Daremnie naciągałem otwór plastykowego worka, sięgał zaledwie do szyi Jojo, jego głowa zaś wystawała na zewnątrz. Można było zastosować inny sposób i wtłoczyć go do środka głową naprzód, ale to też nie rozwiązywało problemu, bo na zewnątrz zostawały wtedy nogi. Należało zgiąć mu kolana, ponieważ jednak usiłowałem pomóc sobie kopniakami, jego zesztywniałe nogi stawiały opór, a kiedy wreszcie mi się udało, nogi ugięły się wraz z workiem, co stało się jeszcze trudniejsze do przeniesienia, głowa zaś wystawała bardziej niż poprzednio.
– Kiedy wreszcie naprawdę uda mi się od ciebie uwolnić, Jojo? – przemawiałem do niego, a za każdym razem, kiedy go odwracałem, widziałem przed sobą tę tępą twarz, uwodzicielskie wąsiki, włosy posmarowane brylantyną, węzeł krawata, który wystawał z worka niczym z wycięcia puloweru, mam na myśli pulower z tych lat, kiedy on zaczął się modnie ubierać. Być może do mody z tamtych lat Jojo dorósł zbyt późno, wówczas gdy przestała ona obowiązywać gdziekolwiek, lecz on, w młodości zazdrosny o facetów tak właśnie ubranych i uczesanych, od brylantyny po czarne lakierki z aksamitnymi noskami, wygląd ten utożsamił z powodzeniem, i kiedy wreszcie mu się powiodło, był zbyt pochłonięty swoim sukcesem, aby rozejrzeć się dokoła i spostrzec, że obecnie ci, do których chciał się upodobnić, wyglądają już zupełnie inaczej.
Brylantyną trzymała się dobrze, i nawet gdy uciskałem czaszkę Jojo, aby wepchnąć go do worka, włosy nadal przylegały do kulistego sklepienia, rozdzielając się tylko na sklejone pasemka, które odstawały wzdłuż linii łuku. Węzeł krawata przesunął się trochę, odruchowym gestem poprawiłem go, tak jakby trup z przekrzywionym krawatem miał się bardziej rzucać w oczy niż trup porządnie ubrany.
– Potrzebny jest drugi worek na głowę – powiedziała Bernadette i jeszcze raz musiałem przyznać, że ta dziewczyna wykazuje żywszą inteligencję, niż można by się tego spodziewać po jej pozycji społecznej.
Kłopot w tym, że nie mogliśmy znaleźć innego plastykowego worka dużego formatu. Był wprawdzie jeszcze jeden, od kuchennego kubła na śmieci, taki pomarańczowy woreczek, który świetnie mógłby posłużyć do schowania głowy, ale nie sposób byłoby ukryć, że chodzi o ludzkie ciało owinięte w duży worek, z głową owiniętą w worek mniejszy.
Ale niezależnie od wszystkiego, nie mogliśmy dłużej pozostawać w tej piwnicy, musieliśmy pozbyć się Jojo jeszcze przed świtem, już od dwóch godzin woziliśmy go jak żywego, w charakterze trzeciego pasażera w moim kabriolecie, i rzuciliśmy się w oczy zbyt wielu osobom. Choćby tym dwóm policjantom na rowerze, którzy podjechali bezgłośnie, stanęli i przypatrywali się nam właśnie w chwili, gdy zamierzaliśmy wrzucić go do rzeki (most Bercy jeszcze przed minutą wydawał nam się pusty), Bernadette i ja natychmiast zaczynamy klepać go w plecy, Jojo leży na balustradzie ze zwieszonymi ramionami i głową, a ja krzyczę: – Wyrzygaj choćby i duszę, mon dieux, od razu rozjaśni ci się w głowie – i podtrzymując go, oboje zarzucamy sobie jego ręce na plecy i holujemy go do samochodu. W tej chwili gazy, które zbierają się zwykle w jelitach nieboszczyków, hałaśliwie wydobyły się na zewnątrz, dwaj gliniarze zaczęli się śmiać. Pomyślałem, że Jojo po śmierci ma zupełnie inny charakter niż za życia, gdzie podziały się jego dobre maniery ani też nie okazałby się tak wspaniałomyślny, aby przyjść z pomocą dwojgu przyjaciołom, którym grozi gilotyna za to, że go zamordowali.
