Terry Pratchett Johnny i bomba

Po bombardowaniu

Była dziewiąta zero zero, tak w całym Blackbury, jak i na High Street. Ciemności z rzadka tylko rozjaśniało światło pełni księżyca, który generalnie krył się za chmurami przygnanymi przez południowo-zachodni wiatr. Właśnie przeszła burza, która odświeżyła powietrze i zwiększyła własności poślizgowe bruku. Dlatego też policjant przemieszczał się wzdłuż High Street wolno i statecznie.

Gdzieniegdzie, jeśli było się naprawdę blisko, można było zauważyć słabiutkie przebłyski światła z zaciemnionych okien. Z wnętrza domów dobiegały przyciszone odgłosy wieczornego życia — tu ktoś ćwiczył na pianinie, w kółko katując gamy, tam rozmawiano, ówdzie ktoś się zaśmiał, słuchając radia.

Część wystaw sklepowych osłaniały worki z piaskiem, a umieszczony przed jednym ze sklepów plakat zachęcał, by „Kopać dla zwycięstwa”, zupełnie jakby była najwyższa pora na wykopki.

Na horyzoncie, tam gdzie znajdowało się Siatę, nerwowe palce reflektorów próbowały z zapałem wymacać wśród chmur bombowce. Dotąd nie udało im się to ani razu.

Policjant skręcił za róg i jego miarowe kroki odbijały się echem od pogrążonych w ciszy budynków.

Kroki dotarły do kościoła metodystów i teoretycznie powinny skierować się w dół Paradise Street, tyle że od poprzedniej nocy Paradise Street już nie było.

Przy kościele parkowała ciężarówka. Zza niedokładnie zasuniętej brezentowej płachty w tyle wydobywała się cienka smuga światła.

Kroki ucichły, za to rozległo się donośne pukanie i głos:

— Tu nie wolno parkować, panowie. Mandat wynosi jeden kubek herbaty i zapomnimy o tym przykrym incydencie, co?

Brezent poruszył się i z samochodu wyskoczył żołnierz, przy okazji odsłaniając wnętrze ciężarówki skąpane w ciepłym blasku buzującego piecyka; siedziało tam kilku wojskowych, paląc papierosy i gawędząc.

— Dajcie no, chłopaki, kubek i kanapkę dla sierżanta — odezwał się dziarsko i uśmiechnął się do policjanta.

Z wnętrza wręczono mu aluminiowy kubek gorącej, czarnej herbaty oraz kanapkę grubością przypominającą cegłę.

— Zobowiązany. — Policjant przyjął kubek i kanapkę i oparł się o bok ciężarówki. — I jak idzie? Nie słyszałem wybuchu.

— To dwustupięćdziesięciofuntówka — wyjaśnił żołnierz. — Leży w piwnicy, musiała przebić strop. Nieźle oberwaliście ostatniej nocy. Chce pan ją obejrzeć, sierżancie?

— To bezpieczne?

— Oczywiście, że nie! — oznajmił radośnie żołnierz. — Dlatego tu jesteśmy, nie? Jak pan chce, to proszę za mną. — Starannie dogasił papierosa i zatknął niedopałek za ucho.

— Myślałem, że będziecie jej bez przerwy pilnować — odezwał się policjant.

— Jest środek nocy i siąpi. A poza tym kto miałby ochotę ukraść niewypał ćwierćtonowej bomby lotniczej?

— Niby tak, ale…

Od strony rumowiska, które wczoraj jeszcze było Paradise Street, rozległ się odgłos zsuwających się cegieł.

— …chyba ktoś ma taką ochotę — dokończył sierżant.

— Przecież rozstawiliśmy tablice ostrzegawcze?! A przerwę zrobiliśmy tylko na herbatę!

Pod ich nogami zachrzęściły zaścielające ulicę odłamki cegieł.

— To bezpieczne, prawda? — upewnił się ponownie sierżant.

— Jak ktoś zwali na nią kupę cegieł, to nie będzie bezpieczne — zirytował się saper. — Na pewno nie będzie! Ej, ty!

Zza chmur wyjrzał księżyc, oświetlając okolicę, a przy tej okazji czyjąś sylwetkę po drugiej stronie pozostałości po Paradise Street.

Sierżant zahamował z piskiem obcasów.

