VI

Fotokopie na tym się urywają, ale tobie zależy już tylko na podjęciu dalszej lektury. Gdzieś przecież musi znajdować się kompletny egzemplarz, twój wzrok błądzi dokoła, lecz natychmiast się zniechęca; w tym biurze książki istnieją w postaci surowców, części zamiennych, przekładni do zamontowania i rozmontowania. Teraz rozumiesz odmowę Ludmiły, ciebie też ogarnia lęk, że przeszedłeś na „drugą stronę” i utraciłeś uprzywilejowaną pozycję, dostępną tylko czytelnikowi, utraciłeś możność uznania tego, co zostało napisane, za rzecz skończoną i ostateczną, w której nie ma nic do dodania ani do ujęcia. Ale pociesza cię ufność, z jaką Przewodni nadal wierzy w możliwość podjęcia naiwnej lektury, nawet w tym miejscu.

Stary redaktor wynurza się oto ponownie spomiędzy oszklonych drzwi. Chwyć go za rękaw, powiedz, że chcesz przeczytać dalszy ciąg powieści Spójrz w dół, gdzie zagęszczają się cienie.

– Ha, kto wie, gdzie się podziała… Wszystkie papiery ze sprawy Marany przepadły. Jego maszynopisy, teksty oryginałów, cymbryjski, polski, francuski. Przepadł on, przepadło wszystko, z dnia na dzień.

– I nic więcej nie wiadomo?

– Tak, on do nas pisał… Otrzymaliśmy sporo listów… Historie nie z tej ziemi… Nawet panu nie opowiem, bo nie potrafię się w tym połapać. Trzeba by poświęcić wiele godzin na przeczytanie całej korespondencji.

– Czy mógłbym rzucić na nią okiem?

Widząc, że jesteś zdecydowany brnąć do końca, Przewodni zezwala, aby dostarczono ci z archiwum dossier „dr Marana Hermes”.

– Czy ma pan trochę czasu? Dobrze, proszę tu czytać. Potem powie mi pan, co pan o tym sądzi. Kto wie, może pan coś z tego zrozumie.

Marana pisze do Przewodniego zawsze z przyczyny praktycznych: usprawiedliwia spóźnienie w nadesłaniu przekładów, domaga się wypłaty zaliczki, sygnalizuje zagraniczne nowości wydawnicze, których nie należy pominąć. Ale wśród tych zwykłych spraw urzędowej korespondencji pojawiają się aluzje do intryg, spisków, tajemnic, i Marana, chcąc wyjaśnić te aluzje bądź też wyjaśnić, dlaczego nie mówi o nich w sposób wyczerpujący, oddaje się fabulacjom coraz bardziej szalonym i zagmatwanym.

Listy noszą znaki stempli miejscowości rozrzuconych na pięciu kontynentach, choć jak się wydaje, nigdy nie bywają powierzane bezpośrednio urzędom pocztowym, lecz okazyjnym posłańcom, którzy wrzucają je do skrzynki gdzie indziej, dlatego też znaczki na kopercie nie pochodzą z kraju nadania przesyłki. Chronologia też nie jest pewna, w niektórych listach pojawiają się odniesienia do wcześniejszych przesyłek, które jednakże okazują się napisane później; inne listy zawierają obietnice dalszych wyjaśnień, które tymczasem znajdują się na stronicach opatrzonych datą o tydzień wcześniejszą.

„Cerro Negro”, nazwa – jak się wydaje – wioski zagubionej gdzieś w Ameryce Południowej, widnieje na stemplach ostatnich listów, lecz tego, gdzie ona się znajduje, czy jest zawieszona w Andach, czy też zaszyta w puszczach nad Orinoko, nie sposób dociec ze sprzecznych wzmianek o krajobrazie. To, co masz przed oczami, wygląda na zwykły urzędowy list, ale jak, do diabła, mogło się tam daleko znaleźć wydawnictwo publikujące w języku kimeryjskim? I jakim cudem, skoro te publikacje przeznaczone są dla wąskiego kręgu kimeryjskich emigrantów obu Ameryk, mogą oni wydawać kimeryjskie przekłady „ostatnich bestsellerów” najbardziej cenionych autorów, na które posiadają „prawo wyłączności w skali światowej”, także w języku oryginalnym autora? Faktem jest, że Hermes Marana, który jak się zdaje, został ich menadżerem, proponuje Przewodniemu opcję na długo oczekiwaną powieść słynnego irlandzkiego pisarza, Silasa Flannery'ego, zatytułowaną W sieci zbiegających się linii.

