo trochę się spóźni.
Ten młodzieniec, tak przedsiębiorczy, tak dobrze poinformowany, nazywa się Irnerio. Możesz mu mówić „ty”, zważywszy, że on już tak mówi.
– Czy ty jesteś studentem profesora?
– Nie jestem niczyim studentem. Wiem, gdzie to jest, bo przychodziłem tam po Ludmiłę.
– A zatem Ludmiła uczęszczała do instytutu?
– Nie, Ludmiła zawsze szuka takiego miejsca, gdzie mogłaby się ukryć.
– Przed kim?
– No, przed wszystkimi. – Odpowiedzi Irneria są nieco wymijające, ale można odnieść wrażenie, że to swojej siostry Ludmiła stara się unikać. Nie przyszła punktualnie na spotkanie pewnie dlatego, żeby nie natknąć się w korytarzu na Lotarię, która ma o tej porze seminarium.
Tobie natomiast wydaje się, że w tym braku porozumienia pomiędzy obiema siostrami istnieją pewne wyjątki, przynajmniej jeśli chodzi o telefon. Powinieneś jeszcze pociągnąć za język tego Irneria, przekonać się, czy on naprawdę tak dużo wie.
– A ty przyjaźnisz się z Ludmiłą czy z Lotarią?
– Z Ludmiłą, oczywiście. Ale potrafię rozmawiać także z Lotarią.
– Czy ona nie krytykuje książek, które czytasz?
– Ja? Ja nie czytam książek – mówi Irnerio.
– To co w takim razie czytasz?
– Nic. Tak dobrze wyćwiczyłem się w nieczytaniu, że nie czytam nawet tego, co nasunie mi się przed oczy przypadkiem. Nie jest to łatwe: uczą nas czytać, kiedy jesteśmy dziećmi, i potem do końca życia pozostajemy niewolnikami całej tej pisaniny, którą nas zarzucają. Może na początku kosztowało mnie to trochę wysiłku, zanim nauczyłem się nie czytać, ale teraz przychodzi mi to w sposób zupełnie naturalny. Sekret polega na tym, aby nie odwracać wzroku od napisanych słów, przeciwnie, należy patrzeć na nie tak długo, aż znikną. Jasne oczy Irneria mają rozlatane źrenice, sprawiają wrażenie oczu, którym nic nie umknie, podobne oczom mieszkańca puszczy, nawykłego do łowów i zbierania.
– To czy możesz mi powiedzieć, dlaczego przychodzisz na uniwersytet?
– A dlaczego miałbym tu nie przychodzić? Różni ludzie tu przychodzą i wychodzą, spotykamy się, rozmawiamy. Ja przychodzę tu właśnie po to, a po co przychodzą inni, tego nie wiem.
Usiłujesz sobie wyobrazić, jak ten gęsto pokryty napisami, otaczający nas świat może postrzegać ktoś, kto nauczył się nie czytać. A zarazem zastanawiasz się, jaka więź może istnieć pomiędzy Czytelniczką a Nie-Czytenikiem, i nagle wydaje ci się, że właśnie ta rozbieżność upodobań trzyma ich razem, i nie potrafisz pohamować ukłucia zazdrości.
Chciałbyś wypytać jeszcze Irneria, ale dotarliście właśnie bocznymi schodami do niskich drzwi opatrzonych tabliczką „Instytut Języków i Literatur Botnicko-Ugryjskich”. Irnerio puka energicznie, mówi ci „cześć” i odchodzi.
Drzwi uchylają się z trudem. Plamy wapna, które spostrzegasz na futrynie i na czapce górującej nad roboczą kurtką podbitą owczą skórą, sprawiają na tobie wrażenie, że lokal jest zamknięty z powodu remontu, a w środku znajduje się tylko malarz pokojowy czy też ktoś do zrobienia porządków.
– Czy jest tutaj profesor Uzzi-Tuzzi? Potwierdzające spojrzenie spod czapki różni się od spojrzenia, którego mógłbyś się spodziewać po malarzu pokojowym; są to oczy człowieka, który gotując się do skoku nad przepaścią, w myślach widzi się już po drugiej stronie i ze wzrokiem utkwionym przed siebie unika spoglądania w dół i na boki.