— No nie! — jęknął szeptem. — To pani Tachyon.

Saper także przyhamował i przyjrzał się dokładniej drobnej postaci ciągnącej przez rumowisko jakiś metalowy wózek.

— Kto?

— Tylko cicho i spokojnie — polecił policjant, oświetlając sobie twarz latarką i wykrzywiając się w parodii przyjaznego uśmiechu, co dało raczej upiorny efekt. — To pani, pani Tachyon? Tu sierżant Bourke. Trochę chłodno o tej porze na ulicy, prawda? Mamy miłą, ciepłą celę na posterunku i jak sądzę, mogę chyba obiecać duży kubek gorącego kakao, jeśli pani ze mną pójdzie. Co pani na to, pani Tachyon?

— Czytać nie potrafi czy co? — szepnął saper. — Odbiło jej? Jest przy tej ruinie z niewypałem!

— Tak… nie… ona jest po prostu inna… Trochę… szurnięta… — odszepnął policjant i dodał głośno: — Niech pani tam zostanie, zaraz po panią przyjdziemy! Lepiej, żeby się pani nie potknęła na tych śmieciach, prawda?

— Czy ona przypadkiem nie szabrowała tu czego? Plądrowanie zbombardowanych domów jest karane przez rozstrzelanie…

— Nikt tu nie będzie nikogo rozstrzeliwał! A już na pewno nie jej. Poza tym myją znamy. Zeszłą noc spędziła w celi — wyjaśnił sierżant.

— Za co?

— Za nic. Gdy noc jest chłodna, pozwalamy jej spać w wolnej celi. Dałem jej parę starych butów mojej mamy… przypatrz się pan jej: mogłaby być pańską babką. Bidactwo.

Pani Tachyon przyglądała się im podejrzliwie (co potęgowała zaawansowana krótkowzroczność), ale spokojnie stała i czekała. Najwyraźniej głos sierżanta miał na nią zbawiennie łagodzący wpływ. Gdy podeszli bliżej, saper ujrzał zasuszoną staruszkę, ubraną w coś, co wyglądało na wieczorową kreację, na którą naciągnęła kilka warstw diametralnie się od siebie różniącego odzienia. Na głowie miała wełnianą narciarkę z pomponem, a przed sobą pchała druciany, sklepowy wózek na kółkach. Wózek miał metalową tabliczkę.

— Tesco — odczytał saper. — Co to takiego?!

— Skąd mam wiedzieć, gdzie ona znajduje te wszystkie śmieci?!

Wózek pełen był czarnych worków, pomiędzy którymi znajdowały się słoiki.

— Wiem, gdzie to znalazła! — Saper ucieszył się na ich widok. — W fabryce przetworów po drugiej stronie ulicy!

— Pół miasta było tam dziś rano — ostudził go policjant. — Kilka słoików korniszonów to żaden szaber. Lepiej, żeby ludzie zjedli, niż miałoby się zepsuć.

— Pewnie, że lepiej, ale nie można ludzi do tego zachęcać. Za pozwoleniem, chciałbym obejrzeć te… Au! — Ledwie wyciągnął rękę w stronę wózka, gdy spomiędzy worków wyprysnęło coś podobnego do niewielkiego, za to wściekłego demona składającego się głównie ze ślepiów i pazurów i poorało mu boleśnie dłoń. — Cholera by cię! Sierżancie…

Sierżant zdążył się jednakże cofnąć na bezpieczną odległość.

— To Guilty! — wyjaśnił spokojnie. — Na pańskim miejscu bym się cofnął.

Pani Tachyon cmoknęła i oznajmiła:

— Thunderbirdy poleciały! Co, nie ma bananów? Tak ci się tylko wydaje, stara purchawo! — Po czym odwróciła się i oddaliła z godnością, ciągnąc za sobą wózek.

— Nie tam! — wrzasnął saper.

Pani Tachyon zignorowała go i wspięła się na stertę cegieł, wciąż z wózkiem. Sterta zachwiała się i z łoskotem zaczęła się osypywać. Jedna z cegieł trafiła w coś, co zadźwięczało metalicznie. Saper i policjant zamarli w pół ruchu. Księżyc na wszelki wypadek schował się w chmury. W ciemnościach coś zaczęło tykać. Tykanie było stłumione i nieco oddalone, ale w zupełnej ciszy słyszeli je wręcz idealnie.