Zaczęliśmy wówczas szukać plastykowego worka i kanistra z benzyną i teraz pozostało nam tylko znalezienie odpowiedniego miejsca. Wydaje się to nieprawdopodobne, ale w takiej metropolii jak Paryż można stracić całe godziny na szukanie dogodnego miejsca do spalenia zwłok. – A czyż w Fontainebleau nie ma lasu? – mówię, włączając silnik, do Bernadette, która właśnie usiadła ponownie koło mnie – pokazuj mi drogę, znasz ją przecież. – Myślałem przy tym, że kiedy słońce pokryje niebo warstwą szarości, być może wrócimy do miasta w kolumnie ciężarówek z warzywami, a po Jojo pozostaną wówczas tylko zwęglone resztki, cuchnące na polanie pośród grabów, a wraz z nimi zostanie pogrzebana moja przeszłość; gdybyż, mówię, tym razem udało mi się przekonać, że wszystkie moje poprzednie wcielenia zostały spalone i zapomniane, tak jakby nigdy nie istniały. Ile już razy, kiedy spostrzegałem, że przeszłość zaczyna mi ciążyć, a zbyt wiele osób uważa, iż ma u mnie otwarty kredyt, materialny i moralny, jak na przykład sądzili rodzice dziewcząt z „Nefrytowych Ogrodów” w Makau – mówię o nich, bo nie ma nic gorszego od chińskich krewnych, których nie można się pozbyć, a przecież ja, najmując dziewczęta, stawiałem sprawę jasno, im i ich rodzicom, i płaciłem gotówką, byle tylko zniknęli mi wreszcie z oczu, te matki i ci ojcowie, wychudzeni, w białych pończochach, każde z bambusowym koszykiem zalatującym rybami, z tym ich wyrazem zagubienia na twarzy, jakby pochodzili z głębokiej wioski, a przecież oni wszyscy mieszkali w dzielnicy portowej – krótko mówiąc, ileż to razy, kiedy przeszłość zbyt mi ciążyła, pokładałem nadzieję w jednym szybkim cięciu: wystarczało zmienić zawód, żonę, miasto, kontynent (zmieniałem kontynenty jeden po drugim, zakreślając pełne koło), a także zwyczaje, przyjaciół, interesy, klientelę. To był błąd, spostrzegłem to zbyt późno.
Bo w ten sposób gromadziłem na własnych barkach kolejne przeszłości, pomnażałem je, i skoro jedno życie wydawało mi się zbyt zagęszczone, rozgałęzione i pogmatwane, abym zdołał udźwignąć jego ciężar, to co dopiero mówić o tylu rozmaitych żywotach, z których każdy ma swoją przeszłość, a wszystkie one nakładają się na siebie. Próżno mawiałem za każdym razem: co za ulga, nastawię licznik na zero, wytrę do czysta tablicę, bo już nazajutrz po przybyciu do nowego kraju zero zmieniało się w wielocyfrową liczbę, tak że wkrótce nie starczało nawet rolki, tablica wypełniała się po brzegi, pojawiały się nowe postaci, miejsca, sympatie, antypatie, fałszywe kroki. Tak jak tamtej nocy, kiedy szukaliśmy odpowiedniego miejsca, aby spalić Jojo, reflektory oświetlały właśnie pnie i głazy, i wtedy Bernadette pokazała licznik: – Słuchaj, tylko mi nie mów, że jesteśmy bez benzyny. – To prawda. Z głową przepełnioną tym wszystkim, zapomniałem napełnić bak i teraz groziło nam, że utkniemy z dala od zamieszkanych terenów, z niesprawnym samochodem, w porze, kiedy stacje benzynowe są nieczynne. Na szczęście, nie wydaliśmy jeszcze Jojo na pastwę płomieni: pomyśl tylko, ugrzęźlibyśmy w niewielkiej odległości od stosu, i nawet nie można by uciec pieszo, porzucając tam tak charakterystyczny samochód. Jednym słowem, nie pozostawało nam nic innego, jak wlać do baku kanister benzyny przeznaczonej do nasączenia niebieskiego garnituru Jojo i jego jedwabnej koszuli z inicjałami, wracać niezwłocznie do miasta i szukać innego rozwiązania, aby się pozbyć trupa.
