Powietrze pachniało rokiem 1996. Kirsty spojrzała na zegarek.
— Dziesiąta trzydzieści w piątek. Nieźle.
— Hmm… twój zegarek mówi, że jest dziesiąta trzydzieści w piątek — poprawił ją Johnny. — To nie musi być to samo.
— Racja.
— Ale wygląda, że jest. I wygląda normalnie.
— Mnie też wygląda normalnie — zgodził się Wobbler.
— Całą noc mnie nie było — podsumował Yo-less. — Moja mamuśka dostała szału!
— Powiedz jej, że nocowałeś u mnie i telefon się zepsuł — zaproponował Wobbler.
— Nie lubię kłamać.
— Ciekawe, jak powiesz jej prawdę?
Yo-less rozważał kwestię kilka ciągnących się niczym agonia sekund.
— Telefon ci się zepsuł? — spytał w końcu.
— Zepsuł — przytaknął Wobbler. — A ja swojej powiem, że nocowałem u ciebie.
— Wątpię, żeby dziadek zauważył, że mnie nie było — zastanowił się Johnny. — Zwykle zasypia przed telewizorem, a matka pojechała w delegację.
— Moi rodzice mają zdecydowanie nowocześniejsze podejście — parsknęła z godnością Kirsty.
— A mojego brata nic nie obchodzi, gdzie jestem, jak długo policja go o to nie pyta — zakończył przygotowywanie alibi Bigmac.
Przygotowanie alibi powinno nastąpić, zanim ktoś się wybierze w przeszłość czy przyszłość, ale to przyszło Johnny’emu do głowy dopiero teraz.
Tam, gdzie była Paradise Street, wciąż była hala sportowa, czyli nic się nie zmieniło. Paradise Street znajdowała się niejako pod halą sportową, stanowiąc coś w rodzaju skamieliny.
— Zmieniliśmy coś? — zainteresowała się Kirsty.
— Wróciłem! — oznajmił Wobbler. — Mnie to wystarczy.
— Ale przeżyli ludzie, którzy powinni byli zginąć… — Kirsty urwała, widząc minę Johnny’ego. — No dobrze, może „powinni” nie jest najszczęśliwszym określeniem, ale wiecie, o co mi chodzi. Jeden z nich mógł wynaleźć bombę Z albo coś innego.
— Co to jest bomba Z? — zainteresował się Bigmac.
— Skąd mam wiedzieć?! Jak wyruszaliśmy, nie była wynaleziona.
— Ktoś z Paradise Street wynalazł bombę? — zdziwił się Johnny.
— No to nie bombę, tylko coś innego, coś, co zmieniło historię. Jakiś drobiazg. A poza tym zostawiliśmy rzeczy Bigmaca na posterunku…
— Uhm… — Yo-less zdjął nakrycie głowy i wyjął z niego zegarek i walkmana. — Sierżanta tak podnieciło, że zapomniał zamknąć tę szafkę po wyjęciu syreny, więc skorzystałem z okazji.
— A kurtka?
— Wyrzuciłem do śmieci.
— To była moja kurtka!
— A moje ryzyko! Gdzie ją miałem schować?!
— No, to z tym mamy spokój — przyznała z ociąganiem Kirsty. — Ale mogą być jakieś inne zmiany i lepiej by było, jakbyśmy je szybko znaleźli.
— Lepiej by było, jakbyśmy się szybko wykąpali — dodał Wobbler.
— Masz zakrwawione ręce — zauważył Johnny.
— Tak? — Wobbler przyjrzał się swoim dłoniom. — Odgarnialiśmy cegły i inne ruiny… jakby kogoś przygniotło…
— Powinniście zobaczyć, jak załatwił swojego dziadka — wtrącił Bigmac.
Wobbler rozejrzał się dumnie.
Godzinę później spotkali się w centrum handlowym. Bar hamburgerowy był z powrotem żółto-czerwony i nikt tego nie skomentował, ale sądząc po westchnieniach, Bigmac myślał o darmowych hamburgerach raz na tydzień.
Te westchnienia uruchomiły pamięć Johnny’ego.
— Tego… — bąknął. — Mamy dla ciebie list… — I wyjął z kieszeni zmiętą kopertę o zdecydowanym zapachu octu i ze śladami tłustych paluchów. — Tego… to dla ciebie, Wobbler. Ktoś… prosił nas, żeby ci to dać.