Sierżant powoli i ostrożnie postawił uniesioną nogę na jezdni i szepnął:

— Ile czasu mija od tykania do wybuchu? Odpowiedział mu oddalający się tupot — saper ulotnił się z podziwu godną szybkością.

Sierżant natychmiast podążył w jego ślady.

Dotarł mniej więcej do połowy pozostałości po Paradise Street, nim świat za nim zrobił się gwałtownie rozrywkowy.

Na High Street w Blackbury była dziewiąta wieczór. W witrynie sklepu ze sprzętem audio-wideo ekrany dziewięciu telewizorów wypełniał ten sam obraz, którego nikt nie oglądał. Po pustym chodniku wiatr gnał gazetę, póki nie zaplątała się w ozdobny klomb. Wiatr się nie zniechęcił — znalazł pustą puszkę po piwie i potoczył ją dalej, ale i ta rozrywka nie trwała długo — puszka wybrała pozostanie w rynsztoku.

Rada Miasta Blackbury nazywała High Street „rejonem pieszych” albo „obszarem udogodnień”, choć nikt nie miał pojęcia, na czym to ostatnie miało polegać i o jakie tu konkretnie udogodnienia chodziło. Bo na pewno nie o ławeczki, których co prawda było sporo, ale zostały tak przemyślnie skonstruowane, że nie dało się na nich zbyt długo wysiedzieć. Może chodziło o ozdobne kwietniki, na których regularnie rosły opakowania po chrupkach i batonikach, a sezonowo także po lodach. W każdym razie nie chodziło o ozdobne drzewa, pięknie wyglądające na projektach, ale na skutek różnorakich oszczędności i zmian koncepcyjnych nie istniejące w naturze.

I na pewno nie chodziło o lampy jarzeniowe, które sprawiały, że noc wydawała się zimna jak lód.

Gazeta ożyła ponownie — z kwietnika przeleciała do żółtego kosza na śmieci i owinęła się wokół niego. Kosz wyglądał jak gruby, obrzydliwy pies z otwartym pyskiem.

Coś wylądowało w pobliskiej alejce z głuchym łupnięciem i jęknęło:

— Tik-tak. Au! Gdzie ten szpital…

Ciekawostką w kwestii martwienia się, co Johnny Maxwell odkrył już dawno temu, jest to, że zawsze znajdzie się coś nowego, o co można się pomartwić.

Kirsty twierdziła, że dzieje się tak dlatego, iż jest urodzonym pesymistą, ale pewnie była zazdrosna, bo sama nigdy o nic się nie martwiła. Za to robiła się zła i zrobiła, co mogła, by z tym skończyć, cokolwiek by to było. Prawdę mówiąc, zazdrościł jej umiejętności decydowania o tym, co należy zrobić, jak i robienia tego, co trzeba, by przestało ją złościć. Aktualnie w zwykłe dni ratowała planetę (wieczorem), a w weekendy lisy (też wieczorem). A on starym zwyczajem się martwił. Zwykle tym samym, co zawsze: szkołą, pieniędzmi i czy można złapać AIDS, oglądając telewizję. Czasami jednak wyskakiwało jakieś zmartwienie takiego kalibru, że hurtem likwidowało pozostałe. Teraz był to jego własny umysł. — To nie dokładnie to samo, co być chorym — oznajmił Yo-less, który przegryzł się przez całą encyklopedię medyczną matki.

— To w ogóle nie to samo, co być chorym. Jak ci się przytrafiło dużo złych rzeczy, to zdrowo jest być w depresji — poprawił go Johnny. — To ma sens, nie? Jak interes trzeba zamknąć, ojciec odszedł, a matka odpala jednego papierosa od drugiego i wszystkim naokoło opowiada z uśmiechem, że jeszcze nie jest tak źle, to dopiero jest choroba!

— Też racja — zgodził się Yo-less, który czytał też coś z psychologii.

— Moja babka sfiksowała, to też choroba, nie? — dodał Bigmac. — Ona… au!

— Przepraszam, nie patrzyłem, gdzie stawiam nogi — wyjaśnił Yo-less. — Ale ty też nie.