Daremnie mawiałem, że zawsze udaje mi się wydobyć z każdej zawikłanej sytuacji, nieważne, korzystnej dla mnie czy kłopotliwej. Przeszłość jest jak tasiemiec, coraz dłuższy, zwinięty w moich trzewiach, i nigdy nie traci ani jednego pierścienia, choćbym opróżniał bebechy do więziennych kubłów lub do szpitalnych nocników, w wychodkach typu angielskiego czy tureckiego, w obozowych rowach albo zwyczajnie w krzakach, rozejrzawszy się przedtem, czy nie wyskoczy skądś wąż, tak jak to się stało w Wenezueli. Przeszłości nie możesz zmienić, tak jak nie możesz sobie zmienić nazwiska, miałem już tyle paszportów wystawianych na nazwiska, których nawet nie pamiętam, a jednak zawsze nazywano mnie Ruedim Szwajcarem; gdziekolwiek poszedłem i jakkolwiek się przedstawiałem, zawsze znalazł się ktoś, kto wiedział, kim jestem i co robię, chociaż mój wygląd zmienił się bardzo z upływem lat, zwłaszcza od czasu kiedy czaszka mi wyłysiała i pożółkła niczym grejpfrut, a doszło do tego po wybuchu epidemii tyfusu na pokładzie „Stjirny”, wówczas z uwagi na przewożony towar nie mogliśmy zbliżyć się do brzegu ani nawet poprosić o pomoc drogą radiową.
Wniosek, do którego prowadzą wszystkie przeżyte perypetie, jest zatem taki, że życie jest tylko jedno, jednorodne i zwarte niczym sfilcowany koc, w którym nie sposób już wyodrębnić pojedynczych włókien. Tak że jeśli przypadkiem zdarza mi się zwrócić uwagę na byle jaki szczegół byle jakiego dnia, choćby na wizytę Cejlończyka, który chce mi sprzedać lęg nowo narodzonych krokodyli w wanience z cynkowej blachy, mogę być pewien, że nawet to drobne, nic nie znaczące zdarzenie zawiera w sobie wszystko to, co dotychczas przeżyłem, całą moją przeszłość, różne przeszłe wcielenia, które daremnie starałem się porzucić, zawiera żywoty, które w końcu sumują się w jedno globalne życie, co toczy się dalej nawet w tym miejscu, a ja postanowiłem się już stąd nie ruszać, z tego domku z wewnętrznym ogrodem, na paryskiej hanlieu, gdzie założyłem hodowlę tropikalnych ryb, a ten spokojny handel zmusza mnie do tak ustabilizowanego trybu życia, jakiego jeszcze nigdy nie prowadziłem, bo ryb nie można zaniedbać, choćby na jeden dzień, jeśli zaś chodzi o kobiety, to w moim wieku mam prawo nie wdawać się w nowe kłopoty.
Bernadette to zupełnie inna historia: z nią, mogę powiedzieć, udało mi się doprowadzić rzeczy do końca, bez jednego błędu. Zaledwie dowiedziałem się, że Jojo powrócił do Paryża i jest na moim tropie, nie zwlekając sam ruszyłem jego śladem, i tak odkryłem Bernadette, zdołałem przeciągnąć ją na swoją stronę i razem uknuliśmy ten spisek, a on niczego nie podejrzewał. We właściwym momencie odsunąłem zasłonę i pierwszą rzeczą, jaką ujrzałem – po latach, kiedy straciliśmy się z oczu – był jego duży owłosiony tyłek, poruszający się w rytmie tłoka, ściśnięty jej białymi kolanami, potem dostrzegłem starannie uczesaną potylicę na poduszce, tuż przy jej nieco pobladłej twarzy, którą ona odchyliła pod kątem prostym, abym mógł swobodnie uderzyć. Wszystko poszło szybko i gładko, on nie zdążył się odwrócić, nie rozpoznał mnie ani nie dowiedział się, kto zepsuł mu zabawę, a może nawet nie zdążył spostrzec, że przekracza granicę pomiędzy piekłem żywych a piekłem zmarłych.
