Guilty wygramolił się na worki i miauknął zadowolony.
Bigmac zignorował go, obserwując ruch drogowy, którego właściwie nie było. Jakieś dwie kobiety spotkały się na środku ulicy i gadały sobie w najlepsze, nie zwracając uwagi na resztę świata, choć jedna od czasu do czasu oglądała się na Bigmaca.
Na wszelki wypadek skrzyżował ręce na piersiach, przysłaniając nadruk na koszulce: „Heavy Mental”.
A potem dokładnie przed nim stanął samochód. Kierowca wysiadł, obrzucił Bigmaca przelotnym spojrzeniem i odszedł, skręcając za narożnik.
Bigmac przyjrzał się samochodowi. Dotąd podobne widział tylko w telewizji, przeważnie w sznurowatych melodramatach, w których jeden samochód, dwie kobiety i trzy tuziny kapeluszy przemieszczają się w tę i z powrotem po tym samym kawałku ulicy, próbując wmówić widzom, że to wszystko nie dzieje się współcześnie.
W stacyjce tkwiły kluczyki.
Generalnie Bigmac nie był przestępcą; przeważnie był w pobliżu, gdy przestępstwa się wydarzały. Było tak przez głupotę. Głupotę innych, głównie objawiającą się w projektowaniu samochodów, które w dziesięć sekund potrafiły wyciągnąć sto dwadzieścia kilometrów na godzinę, i sprzedawaniu ich jeszcze głupszym ludziom, których interesowały jedynie takie błahostki jak to, ile wóz pali i jakiego koloru są siedzenia. Jakby ktoś po to wymyślił samochód.
W stacyjce wciąż tkwiły kluczyki.
Bigmac uważał, że wyświadcza innym przysługę, sprawdzając, co praktycznie potrafią ich samochody. Poza tym nigdy żadnego nie ukradł, bo zawsze miał zamiar odstawić każdy egzemplarz tam, skąd go wziął. Co prawda rzadko mu się to udawało, ale przecież miał dobre chęci. Ludzie powinni być dumni, wiedząc, że ich samochody potrafią na obwodnicy wyciągnąć sporo ponad setkę, zamiast narzekać.
Kluczyki ciągle tkwiły w stacyjce.
Zaczynało to wyglądać na prowokację. Istniały przecież miliony miejsc, w których normalny człowiek umieściłby kluczyki do samochodu, od własnej kieszeni zaczynając. Ale nie — ten musiał je złośliwie zostawić w stacyjce.
Takie stare samochody prawdopodobnie i tak nie są w stanie rozwinąć żadnej uczciwej prędkości…
Kluczyki uporczywie tkwiły w stacyjce, połyskując zapraszająco.
Bigmac przestąpił z nogi na nogę.
Zdawał sobie sprawę, że są na świecie ludzie uważający za niewłaściwe przejażdżki samochodami, które nie należą do nich, ale to wszystko zależy od punktu widzenia…
…a kluczyki spokojnie tkwiły w stacyjce.
Johnny i Kirsty równocześnie wciągnęli powietrze, co brzmiało niczym start concorde’a, tylko na odwrót.
Johnny miał wrażenie, że pokój nagle się zrobił strasznie duży, a na jego środku sam jak palec tkwi Yo-less.
— Owszem, jestem z nimi — powiedział nagle wyjątkowo spokojnie Yo-less.
Kobiecina wyglądała na szczerze zaskoczoną.
— Dobry Boże, mówisz po angielsku! — ucieszyła się nie wiadomo czemu. — I do tego poprawnie!
— Nauczyłem się od dziadka — odparł podejrzanie uprzejmie Yo-less. — Zjadał jedynie wykształconych misjonarzy.
Umysł Johnny’ego zwykle pracował tak wolno, że aż mu było wstyd. Czasami jednak zdobywał się na niebagatelną szybkość.
— On jest księciem — oznajmił.
— Książę Sega — przedstawił się Yo-less.
— Z Nintendo — dodał Johnny.
— I chce kupić gazetę — dodała Kirsty, która w pewnych kwestiach w ogóle nie miała wyobraźni.
Johnny sięgnął do kieszeni i znieruchomiał.