Następny list, również z Cerro Negro, utrzymany jest natomiast w tonie objawienia: przywołując, jak się zdaje, miejscową legendę. Marana mówi o sędziwym Indianinie, nazywanym „Ojcem Opowieści”, żyjącym od niepamiętnych czasów, ślepym i niepiśmiennym, który nieprzerwanie opowiada historie rozgrywające się w krajach i czasach zupełnie mu nie znanych. Zjawisko to przyciągnęło na miejsce ekspedycje antropologów i parapsychologów. Ustalono, że wiele książek sławnych pisarzy zostało wyrecytowanych słowo w słowo ochrypłym głosem „Ojca Opowieści” parę lat przed ich publikacją. Sędziwy Indianin miałby być według jednych uniwersalnym źródłem materii narracyjnej, pierwotną magmą, z której wywodzi się indywidualna twórczość każdego pisarza; według innych jest on jasnowidzem, który dzięki spożywaniu halucynogennych grzybów potrafi nawiązać kontakt z wewnętrznym światem największych wizjonerów i przechwycić ich fale psychiczne; według jeszcze innych byłby on powtórnym wcieleniem Homera jak również autora Księgi tysiąca i jednej nocy, autora Popol Vuh, a także wcieleniem Aleksandra Dumasa i Jamesa Joyce'a. Lecz niektórzy sprzeciwiają się temu, twierdząc, że Homer nie musi uciekać się do metempsychozy, ponieważ nigdy nie umarł, żył i tworzył na przestrzeni tysiącleci, byłby zatem autorem – poza dwoma eposami, które mu się zwykle przypisuje – większości najsłynniejszych spisanych opowieści. Hermes Marana przysuwa mikrofon do wylotu groty, w której ukrywa się starzec…

Lecz według poprzedniego listu, tego z Nowego Jorku pochodzenie owych nie publikowanych dotąd utworów proponowanych przez Maranę, wydaje się zupełnie inne:

„Siedziba OEPHLW, jak Pan widzi po nagłówku pisma, mieści się w starej dzielnicy przy Wall Street. Od kiedy świat interesów opuścił te dostojne budynki, ich ceremonialny wygląd wzorowany na angielskich bankach stał się jak nigdy dotąd złowieszczy. Naciskam domofon. – Mówi Hermes. Przynoszę wam początek powieści Flannery'ego. – Czekali na mnie już od dłuższego czasu, od chwili kiedy zatelefonowałem ze Szwajcarii z wiadomością, że udało mi się przekonać starego autora thrillerów, by powierzył mi początek powieści, której sam nie jest w stanie dalej pisać, a którą nasze odpowiednio zaprogramowane komputery potrafią dokończyć, rozwinąć wszystkie elementy tekstu, wiernie odtworzyć struktury stylistyczne i tematyczne autora.”

Przewiezienie tych stronic do Nowego Jorku nie było łatwe, jeśli dać wiarę temu, co pisze Marana z jednej ze stolic Czarnej Afryki, posłuszny swojej awanturniczej wenie:

„… Posuwaliśmy się obaj naprzód: samolot pogrążony w kędzierzawym kremie z chmur, ja zaś w lekturze nie publikowanej książki Silasa Flannery'ego W sieci zbiegających się linii. Ten cenny rękopis, pożądany przez międzynarodowy przemysł wydawniczy, udało mi się wykraść autorowi. I oto czuję, jak wylot lufy krótkiego karabinu opiera się o zausznik moich okularów.

Samolotem zawładnęło komando uzbrojonych młodzieńców. Roznosi się nieprzyjemna woń potu. Szybko zdaję sobie sprawę z tego, że głównym celem jest porwanie mojego rękopisu. To z pewnością chłopcy z RAW-u, ale ostatnio rekrutowani członkowie są mi zupełnie nie znani: poważne, zarośnięte twarze, zarozumiałe miny nie są rysami na tyle charakterystycznymi, aby pozwoliły mi rozpoznać przynależność do jednego z dwu ugrupowań ruchu.

… Nie będę rozwodził się nad szczegółami dramatycznej wędrówki naszego samolotu, który zmieniał wciąż kurs, odbijany niczym piłka od jednej wieży kontrolnej do drugiej, bo żadne lotnisko nie kwapiło się nas przyjąć. Wreszcie prezydent Butamatari, dyktator o zainteresowaniach humanistycznych, pozwolił, aby nasz odrzutowiec, niemal już pozbawiony paliwa, wylądował na wyboistych pasach lotniska, ginących w buszu, po czym podjął się roli mediatora pomiędzy komandem ekstremistów a przerażonymi kancelariami wielkich mocarstw. Naszym zakładnikom dni dłużą się, jałowe i rozlazłe pod wiatą z blachy cynkowej, w pustynnym pyle. Sinawe sępy dziobią ziemię, wyciągają z piachu dżdżownice.”