— To tylko sny — mruknął Johnny. — To żadne szaleństwo…

Choć musiał przyznać, że w ciągu dnia też zdarzało mu się śnić, i to sny tak wyraziste, że wypełniały oczy, uszy i umysł… Samoloty i bomby… I skamieniała mucha.

Zawsze koszmarom towarzyszyła mucha. Nieduża, taka w kawałku bursztynu. Nawet nie była specjalnie przerażająca — po prostu stara: miała parę milionów lat. Tylko dlaczego była w tych koszmarach? To, że kiedyś robił projekt[1] o takiej musze, to jeszcze chyba nie powód, żeby mu się śniła, i to w dodatku w dzień.

A najgorsi są nauczyciele — zamiast zwyczajnie rzucić kredą w człowieka, gdy nie uważa, to się zaczynają martwić, wysyłać do domu kartki, a jego samego wysyłać do specjalisty. Ten specjalista okazał się zresztą nie taki straszny, no i przynajmniej dzięki wizycie Johnny nie był na matmie. Zawsze jakaś korzyść.

Na jednej z kartek pisało, że jest „zakłócony”. Ciekawe sformułowanie. Naturalnie nie pokazał jej mamie; i tak miała dość zmartwień.

— Jak ci leci z dziadkiem? — zainteresował się Yo-less.

— Nieźle. Ostatnio zaczął się specjalizować w grzankach i w niespodziankowych niespodziankach.

— W czym?

— W puszkach bez nalepek, które za pół darmo sprzedają w supermarkecie. Kupuje je w przemysłowych ilościach i ma dobrą rękę. Wiesz, jak się otworzy, to trzeba potem zjeść…

Yo-less z lekka poszarzał i z pewnym trudem przełknął ślinę.

— Brzoskwinie i kotleciki nie są aż takie złe! — oburzył się Johnny.

W milczeniu wędrowali pogrążoną w wieczornym mroku ulicą.

Najgorsze jest to, myślał Johnny, że nie jesteśmy zbyt dobrzy, a najsmutniejsze to, że nie jesteśmy zbyt dobrzy nawet w byciu niezbyt dobrymi.

Na przykład Yo-less — jak się na niego popatrzyło, to miał możliwości. Był czarny. Technicznie rzecz biorąc, ale jednak. Tymczasem nigdy nie przekręcał wyrazów, nie był leniwy, a jedyną osobą, do której zwracał się „matka”, była jego rodzicielka. Yo-less oczywiście twierdził, że powyższe zarzuty wynikają z rasowego stereotypu, ale prawda musiała być inna: Yo-less był mutantem. Czapkę baseballową zawsze wkładał daszkiem do przodu, a czasami nosił krawat. Mutant.

Albo Bigmac. Bigmac był dobry… na przykład w matematyce. To znaczy w pewnym sensie był dobry: doprowadzał nauczycieli do szału. Wystarczyło, że popatrzył na jakieś upiorne równanie, i stwierdzał, iż x = 2,75. I miał rację. Zawsze. Naturalnie nigdy nie wiedział dlaczego — po prostu tak było i koniec. A to nieodmiennie doprowadzało belfrów do szewskiej pasji, bo matematyka nie polega wcale na znaniu właściwych wyników, tylko na pokazywaniu, jak do nich dojść, nawet jeśli w samym liczeniu ktoś się kropnął. Poza tym Bigmac był skinem. Ostatnim w Blackbury (nie licząc Bazza i Skazzy, ale ich po pewnej wycieczce samochodowej[2] nie można było zaliczać do czegokolwiek). Miał też na kostkach dłoni napis „Love” i „Hat”, ale jedynie długopisem, bo gdy szedł się wytatuować, to zemdlał. Aha: Bigmac próbował też bez powodzenia hodować tropikalne rybki.

Co się zaś tyczy Wobblera… Wobbler nawet nie był hackerem. Chciałby być, ale jakoś nikt nie chciał go za takiego uznać. Fakt: grzebał w komputerach i nielegalnie kopiował gry, a chciałby umieć pisać zadziwiające programy i być milionerem przed dwudziestką. Ale pewnie skończy się na tym, że będzie zadowolony, jeśli jego komputer nie będzie śmierdział przy każdym dotknięciu spalonym plastykiem.