Lepiej się stało, że spojrzałem mu w twarz dopiero wówczas, kiedy już nie żył. – Gra skończona, stary draniu – powiedziałem niespodziewanie głosem niemal serdecznym, podczas gdy Bernadette ubierała go starannie, nie zapominając o czarnych lakierkach z aksamitnymi noskami, bo mieliśmy go wyprowadzić, udając, że jest tak pijany, iż nie trzyma się na nogach. I wtedy pomyślałem o naszym pierwszym spotkaniu sprzed wielu lat, w Chicago, na zapleczu sklepu starej Mikoniko's, przepełnionym popiersiami Sokratesa, kiedy zrozumiałem, że dochód z odszkodowania po umyślnym podpaleniu ulokowałem w jego zardzewiałych slot-machines i że oboje, on i ta stara paralityczka i nimfomanka, mają mnie teraz w garści. Dzień przedtem, spoglądając z wydm na zamarznięte jezioro, po raz pierwszy od lat poczułem smak wolności, a już po dwudziestu czterech godzinach przestrzeń wokół mnie ponownie się zamknęła i wszystko rozstrzygnęło się wśród cuchnących domów pomiędzy dzielnicą grecką i polską. W życiu zaznałem dziesiątków podobnych zwrotów, w tym czy w innym sensie, ale właśnie od tamtej pory starałem się wziąć na nim odwet i od tamtej pory bilans moich porażek się powiększa. Także i teraz, kiedy trupia woń przebija przez zapach jego taniej wody kolońskiej, zrozumiałem, że nasza rozgrywka nie dobiegła jeszcze końca, że Jojo po śmierci może mnie jeszcze zniszczyć, tak jak wielokrotnie niszczył mnie za życia.
Prowadzę zbyt wiele wątków jednocześnie, bo chcę, aby opowieść stwarzała wrażenie nasycenia innymi wątkami, które mógłbym rozwinąć, i być może rozwinę je, czy też, kto wie, rozwinąłem je już przy innej okazji, chcę, aby stwarzała wrażenie przestrzeni wypełnionej zdarzeniami, być może tożsamej z czasem mojego życia, w którym można poruszać się we wszystkich kierunkach, niczym w przestrzeni, natrafiając wciąż na zdarzenia, których przytoczenie wymagałoby najpierw przytoczenia innych zdarzeń, tak aby opowieść, rozpoczynana od dowolnej chwili i od dowolnego miejsca, nie utraciła nic z bogactwa zawartego materiału. Co więcej, kiedy spoglądam z pewnej perspektywy na wszystko, co zostawiam poza głównym nurtem narracji, dostrzegam niemal las, który rozrasta się i nie przepuszcza nawet światła, taki jest gęsty, jednym słowem, dostrzegam materiał znacznie obfitszy niż ten, który tym razem wysunąłem na plan pierwszy, dlatego też nie jest wykluczone, że ten, kto podąża za moją opowieścią, czuje się trochę oszukany, widząc, jak główny nurt rzeki rozgałęzia się na wiele wąskich strumyków, do niego zaś docierają jedynie nikłe echo i słabe odbicie głównych wydarzeń; lecz nie jest też wykluczone, że taki właśnie cel stawiałem sobie zabierając się do opowiadania, bo staram się zastosować pewien zabieg właściwy sztuce narracji: przestrzegam zasady umiaru, polegającej na tym, aby nie wyczerpać wszystkiego, co mam do powiedzenia.