Pomiędzy Marana a porywaczami istnieje pewna więź, wynika to jasno ze sposobu, w jaki on ich strofuje, zaledwie stają twarzą w twarz:

„- Wracajcie do domu, gołąbeczki, i powiedzcie szefowi, aby następnym razem wysłał bystrzejszych wywiadowców, jeśli chce uzupełnić swoją bibliografię… – Patrzą na mnie, zbici z tropu, z odrętwieniem zaskoczonych siepaczy. Ta sekta oddana kultowi i poszukiwaniom tajemnych ksiąg wpadła w ręce chłopców, którzy mają niewielkie wyobrażenie o swoim posłannictwie. – A kim ty jesteś? – pytają mnie. Zaledwie słyszą moje imię, sztywnieją. Ci nowicjusze Ruchu nie zdołali poznać mnie osobiście i znają tylko oszczerstwa puszczone w obieg po moim wydaleniu: Marana to podwójny lub potrójny czy nawet poczwórny agent na służbie u Bóg wie kogo i czego. Żaden z nich nie wie, że Ruch Wyzwolenia Apokryfu, przeze mnie utworzony, miał znaczenie, dopóki mój autorytet chronił go przed wpływami mało wiarygodnych guru. – Wziąłeś nas za tych z Wing of Light, przyznaj się… – mówią mi. – Żebyś wiedział, z kim masz do czynienia: my jesteśmy z Wing of Shadow i nie wpadniemy w twoje sieci! – Właśnie to chciałem wiedzieć. Uśmiecham się tylko i wzruszam ramionami. Wing of Shadow czy Wing of Light, dla jednych i dla drugich jestem zdrajcą do usunięcia, ale tutaj nic nie mogą mi zrobić, bo prezydent Butariatari. który zagwarantował im prawo do azylu, wziął mnie pod opiekę…”

Ale dlaczego porywacze z RAW-u chcieli zagarnąć ten rękopis. Przebiegasz wzrokiem kartki szukając wyjaśnienia, lecz przede wszystkim znajdujesz przechwałki Marany, który sobie przypisuje zasługę zawarcia dyplomatycznej ugody; zgodnie z jej regułami Butamatari, po rozbrojeniu komanda i zagarnięciu rękopisu Flannery’ego, gwarantuje autorowi zwrot dzieła, żądając w zamian, aby pisarz zobowiązał się stworzyć powieść dynastyczną, która usprawiedliwi przyjęcie przez leadera cesarskiej korony, a także uzasadni jego roszczenia do terytoriów ościennych.

„To ja zaproponowałem formułę ugody i ja prowadziłem rokowania. Od chwili, kiedy przedstawiłem się jako pełnomocnik agencji «Merkury i Muzy», wyspecjalizowanej w wykorzystywaniu dzieł literackich i filozoficznych do celów reklamy, sprawa przybrała właściwy obrót. Po zaskarbieniu sobie zaufania afrykańskiego dyktatora, a także po odzyskaniu zaufania celtyckiego pisarza (wykradając jego rękopis, udaremniłem plany porwania manuskryptu ze strony rozmaitych tajnych organizacji), z łatwością skłoniłem obie strony do podpisania korzystnego dla każdej z nich kontraktu…”

Wcześniejszy list, datowany z Lichtensteinu, pozwala odtworzyć prolog stosunków pomiędzy Flannerym a Maraną: „Proszę nie dawać wiary pogłoskom, jakoby to alpejskie księstwo miało gościć jedynie siedzibę administracyjną i fiskalną anonimowej spółki, która posiada copyright i podpisuje kontrakty płodnego autora bestsellerów, a jeśli o niego samego chodzi, to nikt nie wie, gdzie on przebywa ani też czy istnieje naprawdę… Muszę przyznać, że moje pierwsze spotkania – sekretarze, którzy odsyłali mnie do pełnomocników, a ci z kolei do agentów reklamowych – zdawały się potwierdzać Pańskie informacje… Anonimowa spółka, która czerpie zyski z nieskończonej produkcji zwerbalizowanych przez starego pisarza zbrodni i miłosnych uścisków, posiada strukturę prężnego handlowego banku. Lecz wewnątrz panowała atmosfera przygnębienia i paniki, jak w przededniu krachu…