— Tylko nie mamy pieniędzy — oświadczył.
— Mam co najmniej dwa… — zaczęła Kirsty.
— Nie mamy pieniędzy! — przerwał jej stanowczo Johnny i dodał ciszej: — Tu obowiązują szylingi i nie obowiązuje dziesiętny, nieuku!
— Dziesiętny? — Kobieta wyglądała jak ktoś, kto ma nadzieję, że gdy się odpowiednio skupi, wszystko dookoła nabierze sensu.
Johnny spojrzał na ladę. Było już popołudnie, ale kilka gazet jeszcze leżało. Między innymi „The Times”, i to nawet z widoczną datą.
21 maja 1941 r.
— Och, gazetę możecie dostać za darmo. — Sprzedawczyni w końcu się poddała. — Nie sądzę, abym jeszcze jakąś dziś sprzedała.
— Dziękujemy bardzo. — Johnny czym prędzej złapał gazetę i praktycznie wygonił pozostałych za drzwi.
— Sambo — stwierdził z goryczą Yo-less, gdy znaleźli się na ulicy.
— Co? — zdziwiła się Kirsty, najwyraźniej zdecydowana zignorować uwagę Johnny’ego co do braków w swym wykształceniu. — A, to. Nie zwracaj na takie drobiazgi uwagi. Daj mi wreszcie tę gazetę!
— Mój dziadek przyjechał tu w 1952 roku — oznajmił Yo-less pustym głosem. — Mówił, że dzieciaki były przekonane, że jakby się porządnie umył, to by przestał być czarny.
— Rozumiem, że jesteś poirytowany, ale tak to wyglądało. — Kirsty zabrała się do czytania. — Od tego czasu, jak sam wiesz, wiele się zmieniło.
— To, co się zmieniło, to jeszcze się nie wydarzyło. Nie jestem głupi, czytałem stare książki. Jesteśmy w czasach głupich czarnuchów i chwały Imperium. Nazwała mnie Sambo!
— A jak miała cię nazwać? — Kirsty wciąż była pochłonięta gazetą. — Tak została wychowana, nie chciała cię obrazić. W tych czasach tak to wyglądało. Przecież nie możecie się spodziewać, że zmienimy swoją własną historię.
Johnny nagle poczuł się, jakby nadepnął na minę. Sambo było złe, ale „możecie” i „zmienimy” było gorsze — nie było nawet personalnie adresowane. Nigdy też nie widział Yo-lessa w tak bojowym nastroju. I pomyśleć, że po kimś takim jak Kirsty można by się spodziewać czegoś sensownego.
— Cóż, upiornie się cieszę, że tu jesteś — głos Yo-lessa był pełen sarkazmu. — Przynajmniej ktoś może mi to wszystko wytłumaczyć.
— Nie ma sprawy, ale nie musisz sobie tym zaprzątać głowy — stwierdziła, nawet nie podnosząc oczu. — To nie jest aż takie ważne.
Kirsty miała talent do oświetlania sobie zapałką drogi w wytwórni fajerwerków.
Yo-less wziął głęboki oddech.
— Ona nie chciała cię obrazić — powtórzył Johnny, klepiąc Yo-lessa w ramię. — Wiesz: tak ją wychowano.
Yo-less bez słowa wypuścił powietrze.
— Wiecie, że jesteśmy w stanie wojny? — poinformowała ich niczego nieświadoma Kirsty. — Wylądowaliśmy w samym środku drugiej wojny światowej. To tu wtedy było strasznie popularne.
Johnny w milczeniu skinął głową.
21 maja 1941 roku.
Niewiele osób pamiętało tę datę. Właściwie tylko Johnny i bibliotekarka, która pomagała mu odszukać w archiwum stare gazety. I kilku starych mieszkańców Blackbury. To było za dawnych dni, co dla większości było równoznaczne z historią starożytną.
A tymczasem on znalazł się tu i teraz.
Podobnie jak Paradise Street.
Tyle że ona przestała istnieć tego wieczoru.
— Dobrze się czujesz? — zaniepokoił się Yo-less.