Co, jeśli się dobrze zastanowić, jest oznaką prawdziwie nieprzebranego, trwałego bogactwa, w tym sensie, że gdybym, załóżmy, miał do opowiedzenia tylko jedną historię, zabrałbym się do niej bez poczucia umiaru i w końcu zmarnowałbym ją, zbyt gorliwie starając się wydobyć jej znaczenie, natomiast kiedy mam w zanadrzu praktycznie niewyczerpany zasób materiału, potrafię rozporządzać nim z dystansu i bez pośpiechu, pozwalam nawet przebijać nucie znużenia, a także pozwalam sobie na luksus rozwodzenia się w drugorzędnych epizodach i nieważnych szczegółach.
Za każdym skrzypnięciem furtki – przebywam w szopie z wannami, w głębi ogrodu – zadaję sobie pytanie, do jakiej przeszłości należy osoba, która dotarła aż tutaj; może ta przeszłość należy tylko do dnia wczorajszego i do tego przedmieścia, może to tylko śmieciarz, ten niski Arab, który już w październiku rozpoczyna obchód domów z noworocznymi życzeniami, bo mówi, że grudniowe napiwki koledzy zatrzymują dla siebie, a on nie dostaje z tego ani grosza; ale równie dobrze może to być któraś z przeszłości bardziej odległych, co ścigają starego Ruedi i szturmują furtkę w Impasse: przemytnicy z Vallese, najemni mordercy z Katangi, krupierzy z kasyna w Varadero z czasów Fulgencia Batisty.
Bernadette nie ma nic wspólnego z żadnym z moich poprzednich wcieleń, nic nie wiedziała o moich starych porachunkach z Jojo, przez co musiałem pozbyć się go w ten sposób, może nawet myślała, że zrobiłem to dla niej, bo opowiedziała mi o życiu, do którego on ją zmuszał. No i, oczywiście, dla pieniędzy, zupełnie sporych chociaż nie mogłem jeszcze powiedzieć, że czuję je w kieszeni. Trzymała nas razem wspólnota interesów, Bernadette jest dziewczyną, która w lot pojmuje sytuację albo wybrniemy razem z tych tarapatów, albo żadne z nas nie wyjdzie z tego cało. Ale Bernadette z pewnością miała swój plan, dziewczyna jej pokroju, która chce sobie dać radę w życiu, musi liczyć na kogoś, kto zna swoje obowiązki; skoro prosiła mnie, bym uwolnił ją od Jojo chciała zapewne, żebym zajął teraz jego miejsce. Podobnych historii doświadczyłem w przeszłości aż nazbyt wiele i żadna nie skończyła się dobrze, dlatego też wycofałem się z interesu i nie zamierzam do tego powracać.
I tak, kiedy mieliśmy rozpocząć naszą nocną wędrówkę – on zapięty na ostatni guzik i posadzony na tylnym siedzeniu kabrioletu, ona z przodu u mojego boku, z ręką wyciągniętą do tyłu, aby utrzymać go w tej samej pozycji – kiedy miałem już ruszać, ona przerzuca oto lewą nogę nad dźwignią zmiany biegów i kładzie ją okrakiem na mojej prawej nodze. – Bernadette! – krzyczę – co robisz? Czy myślisz, że to właściwy moment? – A ona tłumaczy mi, że kiedy wpadłem do pokoju, przerwałem jej w chwili, w której nie należało jej przerywać i, nieważne, z jednym czy z drugim, ona musi, powrócić do tego samego punktu i doprowadzić rzecz do końca. Póki co, jedną ręką podtrzymuje trupa, a drugą rozpina mnie. wszyscy troje siedzimy ściśnięci w tym małym samochodzie na publicznym parkingu przy Faubourg Saint-Antoine. Wywijając nogami w harmonijnej – muszę przyznać – plątaninie, dosiada mnie na jeźdźca i niemal przygniata piersią, spadając na mnie jak lawina. Jojo tymczasem zwala się na nas, lecz ona pilnowała, żeby go odpychać, z twarzą tuż przy twarzy trupa, który patrzył na nią białkami wywróconych oczu. Jeśli o mnie chodzi, to