Wkrótce odkryłem przyczyny: od paru miesięcy Flannery przeżywa kryzys, nie pisze już ani linijki, liczne rozpoczęte powieści, za które otrzymał zaliczki od wydawców z całego świata, wciągając w to międzynarodową finansjerę, powieści, gdzie marki spożywanych przez bohaterów napojów, odwiedzane miejscowości turystyczne, modele haute-couture, meble, gadgety zagwarantowane zostały w kontraktach sporządzonych przez wyspecjalizowane agencje reklamowe – otóż te powieści są nadal nie dokończone, na łasce i niełasce nagłego i niewytłumaczalnego duchowego kryzysu pisarza. Ekipa pisarzy-murzynów, wprawnych w podrabianiu wszelkich niuansów i manieryzmów mistrza, czeka w pogotowiu, aby zatuszować potknięcia, wykończyć i uzupełnić teksty nie dopracowane, tak aby żaden czytelnik nie zdołał odróżnić fragmentów skreślonych tą czy inną ręką… (Jak się zdaje, ich wkład ma niebagatelny udział w ostatnich dziełach znanego autora.) Obecnie jednak Flannery każe wszystkim czekać, przesuwa terminy, zapowiada zmianę planów, obiecuje rychłe podjęcie pracy, odrzuca propozycje pomocy. Według pogłosek najbardziej pesymistycznych, zaczął prowadzić dziennik, księgę własnych przemyśleń, gdzie nic się nigdy nie dzieje, jest to wyłącznie zapis jego stanów duchowych oraz opisy krajobrazu, który on godzinami obserwuje z balkonu przez lunetę…” W tonie bardziej euforycznym utrzymany jest list, który w parę dni później Marana wysyła ze Szwajcarii: „Proszę odnotować, że tam, gdzie wszyscy zawodzą, Hermes Marana daje sobie radę! Udało mi się rozmawiać z Flannerym osobiście: stał na tarasie swojego górskiego domku, podlewając doniczkowe cynie. To schludny i spokojny staruszek, uprzejmy w sposobie bycia, dopóki nie daje się ponieść nerwom… Mógłbym Panu podać o nim wiele informacji, cennych dla działalności waszego wydawnictwa, i uczynię to, zaledwie otrzymam dowód zainteresowania z waszej strony, teleksem do banku na numer mojego konta, który niniejszym podaję…”

Powody, które skłoniły Maranę do odwiedzenia starego pisarza, nie wynikają jasno z całości korespondencji; po trosze wydaje się, że przedstawił się on jako pełnomocnik OEPHLW z Nowego Jorku (Organizacji na rzecz Produkcji Elektronicznej Homogenicznych Dzieł Literackich), proponując pisarzowi pomoc techniczną przy ukończeniu powieści („Flannery zbladł, zadrżał, przycisnął rękopis do piersi. – Nie, tylko nie to – powiedział – nigdy na to nie pozwolę…”); po trosze zjawił się tam dla ochrony praw autorskich belgijskiego pisarza Bertranda Vandervelde, na którym Flannery popełnił bezwstydny plagiat… Lecz biorąc pod uwagę jeszcze i to, co Marana napisał do Przewodniego, prosząc go o nawiązanie kontaktu z nieosiągalnym pisarzem, chodziło prawdopodobnie o to, aby podsunąć autorowi jako tło do kulminacyjnych scen następnej jego powieści, W sieci zbiegających się linii, wyspę na Oceanie Indyjskim, „której plaże koloru ochry odcinają się od kobaltowego bezkresu”. Propozycja ta złożona została w imieniu mediolańskiej firmy inwestującej w nieruchomości, z uwagi na zamierzoną w najbliższym terminie parcelację wyspy, na której powstać ma sieć bungalowów, ze sprzedażą prowadzoną ratalnie i korespondencyjnie.

Obowiązki Marany w tej firmie zdają się dotyczyć „sfery kształtowania opinii publicznej w kwestii rozwoju Krajów Rozwijających się, ze szczególnym naciskiem na ruchy rewolucyjne przed i po przejęciu władzy, tak aby zapewnić sobie zezwolenie na budowę niezależnie od zmian reżimu”. W takim charakterze Marana odbył swoją pierwszą misję do sułtaniku nad Zatoką Perską, gdzie miał wynegocjować umowę na wybudowanie wieżowca. Ta niespodziewana okoliczność, związana z jego pracą tłumacza, otworzyła mu drzwi zazwyczaj zamknięte przed każdym Europejczykiem… „Ostatnią małżonką sułtana jest nasza rodaczka, kobieta o temperamencie zmysłowym i niespokojnym, cierpiąca z powodu odosobnienia, na które skazują ją zmiana szerokości geograficznej, miejscowe obyczaje i dworska etykieta. Na duchu podtrzymuje ją tylko nienasycona namiętność do czytania…”

Zmuszona przerwać lekturę powieści Spójrz w dół gdzie zagęszczają się cienie z powodu wadliwie zszytego egzemplarza, młoda sułtanka napisała do tłumacza list z wyrazami oburzenia. Marana pośpieszył do Arabii. „Zakwefiona starucha o zaropiałych oczach dała mi znak, abym za nią podążył. W zamkniętym ogrodzie, spomiędzy drzew bergamoty, lirogonów i strumyków, naprzeciw wyszła mi ona, otulona w szatę koloru indygo, na twarzy miała welon z zielonego jedwabiu, nakrapiany białym złotem, na czole sznurek koralików…”