– Czy to właśnie pan? – pytasz, chociaż już pojąłeś, że to nie może być nikt inny.
Człowieczek nie uchyla szerzej drzwi. – Czego pan chce?
– Przepraszam, to w sprawie pewnej informacji. Dzwoniliśmy do pana… Pani Ludmiła… Czy pani Ludmiła jest tutaj?
– Tutaj nie ma żadnej pani Ludmiły… – mówi profesor cofając się, wskazuje przy tym na stłoczone przy drzwiach półki na nieczytane tytuły i nazwiska autorów wyzierające z grzbietów i okładek. Wygląda to jak zwarty płot bez jednej szpary. – Dlaczego szuka jej pan u mnie? – A podczas gdy ty przypominasz sobie, co powiedział Irnerio o kryjówce Ludmiły, Uzzi-Tuzzi zdaje się podkreślać gestem niepozorność swego gabinetu, jakby chciał powiedzieć: „Szukaj sobie, skoro sądzisz, że jest tutaj”, jakby odczuwał potrzebę odparcia podejrzenia, iż trzyma tu Ludmiłę w ukryciu.
– Mieliśmy przyjść razem – mówisz, żeby wszystko było jasne.
– To dlaczego nie ma jej z panem? – pyta Uzzi-Tuzzi, i nawet tę logiczną zresztą uwagę wypowiada podejrzliwym tonem.
– Chyba zaraz przyjdzie… – zapewniasz, ale mówisz to tonem niemal pytającym, jakbyś szukał u Uzzi-Tuzziego potwierdzenia w sprawie zwyczajów Ludmiły, o których tobie nic nie wiadomo, podczas gdy on mógłby o tym wiedzieć znacznie więcej. – Pan, profesorze, zna Ludmiłę, prawda?
– Znam… A dlaczego pan pyta?… Co pan chce wiedzieć?… – denerwuje się Uzzi-Tuzzi. – Czy pan interesuje się literaturą kimeryjską, czy… – zupełnie jakby zamierzał powiedzieć: „… czy Ludmiłą?”, ale nie kończy zdania, a ty, jeśli masz być szczery, powinieneś odrzec, że nie potrafisz już odróżnić swego zainteresowania powieścią kimeryjską od zainteresowania Czytelniczką tej powieści. Ponadto reakcja profesora na dźwięk imienia Ludmiły w połączeniu ze zwierzeniami Irneria rzuca tajemnicze światło na Ludmiłę, budzi w tobie lękliwą ciekawość, podobną do ciekawości, jaką wzbudza w tobie Zwida Ozkart z powieści, której dalszego ciągu poszukujesz, a także jaką wzbudza pani Marne z powieści, którą zacząłeś czytać dzień wcześniej i tymczasem odłożyłeś na bok, i oto masz wrażenie, że ścigasz wszystkie zjawy naraz, zarówno te wymyślone, jak i te rzeczywiste.
– Chciałem… chcieliśmy pana zapytać, czy istnieje kimeryjski pisarz, który…
– Proszę usiąść – mówi profesor nieoczekiwanie uspokojony, czy raczej ponownie ogarnięty niepokojem niepokojem stałym i uporczywym, który powraca rozpraszając lęki przypadkowe i przelotne.
Pomieszczenie jest ciasne, ściany pokryte półkami, dodatkowa półka stoi pośrodku pokoju, rozbijając wąską przestrzeń, tak że biurko profesora i krzesło, na którym masz usiąść, przedziela coś w rodzaju kurtyny, i jeśli chcecie się widzieć, musicie obaj przechylać głowy.
– Zesłano nas do tej komórki pod schodami… Uniwersytet rozszerza się, a my się ścieśniamy. Jesteśmy kopciuszkiem żywych języków… Jeśli w ogóle jeszcze można uznać kimeryjski za język żywy… Ale właśnie na tym polega jego znaczenie – profesor wykrzykują z nagłym entuzjazmem, który natychmiast gaśnie – polega ono na fakcie, że kimeryjski jest zarazem językiem współczesnym i językiem martwym… To sytuacja uprzywilejowana, nawet jeśli nikt nie zdaje sobie z tego sprawy.
– Ma pan mało studentów? – pytasz.
