Wychylając się nad brzegiem urwiska

Nabieram przekonania, że świat chce mi coś powiedzieć, przekazać mi jakieś informacje, upomnienia, sygnały. Spostrzegłem to dopiero wówczas, kiedy znalazłem się w Petkwo. Każdego ranka wychodzę z pensjonatu „Kudgiwa” na mój codzienny spacer do portu. Przechodzę przed obserwatorium meteorologicznym i rozmyślam o końcu świata, który nadchodzi, czy raczej uobecnia się już od dłuższego czasu. Gdybym mógł wyznaczyć dokładne miejsce końca świata, byłoby nim obserwatorium meteorologiczne w Petkwo: blaszany dach, oparty na czterech nieco chwiejnych słupach, osłania ustawione rzędem na półce samopiszące barometry, hygrometry, termografy wraz z rolkami papieru milimetrowego, które obracają się z powolnym tykaniem mechanizmu pod drgającą stalówką. Metalowa chorągiewka wiatromierza na szczycie wysokiej anteny oraz pękaty lejek pluwiografu dopełniają kruchego wyposażenia obserwatorium, które, odosobnione na krawędzi skarpy miejskiego ogrodu, pod szaroperłowym niebem, monotonnym i nieruchomym, wygląda jak pułapka zastawiona na cyklony, jak żer rzucony na przynętę powietrznym trąbom znad dalekich tropikalnych oceanów, jak wrak wystawiony na wściekłe porywy huraganu.

Są dni, kiedy każda widziana rzecz wydaje mi się brzemienna w znaczenia, w przesłania, które trudno przekazać mi innym, określić, przełożyć na słowa, chociaż właśnie dlatego sprawiają one wrażenie ostatecznych. Te informacje lub przestrogi dotyczą mnie, a zarazem świata; mnie dotyczą nie w sferze zewnętrznych wydarzeń, lecz tego, co dzieje się wewnątrz, w głębi mojego istnienia, i nie dotyczą one poszczególnych przypadków świata, lecz ogólności w sposobie jego istnienia. Pojmujecie zatem, że trudno mi o tym mówić inaczej niż za pośrednictwem pewnych sygnałów.


Poniedziałek. Dzisiaj ujrzałem rękę wysuwającą się z więziennego okna od strony morza. Szedłem portowym nabrzeżem, jak to mam w zwyczaju, docierając aż na tyły starej fortecy. Forteca trwa w zamknięciu swych ukośnych murów, okna, chronione przez podwójne czy nawet potrójne kraty, sprawiają wrażenie ślepych. Choć wiedziałem, że w środku siedzą zamknięci więźniowie, spoglądałem zawsze na twierdzę jak na element natury nieożywionej, należący do królestwa minerałów. Pojawienie się zatem ręki zdumiało mnie tak, jakby wyłoniła się ona ze skały. Ręka trwała w nienaturalnej pozycji; przypuszczam, że okna wmurowano wysoko w celi, więzień musiał więc dokonać wyczynu akrobaty, a raczej wyczynu człowieka-węża, wsuwając ramię pomiędzy kraty tak, by jego ręka mogła wystrzelić w górę w wolnym powietrzu. Znak nie był skierowany do mnie ani do kogokolwiek innego, a przynajmniej tak mi się wydawało, w pierwszej chwili wcale nie pomyślałem o więźniach, bo ręka wydała mi się biała i delikatna niczym nie różniła się od moich rąk, nie było w niej śladu szorstkości, jakiej spodziewać się można po rękach człowieka uwięzionego. Odebrałem to jako znak pochodzący od kamienia: kamień chciał mi przekazać, że oboje jesteśmy ukształtowani z tej samej materii, a zatem co z tego, co tworzy moją osobę, pozostanie, nie zaginie wraz z nastaniem końca świata, umożliwi wytworzenie się pewnej więzi na pustyni pozbawionej istnienia, pozbawionej mojego istnienia i moich wspomnień. Mówię tu o moich pierwszych wrażeniach, bo tylko one się liczą.