Chciałbyś dowiedzieć się czegoś więcej o tej sułtance. Twoje oczy niespokojnie przebiegają cienkie kartki lotniczego papieru, jak gdybyś spodziewał się, że lada chwila ją ujrzysz… Chociaż, jak się wydaje, także Maranę pobudza do zapełniania stronic to samo pragnienie, on ją tropi, a ona mu się wymyka… Z każdym listem opowieść coraz bardziej się gmatwa. Pisząc do Przewodniego „z okazałej rezydencji na skraju pustyni”, Marana stara się usprawiedliwić swoje nagłe zniknięcie, opowiada, że został zmuszony przemocą (a może raczej przekonany kuszącym kontraktem?) przez wysłanników sułtana do przeprowadzki, aby tutaj kontynuować swoją wcześniejszą pracę… Małżonce sułtana nigdy nie może zabraknąć książek, których zapragnie: taka jest treść specjalnej klauzuli do ślubnego kontraktu, warunek, jaki narzeczona postawiła dostojnemu konkurentowi, zanim wyraziła zgodę na ślub… Po harmonijnym zakończeniu miodowego miesiąca, kiedy to młoda monarchini otrzymywała nowości z najpoważniejszych literatur zachodnich w językach oryginałów, w których biegle czyta, sytuacja stała się drażliwa… Sułtan obawia się, jak się zdaje, nie bez racji, rewolucyjnego spisku. Jego tajne służby wykryły, że spiskowcy otrzymują poufne informacje zaszyfrowane na stronach zadrukowanych naszym alfabetem. Od tamtej chwili sułtan wydał dekret w sprawie embarga i konfiskaty wszystkich zachodnich książek na swoim terytorium. Zawieszeniu uległy także dostawy do prywatnej biblioteki małżonki. Wrodzona nieufność, wzmożona, jak się zdaje, konkretnymi poszlakami, każe sułtanowi podejrzewać własną żonę o bierną zmowę z rewolucjonistami. Jednakże niedopełnienie słynnej klauzuli do ślubnego kontraktu doprowadziłoby do zerwania małżeństwa, co byłoby bardzo niekorzystne dla panującej dynastii, czym pani nie omieszkała zagrozić w przystępie ataku złości, kiedy strażnicy wyrwali jej z ręki zaledwie rozpoczętą powieść, właśnie pióra Bertranda Vandervelde…

Otóż wówczas tajne służby sułtanatu zdobyły informację, że Hermes Marana przekłada tę powieść na języki ojczysty ich pani, i skłoniły tłumacza przekonującymi argumentami różnego typu, aby przeniósł się do Arabii. Regularnie każdego wieczoru sułtanka otrzymuje ustaloną porcję powieściowej prozy, już nie w wydaniu oryginalnym, lecz w maszynopisie, prosto z rąk tłumacza. Gdyby zakodowaną informację ukryto w sekwencji słów lub liter, nie sposób byłoby jej już odtworzyć…

„Sułtan kazał mnie wezwać i zapytał, ile stron zostało mi jeszcze do przetłumaczenia. Zrozumiałem, że w swych podejrzeniach o niewierność polityczno-małżeńską najbardziej obawia się chwili, gdy po zakończeniu lektury opadnie napięcie, kiedy jego małżonka znowu odczuje nieznośny ciężar swojego położenia. On wie, że spiskowcy czekają na znak sułtanki. aby zapalić lont, lecz ona wydała rozkaz, by jej nie przeszkadzano, dopóki czyta, nawet gdyby pałac miał wylecieć w powietrze… Ja także mam powody, aby obawiać się tej chwili, która dla mnie mogłaby oznaczać utratę przywilejów na dworze…”

Dlatego też Marana podsuwa sułtanowi podstęp, odwołując się do tradycji literackiej Wschodu: otóż przerwie on tłumaczenie w najbardziej pasjonującym miejscu i zacznie tłumaczyć inną powieść, włączając ją pod byle pretekstem w pierwszą. Na przykład, bohater pierwszej powieści otwiera książkę i zaczyna czytać… Ta druga powieść też się urywa i ustępuje miejsca trzeciej, która wkrótce schodzi z drogi czwartej i tak dalej…