Prawdę mówiąc, Johnny też o niczym nie wiedział, dopóki nie przeczytał w starych gazetach. Zupełnie jakby to się nie liczyło: owszem, wydarzyło się, ale nie było właściwą częścią wojny. To prawda — działy się wtedy znacznie gorsze rzeczy, i to w bardzo wielu miejscach. I dziewiętnastu zabitych to wcale nie było wiele.
Ale to się zdarzyło w jego mieście.
Za kilka godzin zamkną sklepy, działkowicze pójdą do domów, a miasto pogrąży się w ciemnościach ze względu na zaciemnienie. I wkrótce potem położy się spać.
A kilka godzin później spadną bomby. To było tej nocy.
Wobbler biegł, gwiżdżąc przy tym oraz trzęsąc się i charcząc. Twierdził zawsze, że jego otyłość nie jest jego winą, tylko genów — miał ich za dużo.
Najwięcej energii musiał poświęcić na falowanie i złapanie oddechu, w każdym razie próbował biec. Próbował też myśleć, lecz skoro całą energię zabierał mu wysiłek fizyczny, na psychiczny praktycznie nie było go stać.
Był przekonany, że nie było żadnej podróży w czasie, tylko próbowali go nastraszyć. Przeważnie skutecznie. Tym razem się nie da: wróci do domu, usiądzie i wszystko będzie w porządku…
A, tu jest jego dom.
Jakiś, przynajmniej.
Wszystko tu było… mniejsze. Drzewa na ulicach miały nie ten wymiar, samochody były jakieś takie dziwne, domy wyglądały na… nowsze. Ale to była Gregory Road. Szedł nią miliony razy i teraz, tak jak zawsze, dotarł mniej więcej do połowy i skręcił do…
…do…
Jakiś mężczyzna przycinał żywopłot. Miał białą koszulę, krawat i pulower w zygzaki. I palił fajkę. Widząc Wobblera, przerwał i wyjął fajkę z ust.
— O co chodzi, synu?
— Ja… eee… szukam Seeley Crescent — odparł ledwie słyszalnym głosem Wobbler.
Mężczyzna uśmiechnął się.
— Cóż, jestem radca Edward Seeley, ale o Seeley Crescent nigdy nie słyszałem. Mildred, słyszałaś może o Seeley Crescent? — Pytanie adresowane było do kobiety pielącej grządki w pewnym oddaleniu.
— W rogu rośnie duży kasztan… — zaczął Wobbler.
— Mamy kasztan — uśmiechnął się pan Seeley, wskazując na coś, co wyglądało jak patyk z trzema listkami. — Choć nie nazwałbym go dużym. Jakbyś wrócił za pięćdziesiąt lat, to kto wie?
Wobbler wybałuszył oczy wpierw na kasztan, potem na niego.
Ogród był duży, a za nim rozciągało się pole. Nagle dotarło doń, że jest ono wystarczająco szerokie, by zrobić tam drogę, gdyby… ktoś… kiedyś… chciał tam zbudować drogę…
— Wrócę — szepnął.
— Dobrze się czujesz, młodzieńcze? — spytała pani Seeley.
Wobbler z pewnym zaskoczeniem stwierdził, że nie jest przerażony. Panika mu się najwyraźniej skończyła. Czuł się zupełnie jak we śnie; może to brzmiało głupio, jak się człowiek obudził, ale gdy spał — było jak najbardziej normalne.
Zupełnie jak start rakiety: człowiek się boi, dopóki się nie znajdzie na orbicie w stanie nieważkości, a potem patrzy na wszystko, jakby przestało być realne.
Uczucie było zadziwiające: większą część dotychczasowego życia Wobbler spędził, bojąc się czegoś, no, przynajmniej obawiając się. Zawsze była cała masa rzeczy, które powinien zrobić, i mnóstwo takich, których nie powinien robić. A teraz przestało to mieć znaczenie. Przecież jeszcze się nawet nie urodził (w pewnym sensie, ma się rozumieć), a więc absolutnie nie mógł być czemukolwiek winien.
— Doskonale — zapewnił znacznie bardziej normalnym głosem. — Dziękuję za informację. Chyba… wrócę do miasta.
Odchodząc, czuł na sobie ich wzrok, ale nie przyspieszył kroku.