Dzisiaj doszedłem do tarasu widokowego, skąd można dojrzeć skrawek plaży tam w dole, pustej plaży na tle szarego morza. Wiklinowe fotele w kształcie kosza, o wysokich wygiętych oparciach dla osłony przed wiatrem, ustawione półkolem, zdawały się obnażać świat, W którym rodzaj ludzki uległ rozproszeniu, a rzeczy, które przetrwały, potwierdzają tylko jego nieobecność, poznałem zawrotu głowy, tak jakbym niespodziewanie przeniknął z jednego świata do drugiego, jakbym w każdym z nich pojawił się tuż po nastaniu końca świata.

Pół godziny później wracałem przez taras widokowy. Z jednego z wiklinowych foteli, odwróconych tyłem, powiewała liliowa wstążka. Stromą ścieżką zszedłem ze skalnego cypla na taras, skąd rzeczy obserwować można pod innym kątem widzenia. Zgodnie z moim oczekiwaniem, w koszu, całkowicie pod osłoną wikliny, siedziała panna Zwida, w białym słomkowym kapeluszu, z otwartym szkicownikiem na kolanach: rysowała z natury muszlę. Jej widok mnie nie ucieszył, nieprzychylne znaki dzisiejszego ranka odradzały mi nawiązanie rozmowy. Już od dwudziestu dni spotykam ją samą podczas moich spacerów po skałach i po wydmach i niczego tak nie pragnę, jak do niej przemówić, z takim właśnie zamiarem wychodzę każdego ranka z pensjonatu, lecz każdego ranka coś mnie od tego odwodzi.

Panna Zwida zatrzymała się w hotelu „Pod Ukwiałem”. Poszedłem zapytać portiera o jej nazwisko, może się o tym dowiedziała, w tym sezonie w Petkwo letników jest niewielu, ponadto młode osoby policzyć można na palcach jednej ręki. Spotykając mnie tak często, ona być może spodziewa się, że któregoś dnia ją pozdrowię. Powodów, które stoją na przeszkodzie naszemu spotkaniu, jest kilka. Po pierwsze panna Zwida zbiera i rysuje muszle. Miałem kiedyś piękną kolekcję muszli, wiele lat temu, w okresie dorastania, lecz potem zaniedbałem ją i zapomniałem wszystko: zasady klasyfikacji, podział morfologiczny, strefy występowania. Rozmowa z panną Zwidą nieuchronnie sprowokowałaby mnie do mówienia o muszlach, a ja nie potrafię wybrać właściwej postawy: czy mam udawać całkowity brak rozeznania, czy też mam się odwołać do dawnej wiedzy, obecnie zarzuconej. Myśl o muszlach zmusza mnie do ponownego rozpatrzenia mojego stosunku do życia, do rozpatrzenia mojej przeszłości, na którą złożyły się rzeczy nie doprowadzone do końca i częściowo wymazane z pamięci. Stąd bierze się to poczucie skrępowania, które zawsze skłania mnie do ucieczki.

Do tego należy jeszcze dorzucić fakt, że pilność, z jaką ta dziewczyna oddaje się rysowaniu muszli, wskazuje na dążenie do doskonałości jako do formy, którą świat może, a zatem powinien osiągnąć. Ja, przeciwnie, od dłuższego czasu jestem przekonany, że doskonałość objawia się tylko mimochodem i przypadkiem, nie zasługuje zatem na jakiekolwiek zainteresowanie, gdyż prawdziwa natura rzeczy ujawnia się tylko w rozkładzie. Nawiązując rozmowę z panną Zwidą musiałbym wyrazić uznanie dla jej rysunków – rysunków na najwyższym zresztą poziomie, sądząc z tego, co mogłem dojrzeć – a zatem przynajmniej w pierwszej chwili musiałbym udawać, że przystaję na estetyczno-moralne wzorce przeze mnie odrzucone, albo też od razu byłbym zmuszony wyrazić mój sposób odczuwania, ryzykując, że ją tym urażę.