Miotają tobą mieszane uczucia, kiedy przeglądasz te listy. Książka, której dalszy ciąg smakowałeś już w myśli, choćby za pośrednictwem kogoś innego, znowu się urywa… Hermes Marana zdaje ci się wężem, który wsącza jad w rajski świat lektury… Zamiast indiańskiego jasnowidza, który opowiada wszystkie powieści świata, pojawia się oto powieść-pułapka, zmajstrowana przez zdradliwego tłumacza, i zawiera początki innych powieści, które zostają w zawieszeniu… Podobnie jak w zawieszeniu pozostaje bunt, podczas gdy spiskowcy daremnie starają się porozumieć ze swoją dostojną wspólniczką, a czas ciąży nieruchomo nad płaskim wybrzeżem Arabii… Czytasz czy fantazjujesz? Czy tak bardzo przejmujesz się zmyśleniami jakiegoś grafomana? A może ty także marzysz o sułtance z krainy nafty? Czy pozazdrościłeś losu dostawcy powieści do serajów Arabii? Czy chciałbyś zająć jego miejsce, stworzyć tę wyjątkową więź, tę wspólnotę wewnętrznego rytmu, którą osiąga się za pośrednictwem książki czytanej jednocześnie przez dwie osoby, tak jak udało ci się to osiągnąć wspólnie z Ludmiłą? Nie możesz się powstrzymać, aby tej czytelniczce bez twarzy przywołanej przez Maranę nie nadać rysów znajomej ci Czytelniczki, oto dostrzegasz już Ludmiłę za moskitierą, wyciągniętą na boku, włosy opadają na otwartą stronę, jest nużąca pora monsunów, pałacowi spiskowcy w milczeniu ostrzą noże, a ona poddaje się nurtowi lektury, bo jest to jedyna możliwa postawa w świecie, w którym nie istnieje nic poza jałowym piaskiem na oleistym asfalcie, groźbą śmierci w imię racji stanu oraz podziałem źródeł energii… Raz jeszcze przeglądasz korespondencję w poszukiwaniu świeższych wiadomości o sułtance… Widzisz, jak pojawiają się i znikają sylwetki innych kobiet: na jednej z wysp Oceanu Indyjskiego pewna letniczka, „uzbrojona w parę dużych ciemnych okularów i w warstwę olejku orzechowego, ustawia pomiędzy sobą a palącymi promieniami słońca skromną tarczę popularnego nowojorskiego pisma”. Numer, który czyta, publikuje na prawach pierwodruku początek nowego thrillera Silasa Flannery'ego. Marana wyjaśnia jej, że publikacja pierwszego rozdziału w piśmie świadczy o tym, że irlandzki pisarz gotów jest przyjmować kontrakty od pism zainteresowanych pojawieniem się w powieści marek whisky i szampanów, nazw samochodów i miejscowości turystycznych. „Jak się zdaje, jego wyobraźnia rozpala się w miarę napływu zamówień reklamowych.” Kobieta jest rozczarowana, to namiętna czytelniczka Silasa Flannery'ego. – Najbardziej lubię te powieści – mówi – które wzbudzają niepokój już od pierwszej strony…

Z tarasu szwajcarskiego domku Silas Flannery obserwuje przez zamocowaną na trójnogu lunetę dziewczynę na innym tarasie, o dwieście metrów niżej, wyciągniętą na leżaku i pogrążoną w lekturze książki. – Jest tam codziennie – mówi pisarz – za każdym razem, kiedy zamierzam usiąść przy biurku, czuję potrzebę, żeby na nią popatrzeć. Kto wie, co ona czyta? Wiem, że nie moją książkę, i mimo woli cierpię, odczuwam zazdrość w imieniu moich książek, które chciałyby, aby czytano je tak, jak ona czyta. Patrzenie na nią mnie nie męczy, ona zdaje się zamieszkiwać sferę zawieszoną w innym czasie i w innej przestrzeni. Siadam przy biurku, ale żadna z wymyślonych przeze mnie opowieści nie harmonizuje z tym, co chciałbym wyrazić. Marana pyta go, czy właśnie z tego powodu nie może dalej pracować. – Ależ ja piszę – odpowiada – dopiero teraz piszę naprawdę, od kiedy na nią patrzę. Śledzę pilnie lekturę tej kobiety, widzianej stąd, dzień w dzień, godzina po godzinie. Wyczytuję z jej twarzy to, co ona chciałaby przeczytać, i przenoszę to wiernie na papier… – Nazbyt wiernie – przerywa Marana lodowatym tonem. – Jako tłumacz i pełnomocnik interesów Bertranda Vanderveldego, autora powieści czytanej przez tę kobietę, pod tytułem Spójrz w dół, gdzie zagęszczają się cienie, ostrzegam pana przed dalszym plagiowaniem! – Flannery blednie, tylko jedna troska zdaje się zaprzątać jego umysł: – A zatem według pana ta kobieta… książki, które tak namiętnie pochłania, mają być powieściami Vanderveldego? Nie mogę go ścierpieć…

Na afrykańskim lotnisku, wśród uprowadzonych zakładników, co czekają rozwaleni na ziemi wachlując się bądź czekają skuleni pod kocami, które hostessy rozdały po nagłym spadku temperatury w nocy, Marana podziwia niewzruszony spokój dziewczyny, przykucniętej na uboczu: ramiona obejmują kolana, które uniesione pod długą spódnicą, tworzą coś w rodzaju pulpitu, włosy opadają na książkę zakrywając twarz, ręka swobodnie przewraca kartki, jak gdyby wszystko to, co istotne miało się rozstrzygnąć w następnym rozdziale. „Przedłużająca się niewola i mieszane towarzystwo kładą piętno na wyglądzie i zachowaniu nas wszystkich, lecz ta kobieta wydaje się bezpieczna, wyobcowana, jakby spowita światłem dalekiego księżyca…” Wtedy właśnie Marana myśli: muszę przekonać porywaczy z RAW-u, że książka, dla której warto było porywać się na tę ryzykowną operację, nie jest tą, którą mi odebrali, lecz tą, którą ona teraz czyta…