— No, ktoś — przytaknął Yo-less.
— I pojęcia nie mamy kto — dodał Bigmac. — Taka całkiem tajemnicza postać, więc nie ma sensu, żebyś o nią wypytywał.
Wobbler przyjrzał się podejrzliwie najpierw im, potem listowi, w końcu widząc, że nic więcej nie powiedzą, rozerwał kopertę i wyjął z niej pojedynczą kartkę.
— No i? Co ci napisał? — Bigmac nie wytrzymał pierwszy.
— Kto? — spytał na wszelki wypadek Wobbler.
— T… ten tajemniczy nieznajomy. — Bigmac stanął na wysokości zadania.
— Jakieś bzdury. Sam przeczytaj.
Johnny wziął kartkę, na której odręcznie wypisano listę zawierającą dziesięć punktów, i zaczął czytać:
1. Jedz zdrowe rzeczy i nie w nadmiarze.
2. Podstawą jest godzina ćwiczeń raz dziennie.
3. Inwestuj rozsądnie pieniądze w mieszaninę…
— Co to za brednie?! — przerwał mu Wobbler. — Rady dobrego dziadka! Po co ktoś chciał mi powiedzieć takie banały? Albo wariat, albo religijnie nawiedzony, trzeciej możliwości nie ma! To pewnie któryś z tych religijnych świrów kręcących się przy sklepach, nie?… Szkoda, myślałem, że to może być coś ważnego…
Bigmac spojrzał tęsknie na hamburgerownię i westchnął ciężko.
— Są zmiany! — oświadczyła tryumfalnie Kirsty. — Clark Street już się nie nazywa Clark Street, tylko Evershott Street. Zauważyłam, przechodząc.
— Przerażające! — jęknął Bigmac. — Łłłaaa… tajemnicza zmiana nazwy ulicy…
— Myślałem, że zawsze była Evershott Street — powiedział niepewnie Yo-less.
— Ja też.
— A ten sklep tam… no, ten, w którym sprzedawano karty i inne rzeczy, teraz jest jubilerem — dodała Kirsty z naciskiem.
Wszyscy spojrzeli w kierunku wskazanym przez jej wyciągniętą rękę.
— To przecież zawsze był jubiler, nie? — ziewnął Wobbler.
— Ależ wy jesteście pozbawieni zmysłu obserwacji! — zaczęła Kirsty. — Ja…
— Czekaj — przerwał jej Johnny. — Wobbler, skąd masz te strupy i siniaki na dłoniach? Ty też, Bigmac?
— Cóż… no, ja… no… — Wobbler jakoś nie był w stanie wydusić z siebie niczego konkretnego.
— Pewnie żeśmy czegoś szukali — powiedział Bigmac. — By pasowało, nie?
— Tak. Szukaliśmy. Gdzieś czegoś.
— Nie pamiętacie… — zaczęła ponownie Kirsty.
— Zapomnij — przerwał jej ponownie Johnny. — Chodź, czas na nas.
— Jaki znowu czas? Gdzie mamy iść?
— Pora odwiedzin: musimy iść do pani Tachyon.
— Ależ oni nie pamiętają…
— To bez znaczenia. Chodź!
— Przecież nie mogą tak po prostu zapomnieć! — Ledwie znaleźli się w autobusie, Kirsty wróciła do tematu. — Nie mogą myśleć, że im się tylko śniło!
— Wydaje mi się, że to proces leczniczy. Nie zauważyłaś tego po nalocie? Tom tak naprawdę nie wierzył w to, co widział, i założę się, że teraz… to jest parę godzin później pamięta coś zupełnie innego. Wszyscy pamiętają. Pewnie to, że biegł cały czas i zdążył w ostatniej chwili. Wszyscy byli w lekkim szoku przez te bomby i dlatego trochę im się mieszało… Coś w tym guście. Ludzie zapominają często to, co się faktycznie wydarzyło, bo… no bo to się nie wydarzyło. Nie tu.
— My pamiętamy, co się naprawdę wydarzyło — zauważyła Kirsty.
— Może dlatego, że ty jesteś hiperinteligentna, a ja megadurny.
— Tak bym tego nie ujęła. To nieco niesprawiedliwe.
— Tak? A co konkretnie?
— Nie powiedziałabym: hiper; po prostu: bardzo. A dlaczego musimy odwiedzić panią Tachyon?