A co do Johnny’ego…

…Jeśli się wariuje, to czy się o tym wie? A jeśli się nie wie, to skąd wiadomo, że się nie zwariowało?! — ostatnimi czasy Johnny’ego można było sprowadzić do tego typu pytań.

— To w sumie nie był taki zły film — ocenił Wobbler. Tak w ogóle bowiem wracali z małej sali Blackbury Odeon, gdzie regularnie i z maniackim uporem oglądali wszystko, co mogło pokazywać promienie laserowe i tym podobne efekty.

— Nie można podróżować w czasie i czegoś nie na-mieszać — sprzeciwił się Yo-less.

— Przecież właśnie o to chodzi — zdziwił się Bigmac. — Ja bym tam wstąpił do policji czasu. Jakby taka była, ma się rozumieć. Wracasz i pytasz takiego: „Ty jesteś Adolf Hitler?”, a jak ci mówi: „Achtung, naturalnie ja”, to łup go ze strzelby kaliber dwadzieścia i po problemie.

— Tak, ślicznie. — Yo-less potrafił być cierpliwy. — A gdybyś tak przez przypadek odstrzelił własnego dziadka?

— Bym nie odstrzelił: ni krzty nie był podobny do Adolfa Hitlera.

— A poza tym nie jesteś takim dobrym strzelcem — dodał Wobbler. — Z klubu paintballowego cię wyrzucili, nie?

— Ale z zazdrości, że to nie oni wymyślili paintballowy granat ręczny. Dopiero ja im musiałem pokazać.

— Akurat na dwulitrowej puszce farby olejnej? Nie było mniejszych?

— Nie bardzo miałem czas wybierać. Ta była pod ręką… W każdym razie robiła za granat, i to skutecznie.

— Oni mówili, że mogłeś choć otworzyć wieczko. Sean Stevens musiał mieć zszyty łeb…

— Musiał mi się nawinąć pod rękę?

— Nie miałem na myśli faktycznego strzelania do twojego prawdziwego dziadka! — Yo-less stracił cierpliwość, toteż użył fali akustycznej, by zawrócić rozmowę na właściwe tory. — Chodziło mi o jakieś takie namieszanie w przeszłości, że ty się nigdy nie rodzisz albo że maszyna do podróży w czasie nigdy nie zostaje wynaleziona. Tak jak w tym filmie, co wysłali robota, żeby zabił matkę chłopaka, który miał dokopać robotom, jak dorośnie. Arnie tam grał.

— Dobry film! — ucieszył się Bigmac, waląc milczącą serię z nie istniejącego karabinu maszynowego po wystawach sklepowych. — Termi-coś-tam się nazywał.

— Terminator dwa — poprawił go Wobbler.

— Skoro on się nigdy nie narodził, to skąd wiedzieli, że istnieje? — Yo-less niespodziewanie zadał pytanie sam sobie, po czym także samodzielnie udzielił na nie odpowiedzi: — To bez sensu.

— Też mi się ekspert trafił — parsknął Wobbler. — Skąd ci się to wzięło?

— Mam trzy półki kaset ze Star Trekiem.

— Zboczenie!

— Ścichapęk!

— Trainspotter!

— Transporter, jak już! — poprawił go z godnością Yo-less. — Poza tym nie o to akurat chodzi. Chodzi o to, że jak się coś w przeszłości pozmienia, to może się skończyć tak, że nie będzie można wrócić i zostanie się tam, dokąd się trafiło. Albo ponieważ zmieniłeś przyszłość, to nie możesz wrócić, bo nigdy nie udałeś się w przeszłość. Albo jak nawet da się wrócić, to do innego czasu, dajmy na to równoległego, bo to, co zmieniłeś, spowodowało, że nie możesz wrócić tam, skąd przybyłeś, a tylko tam, gdzie cię jeszcze nie było… krótko mówiąc, jesteś zaklinowany w czasie. Spojrzeli na niego z podziwem.

— Żeby zrozumieć te całe podróże w czasie, trzeba być wariatem — podsumował po dobrej chwili Wobbler.

— Johnny, masz życiową okazję! — ucieszył się Big-mac.

— Bigmac! — W tonie Yo-lessa słychać było poważne ostrzeżenie.