W Nowym Jorku, w sali kontroli komputerowej, siedzi czytelniczka z przegubami rąk przymocowanymi do fotela, z podłączonym stetoskopem i mankietem manometru, skronie w aureoli długich włosów ściskają wężowe przewody encefalografu, który wskazuje natężenie jej uwagi i częstotliwość odbieranych bodźców. „Nasza praca zależy całkowicie od wrażliwości badanego osobnika na testy kontrolne. Ponadto musi to być osoba o wytrzymałym wzroku i mocnych nerwach, tak aby zniosła nieprzerwaną lekturę wielu powieści w różnych wariantach, otrzymanych prosto z komputera. Jeśli skupienie czytelniczki osiągnie pewien stały wskaźnik, wówczas produkt uznawany jest za wartościowy i można go wprowadzić na rynek, jeśli natomiast jej uwaga rozluźnia się i rozprasza, dana kombinacja zostaje odrzucona, jej elementy zaś rozłożone i wykorzystane w innych kontekstach. Mężczyzna w białym fartuchu wydziera jeden encefalogram za drugim, niczym karki z kalendarza. – Coraz gorzej – mówi. – Ani jedna powieść nie trzyma się kupy. Albo trzeba zmienić program, albo też czytelniczka nie nadaje się już do użytku. – Przyglądam się delikatnym rysom: okulary i daszek, a także tampony w uszach i skórzany pasek, który unieruchamia podbródek, nadają jej twarzy niewzruszony wyraz. Jaki los ją czeka?”

Na to pytanie, rzucone niemal obojętnie przez Maranę, nie znajdujesz żadnej odpowiedzi. W każdym liście z zapartym tchem śledziłeś przemiany czytelniczki, jakby chodziło wciąż o tę samą osobę… Lecz nawet gdyby to były różne osoby, ty każdej z nich przypisujesz wygląd Ludmiły… Czyż to nie ona utrzymuje, że od powieści można oczekiwać już tylko tego, aby poruszyła w nas warstwę ukrytego lęku, bo jest to ostatnia szansa uzyskania przez powieść wiarygodności, a to uchroni ją przed nieodwołalnym losem seryjnego produktu? Widok Ludmiły nagiej pod równikowym słońcem wydaje ci się bardziej prawdopodobny niż widok Ludmiły ukrytej pod welonem sułtanki, ale równie dobrze mogłoby chodzić o samą Matę Hari, która z rozmysłem krzyżuje plany pozaeuropejskich rewolucji, aby otworzyć drogę buldożerom przedsiębiorstwa cementowego. Odsuwasz ten obraz i przywołujesz obraz leżaka, który napływa do ciebie w czystym alpejskim powietrzu. Oto gotów jesteś porzucić wszystko, wyjechać, wytropić kryjówkę Flannery'ego i obserwować przez lunetę czytelniczkę lub odnaleźć jej ślady w dzienniku pisarza, który przeżywa kryzys… (A być może pociąga cię myśl, że zdołasz podjąć lekturę powieści Spójrz w dół, gdzie zagęszczają się cienie, choćby pod innym tytułem i nazwiskiem?) Lecz teraz Marana przekazuje informacje coraz bardziej niepokojące: oto ona jako zakładniczka uprowadzonego samolotu, innym razem uwięziona w jednym ze slumsów Manhattanu… Jak tam się znalazła, przykuta do narzędzia tortur? Dlaczego musi znosić jako męczarnię to, co jest dla niej czynnością naturalną, czyli lekturę? I czyj podstępny plan sprawia, że drogi tych postaci nieustannie się krzyżują: jej samej, Marany, tajemniczej sekty, która kradnie rękopisy?

Ze wzmianek rozsianych w listach możesz wywnioskować, że Organizacja Wyzwolenia Apokryfu, rozdzierana wewnętrznymi walkami, wymknęła się spod kontroli swego założyciela, Hermesa Marany, i rozpadła na dwa ugrupowania: na sektę oświeconych wyznawców Archanioła Światła oraz na sektę nihilistów, wyznawców Archonta Cienia. Pierwsi są przekonani, że wśród falsyfikatów zalewających świat można wytropić parę książek, które głoszą prawdę, być może ponadczłowieczą lub pozaziemską. Drudzy utrzymują, że tylko fałszerstwo, mistyfikacja, umyślne kłamstwo mogą wyrazić w książce wartość absolutną, prawdę nie skażoną powszechnie panującymi pseudoprawdami.