To było jego miasto — wystarczająco wiele drobiazgów mówiło mu to na każdym kroku, choć równocześnie przynajmniej tyle samo było… dziwnych. Rosło na przykład znacznie więcej drzew, a stało znacznie mniej domów. Było więcej kominów, a mniej samochodów. I znacznie mniej kolorów. I ogólnie miasto wyglądało dość ponuro — był na przykład pewien, że nikt tutaj nie ma nawet pojęcia, co to takiego pizza…
— Eee, panie — rozległ się nieco chrapliwy głos. Wyrwany z zamyślenia Wobbler rozejrzał się. Przy krawężniku siedział chłopak.
Na pewno był to chłopak, choć wyglądał dziwnie: spodnie niby krótkie, ale sięgały mu prawie do kolan, okrągłe okulary, jakich używali wyłącznie starsi, i do tego jedno szkło miał przesłonięte papierem pakowym, włosy obcięto mu chyba sekatorem, poza tym ciekło mu z nosa i miał odstające uszy.
No i nikt nigdy nie mówił do Wobblera „panie”, naturalnie nie licząc nauczycieli, gdy byli wyjątkowo sarkastycznie nastawieni.
— Tak? — powiedział na wszelki wypadek.
— Którędy do Londynu? — Obok pytającego leżała tekturowa walizka przewiązana sznurkiem.
Wobbler zastanowił się przez chwilę.
— Tędy — wskazał za siebie. — Pojęcia nie mam, czemu nie ma drogowskazów.
— Nasz Roń mówi, że je zdjęli, żeby Szwaby nie wiedzieli, gdzie są — odparł chłopak. Wziął jeden z rzędu leżących przed nim kamyków i z zadziwiającą celnością wrzucił go do puszki stojącej po przeciwnej stronie ulicy.
— Jakie Szwaby?
Jedno oko przyjrzało mu się podejrzliwie zza brudnej soczewki.
— Niemcy — wyjaśnił mimo wszystko chłopak. — Tylko ja bym chciał, żeby przyszli i wysadzili panią Density. No, może nie całkiem, ale trochę.
— Dlaczego? Walczymy z Niemcami? — zdziwił się Wobbler.
— Amerykanin czy jak? Nasz tata mówi, że Amerykanie też powinni walczyć, tylko że czekają, żeby zobaczyć, kto wygrywa.
— Eee… — Wobbler zdecydował, że chwilowo może się opłacać zostać Amerykaninem. — Zgadłeś: jestem Amerykaninem.
— Oo! A powiedz pan coś po amerykańsku!
— Eee… Republikanin, Microsoft, Spiderman. Się ma.
Demonstracja umiejętności lingwistycznych usatysfakcjonowała rozmówcę. Wrzucił kolejny kamyk do puszki i oświadczył z goryczą:
— Nasza mama mówi, że mam zostać u pani Density. Atu jest okropnie. I jedzenie mają do kitu! I muszę pić mleko! Nie, żebym miał coś do porządnego mleka w domu, ale tutaj mają mleko, które leci z końskiego tyłka! Wyobrażasz pan sobie?! Sam widziałem: zabrali nas na farmę pełną błota i gówien i widziałem. A wiesz pan, skąd się biorą jajka? Okropność! A ona jeszcze mnie zmusza, żebym o siódmej chodził do łóżka. Mam dość ewakuacji i wracam do domu! Nasz Roń mówi, że jak się schodzi do metra, kiedy syreny wyją, to się robi wesoło. Nasz Roń mówi, że szkołę trafili i nie trzeba chodzić się uczyć.
Kolejny kamyk trafił w puszkę, tym razem z zewnątrz, przewracając ją przy okazji. Wobbler zauważył, że chłopiec bardziej mówi do siebie niż do niego.
— No — ciągnął tymczasem siedzący — chciałbym zobaczyć, jakby tu trafili szkołę, co by się wyrabiało. Się naśmiewają, bo jesteśmy z Londynu. A ten cały Atterbury to gwizdnął mój kawałek szrapnela! Nasz Ron mi go dał. Nasz Ron to policaj, to ma okazję pozbierać dla mnie dobre kawałki. Tu to za nic się nie znajdzie szrapnela. No!