— Bo ktoś musi. Ona zbiera czas, ale przyznam, że jej nie zazdroszczę. Za rogiem, czy 1933 rok, to dla niej takie same kierunki: pójdzie, gdzie będzie chciała. — Ona jest szalona.
Ponieważ właśnie dotarli do szpitalnych drzwi, Johnny zostawił tę uwagę bez komentarza.
W gruncie rzeczy przyznawał Kirsty rację: pani Tachyon była szalona. Albo przynajmniej ekscentryczna. Jakby, dajmy na to, poszła do psychiatry, a ten by jej zaczął pokazywać te wszystkie karty i plamy po atramencie, to alboby je ukradła, alboby go opluła. „Ekscentryczna” to właściwe słowo.
Tylko że ona nie robiła takich rzeczy, jak zrzucanie bomb na Paradise Street. Żeby robić takie rzeczy, trzeba być przytomnym i normalnym. Przynajmniej inni tak uważali. Może faktycznie miała fioła, ale to był jej własny fioł i może we dwójkę przyjemniej im się patrzyło na świat.
W tych warunkach była to całkiem radosna myśl. Pani Tachyon zniknęła.
Co z trudnych do wyjaśnienia przyczyn strasznie zirytowało siostrę oddziałową.
— Wiecie coś o tym? — brzmiało pierwsze pytanie, ledwie zobaczyła ich na korytarzu.
— My? — zdziwiła się Kirsty. — Co mamy wiedzieć i o czym? Dopiero przyszliśmy.
Okazało się, że pani Tachyon poszła do łazienki i zamknęła się od środka. Skończyło się na rozebraniu zamka przez wezwanego po jakimś czasie fachowca na okoliczność zemdlenia pani Tachyon. Nie znaleziono tam jednak nikogo. Łazienka znajdowała się na trzecim piętrze, a okienko miała takie, że Guilty miałby pewne problemy, by przez nie przeleźć. Pani Tachyon nie miała prawa.
— A papier toaletowy został? — spytał w pewnym momencie Johnny.
Siostra oddziałowa przyjrzała mu się z głęboką podejrzliwością.
— Był — zeznała w końcu. — Cała rolka zniknęła. Johnny z zadowoleniem skinął głową: to cała pani Tachyon.
— I słuchawki też zniknęły — przypomniała sobie siostra oddziałowa. — Wiecie coś o tym? Odwiedziliście ją.
— Tylko dlatego, że to coś w rodzaju projektu — odparła z godnością Kirsty.
Z tyłu rozległy się kroki sugerujące, że idący ma naprawdę solidne buty. Okazało się, że faktycznie: zbliżała się pani Partridge.
— Zadzwoniłam na policję — obwieściła.
— Dlaczego? — zdziwił się Johnny.
— No bo… a, to wy. Cóż, ona… potrzebuje pomocy. Zresztą oni wcale nie są pomocni: powiedzieli, że zawsze się sama znajduje.
Johnny westchnął — z tego, co podejrzewał, pani Tachyon nigdy nie potrzebowała pomocy. Jeżeli jej potrzebowała, to po prostują sobie brała. Jeśli chciała znaleźć się w szpitalu, to po prostu udawała się tam, gdzie taki się znajdował. Teraz mogła być gdziekolwiek.
— Musiała się wymknąć, gdy nikt nie patrzył — oceniła pani Partridge.
— Nie mogła — zaprzeczyła całkiem rozsądnie siostra oddziałowa. — Stąd widać drzwi. W takich sprawach jesteśmy wyczulone.
— No, to zniknęła! Rozpłynęła się w powietrzu! — zirytowała się pani Partridge.
Kirsty przysunęła się do Johnny’ego i spytała szeptem:
— Gdzie zostawiłeś wózek?
— Za garażem.
— Myślisz, że go zabrała?
— Tak — odparł naprawdę zadowolony.
W autobusie Johnny był dziwnie milczący. Po drodze zahaczyli o bibliotekę, gdzie udało im się uzyskać fotokopię gazety z dnia po nalocie. Na pierwszej stronie było zdjęcie radosnych mieszkańców na tle ruin Paradise Street. Rzecz jasna, wyblakłe, ale dało się rozróżnić panią Density z akwarium w objęciach i dziadka Wobblera ze statecznikiem bomby, a za nimi z uniesionym kciukiem samego Wobblera. Fotografia nie należała do doskonałych od samego początku, a z czasem jeszcze się pogorszyła, zaś Wobbler wyglądał, jakby wyczyścił sobą komin, ale jeśli się wiedziało, że to on, można go było rozpoznać bez problemów.