„Sądziłem, że jestem w windzie sam – pisze Marana, wciąż z Nowego Jorku – tymczasem u mojego boku wyrasta oto jakaś postać: w rogu siedział skulony chłopak ze sterczącą czupryną, w źle skrojonym stroju z surowego płótna. Jest to nie tyle winda, co raczej dźwig towarowy w kształcie klatki, zamykany składaną kratą. Na każdym piętrze widać puste pomieszczenia, wyblakłe ściany ze śladami po usuniętych meblach i wyrwanej instalacji; rozciąga się pustynia podłóg i pokrytych pleśnią sufitów. Młody człowiek majstruje czerwonymi rękami o długich przegubach, zatrzymuje windę pomiędzy dwoma piętrami.

– Oddaj rękopis. Przywiozłeś go dla nas, nie dla tamtych. Nawet jeśli sądziłeś, że jest odwrotnie. Bo ta książka jest prawdziwa, chociaż jej autor napisał wiele książek fałszywych. A zatem należy do nas.

Jednym chwytem judo rozkłada mnie na podłodze i porywa rękopis. W tym momencie pojmuję, że ten młody fanatyk jest przekonany, iż trzyma w ręce dziennik duchowego kryzysu Silasa Flannery'ego, a nie zarys jednego z jego zwykłych thrillerów. To niesłychane, z jaką gotowością te tajne sekty potrafią przechwycić każdą informację – nieważne, prawdziwą czy fałszywą – która odpowiada ich oczekiwaniom. Kryzys Flannery'ego wprawił w ożywienie dwa rywalizujące ze sobą odłamy Organizacji Wyzwolenia Apokryfu i każde z nich w dobrej wierze wysłało swoich zwiadowców w doliny otaczające górski dom pisarza. Ci ze Skrzydła Cienia, wiedząc, że wielki producent seryjnych powieści nie potrafi już uwierzyć w swoje sztuczki, nabrali przekonania, że jego najnowsza powieść uwidoczni przeskok od szalbierstwa tuzinkowego i funkcyjnego do szalbierstwa fundamentalnego i absolutnego, że będzie to arcydzieło fałszu jako aktu poznania, a zatem książka, której od dawna szukają. Natomiast ci ze Skrzydła Światła sądzili, że kryzys takiego mistrza kłamstwa może oznaczać jedynie erupcję prawdy, i za taki uznali dziennik pisarza, o którym tyle się mówi… Pogłoska puszczona w obieg przez Flannery’ego, że ukradłem mu ważny rękopis, sprawiła, że tak jedni jak i drudzy utożsamili ten rękopis z przedmiotem swoich poszukiwań i puścili się moim tropem. Skrzydło Cienia spowodowało porwanie samolotu. Skrzydło Światła zaś porwanie windy…

Czupryniasty młodzieniec schował rękopis pod kurtkę, wymknął się z windy, zasunął mi kratę przed nosem i teraz naciska guzik, żebym zniknął w dole, a przedtem rzuca mi ostatnią pogróżkę: – To jeszcze nie wszystko, Agencie Mistyfikacji! Ale najpierw musimy uwolnić naszą siostrę przykutą do Maszyny Falsyfikatów! – Śmieję się, zjeżdżając powoli w dół. – Nie ma żadnej maszyny, ptaszyno! To „Ojciec Opowieści” dyktuje nam wszystkie książki!

Wciąga windę z powrotem. – Powiedziałeś „Ojciec Opowieści”? – Blednie. Od lat wyznawcy sekty szukają starego ślepca na wszystkich kontynentach, tam gdzie z pokolenia na pokolenie przekazywana jest jego legenda w nieskończonej liczbie miejscowych wersji.

– Tak, powiedz to Archaniołowi Światła! Powiedz mu, że odnalazłem „Ojca Opowieści”! Mam go w ręku i pracuje dla mnie! A nie żadna maszyna elektroniczna! – i tym razem sam naciskam guzik, aby zjechać na dół.”

Obecnie trzy pragnienia zaprzątają jednocześnie twój umysł. Byłbyś skłonny wyruszyć natychmiast, przepłynąć ocean, przeszukać kontynent pod Krzyżem Południa, wytropić ostatnią kryjówkę Marany i wydrzeć od niego prawdę albo przynajmniej dalszy ciąg urwanych powieści. Jednocześnie chcesz poprosić Przewodniego, aby udostępnił ci powieść W sieci zbiegających się linii pseudo (czy też prawdziwego) Flannery'ego, która może okazać się tożsama z powieścią Spójrz w dół, gdzie zagęszczają się cienie Bertranda Vandervelde. I nie możesz doczekać się chwili, kiedy pobiegniesz do kawiarni na spotkanie z Ludmiłą, aby opowiedzieć jej o zawiłych rezultatach twojego dochodzenia, a także po to, aby jej widok przekonał cię, że nie może istnieć nic wspólnego pomiędzy nią a czytelniczkami, które spotykał w świecie mitomański tłumacz.

Dwa ostatnie pragnienia są łatwo osiągalne i nie wykluczają się wzajemnie. W kawiarni, czekając na Ludmiłę, zaczynasz czytać książkę przysłaną przez Maranę.

Загрузка...