Trzecia przeszkodą jest mój stan zdrowia, bo jakkolwiek uległ on znacznej poprawie dzięki przepisanej mi przez lekarzy nadmorskiej kuracji, ogranicza jednak moje szanse wychodzenia i spotykania innych ludzi. Miewam jeszcze nawroty choroby, a ponadto cierpię na dokuczliwą egzemę, co niweczy wszelkie moje plany podjęcia życia towarzyskiego.

Od czasu do czasu zamieniam słowo z meteorologiem panem Kaudererem, kiedy spotykam go przy obserwatorium. Pan Kauderer przychodzi tu zawsze w południe, aby przenieść pomiary. To człowiek wysoki, chudy o ciemnej twarzy, z wyglądu przypomina trochę Indianina. Pojawia się na rowerze, ze wzrokiem nieruchomym, utkwionym przed siebie, tak jakby utrzymanie równowagi na siodełku wymagało od niego całkowitego skupienia. Opiera rower o wiatę, rozpina zawieszoną na ramie torbę, wyjmuje z niej zeszyt i spisuje odmierzane pomiary jedne ołówkiem, inne dużym wiecznym piórem, ani na chwilę nie osłabiając przy tym natężenia uwagi. Pod długim płaszczem nosi pumpy, wszystkie części ubrania są szare bądź w czarno-białą pepitkę, nawet czapka daszkiem. Dopiero po zakończeniu tych czynności postrzega, że go obserwuję, i pozdrawia mnie uprzejmie. Zdałem sobie sprawę, że obecność pana Kauderera jest dla mnie ważna. Sam fakt, że ktoś wykazuje jeszcze tyle sumiennego i metodycznego skupienia – chociaż dobrze wiem. że wszystko jest daremne – działa na mnie uspokajająco, być może stwarza pewną przeciwwagę dla mojego nieokreślonego sposobu życia, który pomimo wniosków, do jakich doszedłem, napawa mnie poczuciem winy. Dlatego też przystaję, chcę przyjrzeć się meteorologowi, a nawet z nim porozmawiać, chociaż to nie sam temat rozmowy mnie interesuje. Pan Kauderer rozprawia oczywiście o pogodzie, posługuje się szczegółową, specjalistyczną terminologią, mówi o wpływie skoków ciśnienia na zdrowie, a także o niepewnych czasach, w jakich żyjemy, przytacza przykłady z miejscowego życia lub z kroniki gazetowej. W takich chwilach ujawnia charakter mniej zamknięty, niż można by sądzić na pierwszy rzut oka, a nawet wykazuje skłonność do podniecenia i gadatliwości, zwłaszcza wówczas, kiedy gani sposób postępowania i myślenia właściwy większości ludzi, gdyż jest to człowiek o usposobieniu malkontenta.

Dzisiaj pan Kauderer powiedział, że mając w planie kilkudniową nieobecność, powinien znaleźć kogoś, kto by go zastąpił w przenoszeniu pomiarów, lecz nie zna nikogo, komu mógłby zaufać. Tak rozprawiając zapytał, czy nie interesuje mnie odczytywanie pomiarów przyrządów meteorologicznych, bo może mnie tego nauczyć. Nie odpowiedziałem tak ani nie, a przynajmniej nie zamierzałem udzielić mu jednoznacznej odpowiedzi, ale oto znalazłem się u jego boku na rusztowaniu, on zaś wyjaśniał mi, jak mierzyć najwyższą i najniższą temperaturę, stan ciśnienia, ilość opadów, szybkość wiatrów. Krótko mówiąc, zanim zdołałem się połapać, powierzył mi zastępstwo na najbliższe dni, począwszy od jutra w południe. Jakkolwiek moja zgoda została nieco wymuszona, nie dano mi bowiem czasu do namysłu ani do uświadomienia sobie, że nie mogę zadecydować tak od razu, zajęcie to nie jest mi niemiłe.