Johnny nie miał złudzeń — gdyby pokazał fotografię albo i całą gazetę pozostałym, usłyszałby coś w stylu: „Ten tam z tyłu jest podobny do Wobblera. I co z tego?” Tak już było z ludźmi, zwłaszcza mieszkającymi w okolicy, jeśli to coś dotyczyło właśnie okolicy. Widocznie z podróżami w czasie tak jest — nikt po nich nie pamięta tego, co było przed nimi, a to, co się pozmieniało, po powrocie i tak już jest historią.
— Coś się taki cichy zrobił? — spytała w pewnym momencie Kirsty.
— Myślę, a to wymaga skupienia. Właśnie tak sobie myślałem, że jakbym pokazał pozostałym to zdjęcie, to i tak jedyną reakcją byłoby, że to ktoś podobny do Wobblera.
Kirsty zajrzała mu przez ramię. — Faktycznie, jest podobny do Wobblera. I co z tego? Johnny przez chwilę koncentrował się na wyglądaniu przez okno.
— Chodzi mi o to, że Wobbler jest na zdjęciu — powiedział w końcu. — Pamiętasz?
— Pamiętam co?
— No… wczoraj. Zmarszczyła czoło.
— Byliśmy na jakiejś imprezie? Przebieranej? Johnny westchnął równie ciężko, jak ostatnio Bigmac.
Wszystko się normowało i to właśnie było najgorsze w podróżach w czasie. Wracało się do innego miejsca, gdzieś, gdzie się nigdy przedtem nie było. Konkretnie rzecz biorąc — teraz był w czasie, w którym nikt nie zginął na Paradise Street, i wcale nie chciało mu się tam wracać i niczego zmieniać. A więc się nie wybierze, w związku z czym pozostali też tego nie zrobią. Gdy robiono to zdjęcie, byli w przeszłości, a teraz wychodziło, że nigdy tam się nie wybrali, toteż nie pamiętają, bo nie mają czego pamiętać. Tu wczoraj robili co innego: włóczyli się. Albo tkwili gdzieś.
— Twój przystanek — głos Kirsty przywoływał go do teraźniejszości. — Dobrze się czujesz?
— Nie — odparł i wysiadł.
Padał deszcz, ale i tak poszedł sprawdzić, czy wózek jest tam, gdzie go zostawił. Wózka nie było. Choć z drugiej strony mogło go tam w ogóle nigdy nie być.
Kiedy dotarł do swego pokoju, resztki nadziei prysnęły — miał jedną, nieśmiałą nadzieję, że może w tym czasie będzie nieco inną osobą. Ten sam pokój, ten sam bałagan, ten sam prom na dwukolorowej nitce i te same tapety skutecznie pozbawiły go złudzeń.
Siadł na łóżku i tępo wpatrzył się w padający za oknem deszcz.
Stracił gazetę pani Tachyon, która mogłaby być dowodem. Bez tego nikt mu nie uwierzy, choć doskonale wszystko pamiętał. A tymczasem wyglądało na to, że nic takiego się nie wydarzyło. No, przynajmniej niedokładnie. Zwykła, szara codzienność wypełniała wszystko, nachalna niczym deszcz. Gdyby miał jakiś dowód, cokolwiek…
Sięgnął odruchowo do kieszeni i wymacał prostokątny kartonik kart do gry…
Głosy dochodzące z dołu dowodziły, że dziadek wrócił albo się obudził, w każdym razie telewizor gaworzył radośnie z australijskim akcentem. Johnny zebrał się w sobie i zszedł do salonu.
— Dziadku?
— Tak? — Starym zwyczajem dziadek nie odrywał wzroku od ekranu.
— Chciałem porozmawiać o wojnie…
— Tak?
— Kiedyś opowiadałeś, że zanim trafiłeś do wojska, wypatrywałeś samolotów…
— A, tak — ożywił się dziadek, przestając wpatrywać się w ekran. — Dostałem za to medal.