— Co to jest szrapnel? — zainteresował się Wobbler.
— Coś pan, głupi czy jak?! To kawałek bomby! Nasz Roń mówi, że Alf Harvey ma ich całą kolekcję i nawet ma kawałek heinkla! Nasz Roń mówi, że Alf Harvey znalazł prawdziwy, nazistowski pierścień, i to jeszcze z palcem w środku. — Chłopak rozmarzył się i posmutniał, zdając sobie sprawę, że niesprawiedliwość odcięła go od skarbów. — No! Nasz Roń mówi, że inni chłopacy z naszej ulicy już dawno wrócili do domów, no to zdecydowałem, że też wracam. Mam już swoje lata! No!
Wobbler nigdy specjalnie nie zawracał sobie głowy historią. Generalnie uznawał ją za coś niemiłego, co z zasady przytrafia się innym. Dość mętnie przypomniał sobie jakiś film dokumentalny, w którym ludzie wyglądali tak jak tu i byli tak biedni, że film był czarno-biały. Były tam dzieciaki z tabliczkami na szyjach, czekające na jakimś dworcu, a wszyscy dorośli nosili kapelusze…
Zaraz… ewakuowani, tak ich nazywano. Dzieciaki wysyłane z dużych miast, żeby ich nie zbombardowali… Niemcy, zdaje się.
— Który rok jest teraz? — spytał, przytomniejąc. Chłopak przyjrzał mu się zdecydowanie podejrzliwie i wstał, podciągając portki.
— Pan jesteś szpieg — oznajmił stanowczo. — Pan nic o niczym nie wiesz. I żaden z pana Amerykanin: widziałem ich na zdjęciach. Jakbyś pan był Amerykanin, to byś pan miał broń, a nie masz. No!
— Nie bądź tępy: nie wszyscy Amerykanie noszą broń — obruszył się Wobbler. — Sporo w ogóle nie ma broni… no, część nie ma… W każdym razie na pewno niektórzy…
— Nasz Roń mówi, że w gazetach coś pisało o niemieckich spadochroniarzach przebranych za zakonnice. — Chłopak się cofnął. — Mnie się widzi, że jakbyś miał duży spadochron, to byś mógł być takim spadochroniarzem.
— Tak? A wyglądam na zakonnicę? A poza tym jestem Anglikiem.
— Tak? To kto jest premierem? Wobbler wytrzeszczył oczy.
— Chyba tego w szkole nie przerabialiśmy… — wykrztusił.
— Żeby wiedzieć o Winstonie Churchillu, nie trzeba chodzić do szkoły — parsknął pogardliwie jego rozmówca.
— Nie dam się zrobić w głupka! — oburzył się Wobbler. — Akurat to wiem na pewno, że nie mieliśmy nigdy czarnego premiera!
— Ty faktycznie nic nie wiesz — ocenił chłopak, łapiąc walizkę i rezygnując z uprzejmości. — I jesteś gruby!
— Nie muszę tu stać i cię słuchać — uświadomił sobie Wobbler i ruszył przed siebie.
— Szpieg, szpieg, szpieg!
— Och, zamknij się!
— I się trzęsiesz. Widziałem w kinie Goeringa. Jesteś do niego podobny. I ubrany też jesteś jakoś dziwnie. Szpieg i tyle!
Wobbler westchnął — był do czegoś takiego przyzwyczajony, choć ostatnio zdarzało się to znacznie rzadziej. Powód był prosty — poprzednio był tylko gruby, teraz był gruby i duży.
— A ty jesteś głupi — odciął się. — Różnica polega na tym, że ja mogę schudnąć.
Na rozmówcy złośliwość nie zrobiła najmniejszego wrażenia.
— Szpieg, szpieg, szpieg!
Wobbler spróbował maszerować szybciej.
— Zaraz powiem pani Density, a ona zadzwoni po naszego Rona, żeby przyjechał i cię aresztował! — wrzasnął chłopak, skacząc w ślad za nim.
Zdeterminowany Wobbler spróbował maszerować jeszcze szybciej.
— On ma broń, nasz Roń.
Z przeciwka powoli nadjechał mężczyzna na rowerze.