Wtorek. Dzisiaj rano po raz pierwszy rozmawiałem z panną Zwidą. Obowiązek przenoszenia pomiarów meteorologicznych w pewnej mierze pomógł mi przezwyciężyć własne wątpliwości. W tym sensie, że po raz pierwszy podczas pobytu w Petkwo miałem wcześnie zaciągnięte zobowiązanie, którego nie mogłem nie wypełnić. Toteż niezależnie od tego, jak potoczyłaby się nasza rozmowa, za kwadrans dwunasta musiałbym powiedzieć: „Ach, byłbym zapomniał, muszę śpieszyć do obserwatorium, bo zbliża się godzina przenoszenia pomiarów.” Po czym pożegnałbym się ze ściśniętym sercem, a może z ulgą, w każdym razie z poczuciem pewności, że nie mogłem postąpić inaczej. Sądzę, że jeszcze wczoraj, kiedy pan Kauderer składał mi tę propozycję, zrozumiałem mgliście, iż ta powinność ośmieli mnie do nawiązania rozmowy z panną Zwidą, lecz rzecz wydaje mi się jasna dopiero teraz, jeśli w ogóle jest jasna.

Panna Zwida rysowała morskiego jeża. Siedziała na molo, na składanym taborecie. Jeż leżał na skale, odwrócony i otwarty. Chował kolce, daremnie usiłując powrócić do swej naturalnej pozycji. Rysunek dziewczyny przedstawiał studium wilgotnego ciała mięczaka, jego skurcze i rozkurczę uchwycone w światłocieniu, gęsto zakreskowane dokoła. Słowa, które miałem w pogotowiu, o formie muszli jako zwodniczej harmonii, jako powłoce skrywającej prawdziwą istotę natury, nie brzmiałyby już właściwie. Zarówno widok jeża, jak i rysunek sprawiały wrażenie nieprzyjemne i okrutne niczym wystawione na widok trzewia. Nawiązałem rozmowę, mówiąc, że nie ma nic równie trudnego do rysowania jak jeże, bo ani kolczasta powłoka, widziana z góry, ani odwrócony mięczak – pomimo swej budowy o promienistej symetrii – nie rozkładają wyraźnych akcentów, tak pomocnych w przedstawieniu linearnym.

Odparła, że zależy jej na tym rysunku, bo jest to obraz, który powraca w jej snach i chciałaby się od niego uwolnić. Żegnając się, zapytałem, czy możemy się zobaczyć jutro rano w tym samym miejscu. Powiedziała, że na jutro ma inne plany, lecz pojutrze znowu wyjdzie ze szkicownikiem i z łatwością ją spotkam.

Kiedy sprawdzałem barometry, do wiaty zbliżyli się dwaj mężczyźni. Nigdy przedtem ich nie widziałem: obaj ubrani na czarno, w płaszczach z podniesionymi kołnierzami. Spytali, czy jest pan Kauderer, dokąd wyjechał, a skoro nie znam jego adresu, to kiedy wróci.

Odpowiedziałem, że nie wiem, i spytałem, kim oni są i dlaczego o to pytają. – Nic takiego, to nieważne – odparli oddalając się.


Środa. Poszedłem do hotelu zanieść bukiet fiołków dla panny Zwidy. Portier powiedział mi, że wyszła. Krążyłem długo, mając nadzieję, że może przypadkiem ją spotkam. Na placu przed fortecą stali w kolejce krewni więźniów, dzisiaj w więzieniu jest dzień odwiedzin. Pośród kobiecin w chustkach i płaczących dzieci dojrzałem pannę Zwidę. Czarna woalka skrywała jej twarz pod szerokim rondem kapelusza, lecz zdradzała ją postawa; stała z podniesioną głową, z szyją dumnie wyprostowaną.

W rogu placu, jakby nadzorując kolejkę do bramy więzienia, stali dwaj mężczyźni w czerni, ci sami, którzy wypytywali mnie wczoraj w obserwatorium.