A potem zdarzyło się coś, czego Johnny nigdy dotąd nie był świadkiem, a gdyby ktoś mu powiedział, że podobny fenomen nastąpi, nie uwierzyłby. Dziadek bowiem wziął pilota i wyłączył telewizor.
— Pokazywałem ci go — dodał. — Musiałem.
— Nie… nie sądzę… — wykrztusił Johnny, próbując wyjść z podwójnego szoku: dotąd pytania o wojnę spotykały się ze zdecydowaną odmową współpracy ze strony dziadka.
Tym razem jednak dziadek sięgnął do stojącego obok fotela wiklinowego koszyka na nici i inne krawieckie przybory, który stanowił własność babci. Od dawna zmienił jednak przeznaczenie: zawierał wycinki starych gazet, klucze nie pasujące do niczego, znaczki za pół pensa i inne przydasie różnego kalibru, jakie znajdą się w każdym zamieszkanym domu.
Po dłuższym grzebaniu w koszyku dziadek wyjął niewielkie, drewniane pudełko i podał Johnny’emu, mówiąc:
— Powiedzieli, że nigdy się chyba nie dowiedzą, jak tego dokonałem, ale pan Hodder i kapitan Harris byli za mną. Twierdzili, że to musiało być możliwe, no bo inaczej bym tego nie zrobił. Piorun zniszczył telefon, motorower nie chciał odpalić, pomimo soczystych przekleństw pana Hoddera, no to zostało tylko jedno: zbiec do miasta i ostrzec. No to pobiegłem. To dali mi to. W pudełku znajdował się srebrny medal i pożółkła kartka pisana na maszynie, w której taśma od lat nie była zmieniana.
— „Za odwagę zapewniającą bezpieczeństwo mieszkańcom Blackbury…” — przeczytał Johnny.
— Po wojnie to nawet przyszło paru takich od olimpiady — dodał dziadek. — Ale im powiedziałem, że się już dość w życiu nabiegałem.
— A jak ci się wtedy udało?
— Mówili, że czyjś zegarek musiał wtedy źle chodzić. Nie wiem, ja tam po prostu biegłem… teraz to, prawdę mówiąc, mało z tego pamiętam, a to, co pamiętam, mi się zlewa…
Oprócz medalu w pudełku była też talia kart spiętych gumką. Johnny wyjął je i zdjął gumkę. Karty były z wizerunkami samolotów.
Johnny wyjął z kieszeni piątkę trefl. Była mniej zużyta, ale nie ulegało wątpliwości, że jest z tej samej lub identycznej talii. Dodał ją do pozostałych i założył gumkę, po czym odłożył do pudełka obok medalu.
Spojrzeli na siebie z dziadkiem bez słowa. Poza szumem deszczu i tykaniem zegara stojącego na kominku żaden dźwięk nie mącił ciszy.
Johnny czuł czas skapujący wokół nich. Czas o konsystencji bursztynu…
A potem dziadek mrugnął, złapał pilota i wycelował w telewizor.
— Od tamtych czasów wiele wody upłynęło dla każdego z nas — powiedział, i to było wszystko.
Ktoś zadzwonił do drzwi. Johnny poszedł otworzyć.
Dzwonek rozległ się ponownie, tyle że bardziej nachalnie.
Johnny otworzył drzwi.
— O! — powiedział ponuro. — Cześć, Kirsty. Wyglądała, jakby ktoś wylał na nią wiadro wody.
Albo dwa.
— Biegłam od następnego przystanku.
— Dlaczego?
Na wyciągniętej dłoni podała mu marynowaną cebulę.
— Znalazłam ją w kieszeni — wyjaśniła. — I przypomniałam sobie wszystko. Byliśmy w przeszłości.
— Nie w przeszłości, raczej gdziekolwiek bądź — poprawił ją, czując dumę wzbierającą niczym różowy balon. — Wejdź.
— Wszystko pamiętam. Nawet korniszony.
— To dobrze.
— Pomyślałam, że powinnam ci powiedzieć.
— I słusznie.
— Myślisz, że ona znajdzie kiedyś tego kota?
— Pewnie już znalazła, gdziekolwiek by była.
Sierżant i saper niepewnie wstali i jeszcze mniej pewnie, choć za to ostrożnie podeszli do miejsca, w którym jeszcze niedawno stał prawie cały dom.
— Bidactwo! — jęknął sierżant. — Bidactwo!