— On jest szpiegiem! — poinformował go chłopak. — Aresztuję go dla naszego Rona.
Mężczyzna uśmiechnął się do Wobblera i popedałował dalej.
— Nasz Roń mówi, że wy, szpiedzy, wysyłacie wiadomości Morse’em. Przesyłacie je, mrugając latarkami do U-Bootów!
— Jesteśmy trzydzieści kilometrów od morza! — jęknął Wobbler. — Zacznij myśleć!
— Możesz stanąć na czymś wysokim. Szpieg! Szpieg! Szpieg!
Obserwując dwa pióropusze pary wydobywające się spod maski, Bigmac zastanawiał się, co za kwadratowy idiota zbudował samochód bez wspomagania kierownicy, zsynchronizowanych biegów, i zamontował w nim w dodatku hamulce uruchamiane sznurkiem?! Prawdę mówiąc, wyświadczył światu uprzejmość, rozbijając wóz o pamiątkowe poidła Aldermana Bowlera. To, że owo poidło dla koni nie stało na drodze, ale na kwietniku oddzielonym od ulicy chodnikiem, było detalem technicznym.
A te pióropusze pary nie były znów takie brzydkie — w każdym była miniaturowa tęcza…
— No tak — odezwał się czyjś głos, otwierając drzwi. — I co my tu mamy?
Głos otwierający drzwi jakoś wybitnie Bigmacowi pasował.
— Chyba się rąbnąłem w głowę — oznajmił Bigmac. Masywna dłoń ujęła go za ramię i delikatnie, acz stanowczo, wyciągnęła z samochodu. Przed oczyma Bigmaca pojawiły się dwa okrągłe oblicza, praktycznie mające na czołach wypisane: „policjant”. Poza tym można jeszcze było na nich dużo wypisać: były to naprawdę szerokie twarze.
— To wóz doktora Robertsa — oznajmiły oblicza — a ty, bratku, masz kłopoty. Jak się nazywasz?
— Simon Wrigley — wymamrotał Bigmac. — Pani Partridge wie wszystko o mnie…
— To miło z jej strony. A kim ona jest?
Bigmac zamrugał gwałtownie i oba oblicza cudownie zlały się w jedno.
Na dobrą sprawę lubił panią Partridge. Była wredna, a to było coś. Poprzednia dwójka pracowników opieki nie traktowała go poważnie, a pani Partridge nie ukrywała, że gdyby to od niej zależało, Bigmac zostałby uduszony zaraz po urodzeniu. Takiego kogoś można było szanować. Po rozmowie z kimś takim człowiek się nie czuł jak jakiś bezużyteczny świrus.
Coś mu błysnęło w pamięci.
— Kiedy teraz jest? — spytał, łapiąc się za głowę.
— Możemy zacząć od tego, że mi powiesz, gdzie mieszkasz… — Policjant przerwał i pochylił się: coś w Bigmacu nie dawało mu spokoju. — O co ci chodzi z tym: „kiedy teraz jest”?
— Który rok?
Policjant miał raczej skonkretyzowane wyobrażenie, co powinno spotkać złodziei samochodów, ale oni zwykle wiedzieli, który to rok.
— Tysiąc dziewięćset czterdziesty pierwszy — rzekł odruchowo i nagle wyprostował się podejrzliwie. — Kto jest kapitanem angielskiej drużyny krykietowej?
Bigmac wytrzeszczył oczy.
— Czego? — zdziwił się szczerze. — A skąd mam wiedzieć? — Kto wygrał Boat Race w zeszłym roku?
— Jaki znowu wyścig łodzi? Policjant przyjrzał mu się nieżyczliwie.
— A co masz na pasku?
Bigmac przełknął ślinę i spojrzał w dół.
— Nie rąbnąłem go! Zresztą to tylko tranzystor.
— A co to za drut biegnie do twojego ucha?
— Jak to co? Zwykła słuchawka od…
Dłoń policjanta ciężko wylądowała na ramieniu Bigmaca, co sugerowało, że tak szybko nie zmieni swej lokalizacji.
— Idziesz ze mną, Fritz — oświadczył zdecydowanie policjant. — Nie urodziłem się wczoraj, spryciarzu.