wzięty przez zaskoczenie, moje reakcje fizyczne pracowały na własny rachunek, poddając się posłusznie jej woli, a nie mojemu przerażeniu, ja nie musiałem się nawet ruszać, bo ona sama o to zadbała; to więc wtedy zrozumiałem, że to, co robimy, jest ceremonią, do której ona przywiązuje szczególną wagę, tam, pod okiem zmarłego, i poczułem, jak zaciska się miękki kurczowy uchwyt i nie mogłem mu się wymknąć. „Mylisz się, mała – miałem ochotę jej powiedzieć – ten trup jest trupem z powodu innej historii, nie twojej, z powodu historii, która nie została jeszcze zamknięta.” Miałem ochotę jej powiedzieć, że pomiędzy mną a Jojo była inna kobieta, w tamtej nie zamkniętej jeszcze historii, a ja stale przeskakuję od jednej historii do drugiej właśnie dlatego, że wciąż krążę wokół tamtej historii, i uciekam, jak w pierwszym dniu, kiedy dowiedziałem się, że ta kobieta i Jojo dogadali się, żeby mnie zniszczyć. Opowiem tę historię prędzej czy później, ale opowiem ją w kontekście innych historii, nie przydając jej większego znaczenia niż pozostałym, nie wkładając w nią żadnej szczególnej namiętności, która byłaby czymś więcej niż przyjemnością opowiadania i wspominania, bo wspominanie zła może także stać się przyjemnością, wówczas kiedy zło kojarzy się, nie powiem, że z dobrem, ale z tym, co jest ożywione, zmienne, niespokojne, krótko mówiąc, z tym, co mogę nazwać nawet dobrem, a co jest przyjemnością spoglądania na rzeczy z dystansu i opowiadania o nich tak, jak opowiada się o rzeczach minionych.
– Ta historia też będzie niezła do opowiadania, kiedy będziemy to już mieli poza sobą – mówiłem Bernadette jadąc windą z Jojo w plastykowym worku. Zamierzaliśmy zrzucić go z tarasu ostatniego piętra na ciasne podwórko, a ktokolwiek znajdzie go tam następnego dnia, pomyśli o samobójstwie lub o potknięciu się w czasie napadu rabunkowego. A jeśli ktoś wejdzie do windy na jednym z pośrednich pięter i zobaczy nas z tym workiem? Wtedy powiem, że wciągnięto windę, kiedy zwoziłem na dół śmieci. Istotnie, niewiele brakowało do świtu.
– Umiesz przewidzieć wszystkie możliwe sytuacje – mówi Bernadette. A jak inaczej dałbym sobie radę, mam ochotę jej powiedzieć, kiedy całymi latami musiałem mieć się na baczności przed bandą Jojo, który ma swoich ludzi we wszystkich dużych ośrodkach przemytu? Ale wtedy musiałbym jej wyjaśnić wszystkie pozakulisowe sprawy moich powiązań z Jojo i z tą drugą kobietą, oboje nigdy nie przestali żądać, abym odzyskał dla nich towar, który, jak twierdzą, stracili z mojej winy, oboje ponownie chcieli założyć mi na szyję łańcuch szantażu, przez co jeszcze dzisiaj muszę spędzać noc na szukaniu schronienia dla starego kumpla w plastykowym worku.
Kiedy pojawił się Cejlończyk, też myślałem, że coś się za tym kryje. – Nie biorę krokodyli, jeune homme – powiedziałem. – Idź do ogrodu zoologicznego, ja zamawiam inny towar, zaopatruję sklepy w śródmieściu i domowe akwaria, sprzedaję egzotyczne ryby, co najwyżej żółwie. Od czasu do czasu ktoś pyta o iguany, ale ja ich nie mam, są zbyt delikatne.
Chłopak, miał może osiemnaście lat, wciąż jeszcze tam stał, a jego brwi i wąsy wyglądały jak czarny puch na skórze pomarańczy.
– Kto cię do mnie przysłał? Bardzo mnie to ciekawi – zapytałem, bo kiedy w grę wchodzi Południowo-Wschodnia Azja, zawsze staję się podejrzliwy i mam swoje powody do zachowania ostrożności.