– A kto według pana ma tu przychodzić? Kto jeszcze pamięta o Kimerach? W dziedzinie języków zniewolonych znacznie bardziej frapują dzisiaj inne języki… Baskijski… Bretoński… Cygański… Wszyscy się na nie zapisują. Co nie znaczy, że uczą się języka, tego nikt już nie chce robić… Oni szukają problemów, o których mogliby rozprawiać, ogólnych idei, które mogliby powiązać z innymi ogólnymi ideami. Moi koledzy dostosowują się, idą z prądem, tytułują cykle swoich wykładów: „Socjologia języka walijskiego”, „Psycholingwistyka języka okcytańskiego”… W przypadku kimeryjskiego to jest niemożliwe.
– Dlaczego?
– Kimerowie zniknęli, jakby ich pochłonęła ziemia. – Potrząsa głową, jakby uzbrajał się w cierpliwość, by raz jeszcze powtórzyć kwestię wypowiadaną setki razy. – To jest martwy instytut martwej literatury napisanej w martwym języku. Dlaczego mieliby uczyć się dzisiaj kimeryjskiego? Ja pierwszy to rozumiem, ja pierwszy mówię im: nie chcecie tu przychodzić, to nie przychodźcie, jeśli o mnie chodzi, instytut można nawet zamknąć… Ale przychodzić tu po to, żeby robić… Nie, tego już za wiele.
– Żeby co robić?
– Wszystko. Zdarzało mi się tu widzieć wszystko. Całymi tygodniami nikt się tu nie pojawia, a jeśli już się pojawi to robi rzeczy, które… Moglibyście trzymać się z daleka od tego miejsca, mówię im, co was obchodzą te książki napisane w języku zmarłych? Tymczasem oni robią to umyślnie, chodźmy na języki botnicko-ugryjskie, mówią, chodźmy do Uzzi-Tuzziego, narzucają mi swoją obecność, a ja muszę na to patrzeć, muszę uczestniczyć… W czym? – dociekasz, mając na myśli Ludmiłę, która tu przychodziła, chowała się tutaj, może z Irneriem, a może jeszcze z innymi…
– Wszystko… być może coś ich tu przyciąga, może niepewność granicy pomiędzy życiem i śmiercią, może to właśnie bezwiednie wyczuwają. Przychodzą tu i robią to, co chcą, ale nie zapisują się na kurs, nie uczęszczają na wykłady, nikt z nich nie interesuje się literaturą Kimerów, pogrzebaną w książkach na tych półkach niczym w grobach na cmentarzu.
– A ja chciałbym się dowiedzieć… Przyszedłem tu po to, aby pana zapytać, czy istnieje kimeryjska powieść, która rozpoczyna się od… Nie, lepiej wymienię imiona postaci: Gritzvi i Zwida, Ponko i Brigd, akcja zaczyna się w Kudgiwie, chociaż to może tylko nazwa folwarku, potem, jak sądzę, przenosi się do Petkowo, nad Aagdem…
– Tak, zaraz ją znajdziemy! – wykrzykuje profesor i w jednej chwili uwalnia się od oparów melancholii, rozjaśnia się niczym światło lampy. – Chodzi bez wątpienia o Wychylając się nad brzegiem urwiska, jedyną powieść pozostawioną przez jednego z najbardziej obiecujących poetów kimeryjskich z początku wieku, Ukko Ahtiego… Oto i ona! – i rzuca się niczym ryba, co płynie w górę rzeki, jednym skokiem dopada do upatrzonego miejsca na półce, chwyta szczupły tom w zielonej oprawie, otrzepuje go z kurzu. – Tej książki nigdy nie przełożono na żaden inny język. Trudności są tak duże, że każdego to zniechęca. Niech pan posłucha: „Dochodzę do przekonania…” A raczej „Umacniam w sobie przekonanie, że warto przekazać… „ Proszę zauważyć, że oba czasowniki użyte są w formie niedokonanej…
Jedno pojmujesz od razu, ta książka nie ma nic wspólnego z tą, którą zacząłeś czytać. Tylko niektóre imiona brzmią tak samo, szczegół zapewne bardzo dziwny, lecz nie zastanawiasz się nad tym, bo żmudnej improwizowane tłumaczenie Uzzi-Tuzziego nabiera pomału kształtu fabuły, mozolnie odcyfrowane słowne szarady układają się w płynną narrację.