Umysł Bigmaca w końcu wrócił do normy, podobnie zresztą jak wzrok, dzięki czemu za umundurowanym stróżem prawa dostrzegł spory tłum gapiów; zrozumiał, że jest sam, i to naprawdę daleko od domu.
— Ja też się wczoraj nie urodziłem — mruknął. — To coś zmienia?
Johnny, Kirsty i Yo-less siedzieli w niewielkim ogródku, który jak sądził Johnny, znajdował się na miejscu wysepki na krzyżówce z obwodnicą. Na razie była to tylko ławka i geranium.
— Dziś w nocy zbombardują Paradise Street — poinformował pozostałych.
— Gdzie to jest? — zainteresował się Yo-less.
— Tutaj. Tam gdzie była… będzie hala sportowa.
— Nigdy o tym nie słyszałem.
— To teraz słyszysz. Zostanie zbombardowana. A wiecie, co w tym jest najśmieszniejsze?
— Co w tym w ogóle może być śmiesznego? — spytała Kirsty.
— A to, że zbombardowano ją przez pomyłkę! Niemcy chcieli zbombardować magazyny w Siatę, ale się zgubili i pogoda ich wygłupiła. Zobaczyli tutejszą bocznicę kolejową, zbombardowali ją i odlecieli do siebie. A wszyscy tu spokojnie spali, bo syrena alarmowa nie zadziałała na czas!
— Już pamiętam, mówiłeś mi o tym. Adolf i Stalin na drzewie — przypomniała sobie Kirsty. — To faktycznie smutne, ale się nie podniecaj: to historia, a takie rzeczy się zdarzają.
— Może zaczęłabyś słuchać, jak się do ciebie grzecznie mówi! — zdenerwował się Johnny. — To się jeszcze nie wydarzyło! To ma się wydarzyć tej nocy!
Cała trójka zapatrzyła się w geranium.
— Dlaczego jeszcze nie wróciliśmy? — Kirsty przerwała milczenie, dyskretnie zmieniając temat. — Jesteśmy tu całe wieki.
— A skąd mam wiedzieć? Może im dalej się dociera, tym dłużej trzeba pobyć — domniemywał Johnny.
— I jakoś tak dziwnie się złożyło, że trafiliśmy akurat gdzieś, gdzie wiesz, co nastąpi — zauważył Yo-less. — Jak na mój gust, to trochę zbyt naciągany przypadek.
Johnny’ego także to martwiło. Wszystko było niby realne, ale istniała możliwość, że zwariował i wciągnął w to szaleństwo pozostałych.
— Żeby nie było nieporozumień: nie chcę tu zostać — dodał Yo-less. — Robienie za małego, głupiego Sambo to nie jest mój patent na spędzanie wolnego czasu.
Johnny wstał i złapał za wózek.
— Zamierzam obejrzeć sobie Paradise Street — oświadczył.
— To naprawdę zły pomysł — sprzeciwiła się Kirsty. — Tyle razy ci mówiłam, że wszystko, co zrobisz, może zmienić przyszłość.
— Przecież chcę tylko sobie obejrzeć!
— Tak? Jak cię znam, to trudno mi jakoś w to uwierzyć.
— Ona ma rację — poparł dziewczynę Yo-less. — Z czasem nie powinno się kombinować. Czytałem taką książkę, gdzie facet wrócił w przeszłość i rozdeptał… tego, no… dinozaura, przez co zmienił całą przyszłość.
— Dinozaura? — upewniła się Kirsty.
— Chyba dinozaura… mieli przecież jakieś mniejsze egzemplarze, nie?
— Aha… albo to był może bardzo duży facet — podsunęła.
Johnny pchnął wózek, który potoczył się aż na chodnik po przeciwnej stronie drogi.
— I co zamierzasz zrobić? — spytała po chwili Kirsty. — Będziesz pukał od drzwi do drzwi i informował, że dziś w nocy ulica zostanie zbombardowana?
— Dlaczego nie?
— Dlatego, że szybko cię zamkną — ocenił Yo-less. — Po mojemu góra po trzecich drzwiach.
— Właśnie. I skończy się tak jak z tym rozdeptanym dinozaurem — dodała Kirsty.