– Mademoiselle Sybille – mówi.
– A co wspólnego ma moja córka z krokodylami? – wykrzykuję, bo od pewnego czasu ona wprawdzie żyje na własny rachunek, ale za każdym razem, kiedy o niej słyszę, odczuwam niepokój. Nie wiem dlaczego, myśl o dzieciach zawsze wywoływała we mnie coś w rodzaju wyrzutów sumienia.
I tym sposobem dowiaduję się, że w jakiejś boite przy Place Clichy Sybille odstawia numer z kajmanami. Z miejsca rzecz robi na mnie tak paskudne wrażenie, że nie pytam o szczegóły. Wiedziałem, że ona pracuje w nocnych lokalach, ale publiczne występy z krokodylem wydają mi się ostatnią rzeczą, jakiej ojciec może sobie życzyć dla jedynej córki, przynajmniej taki ojciec jak ja, który otrzymał protestanckie wychowanie.
– A jak się nazywa ten miły lokal? – pytam zupełnie zsiniały. – Naprawdę chciałbym na to rzucić okiem.
Wyciąga do mnie kartonik z reklamówką, a ja natychmiast czuję, że oblewa mnie zimny pot, bo ta nazwa, „Nowa Tytania”, brzmi znajomo, zbyt znajomo, nawet jeśli te wspomnienia sięgają innej części globu.
– A kto nim zarządza? – pytam. – Tak, kto jest dyrektorem, właścicielem?
– Aha, chodzi panu o Madame Tatarescu… – i podnosi z ziemi kadź z cynkowej blachy, żeby zabrać swoją hodowlę.
Wpatrywałem się w tę plątaninę zielonych łusek, łap, ogonów, rozwartych paszcz i czułem się tak, jakby mnie zdzielono kijem po głowie, w uszach rozbrzmiewał mi tylko głuchy szum, huk, odgłos trąb z tamtego świata, zaledwie usłyszałem imię tej kobiety, spod której niszczycielskiego wpływu zdołałem wyrwać Sybillę, zacierając ślady poprzez dwa oceany, budując dla siebie i dla dziewczyny życie spokojne i ciche. Wszystko daremnie: Vlada dopadła swoją córkę i dzięki Sybille miała mnie teraz w ręku, z tą tylko jej właściwą zdolnością rozbudzania we mnie straszliwej odrazy i najbardziej mrocznej namiętności. I oto teraz przesyła mi wiadomość, po której mogę ją rozpoznać; to kłębowisko gadów ma mi przypomnieć, że zło jest dla niej jedynym liczącym się żywiołem, że świat jest studnią z krokodylami, której nie zdołam się wymknąć.
W ten sam sposób patrzyłem, wychylony z tarasu, w głąb tego plugawego podwórka. Niebo już się rozjaśniało, lecz tam w dole panował jeszcze gęsty mrok i ledwie mogłem rozróżnić tę bezkształtną plamę, w którą zmienił się Jojo po tym, jak runął w przepaść, z połami marynarki rozwiniętymi niby skrzydła, i roztrzaskał sobie kości z hukiem podobnym do huku z broni palnej.
Plastykowa torba została mi w ręku. Mogliśmy ją tam porzucić, lecz Bernadette bała się, że po znalezieniu jej mogliby odtworzyć fakty, toteż lepiej będzie zabrać ją ze sobą, aby zatrzeć ślady.
Na parterze przed windą stało trzech mężczyzn z rękami w kieszeniach.
– Cześć, Bernadette. Na co ona: – Cześć.
Nie podobało mi się to, że ich zna, tym bardziej że ich sposób ubierania się, chociaż znacznie modniejszy od stylu Jojo, wydał mi się dziwnie znajomy.
– Co tam masz w tym worku? Pokaż no – mówi najwyższy z nich.
– Zobacz, jest pusty – odpowiadam, zupełnie spokojnie. Wkłada rękę do środka. – A co to takiego? – Wyciąga z worka czarny lakierowany but z aksamitnym noskiem.