Jeż, woalka, dwaj nieznajomi: kolor czerni nadal ukazuje mi się w takich okolicznościach, że zwraca na siebie moją uwagę. Są to przesłania, które tłumaczę sobie jako wezwania nocy. Zrozumiałem, że od dłuższego czasu staram się ograniczyć obecność ciemności w moim życiu. Wydany przez lekarzy zakaz wychodzenia po zachodzie słońca od miesiąca więzi mnie w granicach dziennego świata. Lecz to nie wszystko: w świetle dziennym, w tej jasności rozlanej, bladej i niemal pozbawionej cienia, dostrzegam mrok bardziej nieprzenikniony od mroku nocy.


Środa wieczorem. Każdego wieczoru pierwsze godziny po zapadnięciu zmroku spędzam na pisaniu tych stronic, chociaż nie wiem, czy ktokolwiek je kiedyś przeczyta. Szklana kula w pokoju w pensjonacie „Kudgiwa” oświetla strumień mojego pisma, może nazbyt nerwowego, by przyszły czytelnik zdołał je odcyfrować. Może ten dziennik ujrzy ponownie światło wiele, wiele lat po mojej śmierci, kiedy nasz język ulegnie kto wie jakim przemianom, a niektóre słowa i zwroty płynnie przeze mnie używane wyjdą z obiegu i zabrzmią niezbyt zrozumiale. W każdym razie ten, kto odnajdzie mój dziennik zdobędzie nade mną przewagę; na podstawie języka pisanego zawsze można odtworzyć leksykę i gramatykę, wyodrębnić zdania, przełożyć je lub sparafrazować w innym języku, podczas gdy ja z szeregu rzeczy, jakie każdego dnia mi się przydarzają, staram się wyczytać zamiary świata wobec mnie i poruszam się po omacku wiedząc, że nie istnieje żaden słownik, który zawarłby w słowach brzemię mrocznych aluzji czających się w rzeczach. Chciałbym, aby owo pulsowanie przeczuć i wątpliwości wydało się mojemu czytelnikowi nie przypadkową przeszkodą w zrozumieniu tego, co ja piszę, lecz istotą tego zapisu; a jeśli bieg moich myśli wyda się niejasny temu, kto będzie się starał za nimi podążać, bo nawyki myślowe ulegną całkowitej przemianie, zależy mi na tym, aby pojął on istotę moich wysiłków, albowiem staram się odczytać spomiędzy linijek rzeczy wymykając się sens tego, co mnie czeka.


Czwartek. – Dzięki specjalnej przepustce od dyrekcji – wyjaśniła mi panna Zwida – mogę wchodzić do więzienia w dni odwiedzin i siadać przy stole w rozmównicy z blokiem rysunkowym i węglem. Surowość ludzkiego oblicza dostarcza interesujących tematów do studium z natury.

Nie postawiłem jej żadnego pytania, lecz ona spostrzegła, że widziałem ją wczoraj na placu, i uznała za stosowne usprawiedliwić swoją obecność w takim miejscu. Byłbym wolał, aby nic nie mówiła, bo rysunki przedstawiające ludzkie postacie nie wzbudzają we mnie żadnego zaciekawienia, toteż gdyby mi je pokazała, nie umiałbym wyrazić żadnej opinii, do czego zresztą nie doszło. Pomyślałem, że może te rysunki przechowuje w specjalnej teczce, którą pozostawia za każdym razem w biurze więzienia, bo wczoraj – pamiętam dobrze – nie miała przy sobie nierozłącznego albumu w oprawie ani piórnika na ołówki.

– Gdybym umiał rysować, poświęciłbym się wyłącznie studiom nad formą przedmiotów nieożywionych – powiedziałem z pewną stanowczością, gdyż chciałem zmienić temat rozmowy, a także dlatego, że wrodzona skłonność nakazuje mi rozpoznawać własne stany ducha w niemym cierpieniu rzeczy.