— To mógł być jakiś owad… jak się głębiej nad tym zastanawiam, to musiał być jakiś owad — sprostował Yo-less. — Cokolwiek to było, nic nie możesz zrobić. Przecież to już się stało, bo inaczej skąd byśmy o tym wiedzieli?! Z historią nie ma żartów, lepiej z nią nie kombinować.
Wózek zatrzymał się tak gwałtownie, że prawie wpadli na Johnny’ego.
— Dlaczego wszyscy muszą opowiadać takie bzdury? — Johnny był wyraźnie poirytowany. — To tak, jakby się przyglądać bezczynnie, jak ktoś wpada pod samochód, bo tak przecież miało się stać, prawda? Wszystko, co robimy, ma wpływ na przyszłość. Zawsze. I przez cały czas. Więc powinniśmy robić to, co jest właściwe i słuszne.
— Może masz rację, ale przestań wrzeszczeć — skwitowała Kirsty. — Ludzie na nas patrzą!
Johnny bez słowa chwycił wózek.
Zjechali na kocie łby — zdążyli już minąć centrum, toteż nawierzchnia była gorsza. A potem znaleźli się na Paradise Street.
Nie była to specjalnie okazała ulica. Ani długa. Po każdej stronie stało jedynie po dziesięć domków, a i tak niektóre miały drzwi i okna zabite deskami. Na przeciwległym końcu uliczki znajdowały się dwuskrzydłowe, drewniane wrota wytwórni marynat. Niegdyś pomalowano je na zielono, ale czas i pogoda zmieniły barwę na szaromchową. Ktoś kredą wyrysował na nich dwa słupki i gromada chłopaków w sięgających kolan spodenkach uganiała się przed nimi za piłką.
Johnny obserwował w milczeniu ich zwody i podania, które ucieszyłyby serce niejednego trenera w jego czasach.
Mniej więcej w połowie ulicy jakiś młodzian reperował motocykl. Akurat sięgnął po któryś z kluczy rozłożonych na krawężniku, na kawałku worka, gdy piłka wyrwała się z zamieszania, wpadła między narzędzia i prawie wywróciła motor.
— Spokojniej, diabliki! — poradził młodzian, odrzucając piłkę.
— Nigdy nic nie mówiłeś o dzieciach. — Głos Kirsty był tak cichy, że ledwie go było słychać.
Johnny wzruszył ramionami.
— To wszystko będzie zbombardowane? — spytał Yo-less.
— W gazecie nie było zbyt wiele szczegółów — powiedział cicho. — Wtedy się ich nie podawało, żeby wróg nie przeczytał. To miało coś wspólnego z tym, co nazywali „wysiłkiem wojennym”. No, wiecie: żeby przeciwnik nie wiedział dokładnie, gdzie i jak mocno nas trafił. Było tam zdjęcie jakiejś starszej babki z u-niesionym kciukiem i podpisem: „Blackbury wytrzyma, panie Hitler!”, i prawie nic o samym nalocie.
O tym pisali dopiero parę lat później.
— Chcesz powiedzieć, że rząd to wszystko wyciszył? — ucieszyła się Kirsty.
— Sensowne posunięcie — stwierdził Yo-less. — Głupio byłoby powiedzieć przeciwnikowi, że spudłował.
I ma spróbować raz jeszcze.
Piłka z łomotem trafiła w bramę fabryki. Ciekawe, że nie dawało się zauważyć żadnego podziału na zespoły wśród graczy. Wyglądało na to, że każdy gra na każdego.
— Wciąż nie wiem, co moglibyśmy zrobić — powiedziała tym razem z pewnym zakłopotaniem Kirsty.
— Proszę? — zdziwił się Johnny. — Dopiero co mówiłaś, że nie powinniśmy nic robić.
— Jak się zobaczy… ludzi, to wszystko zaczyna inaczej wyglądać, prawda?
— Ano tak.
— Jakbyśmy komuś powiedzieli, to nic nie da?
— Zaczną pytać, skąd to wiemy, a potem pewnie zastrzelą nas jako szpiegów — poinformował ją ponuro Yo-less. — W tych czasach z zasady rozstrzeliwano szpiegów.