— Może zdążyła uciec? — zasugerował saper bez wiary we własne słowa. — Albo się schować?
— Bidactwo!
— Była blisko ściany…
— Ale ściany też nie ma!
W milczeniu zagłębili się w wilgotne ruiny Paradise Street.
— Ale będzie awantura! — jęknął nagle saper. — I nawet wiem, komu się za to dobiorą do tyłka.
— A wie pan, sierżancie, ile spaliśmy przez cały zeszły tydzień? Wie pan?! Przez to w Siatę straciliśmy kaprala Williamsa… Poza tym to była tylko przerwa na herbatę w środku nocy!
Dotarli do krateru, na którego dnie coś bulgotało.
— Miała jakichś krewnych? — spytał żołnierz.
— Nikogo, a była tu od dawna. Mój tata mówił, że ją pamięta, jak tu chodziła, kiedy był chłopakiem. — Sierżant zdjął hełm i powtórzył: — Bidactwo!
— To ci się tylko tak wydaje! Obiad-obiad-obiad… Obaj podskoczyli i odwrócili się.
Chuda postać w starym płaszczu narzuconym na nocną koszulę i wełnianej narciarce biegła ulicą, po mistrzowsku sterując wózkiem między kupami gruzu.
— …obiad-obiad…
Sierżant spojrzał na sapera, przyglądającego się temu slalomowi z wytrzeszczonymi oczyma. — Jak ona to zrobiła?
— Pojęcia nie mam!
— …obiad-obiad-Batman!
Guilty na swój pokraczny sposób wędrował jakąś boczną zaciemnioną uliczką.
Spędził interesujący poranek, polując w pozostałościach Paradise Street i wielce przyjemne popołudnie w ruinach wytwórni marynat. Znalazł sporo myszy, głównie pieczonych. To był dobry dzień. Black-bury poszło spać, co mu w niczym nie przeszkadzało.
Co prawda wszędzie śmierdziało octem, ale można się było przyzwyczaić.
Jakimś cudem z gatunku zachowawczych wielki słój przeleciał przez pół miasta i wylądował nienaruszony i nie zauważony w klombie, skąd łagodnie stoczył się do rynsztoka.
Guilty postanowił przy nim poczekać i przy okazji się umyć.
Nie musiał czekać długo; po chwili za rogiem rozległo się znajome popiskiwanie. Popiskiwanie zbliżyło się i ustało, a potem w jego polu widzenia pojawiła się chuda dłoń w wełnianej rękawiczce z obciętymi palcami i złapała słój. Słój zniknął, za to rozległy się rozmaite odgłosy: wpierw skomplikowane, towarzyszące otwieraniu, potem… cóż, potem było słychać to, co zawsze, gdy ktoś je ćwikłę, mlaskając, a sok cieknie mu po brodzie.
— Aha — rozległ się zadowolony głos. A potem rozległo się beknięcie.
— To należy dawać wojsku! — dodał głos. — Śmieszne? To ci się tylko tak wydaje! Prawie sprowadziłam traktor!
Guilty wskoczył na wózek.
Pani Tachyon poprawiła słuchawki i podrapała się po szpitalnej koszuli, która zaczynała ją poważnie irytować. Najwyższa pora znaleźć kogoś, kto by to z niej zdjął… znała taką jedną, uczciwą pielęgniarkę w 1917 roku.
Coś sobie przypomniała. Przetrząsnęła kieszenie i w końcu znalazła sześciopensówkę, którą dał jej sierżant. Dobrze, że sobie o niej przypomniała. Generalnie pamiętała wszystko, tylko już dawno przestała się zastanawiać, czy to, co pamięta, już się wydarzyło, czy jeszcze nie.
Kierowała się zasadą: Brać życie takim, jakie ma zamiar być, a jak nie będzie dobrowolnie, to je zmusić.
Przeszłość i przyszłość były w gruncie rzeczy podobne, ale nie należało być rozrzutnym: za sześć pensów też można się było uczciwie najeść, jeśli wiedziało się jak.
Przymrużyła oczy i wpatrzyła się w powoli ustępujący mrok.
Trochę zamazana, ale na pewno w tym kierunku pojawiła się data: 1903.
— Herbatę i kanapkę? To ci się tylko tak wydaje!
I udała się w rok 1903, gdzie za też sześciopensówkę dostała solidną porcję ryby z frytkami.
I jeszcze dostała resztę.