— Spokojnie, lekarz mówi, że ja się tylko zbyt dużo martwię — uspokoił go Johnny.

— Co ci robili? — zainteresował się Bigmac. — Igły, wstrząsy i te rzeczy?

— Nie: nic z tych rzeczy — westchnął z pewną rezygnacją zapytany. — Tylko zadawali pytania.

— Jakie? Takie w stylu: „czy masz fioła”?

— Jakby wrócić naprawdę daleko — powiedział nagle Wobbler — do czasów dinozaurów na przykład, to nie groziłoby, że się zastrzeli własnego dziadka. Nawet bardzo starzy staruszkowie tyle nie żyją. Dinozaury są bezpieczne.

— Jasne! — ucieszył się Bigmac. — I można spokojnie do nich strzelać z plazmówki!

— Pewnie! — Tym razem Wobbler westchnął wymownie. — I to by wyjaśniało kolejną zagadkę nauki: dlaczego dinozaury wyginęły sześćdziesiąt pięć milionów lat temu? Bo Bigmac nie zdołał tam dotrzeć wcześniej.

— Przecież nie masz plazmówki — zauważył wyjątkowo rozsądnie Johnny.

— Jak Wobbler może mieć maszynę do podróży w czasie, to ja mogę mieć karabin plazmowy.

— Ano możesz, co mi tam…

— I miotacz rakiet!

— Nie przesadzaj — osadził go Yo-less. Maszyna do podróży w czasie byłaby czymś: można byłoby ułożyć sobie życie dokładnie tak, jak by się chciało, a jak coś by się nie udało, zawsze można byłoby wrócić i poprawić tak, żeby to nigdy nie nastąpiło. Johnny tak się skupił na tym pasjonującym zagadnieniu, że przestał zwracać uwagę na toczącą się obok rozmowę. A rozmowa, jak zwykle, potoczyła się własnym torem:

— Poza tym nikt nie udowodnił, że dinozaury faktycznie wyginęły! — obruszył się Bigmac.

— No pewnie: wciąż się gdzieś tu kręcą, tak?

— Może wychodzą tylko w nocy albo się maskują, albo coś…

— Ceglasto wykończony stegozaur? I czerwony, piętrowy brontozaur z numerem dziewięć na czole?

— Niezły pomysł! Mogą udawać, że są autobusami, i ludzie spokojnie do nich wsiądą. Tylko nie będą mogli wysiąść…

— Do kitu pomysł. Podstawą są fałszywe nosy i brody. A potem, jak nikt się niczego nie spodziewa, to chaps, i na chodniku nie ma śladu po gościu, nie licząc butów. A inny facet, duży facet w płaszczu idzie dalej i mlaska…

Paradise Street, olśniło nagle Johnny’ego; ostatnio dużo myślał o Paradise Street. Zwłaszcza w nocy. Jakby się tak popytać ludzi, co sądzą o podróżach w czasie, to większości by się spodobało — nikt nie wiedział, co przytrafiło się dinozaurom, natomiast większość wiedziała, co się zdarzyło na Paradise Street.

I sporo z tych, co wiedzieli, chciałoby tam wrócić. Johnny też.

Coś syknęło.

Odruchowo cała czwórka się rozejrzała; między wypożyczalnią kaset a sklepem z ubraniami znajdował się wylot wąskiej alejki. Byli prawie na wprost niego, a to właśnie tam coś syczało. Tyle że teraz syk zamienił się w charkot.

Nie był to przyjemny dźwięk: trafiał przez uszy i mózg prosto do wspomnień datujących się z naprawdę dawnych czasów. Gdy wczesna małpa ostrożnie zlazła z drzewa i niezgrabnie próbowała „stanąć prosto”, czyli zrobić to, co było takie modne wśród młodszych małp, był to ten rodzaj dźwięku, który bała się usłyszeć. Dźwięk ten wywoływał w mięśniach odruchową reakcję: wiać i wdrapać się na coś. I jak się da, to zrzucić przy okazji trochę orzechów. Najlepiej kokosowych.

— Coś jest w alejce — zauważył Wobbler, rozglądając się, czy nie znajdzie się w pobliżu jakieś poręczne drzewo.

— Wilkołak? — zaciekawił się Bigmac.

— Dlaczego akurat wilkołak? — Wobbler przestał się rozglądać.