Panna Zwida natychmiast przyznała mi rację: przedmiotem, który narysowałaby najchętniej, powiedziała, jest jedna z tych niewielkich kotwiczek o czterech zębach, zwanych „kotami”, jakich używają kutry rybackie. Pokazała mi parę takich kotwic, kiedy mijaliśmy barki przycumowane do mola, i wyjaśniła, na czym polega trudność narysowania czterech haków pod różnymi kątami i z rozmaitych perspektyw. Pojąłem, że przedmiot ten zawiera w sobie przesłanie, które muszę rozszyfrować; kotwica to przestroga, bym znieruchomiał, zaczepił się, zarzucił hak, bym nie kołysał się dłużej na powierzchni, unoszony przez fale. Lecz taka interpretacja nie rozwiewa wątpliwości, bo równie dobrze kotwica może oznaczać zaproszenie do odbicia od brzegu, do wypłynięcia na pełne morze. Sam kształt „kota” – cztery obnażone zęby, cztery żelazne ramiona zniszczone od ocierania się o głębinowe skały – ostrzega mnie, że żadna z obu decyzji nie zapadnie bez wewnętrznego rozdarcia, bez cierpienia. Na pocieszenie pozostał mi fakt, że nie chodziło o ciężką kotwicę, którą zarzuca się na pełnym morzu, lecz o poręczną kotwiczkę, a zatem nie żądano ode mnie rezygnacji ze stanu zawieszenia właściwego młodości, lecz tylko chwilowego postoju, namysłu, zbadania mrocznych głębi własnego „ja”.

– Aby bez trudu narysować ten przedmiot z każdej perspektywy – powiedziała Zwida – musiałabym mieć u siebie jeden taki egzemplarz i oswoić się z nim. Czy sądzi pan, że mogłabym to kupić u jakiegoś rybaka?

– Można zapytać – odparłem.

– A może pan spróbowałby to nabyć? Sama się nie ośmielę, bo dziewczyna z miasta, która wypytuje o surowe rybackie narzędzie, z pewnością wzbudziłaby zdziwienie.

Ujrzałem siebie w chwili, gdy wręczam jej żelaznego „kota”, jakby to był bukiet kwiatów. W niestosowności tego obrazu czaiło się coś rażącego i złowrogiego. Niewątpliwie krył się w tym pewien sens, który mi umykał, i obiecując sobie, że rozpatrzę rzecz w spokoju, odpowiedziałem twierdząco.

– Wolałabym, żeby do kotwicy była przymocowana lina – uściśliła Zwida. – Całymi godzinami mogę rysować zwoje lin i mnie to nie męczy. Dlatego proszę wziąć bardzo długą linę, może mieć dziesięć, a nawet dwanaście metrów.


Czwartek wieczorem. Lekarze pozwolili mi na umiarkowane spożywanie napojów alkoholowych. Dla uczczenia tej nowiny wszedłem o zachodzie słońca do gospody „Pod Gwiazdą Szwecji”, by zamówić szklaneczkę gorącego rumu. Przy barze stali rybacy, celnicy, ludzie pracy. W ogólnym gwarze rozmów wybijał się głos starego człowieka w mundurze więziennego strażnika, który bajał w odurzeniu: – W każdą środę wyperfumowana dama daje mi sto koron w banknocie, abym zostawił ją sam na sam z więźniem. A już w czwartek sto koron rozpływa się w morzu piwa. A kiedy kończy się pora odwiedzin, dama wychodzi ze smrodem więzienia na swych wytwornych sukniach, a więzień wraca do celi z wonią damy na swym więziennym ubraniu. A mnie pozostaje zapach piwa. Życie nie jest niczym innym jak wymianą zapachów.

– I życie, i śmierć, można powiedzieć – wtrącił inny pijak, który z zawodu był, jak się od razu zorientowałem, grabarzem. – Zapach piwa pomaga mi zabić trupi zapach. I tylko trupi zapach zabije na tobie zapach piwa, jak u wszystkich piwoszy, którym przychodzi mi kopać grób.