— Bo w takim filmie Zemsta przeklinającego wilkołaka… albo jakoś tak, ktoś usłyszał taki charkot i wszedł w taką alejkę, a w następnym ujęciu leżał na chodniku wśród całej masy płynnych efektów specjalnych.

Wobbler głośno przełknął ślinę i oznajmił stanowczo:

— Wilkołaków nie ma!

— Tak? To idź i powiedz im to. Zanim wymiana poglądów miała szansę się zaostrzyć, Johnny wszedł w alejkę.

Pierwsze, co zobaczył, to wywrócony sklepowy wózek, co samo w sobie nie było niczym dziwnym. Po ulicach Blackbury hasały sobie stada sklepowych wózków. Co prawda nigdy nie widział żadnego z nich w ruchu, ale podejrzewał, że kiedy tylko odwraca się do nich tyłem, zaczynają się toczyć.

Wokół wózka leżały wypchane czarne worki na śmieci, równie powypychane plastykowe torby, a tu i tam widać było słoiki. Jeden się stłukł i w okolicy śmierdziało octem. A spod worków wystawała para butów.

I kawałki chudych nóg.

To już było zdecydowanie dziwne.

Na szczycie pryzmy worków i toreb pojawił się niewielki, ale przerażający potwór i splunął w jego kierunku.

Potwór był biały, tylko gdzieniegdzie miał kępki brązowe i czarne. Poza tym był chudy jak śmierć i miał trzy i pół nogi. Za to tylko jedno ucho. Jego pysk był maską absolutnego i do tego zdeterminowanego zła. Miał żółte, nierówne i ostre zęby oraz oddech równie aromatyczny jak gaz pieprzowy.

Johnny znał go doskonale.

Podobnie jak właściwie każdy mieszkaniec Blackbury.

— Cześć, Guilty — odezwał się, profilaktycznie trzymając ręce przy sobie. Skoro był tu i wózek, i Guilty, to nogi… — Myślę, że coś się stało pani Tachyon — poinformował pozostałych.

Na ten sygnał w alejce zjawiły się jeszcze trzy osoby.

Scena oglądana z drugiej strony całkiem wyraźnie ujawniła panią Tachyon. Pomylić jej z workiem nie było trudno, ponieważ zazwyczaj wszystko, co miała, nosiła równocześnie. Teraz była to narciarka z pomponem, wieczorowa suknia różowej barwy, tuzin golfów, do tego z dziesięć par piłkarskich skarpet i sportowe buty.

— To krew? — spytał Wobbler.

— Tego… — bąknął Bigmac.

— Myślę, że żyje — oświadczył Johnny. — Jestem pewien, że jęknęła.

— No… wiem, jak się udziela pierwszej pomocy — odezwał się niepewnie Yo-less. — Ale tylko metodą usta-usta…

— Samobójca! — jęknął Bigmac.

Yo-less nie potrzebował uświadomienia — wyglądał jak reklama przerażenia. To, co wydawało się proste w jasno oświetlonej sali na manekinie pod okiem instruktora, zupełnie inaczej wyglądało w ciemnym zaułku, zwłaszcza biorąc pod uwagę poszkodowaną. Ten, kto wymyślił pierwszą pomoc, na pewno nie znał pani Tachyon.

Nie mając wyjścia, Yo-less niechętnie przyklęknął i delikatnie obmacał leżącą. Z jednej z niezliczonych kieszeni coś wypadło — okazało się, że to ryba z frytkami zawinięta w gazetę.

— Zawsze je frytki — oznajmił Bigmac. — Mój brat twierdzi, że wygrzebuje je ze śmieci i jak w opakowaniu są jeszcze jakieś frytki, to je dojada… Fuj!

— Fuj… — bąknął słabo Yo-less, desperacko próbując znaleźć sposób udzielenia pierwszej pomocy bez dotykania leżącej.

W końcu Johnny’emu zrobiło się go żal. — Wiem, jak wykręcić 999 — oznajmił. Yo-less odetchnął ze słyszalną ulgą.

— Tak lepiej — przytaknął pospiesznie. — Mogła sobie coś złamać, a złamanych nie należy ruszać, bo można im zaszkodzić.

— Albo sobie — dodał Wobbler.

Загрузка...