Dialog ten uznałem za przestrogę, bym miał się na baczności: świat rozpada się i usiłuje wciągnąć mnie w proces ogólnego gnicia.


Piątek. Rybak zrobił się nagle nieufny: – A po co to panu? Co pan zrobi z czterozębną kotwicą? Niedyskretne pytania, musiałbym odpowiedzieć: „To się przyda do narysowania”, lecz znam niechęć panny Zwidy do pokazywania swoich prac w środowisku, które nie potrafi ich docenić. Jeśli zaś chodzi o mnie, właściwa odpowiedź powinna brzmieć: „To się przyda do rozmyślań”, i wyobraźmy sobie, co on by z tego zrozumiał.

– To moja sprawa – odparłem. Z początku rozmawialiśmy przyjaźnie, zawarliśmy przecież znajomość poprzedniego wieczora w gospodzie, lecz niespodziewanie nasza rozmowa stalą się szorstka.

– Niech pan idzie do sklepu ze sprzętem żeglarskim – uciął krótko rybak. – Ja nie sprzedaję swoich rzeczy.

Z kupcem przydarzyło mi się to samo; zaledwie zwróciłem się z pytaniem, twarz mu pociemniała. – Obcym nie możemy sprzedawać takich rzeczy – powiedział. – Nie chcemy mieć do czynienia z policją. I jeszcze ta dwunastometrowa lina… Nie żebym pana podejrzewał, ale już niejeden raz ktoś zarzucał „kota” na kraty fortecy, aby pomóc w ucieczce więźniowi…

„Ucieczka” jest jednym z tych słów, które natychmiast zaprzątają moją myśl, nie dają mi chwili wytchnienia. Poszukiwanie kotwicy, do czego się zobowiązałem, zdaje mi się wskazywać drogę ucieczki, może też wskazuje sposobność przemiany, zmartwychwstania. Z dreszczem grozy odrzucam myśl, że więzieniem jest moje śmiertelne ciało, a czekającą mnie ucieczką jest oderwanie się odeń duszy, co da początek życiu pozaziemskiemu.


Sobota. Była to moja pierwsza nocna wyprawa od wielu miesięcy, co napawało mnie niemałym lękiem, zwłaszcza z uwagi na moją skłonność do przeziębienia. Toteż przed wyjściem włożyłem kominiarkę, na to wełnianą czapkę i jeszcze filcowy kapelusz. Tak okutany, z jednym szalikiem owiniętym wokół szyi, a drugim wokół lędźwi, do tego ubrany w trzy kurtki: wełnianą, puchową i skórzaną, w wysokich ocieplanych butach, mogłem odzyskać poczucie pewnego bezpieczeństwa. Noc, jak mogłem potem stwierdzić, była pogodna i spokojna. Lecz nadal nie rozumiałem, dlaczego pan Kauderer wyznaczył mi spotkanie na cmentarzu, w środku nocy, za pośrednictwem zagadkowego listu, który doręczono mi w wielkiej tajemnicy. Skoro wrócił, to dlaczego nie możemy się spotkać tak jak zawsze? A jeśli nie wrócił, to kogo dane mi będzie ujrzeć na cmentarzu?

Furtkę otworzył mi grabarz, którego poznałem już w gospodzie „Pod Gwiazdą Szwecji”. – Szukam pana Kauderera – powiedziałem.

Odparł: – Pana Kauderera tu nie ma. Ponieważ jednak cmentarz jest domem tych, których nie ma, proszę wejść.

Szedłem pomiędzy nagrobkami, kiedy musnął mnie szybki i szeleszczący cień. Cień zahamował i zszedł z siodełka: – Pan Kauderer? – wykrzyknąłem zdumiony, że on krąży pośród grobów na rowerze ze zgaszoną latarką.

– Psst! – uciszył mnie. – Popełnił pan poważną nieostrożność. Kiedy powierzałem panu obserwatorium nie przypuszczałem, że skompromituje się pan jakąś próbą ucieczki. Musi pan wiedzieć, że jesteśmy przeciwni pojedynczym ucieczkom. To kwestia czasu. Opracowaliśmy bardziej ogólny plan postępowania, obliczony na dłuższy termin.

Słysząc, jak mówi „my” i zakreśla przy tym ręką szeroki łuk, pomyślałem, że przemawia w imieniu zmarłych. Oto zmarli – pan Kauderer najwyraźniej jest ich rzecznikiem – oznajmiają mi, że jeszcze nie chcą przyjąć mnie do swego grona. Doznałem niewątpliwej ulgi.

– Również z pana winy będę musiał przedłużyć moją nieobecność – dodał. – Jutro lub pojutrze otrzyma pan wezwanie na policję, komisarz przesłucha pana w sprawie czterozębnej kotwicy. Niech pan uważa, żeby mnie do tego nie wmieszać, musi pan wiedzieć, że wszystkie pytania komisarza będą starały się pana skłonić do zeznań na temat mojej osoby. Pan nic o mnie nie wie, oprócz tego, że jestem w podróży i nie powiedziałem, kiedy wrócę. Może pan powiedzieć, że prosiłem pana o zastępstwo przy przenoszeniu pomiarów tylko na kilka dni. Zresztą od jutra zwalniam pana z obowiązku udawania się do obserwatorium.

– Nie, tylko nie to! – wykrzyknąłem, ogarnięty niespodziewaną rozpaczą, jakbym w tej właśnie chwili zrozumiał, że tylko kontrolowanie instrumentów meteorologicznych pozwala zawładnąć mi siłami wszechświata i rozpoznać w nim pewien ład.


Niedziela. Wczesnym rankiem poszedłem do obserwatorium meteorologicznego, wspiąłem się na podwyższenie i stałem tak, słuchając tykania samopiszących przyrządów, jakby to była muzyka sfer niebieskich. Wiatr gnał po porannym niebie, pędząc drobne chmury. Chmury układały się w girlandy pierzastych obłoków, potem w kumulusy. Około wpół do dziesiątej lunął deszcz i pluwiometr wypełniło parę centylitrów wody, przez chwilę ukazał się fragment tęczy, potem niebo ponownie sposępniało, stalówka barografu opadła wyznaczając linię niemal pionową, zahuczał grzmot i sypnął grad. Tam na szczycie, miałem złudzenie, że dzierżę w dłoni przejaśnienia i burze, pioruny i mgły. Nie czułem się bogiem, nie, nie bierzcie mnie za szaleńca, nie czułem się gromowładnym Zeusem, lecz czułem się trochę jak dyrygent, który ma przed sobą gotową partyturę i wie, że dźwięki płynące z instrumentów odtwarzają zapis, a on jest jego głównym stróżem i obrońcą. Blaszany dach rozbrzmiewał bębniącymi uderzeniami, wiatromierz wirował. Ten wszechświat złożony z trzasków i drgań dawał się przełożyć na kolumnę cyfr w moim zeszycie. Wszechwładny spokój królował nad materią żywiołów.

W owej chwili harmonii i poczucia pełni niespodziewane skrzypienie kazało mi zniżyć wzrok. Pomiędzy stopniami podwyższenia a słupami podpierającymi wiatę siedział skulony człowiek, brodaty, ubrany w zgrzebny pasiak, przemoknięty od deszczu. Patrzył na mnie jasnym, stanowczym spojrzeniem.

– Uciekłem – powiedział. – Proszę mnie nie zdradzić. Powinien pan zawiadomić pewną osobę. Zgoda? Mieszka w hotelu „Pod Ukwiałem”.

Natychmiast poczułem, że w doskonałym ładzie wszechświata pojawiła się szczelina, że zarysowało się nieodwracalne pęknięcie.

Загрузка...